Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

ewan_mcteagle

Użytkownicy
  • Postów

    246
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez ewan_mcteagle

  1. dobre i tyle. dzięki:)
  2. moja miłość coraz bardziej Nieubłagana jak pociąg na stacji Choć nie czeka na wiosnę niczym sierpień nieprzyjazny chłodem Wokół kominów i tulipanów i gwiazd w sadzawce Pierwsza kawa nie mówi niczego o filozofii a o śmierci prawi naiwnie O miłości zaś tyle że nie ma chodnika i krawężników by choćby wstrzymać oddech Gdyż jest równie oczywista jak przewiewna lecz niecierpliwa Uparcie twierdzi że telefon dzwoni W pokoju obok na pewno mają papierosy Są zbyt spokojni
  3. Miałem zamiar to wpleść we fragment prozy poetyckiej, ale uznałem, iż nie mógłbym się wtedy tak plastycznie zabawić. A niedomknięcia są celowe. Dzięki za komentarz, Pozdrawiam.
  4. Mówiąc do siebie na skraju łóżka jak skończony - kot albo telewizor - w obcym domu. Wołałbym słyszeć twój śmiech niż wyraźniej składać myśli bez uzasadnienia. Powietrze świszcze między uszami. Poranny katar cieknie z prawego nozdrza - ale to nie ma znaczenia - jakbym zaciął się papierem. Odwracam wzrok by rozprostować kości.
  5. Cóż mogę rzec...dziękuje bardzo i polecam się na przyszłość. Regards
  6. dzięki wielkie:) regards.
  7. Witaj, ojcze. Wszystkiego najlepszego! Równo wylanego cementu, przemysłowych kwiatów na piersi i świateł o zmierzchu. I nie gryzie cię, że chodzą po tobie mrówki, a ziemia nie czuje potrzeby dźwięku. Zbieram wypalone znicze i tyle w tym mistycyzmu, lecz jeśli to prawda, co napisali na kamieniu, gdzie się podziała pustka dokoła mnie?
  8. Spieszyłem na spotkanie z tobą tak, że ruch uliczny był naprawdę. W środkach wyrazu oraz przydomowych ogródkach. Deszcz jest z nami od dwóch tygodni bez mała. Słowo daję, gdyby to był grad na głowę, lecz taki deszcz ściął mnie z nóg. Nie pamiętam, czy zamknąłem księżyc drzwi a teraz nie ma czasu w odgłosach ulicy. Więc narzucam kurtkę, choć tak naprawdę biorę tylko nieprzełkniętą kawę i oddech głęboki jakbym zakładał buty. Ignoruję śnieg, który spadł nam pod nogi osiem godzin temu. Starszy pan na przystanku zwraca mi uwagę, że kaszlę zupełnie jak zwykły człowiek. - Na pewno przez ten limfatyczny szal zmącony tropikalnym wyżem znad Afryki – dodaje zapominając o jajecznicy na stole i odjeżdżającym tramwaju. Stary rowerzysta. Kiedy ja przestałem dostawać listy! Pragnę jedynie mówić naprzód zmieniając całokształt, ponieważ nieaktualne adresy powinny umrzeć wraz ze mną. Gdy wciąż pamiętam cię milczącą boso wśród nieznanego szczęścia, tutaj ledwie opisanego. Powiem. - Chodźmy do parku. - Chodźmy – odpowiesz. I pójdziemy. I tu, i tam. Wędrując w ciemnościach pełni debilnego Księżyca, niczym skrzydła szafy. Purpurowy szał, kiedy wreszcie rozgryzam sprężyny w materacu. Wypełniony obcymi ludźmi płonę a propos ciebie. Czy to nie dziwne słońce, gdy zachodzi cień? Widząc cię w twoich włosach z pamięci przytaczam parzyste równoleżniki. Trzy, cztery. Ale to na nic. Kolejna zmarnowana myśl ląduje na półce zazdrosna o drugą. - Niepotrzebnie – mówisz pachnąc po swojemu. Znowu ty. Na imprezie w bloku, na wygiętej huśtawce i na zarwanym tapczanie. Nie muszę pisać listu, byś wiedziała, że nie jestem szaleńcem. Nawet jeśli się zgubię uśmiech zawsze igra z twoimi ustami. Wiatr pierwszy raz od jesieni wieje z północy. Niczym noc na drodze bez pasów. Instynktownie podnoszę oczy szukając błękitu nieba. Pokój się ściemnia. Wychodzimy na ulicę tym ciemniejszą, że pełną drzew. Tymczasem w fazie REMu Napoleon mówi; „Nie chcę umierać w rajtuzach” i odchodzi. W góry oraz krajobraz Podbeskidzia jak moje żebra. Próbuję jeszcze powiedzieć „dobranoc” Ale dziś już nie słuchasz. Mimo ognia, mimo lodu sny to jedynie spekulacja. Pomyśleć, że jeszcze niedawno byłaś mi obca, niczym Azja. A teraz już wiesz jednak pytasz retorycznie. - Dlaczego wspomnienia chodzą po głowie, a na zewnątrz błoto? - Pociągi wciąż budzą się pod miastem, lecz nikt się nie odważył – powiedziało mi się w myślach. Pospieszny odsypia pod miastem, niczym dysydent. Z pewną niechęcią, jednak buduję sobie takie analogie. A nóż. Gdy teraz bardziej niż niebo myślę, że to serce we mnie wciąż dopytuję, choć nadzieje już nie moje. Ludzie połączeni maleńkimi zdarzeniami jak szepty w nocy. Śpią licząc dupy, które mogliby mieć, a których nie chcą. Serce stygnie przy otwartym oknie, niczym szarlotka. Obracam się w żart. I kocham cię bardziej. Jeszcze dzwonek do drzwi. Zejdź z drogi ku morzu, ku niebu, komu ostatnie pytanie? „Ty pewnie jesteś bezgłowym dostarczycielem pizzy rodem z Apokalipsy?” Bo cóż mógłbym ci powiedzieć przed snem?
