Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

ewan_mcteagle

Użytkownicy
  • Postów

    246
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez ewan_mcteagle

  1. "1985" Zgodził się, nie było powrotu. Już nie. Zgodził się umrzeć. Klamka zapadła. Nie bał się, z drugiej strony nie pragnął całym swoim jestestwem. Lecz jakaś jego cząstka najwyraźniej tego potrzebowała i Ona posłuchała tego głosu. Głosu tak małego, że gdyby o nim nie wiedział, pomyślałby zapewne, że nie istnieje. Doszedł do tabliczki z napisem..... Szczerze mówiąc to nie widział wyraźnie. Postanowił nie być przesądnym. Kroczył dalej. - Dziwnie przejść drogą, która nie zna dotyku ludzkiej stopy. – pomyślał. - Nie bój się skarbie – wyszeptała, jej słowa wlewały mu się do ucha słodkim nektarem – jeszcze nadejdzie wiosna i drzewa znów zakwitną – powiedziała. - Mówią, że nikt tu nie spał, nie odważył się choćby spocząć. A ludzie na górze wciąż mówią, bez przerwy nasłuchują. - Nie martw się. – jej głos miał tonację śpiewu, śpiewu martwego ptaka - Ty, Ja, Ja i Ty to wszystko jest podporządkowane... Nie przypominał sobie uczucia, które właśnie rozpierało mu pierś. Nie chciało się stamtąd wydostać. Na złość, gdyż chciał je wypuścić. Jednak uparło się, że rozedrze mu pierś za wszelką cenę. Gdyby nie ruszył biegiem i nie uderzył w ścianę powietrza zapewne tak by się stało. W całym albumie swoich wspomnień nie mógł przywołać podobnego stanu. Przeszukiwał dni, tygodnie, miesiące, lata. Zaginał rogi, darł kartki kalendarzy. Na próżno. Pamięć go zwodziła. Wiedział o tym. To, że nie pamiętał nie stanowiło o tym, że tego uczucia tam nie było. Jego pamięć była bardzo wybiórcza, wręcz subiektywna. Walczył z nią całe życie, ale przecież mogło się zdarzyć, mógł poczuć wieki temu, przez sekundę, w dniu tak pospolitym, iż umknął w natłoku pomyślniejszych bodźców. To wystarczyło. Gryzł się tym przez chwilę, w końcu przysiadł na kamieniu. Wyciągnął paczkę fajek, gdy przypomniał sobie o próżni, w której się znajdował. Zdał sobie sprawę, iż nie zapali. Rozzłościło go to niemiłosiernie. Wtem kolejny raz usłyszał jej kroki. Zdążył wykształcić w sobie ten podświadomy mechanizm obronny. Stanęła przed nim tak jak ten tekst jest teraz przed Waszymi oczyma. - Czy jesteś bąbelkami w szyjce butelki? – spytał, nie odpowiedziała. – Czy jesteś procentami w moim piwie? – nadal milczała – Czy jesteś Dinseylandem bez orek, delfinów i całego tego syfu? – patrzyła na niego z politowaniem – Czy jesteś Jezusem bez gwoździ, tłumu gapiów oraz całej historii o zdradzie i odkupieniu? - Och skarbie – westchnęła a wszystko dookoła zawirowało. Droga znów spoglądała mu w oczy. Szedł bijąc się z myślami. Dręczyła go wątpliwość czy nie palnął jakiegoś głupstwa zadając swoje pytania. Kilka lekkich kroków przed nim dojrzał starego człowieka siedzącego na kamieniu podobnym do tego sprzed kilku (lub kilkudziesięciu, zupełnie stracił rachubę czasu) chwil. Podszedł do staruszka. - Przepraszam, zbłądził Pan? – spytał uprzejmie. - Tak, chyba można tak to nazwać. – starzec odparł ociężale. - Więc pewnie nie ma Pan przypadkiem jakiejś mapy? – łudził się. - Mapy?! Chłopcze drogi na cholerę mi mapa!? Żadna mapa ci nie pomoże. Wykres równoleżników i południków, choćby dokładniejszy od boskiego planu, na nic się zda. Przynajmniej tutaj. Słowa starca podłamały jego wiarę we własny rozum, w umiejętności i wiedzę, którą tak zaciekle gromadził przez całe życie. Myśl ta podcięła mu skrzydła. Skoro całe życie przygotowywał się do tej chwili a żadne doświadczenia ani wzory matematyczne nie były tu przydatne. - Po co to wszystko? – pytał siebie z okrucieństwem godnym lepszej sprawy. - Spotkałeś tę cizię? – zagaił go staruszek. - Tak.. - odparł zdziwiony. - Pytałeś o bąbelki, procenty, Disneyland i Jezusa ? - Mhm... – pokiwał tylko głową. - Długo Pan tu siedzi? - Czy długo? – starszy człowiek roześmiał się bardzo delikatnie. – Synku nie mam zegarka, a nawet gdybym miał to nie chciałbym wiedzieć jaki dziś dzień, jaki rok czy kto jest teraz prezydentem? - Jak to kto? – odparł uradowany, że być może wie coś pożytecznego – Przecież... Starzec przerwał mu gwałtownie. - Ciii! – przyłożył dłonie do uszu - Nie chcę wiedzieć. Wolę nie udręczać się bardziej niż jest to konieczne. Staruszek przesunął się o kilka wspomnień a on przysiadł kogo niego. Pomyślał o nocy, o tym jak bardzo chciałby położyć się spać. Powoli zaczynał żałować swojej decyzji. Natychmiast przeklął się w myślach, że w ogóle dopuścił do siebie wątpliwości. Spojrzał w niebo. Było gwieździste.( Noc i dzień zdawały się następować po sobie w nieregularnych, z góry nieokreślonych odstępach czasu). Gwiazdy i księżyc wyglądały przepięknie jednak nieodparcie sztucznie. Jakby zbyt idealnie. Starszy człowiek również spojrzał w niebo. - To lipa. – pokiwał głową. – Pewnie się zastanawiasz. Ja już wiem, więc mówię ci byś nie dręczył się niepotrzebnie. - po czym zerwał się na równe nogi. – Eureka! Mam! – krzyknął a jego krzyk rozszedł się młodszemu po kościach. - Co!? – spytał młodszy. Pod wpływem chwili spadł z kamienia. - Mam pytanie. Już wiem. Boże jaki byłem durny! – staruszek złościł się i radował naprzemiennymi salwami. - To świetnie. - odparł młodszy – No i? Co to za pytanie? - Nie! Jeszcze nie czas! Nie można go zadać zbyt wcześnie bo wtedy wszystko szlak trafi! – odparł z naganą w głosie. - Dobrze, przepraszam. – młodszy czuł się jak narwany żółtodziób. - Jesteś gotów na spotkanie z naszą Panną? – starzec spojrzał na niego płomiennym wzrokiem. Młodszemu przypomniało się stare żeglarskie powiedzenie - Staw czoło sztormowi, którego nie możesz przewidzieć. Spojrzał życzliwie na staruszka. - Pewnie! – rzekł - Pal diabli! Dawać ją tu!