  9. Dzięki za treściwy komentarz:) Czekam na dalszy ciąg:) Regards, Ewan.
  10. „Tonie deszcz” To nie deszcz, to słowa milkną. Kłębią się w powietrzu, niczym poniedziałkowe popołudnie. Wiosna zamyka drzwi prowadząc wiarę do perfekcji. Szukam lasu, by w nim zbłądzić, gdy okazuje się, że wszystkie drzewa wywieźli do muzeum. Księżyc chce mnie pocieszyć, lecz bez znaczenia. Jak wszystko, co robię plecami do świata, niczym Słońce we mgle. Można opisać nierówności, spóźnienia, albo Przylądek Frie. Proszę bardzo. Ale po co? Czyż nie jest to esencja schizofrenii? Czytanie własnych myśli, chwilami strasznych, zawsze żenująco osobistych. Niczym wytarte sztruksy, do których nie przyznałbyś się minąwszy znajomego w sklepie. Niestety nie ma wygodnych myśli, tak jak nie ma zdrowych nałogów. W autyzmie zawsze będziesz sam. A samemu w pokoju będzie ci tłoczno. Słowo pisane osiada na sercu i na równi z papierosem kradnie resztki oddechu z moich ust coraz bardziej zbędnych. Niewyraźny poranek szepcze do ucha leżąc na wznak. Papieros się tli, lecz powietrze znikło. Tak, ojcze, kontempluję piąty rok twojego grobu. Gdzie kwiaty architekturą, tam świece mienią się fotogenicznie. Drzewa znów mają liście, krzyż czuje lato. Śpisz dalej, gdyż słowo nie wystrzał, nie budzi smutku. A liście nie spadają już samopowtarzalnie. To nie jesień, choć gdyby rozpętać wojnę... Zbieram barwy, mimo iż żadna zielona. Purpura z czerwienią, lub żółć z błękitem. Jednak tu i ówdzie gwiżdże pustka, jakby wszystko zostało odjęte. W oddali szukam krajobrazu, kiedy gasną błyski gwieździstego nieba. Woda chłodna, niczym w marcu. Chmury przychodzą (o jakiejkolwiek godzinie) i huczą, jak rzeka. Świt nieruchomy. Jeszcze jeden krok pod piętą, potem kawa (pozbawiona nikotyny traci smak). Gazeta nie jest już mądrzejsza od telewizora, stąd ten list; Dziękuję za smutek, o którym mogę teraz pisać, za całą resztę nie chcę cię znać... Myślałem, że Jegomość od razu mnie zbeszta, ale był zajęty. Siedział na kanapie sącząc koktajl. Myślał o niebie, kwiatach, morzu. Jakby jutro miało nie przyjść. Był słaby z algebry, ale dobry z egoizmu. - Co tam? – zainicjowałem wymianę zdań. - Chuj cię to obchodzi?! - Nie rozumiem... – odparłem zupełnie szczerze. - No właśnie, ja też. Gadaj po ludzku, albo odpowiem ci emotikonką! - Wybacz, myślałem, że w dzisiejszych czasach skróty myślowe zostały usprawiedliwione. - Jak zwykle ci się zdawało... Odczekałem chwilę. W tym czasie z ekranu telewizora atakował mnie najnowszy teledysk Madonny. Wyglądała nieźle, jak na popularną od wielu lat nieboszczkę. Jegomość wpatrywał się w nią, niczym w zdjęcie ubranej Paris Hilton. - Stary... - Cicho! – wykrzyknik brzmiał brutalnie. - Co...? - „Co?” – zacytował bezcelowo. – Prawie z nią byłem. Gdybym się trochę bardziej postarał... - ... z Madonną? - Też! - Ale przecież nawet jej nie spotkałeś...nie osobiście. - Zależy, jak to rozumieć...nie spotkaliśmy się w sensie fizycznym. To prawda. Ale spotkałem ją mentalnie. Grali jej piosenkę, gdy ujrzałem ją na przeciwległym końcu sali. To cała prawda, mów co chcesz. Miała blond włosy i tlenione pasemka... - To mogła być każda inna gwiazda pop. - Nazywasz mnie krótkowidzem?! – cisnął okularami o ścianę. - Nie wysuwajmy tak dalece idących wniosków – pragnąłem szybko zmienić temat. Rozkojarzenie, któremu uległ ułatwiło sprawę. - No i? Co zrobiłeś? – Spytałem. Zippo zakaszlało. Zapalił papierosa gestem pełnym rezygnacji. - Co...? Znowu poranek i słów brak... – jego spojrzenie krzyczało biegnąc aż do drzwi. - Ale nie jest jeszcze za późno! Na pewno możemy coś zrobić – pustka moich rad napawała mnie obrzydzeniem. - Niby co? – obawiałem się tego pytania, wymuszało odpowiedź, której nie posiadałem. - Chodźmy obejrzeć tę noc! – odparłem licząc na pomoc ogrodnika. No i zrobiły się z niej noce kłopotów. Pięść rozpędzonego nieba. Blisko, tak bardzo blisko. Zima odeszła ukradkiem, łagodna i czuła. Serce biło samo do siebie. Sen przestał być snem, a wieczory coraz bardziej obce stały się papierosem. Mimo ciągłego uzupełniania alkohol znikał każdego ranka. Obawiałem się, że gdy przestanę pić, padnę martwy jak Fitzgerald. Zamiast tego dałem się wmanewrować w dziwną scenerię; ja przy stoliku głodny jej oczu, bioder, filozofii, która życia nie widziała. Muzyka spała zadymiona pod stołem. Z ulic biło szaleństwo. Rudowłosy moczymorda w pogryzionej, dżinsowej kurtce Wranglera zakładał się z butelką wina, kto pierwszy się tego dnia upije. Dziewczyny w zbyt krótkich kieckach umalowane, niczym Ronald MacDonald za najlepszych lat, wpatrywały się w nieme gwiazdy czekając na swojego księcia. Bardzo to było śmieszne, lecz z drugiej strony, jak niewiele nam brakowało, by zostać pustą butelką piwa na krawężniku. - To nie wiatr, lecz niebo nagle nad nami – zdążył krzyknąć jakiś pijak, nim Księżyc kopnął go w krocze. Zostaliśmy zupełnie sami bez przyczyny. Gapiłem się na chodnik, choć wszystkie są takie same. Pokryte petami, śliną oraz psim łajnem. Przepełniają mnie jedynym w swoim rodzaju smutkiem. Jegomość wskazał kawiarnię, w której pracowała wybranka jego serca, choć ona nie miała pojęcia, iż została przez kogokolwiek wybrana. Stała za blatem podając kawę łagodna i czuła, jak niespodziewany, letni deszcz. Spojrzała na Jegomościa. Tym jednym ruchem oczu stwierdziła, iż jest uroczy i choć imię też ma niczego sobie to kompletnie jej nie pociąga. - Przeżyjmy tę noc, a kto wie może i całe życie – nadzieja w jego głosie brzmiała rozpaczą – w obopólnym zrozumieniu. Ponieważ to idealny układ, jeśli spojrzeć na to odpowiednio pijanym. On mówił, ale w odpowiedzi otrzymywał jedynie nic nieznaczące uśmiechy. - Ucieknij ze mną – szczerość jego wypowiedzi powinna przekonać każdego. - Po prostu biegnijmy. Przez dzień, przez noc, przez krajobraz Toskanii! – lecz jej nie przekonał. - Nie mogę odparła – ni to smutna, ni radosna. Po chwili przyjechał jej chłopak. Wysiadł z napędzanego żabimi udkami Mercedesa koloru łososiowego. Nigdy w przeciągu miliona lat nie przypisałbym do niego takiej dziewczyny. Ale Bóg jest daltonistą. Facet trzasnął drzwiami, a z facjaty o kształcie oraz teksturze kalafiora nie schodził mu głupkowaty uśmiech szóstoklasisty, który przylepił ci gumę do krzesła. Podpowiedziałem Jegomościowi, by napisał jakiś wierszyk na kubku po kawie. Naskrobał coś naprędce. Wręczył jej, kiedy Człowiek Kalafior z pryszczami wielkości Grenlandii niemal zdążył nacieszyć oczy swym picerskim wozem. Przeczytała wersy w pośpiechu, po czym wyrzuciła kubek do kosza. Tamten wziął ją pod rękę, po czym ruszyli w blasku jego butów z oposowej skóry. Zdawało mi się, że przez cudowny, ciepły wieczór wyszeptała jeszcze; Żegnaj. A jej głos dobiegał jakby od morza. Jegomość poczuł, że gdyby odwzajemnił to pożegnanie, mógłby omyłkowo beknąć w zamian, więc odpuścił. Ponadto jego głos znajdował się zapewne w nazbyt wysokich rejestrach wściekłości. Jądra zamknęły się w sobie, źrenice skurczyły. Westchnął jeszcze. Tylko na to wystarczyło sił. Odeszła. Podczas gdy ja mogłem jedynie delektować się smakiem przejrzystego powietrza. Po niebie płynęły piękne, białe chmury. Gdzieniegdzie przeplatały się z niewielkimi obłokami nasiąkniętymi wodą, które to z kolei wyglądały, jak małe węgielki dorzucone tam przez dziecko. I jak to z dziecięcymi fantazjami bywa; nie psuły absolutnie niczego. - Zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy – chciałem pocieszyć przyjaciela. - Wziąłem za mało bananów – nie chciał odpuścić. Obwiniał się do samego końca. - Daj spokój – rzekłem – dziewczyna niewarta świeczki. Spójrz na nich – wskazałem na blondynę i Człowieka Kalafiora – cycki, które mówią i koń, który potakuje. - Pewnie masz rację – jego smutek supłał powietrze. - Mam ochotę się upić i nigdy nie trzeźwieć. - Nie wiem, czy zwróciłeś uwagę, - popisałem się jedną ze swych dygresji – ale gdy jesteś pijany następuje pewnego rodzaju polaryzacja nastrojów, zauważ, że zawsze jest albo pięknie, albo beznadziejnie. Nie ma mowy o relatywizmie. I to jest w tym najlepsze. - Tak, dzisiaj będzie cudownie, lecz jutro kac, męczarnie w toalecie, otępienie. - Ale jutro będzie dopiero jutro! Henryk próbował ułożyć listę słów otuchy, a mnie było wszystko jedno. W końcu dorwałem się do steru narratora, więc opuściliśmy nasze Siwe Pole. Poczułem ogrom, zardzewiałą przestrzeń Ameryki, po czym zatęskniłem za domem. Aż mi się rzygać chciało na własny sentymentalizm. – Na Boga! Przecież nie minęły nawet dwie przecznice! - krzyczałem ignorując jednocześnie sam siebie. Kilka metrów ode mnie, przy czarnym Camaro stała para; niewysoka, ale zgrabniutka brunetka o sympatycznej twarzy i jej facet o parametrach szafy, z twarzą upstrzoną bruzdami po ospie. Wyglądał na rasowego alfonsa. W każdym razie ujadali na siebie, tak że nie słyszałem własnych myśli. Morale mojego światopoglądu pogarszało się z każdą chwilą. – Co ja tu robię? – panikowałem. – Gdzie mój statek do Chin? Gdy kontemplowałem niekończące się pasmo porażek i dziurawych skarpetek mojego życia dostrzegłem, jak ten rasowy alfons gestykuluje w moim kierunku. Nie byłem pewien roli, którą miałbym według niego odegrać, ale fakt faktem, iż przeraziłem się srodze, więc szybko ruszyłem przed siebie ciągnąc Henryka za rękaw. Udając totalny luz zaciskałem mocno pośladki, by nie narobić w gacie. Taki już ze mnie twardziel do pierwszego kontaktu. Schroniliśmy się w pierwszym napotkanym sklepie. Tak się złożyło, że mieli na składzie alkohol, więc nie widziałem potrzeby przejmowania się kolacją. Wkrótce śpiewaliśmy po wódce i pomarańczach. Zamknąłem oczy. Jeśli krajobraz nie ma niczego ciekawego do zaoferowania tak właśnie postępuję. Chociaż Henryk twierdzi, że byłem wstawiony, majaczyłem, a on musiał mnie utrzymywać w pionie. Faktycznie byłem trochę wstawiony. Droga przed nami zmierzała w lewo, co oznaczało zakręt. W podwyższonym stanie świadomości takie przygody były niebezpieczne. - Wiesz, dlaczego Amerykanie są szczęśliwi? – spytałem pstrąga. - Nie, ale pewnie nie omieszkasz mnie poinformować. - Amerykanie są szczęśliwi, bo nie mają zakrętów! Otóż to. Cała tajemnica. - ...jasne. Zakręciło mi się w głowie. Potrzebowałem kilku procentów, by się wyprostować. Po drugiej stronie ulicy znajdował się bar, całkiem przyzwoita speluna, zważywszy okolicę. - Chodźmy tam – wskazałem palcem na lokal o nazwie „Stary Byk, Bezwąsy Sum” - Nie ma mowy – Henryk przejął rolę rozsądnego przyjaciela abstynenta, który ostrzega wszystkich zanim ci zrobią coś głupiego, po czym i tak to robią. - Dobra jeśli odpowiesz na pytanie... - Wal... - Rozbrajana przez sapera? - Wieprzowina? - Lodówka! Ty ignorancie! A teraz idziemy na jednego! - No cóż – odparł zażenowany brakiem elementarnej wiedzy. - W takim razie jedyne, co możemy zrobić, to wejść i rozpocząć rewolucję. - Na sto dwa! Staliśmy przed wejściem, gdy ni z tego, ni z owego drzwi się otwarły. Bezwąsy Sum podszedł do nas z życzliwym uśmiechem sprzedawcy encyklopedii. - Wejdźcie proszę – spoglądał na nas spod swych krzaczastych brwi, tak że nie sposób było zebrać myśli – potrzebujecie tego. Wasze myśli uległy tak znaczącej konsternacji, na tym zapomnianym przez Boga świecie, iż nie da się ich już rozsupłać. - Ale... – wybełkotałem. - Ale może da się coś zrobić. Bezwąsy Sum nie był pierwszym lepszym barman w okolicy. Próbował wszystkiego, czasem nawet wszystko chciało jego skosztować; wąsy stracił w trakcie nielegalnego pojedynku szachowego w Kalkucie. Poza tym był profesorem roku 1948 na uniwersytecie Teodora w Buxton, autozapaśnikiem w Kalkucie, portierem w Maine oraz szeryfem w Mrągowie. Teraz miał okres alkoholizmu na Siwym Polu. Słyszał, że bycie pijakiem na Siwym Polu to nie lada sztuka i dlatego rzucił sobie to wyzwanie. A prowadzenie baru łączyło przyjemne z pożytecznym. Zapewniało mu środki, dobra konsumpcyjne oraz lokal. Pił, ćpał, grał w kalambury na kurniku. Spełniał młodzieńcze marzenia każdego faceta. Wiódł pasjonujące życie menela, księcia wśród żebraków, romantycznego oportunisty, podczas gdy ja traciłem czas na dziewczynę, na której zupełnie mi nie zależało. Byliśmy sami w knajpie. Wszyscy pili gdzieś na mieście. - Mam tu wspaniały asortyment dawnych lat – oznajmił barman. – Dziewięćdziesiąty trzeci, październik, stan bardzo dobry, a może luty... - I tak nie zasnę – przerwałem mu. - Noc bez snu to jedynie pragmatyzm myśli. - gdy irytacja osiągała stan krytyczny jego broda zaczynała gęstnieć. Nie potrafił nad tym zapanować, w dodatku wytrącony z równowagi nie mógł, ani nie miał ochoty zawracać sobie tym głowy. - Zwykle śnił nam się ten sam świstak, który zawijał i zawijał, ale papierosa z tego nie było. Wypiłem piwo aby ostudzić swój udręczony żołądek. - Prowadziła mnie swoim spojrzeniem, wiedziała jak uwielbiam element zaskoczenia – myślałem głośno. - To ja może pójdę zrobić doktorat – Sum rzucił szklanka w stojące na półkach butelki, po czym splunął siarczyście by podkreślić stanowczość swych poglądów. - Przepraszam – opamiętałem się. - Jak tu ponuro – oznajmił Henryk dźwięcznym barytonem. - Życie to nie film – Sum zaskakiwał ripostami. - Życie jest ciężkie, pełne analogii. Bóg rzuca kłody pod nogi i nie patrzy, czy zdążyłeś się podnieść. Henryk poparzył sobie usta spalonym filtrem papierosa. Tymczasem barman kontynuował. - W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym zdobyłem tytuł interlokutora roku – spojrzał z dumą na trofeum zdobiące zlewozmywak za barem. – i powiem wam jedno; nieważne, czy się milczy, czy się mówi. Gdy nie ma pytania nikt nie pokusi się o odpowiedź. Wszystko jest ze sobą powiązane. Tak jak deszcz, który w końcu dopadnie wszystkich od Australii po Kanadę. - W takim razie – pstrąg inicjował pytanie – czemu nie masz jeszcze paszportu Polsatu? Sum westchnął, a powietrze zagrało melancholijnie w jego ustach. - Byłem w Szanghaju, kiedy organizowali Wielką Loterię! Można było wygrać wszystko; wieczne szczęście, talent pisarski a nawet czerwoną Corrvette! - I co wygrałeś? Pociągnął solidny łyk szkockiej. Spojrzał w lustro i zastrzelił nas odpowiedzią. - Nowotwór. W pierwszej chwili liczyłem na to, że się przesłyszałem. Henryk także. Gdy Bezwąsy dostrzegł w nas to infantylne, według niego zakłopotanie obrócił sprawę w żart. - Ale za to cztery razu byłem w muzeum. - I co? – spytałem rozpalony skrajnościami tej konwersacji. - Nic, tylko płacz.
  11. Odwołali zajęcia na uniwersytecie. Na siedząco kłębi się rewolucja. W myślach oddzielam ciszę od ciemności. Rozległy rykoszet w moich uszach. Niczym wariat w kamiennym domu. Odejdźmy póki moja młodość pełna ognia. Niczym twoje ciało w lutym skryte pod pościelą. Uwolnij śnieg od zorzy gdy za oknem już wiosna i kosmyk twoich włosów może opaść swobodnie. Odwołali zajęcia i uciekniemy lecz nie dziś bo jest jeszcze powietrze a przecież i tak żyjesz na innym niebie. A ja lekko wczorajszy nadal niedorzeczny na twój temat szukam wszystkiego czego nie widać w snach.