  2. najcichszy dzień roku zbyt statyczny jak na wiosnę zbyt ruchliwy na zimę powinno wystarczyć ciepła w kominku by przyciszyć muzykę zamknąć oczy leniwym ziewnięciem przegonić chmury z nieba bardziej lawendowego z każdym oddechem pierze opada dostojnie echo rozbrzmiewa usilnie próbując wyważyć drzwi szeptem serce oddycha na równi z perkusistą basista zwalnia piórko cichutko wspina się na poduszkę
  3. dziwnie zostać samemu w miejscu o temperaturze ulicznego chodnika razem z dobytkiem prochami paczką fajek wódką na chłodne noce i wszystkim co jest nasze z definicji na nagrobku przeczytać w samą porę wydać zbiór zaginionych wierszy zostawić w spokoju robaka w tequili dwie żony co kochały cię prawie tak bezwarunkowo jak Ty „taki fajny był z niego gość szkoda że do nas nie pasował”
  4. „Przybity” Spędzał całe życie na przystanku autobusowym, zawsze w cieniu, na zapleczu, na tyłach ogrodu. Miał na imię...właściwie to nie wiem. Mówiłem mu Stary. Innych przyjaciół chyba nie miał, więc nie mogę powiedzieć jak nazywali go inni. Stary, filozof bezdomnych. Schowany w nocy. Zbyt letargiczny by choćby pragnąć. Najgorsze w tym wszystkim, że dobrze pamiętał swoje marzenia nim zlepiły się w jeden, bezkształtny sen, owej odległej, dusznej nocy. Cóż począć? Taki był, jego osobisty sposób bycia, który ukradł niskiemu facetowi w metrze pewnego zimowego dnia. O tym wolał jednak nie pamiętać. Był w końcu perfekcjonistą. Spotkaliśmy się, jak zwykle, w parku. Stary siedział na ławce z tą swoją ponurą miną, wyjmowaną z rękawa jak na zawołanie, jak gdyby próbował przestraszyć wszystkie duchy dookoła. Z drugiej strony mogło to być wywołane jego schizofrenią, choć nigdy nie lubił się tym usprawiedliwiać. Podszedłem do niego, z lekką obawą. Tamtego dnia wydawał się bardziej pochmurny niż zwykle. - Cześć. – przywitałem go, bez szczególnych emocji. Nie lubił tego. Spojrzał na mnie i poczułem się jakby jego wzrok przestrzelił moje ciało i wykręcił bebechy. - Cześć. – ton jego głosu dopełnił dzieła. - Co słychać? – spytałem, jeśli był nie w sosie nasze rozmowy często kończyły się w tym miejscu. Jednak jak wspomniałem, ten dzień był inny niż wszystkie. - Ech, wiesz jak to jest....bieda. – od razu wydało mi się to niezwykle dziwne jako, zazwyczaj nie uskarżał się na biedę. - Bieda? – spytałem – To wszystko? Cholera myślałem, że stało się coś ważnego, że prezydent umarł, że masz raka. A ty wylatujesz, przed szereg, z biedą. – spojrzał na mnie jakby autentycznie było mu trochę wstyd. - Wiem, wiem. Zarzekałem się by nie narzekać. I wiem sam wybrałem taki los, lecz dopiero teraz....zaczęło mnie to wkurwiać. – patrzył z rezygnacją na gołębie siedzące na drzewach, bezwiednie obsrywające przechodniów - By tworzyć sztukę trzeba być jednak szalonym samym w sobie. - No cóż Stary, rozumiem. – poklepałem go po ramieniu i przysiadłem na ławce - Jednak bycie bezdomnym to nie robota dla mięczaków. – to jego słowa - Tylko prawdziwi twardziele mogą temu sprostać by potem doznać największych zaszczytów w niebie. Jego twarz skupiła na sobie promienie zachodzącego słońca. Uniósł dłoń by schwytać strugi światła płynące pomiędzy gałęziami drzew. Niestety chmury mu przeszkodziły i słońce zaszło. Głowa upadła bezwładnie wprost w jego strudzone ręce. - Dorastałem na tysiące różnych sposobów, - powiedział - przemawiałem tysiącem języków. A świat wciąż za mną nie nadążą. Nie wiem co robić. Widocznie nie nadajemy na tych samych falach. W tym musiałem się z nim zgodzić. Jego umysł był poza, nie, spoza naszego czasu. - Klaśnij w ręce jeśli nie jesteś przybity do krzyża! – próbowałem rozluźnić atmosferę. Stary uderzył pięścią w kolano aż kości zatrzeszczały z bólu i przerażenia. Zapomniałem się. Stary nie był wierzący, nie sensu stricte, wierzył, że jest coś większego, wspanialszego od zimnego piwka w popołudniowym słońcu, lecz nie potrafił tego nazwać. - Licz się ze słowami. – pogroził mi palcem - Może i Chrystus to tylko bujda, ale ta bujda cholernie się wycierpiała. Za mnie, za ciebie i wszystkich popaprańców tego świata. - Przepraszam Stary. – czułem się okropnie. Jakbym patrzył na zranione niebo i jako jedyny wiedział, że za chwilę zacznie padać. - Nic się nie stało. Mam nadzieję – spojrzał ku koronom drzew – no....czekam....nie? Tym razem masz szczęście. Bóg cię nie ukarze. Jesteś młody i głupi, ale zmądrzejesz, moja w tym głowa. Jeśli nie zmądrzejesz będę mógł pogadać już tylko ze sobą. Spojrzałem na niego ze zdumieniem. - Stary – miałem czelność zauważyć – przecież ty gadasz praktycznie tylko ze sobą. Uśmiechnął się. - W sumie masz rację. Ale nie w tym rzecz. Nie rozmawiam tylko ze sobą. Słyszę, odczuwam na wielu poziomach a to może dawać mylne pojęcie. I dlatego musisz szybko dorastać, wiek ku temu odpowiedni. Poza tym nie wiem jak długo wytrzymam na tej wielopoziomowości. - Rozumiem. Też się obawiam o twoje zdrowie. – powiedziałem szczerze zaniepokojony. - O moje zdrowie się nie martw. – był chyba lekko wzburzony – Głodowałem to tu, to tam. Chodziłem godzinami po ulicach, nocami przesiadywałem w barach. Pewnego razu spojrzałem na księżyc i odkryłem, że to wszystko to wielka lipa. To był dla mnie koniec. Ale teraz myślę sobie: A co jeśli się pomyliłem, co do niego, co do wszystkich? - Co do księżyca? – wtrąciłem. - Nie przerywaj mi jak jakaś tania dziwka! – aż podskoczyłem. Niestety serce nie nadążyło i ugodziło mnie w przeponę. Przez chwilę nie mogłem złapać oddechu. – Miej trochę kurtuazji. Gdzie ja to skończyłem?.....A tak, więc grałem na wyścigach, srałem na wszystko i wszystkim. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to wszystko jedna wielka lipa. Już byłem pewien, że zgarnę Nobla, ale miałem pecha. Wygrał koleś, który odkrył, że kobiety mają rozum. Nie miałem szans. - Fakt, nieziemski pech – westchnąłem. - Wiem, - rzekł – ale nie załamałem się. Takie życie. Poszedłem dalej, zgłębiałem swoją teorię. Do punktu, gdy dzieliłem się każdym odkryciem z myszami z mojej okolicy. To były jedyne istoty, które, w granicach swych możliwości, były bliskie pojęcia rangi mojego odkrycia. - No tak, ale co się stało? – zaczynałem się o niego martwić. Był w gorszym stanie niż zwykle. - No właśnie - westchnął doniośle – w tamtym mniej więcej okresie a było to jakiś tydzień temu, zadałem sobie pytanie: A co jeśli się myliłem? - Niemożliwe – stwierdziłem stanowczo by podnieść go na duchu – przecież byłeś o krok od ostatecznego udowodnienia tej teorii. Ponownie westchnął dramatycznie a głowa znów upadła mu z plaskiem na dłonie. Spoglądałem na niego z przejęciem. Patrząc na wiosenne liście próbowałem wszystko ogarnąć, zinterpretować. Słowa nie chciały znaleźć ujścia przez usta. Myśli zakorkowały się w głowie. Stawało się to niemożliwe do wytrzymania. Miałem wrażenie jak gdyby ktoś kazał mi przebiec przez Atlantyk. Nadzieja wypływała katarem z nosa i w tej właśnie chwili: Eureka! Odwróciłem się twarzą do Starego. - Słuchaj chyba już wiem. – powiedziałem. Spojrzał na mnie pełen nadziei. Prawą ręka wciąż odpędzał głosy. - No mówże na Boga! - Może byśmy, na początek, obrobili monopolowy? Co ty na to? – spytałem. - Obrobić monopolowy? – nie uwierzył mi. - No...tak...? – zawsze sprawiał, iż wątpiłem w swoje słowa, choćby najszczersze chęci. - Ale wyjaśnij mi po kiego wała?! - No...jak to...? To będzie nasz pierwszy krok do bogactwa, będziemy mogli się stąd wyrwać. Stary spuścił głowę. Kręcił nią z niedowierzaniem. Wreszcie podniósł wzrok i spojrzał na mnie z wyrazem dezaprobaty i rezygnacji w oczach. - Ty chcesz być bogaty? – spytał. - Jasne, że tak. – krzyczałem w górach w czasie największego zagrożenia lawinowego. - Mój Boże! – złapał się za głowę. Wstał i odsunął się na krok – W takim razie, jeśli ty chcesz być bogaty, to ja nie mam wyjścia i chcę być menelem!
  5. pewnego razu gdy półmrok nie będzie tak niedostępny mogę wyjść w noc jeśli ustąpi a cienie pochowają się po kątach razem z szumowinami co katują ostatnie kultowe piosenki mojego życia pewnego razu pijany o północy napiszę wiersz i będę ekstrawagancki jak ten poeta w telewizji co tłumaczył czemu Norwid z rana jest lepszy na migrenę niż Bukowski po kieliszku pewnego razu wystoję swoje problemy jak baletnica na palcach niewzruszony przez dwadzieścia wiosen ani jednego słowa nad wyraz teraz cholera by to wzięła ....zaschło mi w gardle
  6. Krew zastygła w żyłach. Nagle poczuł jakby ze zdwojoną siłą, ruszyła w przeciwnym kierunku. Ręka płonęła mu ukłuciem igły. Zatopił się w podłodze. Zaczął wymachiwać rękoma. W ostatniej chwili zdołał się uratować. Uniósł głowę i spojrzał na nią. Widział ruchy warg, ale nie był w stanie nic usłyszeć: - Jestem, już biegnę. Słyszysz? Wołam cię. Nic nie słyszał. Tylko szum fal. – Czy jestem już daleko? Czy bliżej niż kiedykolwiek? - nie słyszał własnego głosu – Muszę znaleźć dzień, jakikolwiek, mieć jakiś punkt odniesienia. Przeniósł się, bez turbulencji, bez lampki w głowie, która ostrzegłaby go o konieczności zapięcia pasów. To był słoneczny dzień, wtorek, zapewne lato. Lipiec, może czerwiec. Patrzył na nią, z początku bez szczególnych emocji – wiedział jak tego nie lubiła. Promienie słońca skupiły się na jej twarzy. Uniosła rękę by schwytać strużki światła przeciekające pomiędzy gałęziami jabłoni. Resztki uśmiechu skapywały z jej ust, łzawo, kropla po kropli. Czuł nieodpartą pokusę, by zatopić się w nich. Soczyście, samolubnie, bez opamiętania. Niestety, schowała się za swymi błękitnymi oczami. To jeszcze bardziej rozpaliło jego ciekawość. Uznał, iż było to więcej niż słodkie, że nie pozwoliła mu spić soku, który ukradkiem zapuścił się w okolice jej dekoltu. Odwróciła się do niego: - Czy ty też czujesz ten smak? Zamarł, przecież nie mogła go widzieć. Błyskawicznie schował się za drzewem. Zawsze dołował go ciężar takich domysłów. Postanowił chwilę przeczekać. Dać szansę jej wyobraźni. Niech by pomyślała, iż to tylko przywidzenie. Tymczasem przyłożył skronie do przyjemnie chłodnej ziemi. Słyszał piosenkę, chodziła mu po głowie od dłuższego czasu. Jednak doznania akustyczne przerwał trzask łamanej gałązki. Zerwał się na równe nogi. To była ona, skradała się po drugiej stronie. Widział jej stopy wychylające się lekko, bezszelestnie zanurzone w trawie. Musiał być szybszy. Podskoczył ile miał sił w nogach. Z delikatnym zachwianiem równowagi wspiął się na najbardziej dostępną gałąź. Ukrył się w liściach, z głuchym hukiem pozbawiając jabłoń kilkorga dzieci. Ona wyskoczyła jak gdyby chciała kogoś przestraszyć. Prawie zakłuło go w sercu jej rozczarowane spojrzenie, gdy jej wzrok nie spotkał nikogo. Poszybował w powietrze i z powrotem w ziemię. Czuł jej ciało, jak pachnie, pospiesznie. Zarazem bez zbędnej natarczywości, nie gwałci. Drażni się jedynie. Wodził za nią wzrokiem, w nieprzerwanych liniach. Nie wiedział do końca kim ona jest. Czasem wydawało mu się, że może jakimś legendarnym alchemikiem. Gdy zawsze dawkowała mu siebie z umiarem. Czuł jak stawał się kroplą jej oddechu, barwą jej smaku. Choć niezmiernie go to fascynowało to chwilami nie mógł tego znieść. Tego czym się stawał. - Czy to miłość czy jeszcze nałóg? – próbował krzyczeć, ale wciąż nic nie słyszał. Ona poruszała się w dwuznacznej ciszy. Widział jej napiętą skórę, gdy próbowała się chłodzić lekką rosą potu. Wciąż się z nim drażniła. Łza spłynęła mu po twarzy, choć ona się uśmiechała nie traktował tego w kategorii nietaktu z jej strony. Przecież i tak myślał o niej praktycznie codziennie. Te wszystkie małe myśli. Czuł, że zajmują już zbyt wiele miejsca w jego głowie. Postanowił je uporządkować, przede wszystkim uporządkować siebie. Spojrzał na gładką powierzchnię łzy, nienaruszoną upływającym czasem. Wtem łóżko go zawołało. Stracił równowagę. Spadł. Zapomniał. Przez tą krótką chwilę nie zdawał sobie sprawy, że każdy ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Miał jedynie nadzieję, że nikt nie będzie domagał się zwrotu tych kilku sekund. Zawsze obawiał się by nie zbudzić się w czyimś śnie. Nic takiego na szczęście nie miało miejsca. Nikt nie krzyczał, nikt się nie wtrącał. Bardziej zdziwiło go jednak to, że wciąż pamiętał jak daleko się znajduje. - Pięć lat. – tak daleko była od niego O prawe ucho obiło mu się stukanie. Z przerażeniem obrócił nieposłuszne oczy. Ponownie ją ujrzał. Bezlitośnie katowała podłogę wybijając na niej nierozpoznawalny rytm. - Nie masz dla mnie czasu? – spytał. Pierwszy raz od niepamiętnych dni słyszał swój głos. Wyraźnie. Spojrzała na niego ze łzami w oczach. Dzieliło ich kilkanaście centymetrów, lecz słowa pokonywały ten dystans z wielkim trudem i odrazą do samych siebie. - Widzę cię, ale pociąg już odjeżdża.- powiedziała głosem, który chciał zabrać go do domu. - Dobrze, zaczekam. – odparł.
  7. zastanawia się czy naga cisza kilku centymetrów chodnika między nimi zniknie słowa odkłada do kieszeni na później przewraca się na bok patrzy na niego z perspektywy dziury w asfalcie obserwuje każdy kamienny gest dzielą ich różne gatunki wspomnień i mnóstwo niedopałków słowa znajdują ujście w ostrych nieregularnych ruchach ciał prosi o papierosa nie patrzy w oczy już jakby mniej sama myśli, że to nawet lepiej skoro w niebie nie ma popielniczek
  8. kurcze dzieki. za propozycje i za komentarze. best regards
  9. założyłem garnitur, ten granatowy i niebieski krawat po dziadku wyobrażałem sobie jak wisi po praniu, na balkonie przechadzałem się uliczkami z wrażeniem, nieodpartym jak zapach earl greya w letnie popołudnie byłem tu kiedyś pod każdym kamieniem wiedziałem co kryje zapach zielonej trawy notorycznie przerywany przez dudniący, duszny jazz wylewający się ze studzienek patrzyłem jak tańczysz niespiesznie nie nie przerywaj
  10. Niestety, nadszedł ten dzień. Byłem zagubiony. Rozbity, na podłodze, puszczony w kanał wraz z szambem. Nie miałem wyjścia, musiałem wrócić do Mistrza po radę. Potrzebowałem nauki, nauki patrzenia, dostrzegania. Ciemną szedłem ścieżką, która prowadziła do chaty Mistrza. Patrzyły na mnie nieliczne drzewa, powyginane nieludzko, jak gdyby zobaczyły w wodzie własne odbicie i skamieniały w trwodze. Ścieżka była tak ponura, iż żaden pająk nie miał odwagi utkać tu swej sieci. Nawet gdyby utkał to zapewne umarłby z głodu. Żaden owad, o większych zwierzętach nie wspominając, nie miałby odwagi zatrzepotać tu swymi skrzydełkami. Sam się właściwie zastanawiałem co JA tam robię? Ale jak już mówiłem, nie miałem wyjścia. Doszedłem do chaty Mistrza. Zakołatałem w drzwi. Kołatka była złota, z podobizną Konfucjusza. Usłyszałem powolne kroki Mistrza. On zawsze spieszył się powoli. Niczym arystokrata, w każdej sytuacji zachowywał tyle godności ile mógł z niej wydobyć. Usłyszał szczekanie psa i niewyraźny, rozbijający się o ściany, głos. - Zamknij się kundlu bo cię zabiorę na odpchlenie! – to musiał być Mistrz. Tylko on tak kochał zwierzęta. Jak nikt na świecie. Pies zaskomlał i zapewne udał się na swoją poduszkę przemyśleć swoje zachowanie. Tymczasem zawiasy zaskrzypiały i pogodzone z losem poddały się woli Mistrza. - Dzień dobry Mistrzu! – powitałem go najpiękniej jak tyko potrafiłem. Mistrz zasępił się i przyjął postawę wprawionego cynika. - Jaki tam dobry – wymamrotał – pies dwa razy narobił dzisiaj na dywan, asystentka zrezygnowała i odeszła, herbata mi się kończy a po porannym zatwardzeniu cierpliwość diabli wzięli! Może mi powiesz co w tym takiego dobrego? Co? - Nie wiem Mistrzu. Zawsze Mistrz powtarzał, że gówno śmierdzi, ale tylko dopóty nie pociągnie się za spłuczkę, więc... - Tak, tak słuchaj mnie to daleko zajdziesz. No nic, wchodź. Co tam znowu? - A właśnie, ja do Mistrza w pewnej sprawie. A mianowicie w kwestii percepcji. - Dobry Buddo! – złapał się za głowę – widzę, że czeka nas długa noc. Wchodź. A po drodze wstąp do kuchni i zaparz herbaty. Tylko dobrej! Wszedłem, zdjąłem swe odzienie, po czym, od razu udałem się do kuchni. Wypełniał ją zapach earl greya i przypalonej jajecznicy. Podpaliłem gaz pod czajnikiem, małym, w jakieś orientalne wzorki. Wyglądał na stary i zabytkowy, ale na szyjce nie miał więcej jak dwóch lat. Mistrz zdradził mi kiedyś w wielkiej tajemnicy, iż kupił go w promocji w Ikei. Było to kilka lat temu, gdy częściej wybierał się do miasta. Po odejściu asystentki będzie miał kolejną okazję na promocję. Po odmierzeniu dwóch, idealnie czubatych, łyżeczek herbaty i jednej, płaskiej cukru, udałem się do gabinetu Mistrza. Siedział w swym fotelu z fajką w ustach. Wpatrzony w błyszczącą lunetę, skierowaną we wzorowo bezchmurne niebo. Postawiłem herbatę na biurku. - Siadaj. – oznajmił chrypliwym, pełnym zadumy głosem. – Więc masz problemy z percepcją. Zgadza się? - Tak Mistrzu. – odparłem. - Dobrze, zaraz do tego przejdziemy, ale po kolei. Przyniosłeś manuskrypt? - Tak, oczywiście. Wyjąłem manuskrypt z