  12. Być może naprawdę się odwróciła, by zapamiętać. Albo była to jedynie moja wrodzona próżność. Potem świat nie był już enigmatyczny. Zatracił niepowtarzalność. Kiedyś żyliśmy, jakby w dłoniach płonął żywy ogień. Lecz rytm rozmył się w ciszy, szept się zapomniał wykrzykując jej imię. Czas odmierzamy stratami: utratą ulubionego długopisu, pracy, zdolności kredytowej. Melancholia tłumaczy przyczynę, skutek, entropię, lub zupełne odrętwienie. Schizofrenia daje z kolei nieskrępowaną możliwość bycia aspołecznym. I tak koło się zamyka. Pełen obraz niweluje poezję. Gdzie jest dwuznaczność? Sensu nie ma. Ani tam na zewnątrz, ani tutaj we mnie. Gdy motyl spóźnia się z metamorfozą sens jest oczywisty. W którymś pudle na strychu, za drzwiami piwnicy. Popiół osiadł na twoim nosie. Iluzja się rozmyła, a panegiryk wywrócił. Najmniejsze szczegóły ulegają katastrofom. Nie cofniemy niczego mówiąc i chodząc wstecz. Motyl nie żyje, bestia wyszła na fajkę. Kerouac rusza w drogę, a ja zaczynam się leczyć. Dłonie w kieszeniach, ale czy w ogóle chciałem aby tam spoczywały? Ludzie popełniają błąd żyjąc w przekonaniu, że rola szatniarza w fabryce wieszaków jest zbyteczna, ponieważ prozaiczne czynności nie podlegają kontroli. Światła zgasły poprzez uchylone drzwi. Pokój, zachmurzony płucami palacza, już mnie nie potrzebował. Przeszedłszy korytarz wybiłem rytm myśli na schodach. Noc, z grudniowym wyrazem twarzy, zaglądała przez okno zostawiając rześki oddech na szybie. Być może kiedyś z każdej myśli wyrośnie drzewo i zamiast piosenki zatańczy w ustach dziewczyny, której namiętność nocą bywa uciążliwa, niczym choroba. Cmentarz niedaleko, księżycowy park w oczach zapełnia się ludźmi i dialogami, podczas gdy ja bez nastroju, bez pogody. Nastrój stanął do góry nogami czekając na oklaski. Udręka kochania, jak punkt widzenia bez odniesień. Miłość usiadła na huśtawce i macha nogą. Byłem obok, martwy, nie znaleźli nawet skarpetek. - Przestań chrzanić – wtrącił Jegomość. - W jakim sensie? - Talmudycznym, kurwa. Po prostu zamilknij i nie zanudzaj czytelników ckliwymi dygresjami – rzekł na bezdechu. – Mamy sprawę do załatwienia. - Jak zwykle – westchnąłem rozczarowany. - Słuchaj, to już nie moja wina, że autorowi brakuje inwencji. Miejmy to z głowy...ok ? - Ok – raptowne zaćmienie. – Dlatego motyle w żołądku smakują, jak cukierek. Myśli z rana są gładkie niczym porcelana. Muszę upominać się o każdy oddech, zaskoczony przez pragnienie i umierający z tegoż powodu. Dichromatyczna wizja tej, która nie istnieje. Motyle w żołądku! Nie zapomnij oddychać! Jegomość cisnął papierosem o chodnik. - Cholera jasna Henryk, co ja powiedziałem? - A, tak! Przepraszam. Ale to wszystko przez to – dodałem – że czuję się, tak cholernie amerykańsko. Powietrze pachnie Nowym Jorkiem jesienią, chmury kształtem przywołują naiwne przesłanie ze Spielberga – czy ktoś namalował logo Marlboro pod zachodem Słońca? - Ptaki nagle w locie, kiedy półmrok przybywa wraz ze wschodnim wiatrem, niczym latawiec. Ujęty w cudzysłów odległego wspomnienia, wytatuowanego aż do szpiku. - Doskonale wiem, o czym mówisz – skupił myśli na rozżarzonym końcu papierosa. - Niestety nie ma na to rady, choćbyś nie wiem ile irańskich filmów obejrzał, to zawsze pozostaje. Ten ułamek Ameryki, mały kamyk z Appalachów. Zaszczepiony tak głęboko, że nawet pocztówka z Montany przywołuje wspomnienia, niczym dom, który opuściliśmy jako dzieci – zerknął na mnie, gdy kontemplowałem swoje uczucia poprzez jego słowa – mam już dość! – warknął. Pokaż to zawiadomienie! – rano otrzymałem listem poleconym wiadomość z Instytutu Genetyki Narodowej. Wręczyłem mu notę, aby się uspokoił. – To dość enigmatyczna wiadomość – stwierdził. - Mnie to mówisz? - No, tak, tak, ale...rzecz w tym – podrapał się po głowie. Całe szczęście, że nie występowaliśmy w telewizji. – Piszą o twoim ojcu. Standardowo, same ogólniki; „...zmiany organizacyjne dokonane na przełomie lat 80. i 90. nie miały zasadniczego znaczenia. Przez cały okres służby ww. pełnił rolę aparatu metafikcyjnego.” Podejrzewamy, iż ma pan wrodzone akta sprawy odziedziczone po ojcu. - Co to może oznaczać? - Prawdopodobnie twój ojciec był alpejskim pasterzem, lecz niewykluczone, iż został po prostu jednym z wielu przeciętnych piłkarzy przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych... - Kiepska sprawa – należycie puentując ruszyliśmy w drogę. Instytut znajdował się w chińskiej dzielnicy, gdzie znajdowało się kilka budek z orientalnym żarciem, w dodatku wietnamskim (ale Chińczycy stanowili bardziej wpływowe lobby, stąd nazwa). Budynek instytutu, z racji na toporne, nienaturalne kształty oraz mocno zachwiane proporcje mógł równie dobrze być tajnym laboratorium fizyki eksperymentalnej, lub UFO zatopionym w magmie. Nie zdziwiłbym się, gdyby architektem był pawian na odwyku. Do gabinetu inspektora prowadzącego, niejakiego Ramireza, skierowała nas pani z informacji grożąca petentom maczetą. Biurko, krzesło, komputer i szafka na dokumenty spełniały rolę skromnego wystroju pomieszczenia. Ramirez mroczny, postawny facet inwigilował rozmówców zza biurka przy pomocy bujnej brody oraz tępego urzędniczego spojrzenia. Wyglądał, jak sprzedawczyni za kolorową szybką kiosku. Kazał nam usiąść. Był w trakcie rozmowy telefonicznej. - Nie! Kto dzwonił? Wczoraj w nocy? Z Sierra Leone? O, tak...powiedział, że może pan zadzwonić w sprawie tej wykałaczki, którą pan miał... nie wiem, nic nie wiem. Zaraz...nie mam pojęcia, co Wajda robi w Oregonie?! Mówił coś o żelazie? Nie wspomniał o żadnej nadwyżce. Tamta wykałaczka...nie wiem...staram się pomóc...twoja matkę też! – rzucił słuchawką na tyle energicznie, iż aparat zleciał z hukiem na podłogę. – Sekretarka za chwilę to sprzątnie – oznajmił spokojnym głosem zachęcającym do rozmowy. - Pan...? – zwrócił się do mnie niby pytaniem. - Henryk. Henryk Pstrąg. - Pstrąg... – udawał zaćmienie pamięci – oczywiście Pstrąg. Sprawa numer BTX 116273682. No tak. - Co się stało? Może mi pan wyjaśnić, w jakim celu zostałem wezwany? - spytałem zmieszany, szczerze zmieszany, co nie zdarza mi się często. - Spieszę z objaśnieniem – wyciągnął paczkę meksykańskich papierosów, po czym zapalił jednego, poczęstowawszy nas uprzednio. – Chodzi o to, że pana ojciec pracował w Kontrwywiadzie Narracyjnym... - Gdzie? - ...Kontrwywiadzie Narracyjnym...widzi pan, są ludzie, jakby to powiedzieć... powiedzmy, że facet nie ma własnego charakteru pisma, więc używa cudzego...ale nie, wtedy wkracza Urząd Ochrony Pióra... - Do czego pan zmierza inspektorze? – Jegomość starał się pobudzić zwoje mózgowe Ramireza zadając pytanie pomocnicze. - ...ujmę to w ten sposób, są osoby, którym kiepsko wychodzi auto-narracja. - Auto-narracja?? - Tak, widzi pan. Normalny, przeciętny człowiek idąc ulicą potrafi opisać, scharakteryzować codzienne zdarzenia, zjawiska, na przykład piękną kobietę, dym papierosowy