torby. Zapach papirusu przywodził na myśl starożytną Grecję, średniowieczne prace pokornych mnichów i mój pot przelany podczas jego powstawania. - Ale właściwie po co Mistrz kazał mi pisać ten manukskrypt? – spytałem. Wiem, że nie powinienem był tego robić. Jednak całonocne pisanie manuskryptu przybliżyło mnie o kilka godzin do całkowitego szaleństwa. - Nie pytaj tyle. Nie twoja to rzecz! Załóżmy, iż była to kara. - Kara? - Tak. - Ale za co? - Za to nie uważałeś ostatnio! - Jak to? Zacisnął zęby na fajce i już myślałem, że odgryzie ustnik. - Gdybyś uważał ostatnio to nie przychodziłbyś dzisiaj. Prawda? Chwilami jego przenikliwość mnie przerażała. - Prawda Mistrzu. Jak zwykle ma Mistrz rację. – pokiwałem głową jak grzeczny uczeń. Podałem mu manuskrypt. Obejrzał go starannie i wnikliwie. - Dobra robota. – powiedział klepiąc mnie po ramieniu. Po czym wrzucił manuskrypt do płomieni kominka. - Mistrzu! – krzyczałem osłupiały – Czemu Mistrz to zrobił? Tyle godzin pracy! Roześmiał się i rzekł: - Jak już mówiłem to była kara. Znowu nie słuchasz. Słuchanie już przerabialiśmy? – spytał groźnie. - Tak Mistrzu. - Dobrze, ale najwyraźniej będziesz musiał sobie trochę powtórzyć. Ale to już w domu. Musimy iść do przodu. – popatrzył na zegar nad kominkiem – Późno - stwierdził. - Przejdźmy do rzeczy. Podejdź do lunety. Podszedłem do lunety. Była to stara chińska luneta, którą Mistrz przywiózł z wakacji na Tajwanie, gdzie doskonalił umiejętności „myślowego przenikania istoty świata”. Były to zajęcia ekskluzywne, dostępne tylko dla najlepszych myślicieli. Pierwszy taki kurs Mistrz rozpoczął w roku 1876. Po dwudziestoletnim treningu zdobył tytuł „Mistrza” w roku 1906. Następnie wyruszył do Mongolii, gdzie w roku 1910 słuch o nim zaginął. Ale dość o nim. Wracając do lunety. Była to perfekcyjna robota. Idealnie wykonany obiektyw, o długiej ogniskowej i okular o adekwatnie krótszej. Wykonana według pomysłu Keplera, którego przyjaźnią i szacunkiem nasz Mistrz miał się podobno cieszyć w młodości, gdy podpatrywał Keplera w pracy. Oczywiście nasuwa się wniosek, iż to niemożliwe, ale w przypadku Mistrza sprawdziło się już tyle najdziwniejszych opowieści, że nikt nie śmie podważyć akurat tej. Przyłożyłem oko do lunety. - Widzisz? – spytał Mistrz - Nie, proszę Mistrza. – odparłem. - A widzisz! - Nie rozumiem – odparłem zmieszany nihilistycznie. - Wcale się nie dziwię. – rzekł – Weź słownik wyrazów błyskawicznych – jego pamiątka z Japonii. - Tak? - Sprawdź słowa: „patrzeć” i „widzieć”. Masz? - Tak – oznajmiłem licząc na to, że w końcu niebo pytań w mojej głowie zacznie się przejaśniać. - Czytaj! - Patrzeć; kierować na coś, na kogoś wzrok; rozglądać się, szukać czegoś, kogoś wzrokiem. - Tak, dobrze. Dalej... – oznajmił z uśmiechem na twarzy. Kontynuowałem. - ...widzieć; reagować odpowiednimi wrażeniami na bodźce działające na narządy wzroku, postrzegać; rozróżniać przedmioty wysyłające, odbijające lub przepuszczające światło, ich wielkość, kształt, barwę i ruch; dostrzegać, oglądać. - Rozumiesz? – spytał, troskliwie jak nigdy. - Chyba tak. – odparłem pełen werwy i nadziei. Poprzez lunetę spojrzałem w niebo, głęboko wierząc w ostateczny sukces. Patrzyłem i patrzyłem. Malutkim okiem lunety zwiedziłem każdy zakamarek niebieskiego sklepienia. W pogańskiej rozpaczy chciałem prosić o pomoc Atlasa, lecz Mistrz na to nie przystał. Nie wierzył w bogów. Uważał, iż największym bóstwem jest rozum. - Mistrzu, nic nie dostrzegam. – moja zdolność percepcji prosiła o czas. - Ech... - westchnął pełen zmęczenia. Wstał z fotela i podszedł do mnie. - Mrówka potrafi trzy razy okrążyć dupę psa nim ten to zauważy. – powiedział i uderzył mnie w dłoń wielką linijką. Był wymagający, chwilami wręcz okrutny, ale sprawiedliwy. Tak. Okrutny, ale sprawiedliwy. – Sama ci się pokaże, gdy przyjdzie na to pora, gdy wasze ogniska się pokryją. A tymczasem musisz opanować aberrację sferyczną i chromatyczną, zawinąć swoje smutki w długość jednej nocy. W przeciwnym razie będą cię prześladować za dnia. – usiadł na fotelu zapatrzony w dym, który niczym dżin z lampy, wyłaniał się z fajki. Mimo ogromnego horyzontu umysłu, często fascynowały go rzeczy zwykłe, przyziemne. Kontynuowałem swoje obserwacje. Żałowałem, że nie mogę położyć obok siebie myśli o niej. Schować do kieszeni i uciec. Mijały kolejne godziny. Aż wreszcie wpadłszy na odpowiedni azymut ujrzałem ją. Z radością odwróciłem się do Mistrza, który przysypiał lekko na fotelu, by mu to oznajmić, gdy łokciem potrąciłem lunetę. Ta odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i straciłem Ją. Zaginęła, zgubiła się w labiryncie zwierciadeł. Patrzyłem na niebo a łzy cisnęły się do oczu jak stare babcie do drzwi autobusu, gdy ten podjeżdża na przystanek. To był mój przystanek. Mistrz wstał i poklepał mnie po ramieniu, mówiąc: - Życie to melodia, która czeka by ją ktoś napisał. – zdawało mi się, że w jego oczach, starego cynika, dojrzałem zarodek łzy. – Jeszcze nie jedna nuta nawiedzi cię po środku nocy. - Ale co jeśli to była jedyna melodia, którą byłem w stanie zagrać? – odparłem pytając jednocześnie. Mistrz pogrążył się w zadumie i usunął się w cień schowany w rogu pomieszczenia. Woda w rzekach płynęła przez dobrych kilkanaście minut, gdy ja przeżywałem największą stratę, jakiej doznałem w życiu. Mistrz odłożył fajkę do szafki i otworzył drzwi gabinetu. - Starczy na dziś. – oznajmił, ręką wskazując mi drogę do wyjścia - Idę spać. - Czemu? Tak wcześnie? – spytałem, wciąż rozbity - Bo rozmawianie o życiu to jak tańczenie o architekturze i bolą mnie już nogi. Dobranoc.
  11. serdeczne dzieki za komenty. jeszcze pomysle. rozumiem, ze niektorych to mzoe razic, ale w poezji wspolczesnej nie ma wlasciwie barier. Juz wlatach 60tych bitnicy zatarli granice miedzy proza a poezja w klasycznym tego slowa znaczeniu piszac w zasadzie proze dzielona na wersy. Ale de gustibus. Jeszcze pomysle dzieki best regards
  12. tania sukienka wygląda na tobie dwa razy drożej na letnim ciele zawiesił się wzrok starych bywalców schowanych za ciemnymi okularami w kształcie cytryny panowie delektują się ostatnią myślą o sierpniowym morzu i widokiem pięknym jak brazylijskie plaże skraplasz usta odrobiną tequili w powietrzu czuć ich słony posmak dym z cygar omija cię szerokimi obłokami jednak wciąż idealnie do ciebie pasuje wychodzisz stare wygi przeklinają wiatr muszą od nowa układać swoje puzzle
  13. niebieskie tło telewizora zagląda w twój dekolt pochylasz się by sięgnąć wyłącznik bez zbytecznej elegancji zrzucasz ubranie jak jesienne liście delikatnie na ziemię włosy opadają na biodra ukołysane w rytm niesłyszalnej muzyki skąpana w niebieskim świetle wyglądasz tak pięknie - nie mieścisz się w kształcie swojego ciała przyciągasz moje już jesteś na górze czuję gin w ustach Chanel we włosach rozpinam stanik teraz żadne książki już nie pomogą
  14. „Kartka papieru nigdy nie jest zwykłą kartką” powiedział Mistrz, po czym, wziął starą, pogryzioną fajkę i wgryzł się w nią najmocniej jak tylko mógł. Zadawanie bólu innym najwyraźniej sprawiało mu radość, choć w głębi duszy był wspaniałym człowiekiem. Następnie zaczął gromadzić siły; chmury burzowe zbierały się nad jego głową a brwi stawały dęba od wyładowań elektrycznych. Napięcie tamtej chwili zdawało się wykraczać poza jego gabinet, kto wie czy nie sięgnęło nawet do salonu, gdzie (co zdarzało się często) pies mógł właśnie zapaskudzić dywan. Wracając jednak do Mistrza, gdy już wywołał swoją burzę, spoglądał prosto w oczy tak, że rozmówca (w tym przypadku Ja) nie wiedział czy się bać czy też od razu spieprzać, gdzie pieprz rośnie. Przeszył mnie wzrokiem i powiedział: - Patrz i ucz się, nauka to klucz. – wszystko co mówił było takie oschłe, wręcz brytyjskie. – Apostoł poezji śpi, ale zawsze czuwa. – zamrugał oczami, dodało to grozy całej sytuacji – Apostoł poezji zawsze szuka sposobu by wodą zatrzymać falę. Tak. - pokiwał znacząco głową, był to znak by się nie odzywać, pod żadnym pozorem. Choćby i sam Jezus Chrystus zmartwychwstał. Mistrzowi nie wolno było przerwać w pół myśli. Rozległo się pukanie do drzwi. Mistrz wyraźnie się ożywił. Jak gdyby czekał na coś wyjątkowego. Do gabinetu weszła młoda asystentka Mistrza. Smukła, o pięknych oczach, dla których większość znanych mi mężczyzn dałaby sobie rękę obciąć. Gdyby jeszcze zobaczyli te wspaniałe biodra, na których orbicie krążyło wtedy moje spojrzenie, niewiele by z nich zostało. Asystentka przyniosła herbatę, na biurku Mistrza stał prawie pełny kubek poprzedniej, niedopitej, lecz Mistrz tak się zagadał, iż całkiem o niej zapomniał. Ponieważ herbata mistrza musi mieć zawsze określoną temperaturę (to oznacza, iż nie może być zbytnio gorąca ani niesmacznie chłodna) poprosił o nową. - Dziękuję – zwrócił się do asystentki. Przeraźliwie siorbiąc napił się herbaty. Westchnął. Gdy wyszła ponownie zwrócił się do mnie. - Głowa – zaczął – musi być czaszką próby. To ręką powinieneś sięgnąć celu. Nie ujrzysz nic jeśli nie będziesz świadom swego istnienia. Popił te słowa herbatą i spojrzał na mnie wymownie. Był to znak, że mogę zadać pytanie. Wziąłem głęboki oddech, ale czułem jakby powietrze ze mnie uchodziło. - Mistrzu. Ale jak w takim razie mam okazać swoje uczucia? – spytałem. – Czy złamane serce jest lepsze od kłamstwa? Podparł głowę na dłoni. Siwa broda wbiła się bezlitośnie w aksamitne ręce przebijając się przez palce. Przez chwilę znosił ten ból, po czym, przemówił. - Jeśli chcesz być prawy musisz wpierw stać się złodziejem....złodziejem serc. Tylko w ten sposób poznasz prawdę. - Lecz Mistrzu. – serce utknęło mi w gardle i wcale nie miało zamiaru wrócić na miejsce – W mej głowie znajdują się trzy drogi i mam wrażenie jakbym po trosze szedł każdą z nich. Jego postać zasępiła się. Lampka na biurku zamigotała ze strachu. Tym razem odpowiedź nie przychodziła mu łatwo. Żyły na skroniach pęczniały do granic wytrzymałości. Samotna kropla potu spłynęła po niezachwianym obliczu. Wreszcie powiedział: - Uczucia, które sobie przywłaszczamy są jak wersy poezji, wiersza. – jego cień rozrastał się na powierzchni sufitu, aż do granicy ścian. - Są jak pokój, w którym słychać płacz, jak kartka zapisana smutkiem innych. Słowa płynące z ust, mimo odwiecznej pokusy ich powstrzymania, są jak morze błyszczące w świetle gwiazd. I choć na pozór może wydawać się inaczej, słowa te są dużo cenniejsze od słów niewypowiedzianych. - Jego ostre zdania pożerały moje owcze myśli. W skowycie wełnianych wstęg Księżyca, które wpadały do gabinetu. Wstał i zapalił lampkę. Po rzezi nie było śladu – otarł pot z czoła i zanurzył wąsy w kubku z herbatą. – Jaśniej nie potrafię się wyrazić. - Nie, Mistrzu. Tym razem chyba rozumiem. – choć serce podpowiadało co innego nie miałem odwagi zabierać mu więcej czasu i marnować jego energii. Uśmiechnął się i rzekł: - Mam taką nadzieję. Widzisz, twoje usta muszą pozostać zamknięte, to twój duch musi śpiewać. Musisz być niczym bomba na granicy eksplozji. – podpalił tytoń w fajce, która przestała się tlić. Gdy się tak zastanowię to nigdy nie widziałem by mówił nie ćmiąc fajki. – Życie nie jest tak skomplikowane jak niektórzy sądzą. Pieprzą mnóstwo bredni i potem sami się w nich gubią. - Tak, Mistrzu, dziękuję.