uginający się pod ciężarem deszczu i tak dalej. Ale są tacy, którzy nie potrafią sobie takich spraw opowiedzieć, ubarwić, interpretować. Przez to w ich życie zakrada się pustka, depresja, melancholia. A to prowadzi do kłamstw intelektualnych, niedopowiedzeń, tajemnic nawet zapalenia wyrostka robaczkowego. Nie wolno lekceważyć takiego stanu rzeczy, czy raczej stanu psyche. Wtedy wkraczamy. Kierujemy sprawę do KN. - A oni robią...co? – kolejne pytanie pomocnicze od Jegomościa. - Nasz człowiek, agent dostaje takiego delikwenta i mu pomaga. Podpowiada, sugeruje, określa, kategoryzuje zjawiska dla takiego osobnika, obiektu. - Jaki ma to związek z moim ojcem? - Otóż pana ojciec rozpracowywał pewnego faceta, nazwijmy go Pan A., choć naprawdę nazywał się Franciszek Michalski zamieszkały na Siwym Polu przy ulicy Koczowniczej 17. Był to ciężki przypadek. Otępiały, mimo fascynujących zjawisk, jakie miały miejsce wokół niego. Fatalny przypadek. Ojciec bardzo się starał, ale bez rezultatów. Doszło do tego, iż pewnego razu przekroczył granicę, pogwałcił etykę zawodową stając się absolutnym narratorem życia Michalskiego. Narratorem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. - Mój Boże...to źle? – twarz Ramireza straciła przyjazne oblicze. - Nietzsche chodził na spacery, lecz mimo to wracał do domu – rzekł alegorycznie. - To bardzo poważne przestępstwo federalne, co gorsza niezwykle niebezpieczne zarówno dla agenta, jak i obiektu – sięgnął do szuflady po magnetofon, po czym zaczął grzebać w stercie taśm – trwało to jakiś czas. – Przepraszam, ale nasze archiwum jest równie przejrzyste, jak pięciodniowy zarost – dodał zakłopotany. – Jest! Wyciągnął pudełko opatrzone nazwiskiem mojego ojca; Eustachy Pstrąg. Przyznam, niecodzienne to uczucie dowiedzieć się, o agenturalnej przeszłości rodzica. - Pozwolą panowie, iż zaprezentuję kilka taśm, które powinny rzucić nieco światła na zaistniałe fakty. Pierwsze nagranie zawiera narrację w wykonaniu obiektu, z początku działalności agenta Pstrąga. Taśma ruszyła, cichym, delikatnym szumem przerywanym trzaskami wynikającymi z kiepskiej jakości sprzętu. Agent; Eustachy Pstrąg. Obiekt; Franciszek Michalski. Data; dwunasty listopad, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy. Rozdział pod tytułem; Moje życie. Obiekt wychodzi z domu zabierając ze sobą samurajski miecz z siedemnastego wieku. A wezmę ten dopierdolec, zajebak obusieczny, może się przydać na mieście – opisuje ów miecz. Następnie, w absolutnej ciszy, przemierza drogę do sklepu. Z oddali widzi znajomego; Aleksander Filipiński, emigrant z Andaluzji. Witają się. - Siema Aleks – konwersację inicjuje obcokrajowiec. - Siema – respons obiektu. - Widziałeś Krysię? – zapytanie. - Tę sukę chrząszcza? – odpowiedź w formie pytania. - No – stwierdzenie przepełnione frustracją. - Nie widziałem – milczenie - nie chcę mi się o tym gadać. Muszę lecieć. Nara. - Nara. Ramirez zatrzymał taśmę. - Wydaję się, iż komentarz jest zbędny - spojrzał na nas znakiem zapytania w oczach. Potwierdziliśmy milczeniem. – A teraz nagrania, gdy agent złamał przepisy i przejął całkowicie rolę narratora wyżej wymienionego obiektu – taśma ruszyła. Agent; Eustachy Pstrąg. Obiekt; Franciszek Michalski. Data; piętnasty grudzień, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy. Rozdział pod tytułem; Rękawiczki. Obiekt podróżuje tramwajem linii numer trzy. Kiedyś śnieg kłębiąc się wściekle padał z ogromu nieba. Dzień za dniem. Słońce czasami zaglądało do nas przed południem. Okna skute lodem, co poprzysiągł kwiatom wieczną zimę. Spaliśmy we dwoje, we troje w jednym łóżku. Obtuleni kocami, leniwe godziny przed kominkiem, słuchający babcinych opowieści. Teraz za oknem brytyjska pogoda, nieoczekiwana w styczniu. Babcia nie czuła się najlepiej. Moja wizyta poprawiła jej nastrój, a już samo to dawało trudną do opisania satysfakcję. Chociaż nie wiem, czy jej uśmiech nie był na pokaz, abym się nie martwił. Po tym, jak zaparzyłem herbaty siedzieliśmy rozmawiając o wszystkim i o niczym. O moich studiach, życiu uczuciowym mojej siostry, czy też sprawach zdecydowanie ogólnych. Kiedy byliśmy przy stanie naszego państwa stwierdziłem, iż byłoby lepiej, gdyby Polacy mieli niemiecką dyscyplinę we krwi. - To prawda – odparła. - Za Niemców – refleksyjna pauza - to był porządek. Chociaż tyle dobrego – zawiesiła głos. Wróciły wspomnienia i emocje, które starała się ułożyć w spójną całość. - Gdy nadjeżdżali – kontynuowała próbując uspokoić ton głosu - uciekaliśmy z rodzeństwem na pola. Leżeliśmy z twarzami w ziemi, w błocie, czasem aż do zmierzchu. Jeśli nie zdążyliśmy uciec brali do kopania rowów, okopów, czy innej pracy – zacisnęła dłonie na filiżance z herbatą. – Miałam trzynaście lat, gdy zawieźli mnie do pracy przy rowie. Dali łopatę i kazali kopać. Przynosili wody, ale wlewali do niej bimber, żeby mężczyznom lepiej się pracowało – uśmiechnęła się nerwowo. – Ale mnie, dziecku, szybko zabrakło sił przez ten alkohol. Dłonie miałam zdarte do krwi – spojrzała na nie, jakby chciała się upewnić, czy już się zagoiły. – Krew lepiła się do łopaty, to było straszne. Do dziś pamiętam ten lepki dotyk drewna i odrętwiały ból – napiła się herbaty. – Pilnowali nas Polacy, byli gorsi od Niemców, jakby chcieli im się w ten sposób podlizać. Słaniałam się na nogach, kiedy przyjechał jakiś generał, w każdym razie ważny Niemiec, na inspekcję. Przechodził obok każdego, przyglądał się, oceniał postępy w pracy. Gdy doszedł do mnie dostrzegł zakrwawione ręce. Ochrzanił pilnujących nas Polaków, kazał przynieść mi wody, po czym zdjął swoje eleganckie, skórzane rękawiczki i oddał je mnie. Wszyscy patrzyli na niego osłupiali, nawet Niemieccy żołnierze. Do dziś pamiętam jego twarz. Wyglądał na dobrego człowieka – herbata ostygła. Babcia odstawiła szklankę, do której dolałem trochę ciepłej wody z czajnika. – To były fest rękawiczki. Ramirez wcisnął pauzę. - Co pan na to... ? – triumfował udowodniwszy swoje. - Absolutnie – odparłem – różnica jest klarowna. - W takim razie jeszcze drugie nagranie, dla pewności. - Czy to konieczne? – Jegomość chciał mi oszczędzić przykrości. - Niestety, w przeciwnym razie mogliby panowie zaskarżyć naszą decyzję, powołać się na kruczki prawne. Wyleciałbym z roboty – nie zgłaszaliśmy sprzeciwu. - Kontynuujmy zatem. Agent; Eustachy Pstrąg. Obiekt; Franciszek Michalski. Data; trzydziesty grudzień, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy. Rozdział pod tytułem; Wiśnie. Obiekt leży na łóżku paląc papierosa. Wspomina wczorajszą wizytę u babci, która to wizyta przywołała wspomnienia dotyczące ojca. Wywołało to ogromne wzruszenie oraz reminiscencje w umyśle obiektu. Świt nadszedł innego dnia. Zima marszczyła brwi. Neurony w rękach powoli wracały na miejsca po doznanym szoku termicznym. Moja siostra wyszła. Zamknąłem za nią drzwi, po czym udałem się do pokoju gościnnego. W zakamarkach kuchennej szafki znalazłem ostatnią talię kart po dziadku (babcia rozdała pozostałe po rodzinie). Karty, chińskiej produkcji, były obrzydliwie plastykowe. Tasowanie stwarzało nie lada trudności. Jak zwykle graliśmy z babcią w durnia piątkowego, była to gra lekka i przyjemna. Poza tym moje umiejętności karciane były zawsze skromne. Miałem niespotykany talent do zapominania reguł. Kolejne partie upływały w miłej, beztroskiej atmosferze. W większości rozdań staraliśmy się grać na remis. Kiedy dobierałem kolejną kartę, a ta okazała się być dwójką kier (w danej partii bez żadnej siły rażenia), skrzywiłem twarz zdegustowany. Poczułem, jakby skóra na twarzy była na mnie zbyt mała. Babcia dostrzegła moje cierpienie, po czym zaaplikowała mi maść nagietkową, którą to stosowała na wszystkie, niemal dolegliwości. Był to wynalazek medycyny na miarę ziół Bittnera, równie wysoko przez nią cenionych. Gdy tak smarowałem twarz czerwoną od mrozu, słońca oraz wiatru stwierdziła; - Nie wygląda to źle. I tak najbardziej widoczna jest ta blizna – wskazała bliznę z dzieciństwa. Wtedy to szalejąc w mieszkaniu (pod okiem taty i babci) zakończyłem ów dzień czołem na kaloryferze. Rana nie była poważna, ani szczególnie bolesna, jednak ślad pozostał do dziś. Najbardziej widoczny i charakterystyczny aspekt mojej osoby. – Pamiętam, jak żeś wtedy grzmotnął – kręciła głową, niedowierzając, że skończyło się dość wesołą anegdotą. – Twój tata też miał podobną. Gdy był mały szalał po całej izbie – mieszkali wtedy na wsi, bodajże w Polanowie – a któregoś razu wbiegł do obory, nie pamiętam czy gonili się z Jurkiem, czy wbiegł tak sam z siebie. W każdym razie potknął się i rozciął sobie skórę na brodzie – uśmiechnęła się pokazując obrazowo miejsce obrażeń – nie mogłam mu tego opatrzyć, nie pozwalał. Gdy tylko minął pierwszy ból on chciał się dalej bawić. Twój tata to był miglanc – uwielbiałem anachronizmy babci. – Kiedyś wołałam; Michałek! Obiad! Ale nie mogłam go znaleźć. Spytałam Jurka - Gdzie Michał? - Jak to gdzie?! – odparł, po czym rozradowany wskazał na wiśnię. - Michał wdrapywał się na drzewo, objadał wiśniami i czytał – mieliśmy strych pełen książek. Różnych, nie wiem, o czym opowiadały - dodała. Zawsze brał którąś i czytał z nogami zwisającymi z gałęzi. Babcia zawsze przywołuje różne wspomnienia o ojcu. Wplata je w rozmowę tak naturalnie, iż zdają się być oczywistym elementem krajobrazu, logicznym następstwem wypowiadanym zdań. Ale ze wszystkich opowieści tę pierwszą naprawdę usłyszałem. Widziałem go na tamtym drzewie, miałem wrażenie, że jestem obok. Emocje, ton jej głosu przywoływały zapach wiśni. Być może dostrzegłem nawet tytuł jednej z książek. Tymczasem babcia opowiadała dalej, a ja coraz wyraźniej słyszałem melodię tej historii.- Siedział tam i czytał. Te wszystkie książki – jej spojrzenie zawędrowało ku bliżej ku nieokreślonemu miejscu. Jestem pewien, że w tamtej chwili ona także była z nim na tej gałęzi. I choć wiem, iż to wspomnienie należy do niej, to musiałem je wziąć. Pożyczyć w pewnym sensie. Wydaję mi się bliższe niż jakiekolwiek z tych, które sam zgromadziłem. Nagranie dobiegło końca. Ramirez zgasił kolejnego papierosa. - Nie wiem, co powiedzieć – bełkotałem. - Różnica jest diametralna – dorzucił mój przyjaciel. - Widzą panowie, jak znacząco agent Pstrąg przekroczył swoje kompetencje. Dalej historia potoczyła się błyskawicznie oraz w sposób drastyczny. Otoczenie obiektu, jak i on sam dostrzegł zmiany behawioralne. Przestał pić, zaczął czytać książki. Zaniepokojona rodzina wysłała go na leczenie psychiatryczne, na którym przebywa po dziś dzień. Agent Pstrąg został wysłany na placówkę do Władywostoku, gdzie zginął w zamieszkach literackich, znanych jako Noc rękopisów... - Jezu Chryste. Co prawda powiedzieli, że ojciec zginął na służbie, ale jako zwykły komiwojażer. Nie agent KN! W liście kondolencyjnym napisali; wyruszył nagi w sercu, w płaszczu, we śnie. Podróżował, podróżował i umarł. Z godnością pracownika Emway Ltd. - Przykro mi – Ramirez był człowiekiem mrukliwym i niejasnym, lecz zdolnym do empatii. – W niektórych przypadkach dział epistolograficzny przesadza z liryką. Bardzo mi przykro z powodu całej sytuacji. Niestety pana ojciec nie żyje, a zgodnie z rozporządzeniem ministra Żubra, zwanym ustawą Tuż za rogiem możemy oskarżyć pana za przewinienia ojca i skazać na pięć do dziesięciu lat więzienia. - Dziesięć lat! Za co? Przecież niczego nie zrobiłem! - Przykro mi, takie przepisy. Przegrana sprawa. - Nie można niczego zrobić? – do tej pory Jegomość starał się dystansować. - Właśnie...dlatego panów wezwałem, choć powinienem był skierować sprawę bezpośrednio do sądu. - Słuchamy? Ramirez wstał. Zamknął drzwi, odłączył telefon. Wyjrzał przez okno, po czym spuścił żaluzje. - To dość kłopotliwa sprawa – pocił się obficie, nawet jak na latynosa. – Jestem raczej nieśmiały i małomówny, szczególnie w stosunku do dam. Chciałbym, aby pan mi pomógł, to znaczy postąpił, jak pański ojciec... - Mam zostać narratorem... - Ciszej! Błagam! Tak, wiem...proszę o wiele, ryzykując życia nas obu, ale...jest pewna kobieta...nie mam się czego chwycić – Rozdygotanymi rękoma wyjął z biurka butelkę whisky, rozlał na trzy szklanki oraz na biurko. Wypił dwie kolejki nim zdążyliśmy zwilżyć usta. – Nie postępowałbym w ten sposób, gdybym miał jakiekolwiek wyjście... człowiek zawsze jest egoistą, zawsze jest subiektywny. A ja nie mam pojęcia, co począć. Zjadłbym własny łokieć, jeśli tylko zwróciłaby na mnie uwagę, wymówiła moje imię... - To musi być niezwykła kobieta... - Absolutnie... - Pozwoli pan inspektorze, że wyjdziemy na chwilkę, aby się naradzić... - Oczywiście. Po chwili staliśmy z przyjacielem na korytarzu rozważając opcje. - Straszny z niego ponurak – zauważyłem. - Filantrop recydywista – dodał Jegomość – nie cierpię takich typków. - Ja również...miejmy to z głowy. - W porządku. Narrację miałem rozpocząć następnego dnia. Ramirez miał się spotkać z kobietą w niewielkiej knajpie na rogu San Rosa i Adwokackiej. Dostaliśmy pokój w hotelu na przeciw. Zaopatrzeni w najnowszy sprzęt; ołówki samonośne, maszynę do pisania mieliśmy rozpocząć narrację. Agent; Henryk Pstrąg. Obiekt; Ramos Ramirez Data; ósmy kwiecień, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty. Rozdział pod tytułem; Kołysanie bez drzwi. Godzina siódma. Obiekt czeka w umówionym miejscu. Nadchodzi kobieta. Wiek; około trzydziestu pięciu lat. Wygląd; kręcone, czarne włosy opadają powabnie na pełen dekolt. Szczupła talia idealnie współgra z okrągłymi biodrami. Pod gwiazdami, pod linią latarni. Dokoła dziewczyna i chłopak...pół oddechu, jedno słowo za nią. Słowa przechodzą w szept, stara się chwycić jej dłoń. Po kolacji para udaje się do hotelu, pokój 24. Zgodnie z planem dokładnie przez ścianę z pomieszczeniem zajmowanym przez grupę operacyjną. Nie było to tak trudne, jak podejrzewałem. W pewnym