- poczułem przypływ odwagi i spytałem - Nie wiem, skąd Mistrz to wszystko wie? Roześmiał się. Kamień spadł mi z serca. - To Zefir. – powiedział - Zefir? – spytałem nie tyle nie dowierzając, ile ze zdziwienia. - Tak, Zefir. On to wszystko szepcze mi do ucha. Lecz to tylko słowa. Gdy wyjdziesz nie przejmuj się nimi. Brak zrozumienia jest straszny, ale nie ma nic gorszego od nadinterpretacji. – roześmiał się. - To najlepsza rada jaką mogę ci dać. Ukłoniłem mu się nisko i skierowałem w stronę wyjścia. Podchodząc do wieszaka miałem wrażenie jakbym przyszedł po nowy płaszcz a wychodził w starym. I nic nie pasowało do nowego kapelusza. Mistrz położył rękę na mym ramieniu. I choć powstrzymał mnie dość gwałtownie, jego dłoń zdawała się lżejsza od powietrza. Odwróciłem się a on rzekł: - Nie smuć się. I pamiętaj. Kapelusz zawsze będzie tylko kapeluszem. Nie wytrzymałem. - Na litość boską przestań już pieprzyć stary pajacu! Otworzyłem drzwi, wyszedłem. 3.04.2005 © 2005
  15. no nic, nie zawsze wszystko sie udaje.dzieki za komentarze
  16. nigdy nie mogliśmy nadążyć za słowem rzuconym na wiatr w pół piosenki wychodzisz z knajpy spoglądasz wprost nigdy nie mówisz wiem - to poważna sprawa całonocna i tylko dlatego iż tak właśnie czuję wcale nie oznacza że tam jesteś jeden krok tysiąc słów - ode mnie grają bluesa NIE to jazz saksofon Branford Marsalis zacina deszcz mruczy – więcej dobrego bluesa (‘Mo better blues) przed porankiem O tak! dobry jazz dobra noc
  17. dzieki juz zmienilem. nie moglem dac polskich znakow bo nie dzialaly. prosze o komentarz(e) pozdrawiam
  18. nie, nie to jednak premiera:) dziekuje za komentarz. best regards Ewan
  19. budzisz się rano kołdra przecieka na podłogę przeciągasz się i wiercisz by dopasować siebie do mojego nastroju gdzieś między rankiem a południem słońce nie zna dobrych obyczajów świeci prosto w oczy mam ochotę chwycić gitarę i wyrzucić ją przez okno powstrzymujesz mnie bym coś zagrał lecz inspiracja jeszcze śpi gdzieś między rankiem a południem nie sądziłem że stara piosenka może brzmieć tak pięknie w twoich uszach
  20. Zmartwiony człowiek ze zmęczonym spojrzeniem. Nie chciałbyś takiego spotkać idąc rano po gazetę. Aksamitna skóra, wzrok mordercy wbity w pochmurne niebo, rozciągnięte nad miastem jak stary koc, którego nigdy nie ma czasu wyprać. Tak wyglądał ten człowiek. Centralna postać tej historii. Dla uproszczenia a zarazem by zbyt wiele nie zdradzać nazwijmy go „Bohater”. Siedział tak sobie przy oknie. Oczy przyklejone do kartki papieru (a Bohater był pisarzem, przynajmniej lubił tak o sobie mówić). Siedział tak, bezpłodnie, siódmy dzień. Z kawałkiem papieru i ołówkiem w dłoni. Chciał się już nawet zamienić rolami z ołówkiem, ale pomyślał, że na to samo wyjdzie. Jego los będzie zawsze w czyichś rękach, a on będzie temperowany i zapewne dotkliwie pogryziony przez nerwowego właściciela. A w końcu pewnie zostanie. wyrzucony i zapomniany. Jednak tak jak każdy ołówek...znaczy człowiek chciał zostawić po sobie jakiś ślad (w tym wypadku na papierze). Rękoma uciskał skronie. Zmuszał krew by krążyła szybciej, efektywniej. Gapił się na kartkę. - Szlag by cię trafił! – sądził, że papier struchleje i sam się zapisze. Nic takiego nie miało miejsca. Był już gotów zwymiotować byle kartka czymś się zapełniła. Z każdą sekundą coraz bardziej gwałcił swój umysł by ten wydał na światło dzienne jakiś pomysł. Z tego również nic nie wyszło Bohater wstał z krzesła. Poszedł do salonu po fajki.. Zapalił i zaciągnął się z nadzieją, że w dymie znajdzie natchnienie. Lecz wena była tak daleko jak wspomnienie czystych, nieosmolonych płuc. Myślał o dziesiątkach dziewczyn, które zostawił i setce innych, które zostawiły jego. Miał nadzieję, że rozdrapując starą ranę krew popłynie z niej strumieniem inspiracji. Niestety. - Cholera przecież zawsze działało! – denerwował się na siebie. Zwykle im bardziej bolało tym więcej pisał. Ale rany się zabliźniły. Niczego nie dało się z nich wyciągnąć. W głowie zaświtał mu kolejny pomysł. Podszedł do okna. - Najlepsze scenariusze pisze przecież życie – powiedział z iskierką nadziei w oku. Z wytężeniem spoglądał przez szybę. Wzrok miał rozmyty jak nieostre zdjęcie. Przetarł oczy. Przez chwilę wydawało mu się, że to deszcz zmącił mu widok. Wsłuchiwał się w powietrze. Cisza. To nie deszcz. Spoliczkował się. Otworzył okno. Trochę lepiej. Dostrzegał postaci na ulicy. Jeszcze bez szczegółów, ale był już postęp. Skupił uwagę na staruszku stojącym pod monopolowym. Długa siwa broda zakrywała mu twarz. Jak gdyby nie był już wystarczająco anonimowy. Flaszka w papierowej torbie była już w połowie pusta (tak, Bohater był pesymistą). Fajka, spalona do filtra, wystawała mu z ust. - Ciekawe jaka jest jego historia? – spytał Bohater a pytanie zawisło w powietrzu. – Zresztą kogo obchodzi historia jakiegoś menela. – dodał po chwili – Trzeba wymyślić coś lepszego – skwitował. Minuty mijały. Dzień, co doprowadzało go do szału, nie stawał się coraz dłuższy. W końcu wpadł na jeszcze jeden pomysł. Szatański w swym zamierzeniu, według Bohatera jednak, jak najbardziej uzasadniony, biorąc pod uwagę jego