momencie Jegomość rozkojarzył się na tyle, by usiadłszy w fotelu czytać Becketta. Kontynuowałem zadanie na własną rękę. Obiekt wraz z kobietą siedzieli na krawędzi łóżka. - Gorąco tu, nieprawdaż? – spytała retorycznie. - To przeminie - dorzuciłem bez przekonania zastanawiając się, czym można by się upić dzisiejszego wieczora - niczym dni bez pogody miną noce bez nastroju, gdy autobus na przystanku – nie odpowiedziała. Kiwasz głową na pierwszy dzień bez wiosny. Audycja w radiu szarym, jak piasek irytujący w każdej przestrzeni pod łóżkiem, jakby mniej perspektyw. Ale to minie, niczym sen po obiedzie wino nie jest, ani trzeźwe, ani pijane, ani bardziej poetą. Z tamtego pokoju dobiegnie nas dźwięk, gdy szminka na kieliszku, po czym przeminie, jak ostatni śnieg. Spacerując niedaleko spojrzysz na beztroskie gwiazdy. - Dłonie w kieszeniach i powiedziałbym głośno jaka jest urocza, gdy telewizor wciąż gra w ciszę... – wzdychała ciężko - wieczór ciepły. Naprzód szaleńcze spojrzenie! Z zegarka na biust. Poranek, tak dosadnie mroźny, niczym początek nie ma dziur. Szczęście w paru słowach... Ich usta wreszcie się spotkały, to dawało mi parę minut na papierosa. Przynajmniej tak mi się zdawało, gdyż Ramirez domagał się dodatkowej narracji wewnętrznej. Patrzyłem na jej biust i myślami widziałem piękne, jędrne piersi. Gdy zdjęła stanik myślałem naocznie. Jej uroda mogłaby wywołać chaos w szklance brytyjskiej herbaty. Wreszcie mój idealizm przyniósł rezultaty. Czułem, jak neurony zmieniają położenie. Obiekt zasnął wraz z partnerką... Gdy się obudziłem wciągała na siebie dżinsy. - Podniecasz mnie nawet wtedy, gdy się ubierasz – rzekłem zapaliwszy papierosa. – Nie wymyśliłbym cię piękniejszej. - To będzie ostatni raz, jutro o tobie zapomnę – dopinała rozporek. - Przestań...twoja obojętność jest bezcelowa – dym drażnił nozdrza. – Zrozum, normalnie od frazesów boli mnie gardło, ale naprawdę jesteś...cudowna. - Za dobrze mi z tobą – złożywszy bluzkę podeszła do łóżka i pocałowała mnie, tak wyraziście jak żadna przedtem. – Mogłabym cię pokochać, za mocno i za wyraźnie, abym była w stanie to znieść. Byłem zbyt zmęczony i pochłonięty kształtami jej ciała, by zdobyć się na sensowną kontrargumentację. Paradygmat sytuacji był klarowny. Wyszła. Leżałem, spokojny i syty, mimo wszystko. Papieros. Palce żółkły stękając reumatycznie. Bez zmysłów, bez dotyku, ponieważ samotność jest lepsza. Na poduszce jej policzki, twarz, pierś odciśnięta na prześcieradle, stopa zawinięta w kołdrę. Jakże mało koherentny jest ludzki umysł. Czyż to nie zabawne? Tyle tu kwiatów, tyle deszczu. I ja w tym wszystkim, w całym tym świecie. Gdzieś między dobranoc, a do widzenia. Kropka. Sprawa zakończona. Obudziłem Jegomościa. - Skończyłeś wreszcie? Jak mu poszło? - Baza zdobyta, ale nie ma happy endu. - Jak zwykle. Co się stało? - Stało się nic – prawie się obraził za tę ripostę. - Mam nadzieję, że nie przelałeś mu do głowy tych swoich pseudo lirycznych rozterek... - Starałem się pozostać powściągliwym obserwatorem. - Miejmy nadzieję. Chociaż szczerze w to wątpię, zważywszy, ile ci to zajęło. Przepisywałeś odezwę gettysburską? - Nie moja wina, że ma taki uniwersalny charakter – próbowałem ratować się przed oskarżeniami Jegomościa, który jak zwykle krytykował, nie kiwnąwszy palcem w całej sprawie. - Poza tym ściąganie, plagiat to wyraz zaufania, jakie okazujesz drugiemu człowiekowi. - Jasne, posłuchaj siebie...jakbyś tłumaczył rybie smak kurkumy – z grymasem ignorancji zapalił papierosa. – Ale nieważne, liczy się każdy skrót. Chcieliśmy, jak najszybciej opuścić miasto. Przetrawić wszystkie zdarzenia, aspekty i architekturę. Ale nim miało to nastąpić udaliśmy się w miejsce, gdzie zaczyna się każda historyczna podróż, czyli na przystanek autobusowy. Deszcz spadł z nieba i wylądował na ulicy przede mną, moim przyjacielem oraz jakimś bezrobotnym we flanelowej koszuli. Milczenie było bardzo inteligentne, nigdy z nikim nie rozmawiało o przeczytanych książkach. Stało z boku, bezwiednie pozostając odzwierciedleniem słów, które na coś czekają. - Czemu deszcz spada z nieba a nie z drabiny? – zwróciłem się do przyjaciela. - Trudno, na poczekaniu wysnuć jednoznacznie wnioski odnośnie percepcji – odparł po chwili namysłu. - Przepraszam – bezrobotny zwrócił się do nas. – Może przypadkiem wiedzą panowie, jak stoi półdolarówka? – nawet nie próbował wpasować się w naszą rozmowę. Niezwykle odważny człowiek. Od razu wzbudził nasz szacunek. - Pół dolarówki nie mają kursu – uciął Jegomość. Zachował się dość niegrzecznie, tym bardziej, że mogła wywiązać się z tego rozmowa o wiele ciekawsza od tej, która nastąpiła. - Nie mają kursu? – mężczyzna starał się zachować zimną krew. Imponował mi coraz bardziej. - Nie, nie mają. Nie miały i mieć nie będą – mój towarzysz mógłby się od gościa wiele nauczyć. - Cholera pytam się tylko czy coś podrożała? Nie proszę, abyś wzrokiem stwierdził, czy powietrze jest zimne, czy nie... - Przecież mówię panu. Nie! Nie podrożała. W dalszym ciągu kosztuje pół dolara. Facet gapił się w monetę na dłoni. - A mówili, że to taka pewna i rentowna inwestycja. - Pewna nadal jest, ale czy rentowna? Bezrobotny opluł nas wzrokiem, po czym odszedł gotyckim krokiem. Po chwili żałował swego zachowania. Myślał sobie, ”W końcu co ja mogę wiedzieć? Jestem bez pracy” Męczyło go to przez jakiś czas do wieczora. Następnego ranka, gdy wiązał buty pomyślał, ”Cholera jasna i co dalej? Że co ja teraz? Że niby jak?” Po czym udusił się szczypiorkiem. Szkoda. Imponował mi. Niczym rozżarzona iskra w pustym żołądku. Niektórzy nie wychodzą rano po gazetę. Zostają w mieszkaniach, domach i pokojach przykryci kamieniami. Boją się, że jeśli zostaną tu za długo zostawią po sobie zbyt wiele śmieci. Sartre odnalazł piekło w innych, ja przestałem rozglądać się za niebem. - Ten autobus chyba nie ma zamiaru przyjechać? – zauważył Jegomość. - Chyba nie – wyjrzałem za przystanek szukając dobrego satyryka. - Spójrz – kolega trącił mnie łokciem. – Pod Żabką. Tam siedzą te chuje z Freiburga! - Czemu od razu tak dosadnie? Nie było to zbyt miłe... - Pieprzony relatywista. Chuje cię mierżą? – rzekł oburzony. – A zło zawarte w tobie już mniej, co?
  13. wersja kompromisowa..?;) oczywiście będę wdzięczny za wszelkie opinie... lampa pozostawiona z własnym mrokiem od dłuższego czasu z czymś na myśli notatnik bez sprawy którą mógłby odłożyć na później nie od wczoraj niebo ozdobione ornamentami radio mówi do siebie ściszając głos przetaczasz się przeze mnie niczym wiosna przez miasto i nic na to nie poradzę ani na słońce ani na mój źle skrojony garnitur ani na dzisiaj bez muzyki gdy komoda pełna szkła telefon milczy ponadto
  14. Ależ...dziękuję bardzo. Zawsze doceniam opinie innych, tym bardziej, iz trudno mi spojrzeć na "chłodno" na własny tekst. Dlatego zawsze biorę pod uwagę opinie "z zewnątrz'. Raz jeszcze dziękuję. Regards.