sytuację. Postanowił mianowicie odwiedzić swojego kolegę – by nie komplikować sobie życia, które i bez tego jest skomplikowane nazwijmy go „Kolega”. Kolega mieszkał dwa piętra wyżej. Był najlepszym jeśli nie jedynym przyjacielem Bohatera. Bohater założył buty, narzucił koszulę. Do kieszeni schował zapalniczkę i fajki. Do ręki wziął tę nieszczęsną pustą kartkę i ołówek. Zamknął drzwi i już go nie było. Winda jechała o te dziesięć cennych sekund za długo, więc postanowił wybrać schody. Narzucił sobie szaleńcze tempo biorąc po dwa stopnie naraz. Zdyszany stanął pod drzwiami Kolegi. Ogarnął się, odchrząknął i zapukał. Soczyście i stanowczo. Po drugiej stronie dało się słyszeć leniwie stawiane kroki i szuranie starych zdartych kapci. - Kto tam? – spytał głos zza drzwi. - To ja – odpowiedział Bohater – Nikt inny cię nie odwiedza. Otwieraj. - Taaa... – odpowiedział głos. Zamki warknęły. Drzwi otwarły się ze skrzypieniem. Przeciąg niczym morska bryza uderzył Bohatera w twarz. Zakręciło mu się w głowie. Mało nie zemdlał od takiej dawki tlenu. Ujrzał jak zwykle ponurą twarz Kolegi. Ten oznajmił: - Wchodź. Robisz mi przeciąg. Bohater wszedł. Rozejrzał się (z przyzwyczajenia) spodziewając się jakichś zmian, ale mieszkanie Kolegi zawsze wyglądało tak samo, trudno więc było spodziewać się diametralnych zmian. Przy wejściu, na wieszaku, wisiała znoszona kurtka Dickies, na podłodze poniewierały się stare Conversy a w głębi mieszkania znajdował się skąpany w dymie salon. Bohater zdjął buty i udał się na fotel przed telewizorem. Kartkę i ołówek położył przed sobą na niewielkim stoliku. Kolega usiadł w takim samym fotelu z brudnym, zniszczonym zielonym obiciem. Siedzieli tak naprzeciwko siebie. W milczeniu. Tak zazwyczaj ze sobą rozmawiali. Nawet jeśli rozmawiali to niewiele z tego było zrozumiałe dla innych. Kolega zapalił fajkę i podszedł do okna. Pierwszy zadał pytanie: - Jak podmiot liryczny? - Nie żyje – odpowiedział Bohater - Rozumiem. A jak zdrowie? - Spytaj trupa. - Którego? - Tego co zawsze straszył cię po nocach, z ekranu telewizora i potem jeszcze z szafy przy drzwiach. - Wiesz jak to jest...- powiedział zmieszany Kolega - ludzie sadzą, że...- wtem przerwał mu Bohater. - Nie! – Bohater uniósł głos - Nikogo tam nie było, ale fajnie chociaż pomarzyć, że jest, że mógłby tam być. Kolega westchnął zniecierpliwiony. - Czemu jesteś taki upierdliwy?! –zirytował się. Nie zdarzało mu się to często - Każdy ma swoje demony. – próbował się usprawiedliwić - Wiem - kontynuował Bohater - inaczej nie rozmawiałbym z tobą, choć wiem jak cię to denerwuję, gdy zdejmujesz kurtkę a dobry humor zaszywa się gdzieś w kieszeni. - Skoro tak uważasz. – Koledze nie odpowiadał kierunek w jakim poszła rozmowa - Z resztą nieważne... Bohater wstał z fotela. Kolega wciąż wpatrywał się w ulicę. - Nieważne? Jak się czuję? Nie wiem. Spytaj trupa. – Kolega odwrócił się. Bohater wyciągnął scyzoryk. - Którego? – zdążył jeszcze spytać. - Tego, z którym teraz rozmawiam. – padła ostra odpowiedź. Nóż wbił się w ciało Kolegi. Oczy Bohatera zalała ciemność. Czuł się jakby miał za chwilę wyzionąć ducha. Obydwaj czuli jak nóż przecina narządy wewnętrzne. Nie wiedzieli jednak jakie – byli słabi z biologii. Kolega osunął się na ziemię. Bohater puścił nóż, który wciąż tkwił w ciele przyjaciela. Kolega doczołgał się do stolika. Spuścił głowę, jedną ręką chwycił nóż, drugą złapał się za kartkę papieru ze stolika. Nie utrzymała ciężaru i teraz już cały upadł na podłogę. Bohater czuł się jakby właśnie odzyskał przytomność. Zapalił papierosa i podszedł do Kolegi. Wyciągnął zakrwawioną kartkę z jego dłoni i usiadł w fotelu. Ze stolika podniósł ołówek. Zaczął pisać.
  21. świat się topi wiosna jeszcze w szlafroku z zimą na ramieniu otwiera skrzypiące drzwi krzyżówka porzucona w kącie szuflady nierozwikłana jak poranna migrena zakurzony kuferek otwieram niebo zapłakana fotografia uśmiech przez chwilę uchwycony bez wyczucia z różą w zębach zwiędły jak wiersz zbyt osobisty by jeszcze wzruszyć
  22. zabrakło czasu pocałunków i ciszy wylewa się teraz strumieniem na podłogę by dopłynąć gdziekolwiek do celu nie pojadę pociągiem kiedyś już jechałem do rodziny znajomych dziewczyny by zdążyć przed zachodem słońca widziałem ich wszystkich przez okno wyglądają tak samo lepią się do życia jak powieki o poranku bezczelnie proszą o sen w blasku świecy wosku stopionych ciał zabrakło mi ramion nie pragnij mnie więcej jestem jak cisza nieznośna nie do kochania
  23. sto osiemdziesiąt stopni pełnego widoku godzina bez ciebie tutaj trwa wieczność trzydzieści minut nocy i jeszcze pięć na papierosa w kwadrans zniknie dwanaście galaktyk jedna za drugą dziesięć minut później wszystkie czarne dziury zamkną się w sobie w pięć minut policzę przebarwienia na zębach to trzy minuty nim zdążę zaparzyć kawy dwie minuty poczekam i odsłonię żaluzję by ujrzeć zupełnie nowy skrawek nieba jeden styczniowy poranek już go nie ma
  24. wciąż wierzę, że nic się nie stało gdy zawiesiłem wzrok na twojej szyi a on przylgnął jak szron do szyby zrzuciłaś go wtedy westchnieniem i dalej mogliśmy tańczyć dwa kroki na ziemi z czwartym unosząc się lekko proszę o chwilę przerwy właściwa dziewczyna zupełnie nie w porę uśmiech nie znika z twej twarzy lecz mój potrzebuje nowego kapelusza chwytam płaszcz i otrzepuję go ze wspomnień wierzę że nic się nie stało
×
×
  • Dodaj nową pozycję...