  15. lampa pozostawiona z własnym mrokiem od dłuższego czasu z czymś na myśli notatnik bez sprawy którą mógłby odłożyć na później nie od wczoraj niebo ozdobione ornamentami radio mówi do siebie ściszając głos przetaczasz się przeze mnie niczym wiosna przez miasto niezjedzona kanapka na talerzu i nie mogę nic na to poradzić ani na słońce ani na mój źle skrojony garnitur ani na dzisiaj bez muzyki gdy komoda pełna szkła telefon milczy ponadto
  16. Dwie miniaturki. Jeśli odzew będzie pozytywny zamieszczę więcej. Z góry dziękuję za komentarze, opinie, sugestie. 'Wiśnie' Woda kapała dostojnie do garnka ustawionego w zlewie babcia oszczędzała na wodzie, gdyż jak twierdziła liczniki coś oszukiwały. Za oknem brytyjska pogoda, nieoczekiwana w styczniu - to podobno wina Diesel'a, aerozolu i Ameryki. Osobiście preferuję każdą pogodę bardziej niż śnieg zwiewany z dachów, zabłocone nogawki, lub mróz kłujący aż do bólu w kościach. Ale babcia wolała mróz. W taką ciapę nie miała zwykle najlepszego samopoczucia. Moja wizyta poprawiła jej nastrój, - a już samo to dawało mi trudną do opisania satysfakcję chociaż nie wiem, czy jej uśmiech nie był dla mnie, abym się nie martwił. Zaproponowała herbaty, po czym musiałem ją przekonywać żeby usiadła przy stoliku pod oknem, a ja tymczasem się tym zajmę. Siedzieliśmy rozmawiając o wszystkim i o niczym. O moich studiach, życiu uczuciowym mojej siostry, czy też sprawach zdecydowanie ogólnych. Kiedy byliśmy przy stanie naszego państwa stwierdziłem, iż byłoby lepiej, gdyby Polacy mieli niemiecką dyscyplinę we krwi. Wtedy odparła. - To prawda. Za Niemców to był porządek. Chociaż tyle dobrego - zawiesiła głos. W myślach wróciły wspomnienia i emocje, które starała się ułożyć w spójną całość. - Gdy nadjeżdżali - kontynuowała próbując uspokoić ton wypowiedzi - uciekaliśmy z rodzeństwem na pola. Leżeliśmy z twarzami w ziemi, w błocie, czasem aż do zmierzchu. Jeśli nie zdążyliśmy to brali do kopania rowów, okopów, czy innej pracy - zacisnęła dłonie na filiżance z herbatą. Miałam trzynaście lat i zawieźli mnie do pracy przy rowie. Dali łopatę i kazali kopać. Przynosili wody, ale wlewali do niej bimber, żeby mężczyznom lepiej się pracowało - uśmiechnęła się nerwowo. - Ale mnie przez to szybko zabrakło sił. Dłonie miałam zdarte do krwi - spojrzała na nie, jakby chciała się upewnić, że już się zagoiły. - Krew lepiła się do łopaty, to było straszne. Do dziś pamiętam ten lepki dotyk drewna i odrętwiały ból - napiła się herbaty. - Pilnowali nas Polacy, byli gorsi od Niemców, jakby chcieli im się w ten sposób podlizać. Słaniałam się na nogach, kiedy przyjechał jakiś generał, w każdym razie ważny Niemiec, na inspekcję. Przechodził obok każdego, przyglądał się, oceniał postępy w pracy. Gdy doszedł do mnie dostrzegł moje zakrwawione ręce. Ochrzanił pilnujących nas Polaków, kazał przynieść mi wody, po czym zdjął swoje eleganckie, skórzane rękawiczki i mi je wręczył. Do dziś pamiętam jego twarz. Wyglądał na dobrego człowieka - herbata ostygła. Babcia odstawiła szklankę, do której dolałem trochę ciepłej wody z czajnika. - To były fest rękawiczki. ************************************************************* Świt nadszedł innego dnia. Zima marszczyła brwi. Neurony w rękach powoli wracały do siebie. Zamknąłem drzwi za moją siostrą, po czym udałem się do pokoju gościnnego. W zakamarkach kuchennej szafki znalazłem ostatnią talię kart po dziadku (babcia zdążyła już rozdać pozostałe, większość przypadła mnie i mojej matce). Karty, chińskiej produkcji, były obrzydliwie plastykowe. Tasowanie ich przysporzyło mi nie lada trudności. Już w trakcie gry objawiły kolejną swoją charakterystykę, gdy notorycznie ślizgając się po powierzchni stołu lądowały na dywanie. Jak zwykle graliśmy z babcią w durnia, była to gra lekka i przyjemna. Poza tym moje umiejętności karciane były zawsze skromne. Na różnych etapach swojego życia grałem w pokera, makao, tysiąca, etc. jednak zwykle wystarczało mi to na daną chwilę, taką jak kolonie, ferie zimowe, czy rodzinne spotkania. Miałem niespotykany talent to zapominania reguł. Jednak dureń piątkowy to osobny rozdział. Babcia nie miała już głowy do tysiąca (kiedyś z moją kuzynką potrafiły grywać godzinami), więc dureń zdawał się idealnym rozwiązaniem. Gra prosta i przyjemna dawała możliwość spędzenia popołudnia z babcią w jej mieszkaniu, które zawsze było dla mnie synonimem słowa przytulne. Kolejne partie szły gładko, w większości rozdań staraliśmy się grać na remis, co kiedyś zirytowałoby mnie potwornie, gdyż jako brzdąc uwielbiałem rozstrzygnięcia jednoznaczne, ale co ważniejsze kochałem wygrywać. Teraz nie miało to znaczenia i bawiłem się świetnie. Dobierałem kolejną kartę, a gdy ta okazała się być dwójką kier (w danej partii bez żadnej siły rażenia), skrzywiłem twarz w geście zdegustowania i poczułem, jakby skóra na twarzy była na mnie zbyt mała. Babcia dostrzegła moje cierpienie, po czym zaaplikowała mi maść nagietkową, którą stosowała na wszystkie niemal dolegliwości. Był to wynalazek medycyny godny jedynie ziół Bittnera, równie wysoko przez nią cenionych. Smarowałem twarz czerwona od mrozu, słońca oraz wiatru. - Nie wygląda to źle - stwierdziła. - I tak najbardziej widoczna jest ta blizna - wskazała na czoło, na którym miałem bliznę z dzieciństwa, kiedy to szalejąc w mieszkaniu (pod okiem taty i babci zresztą) zakończyłem ów dzień na kaloryferze. Rana nie była poważna, ani szczególnie bolesna, jednak ślad pozostał do dziś. Najbardziej widoczny i charakterystyczny na facjacie zdaje się być wielkim bannerem reklamowym. Jeszcze nie poznałem osoby, która przy spotkaniu ze mną nie spytałaby o tę bliznę właśnie. Na szczęście przywykłem do tego już w podstawówce. Tym bardziej, autentycznie, rozbawiła mnie jej uwaga - Pamiętam, jak żeś wtedy grzmotnął - kręciła głową, niedowierzając, że skończyło się w sumie dość wesołą anegdotą na lata. - Twój tata też miał podobną. Gdy był mały szalał po całej izbie - mieszkali wtedy na wsi, bodajże w Polanowie - któregoś razu wbiegł do obory, nie pamiętam, czy gonili się z Jurkiem - brat ojca -, czy wbiegł tak sam z siebie. W każdym razie potknął się i rozciął sobie skórę na brodzie - uśmiechnęła się - nie mogłam mu tego opatrzyć, nie pozwalał. Gdy tylko minął pierwszy ból chciał się dalej bawić. Twój tata to był miglanc - uwielbiałem anachronizmy babci. - Kiedyś wołałam; Michałek! Obiad! Ale nie mogłam go znaleźć. Spytałam Jurka - Gdzie Michał? - Jak to gdzie?! - odparł, po czym rozradowany wskazał na wiśnię. - Michał wdrapywał się na drzewo, objadał wiśniami i czytał - mieliśmy strych pełen książek. Różnych, nie wiem, o czym opowiadały - dodała. Zawsze brał którąś i czytał z nogami zwisającymi z gałęzi. Babcia zawsze opowiada różne historie o ojcu. Wplata je w rozmowę tak naturalnie, iż zdają się być oczywistym elementem krajobrazu. Ale ze wszystkich tę pierwszą naprawdę usłyszałem. Widziałem go na tamtym drzewie, miałem wrażenie, że jestem obok. Emocje ton jej głosu przywoływał zapach wiśni. Być może dostrzegłem nawet tytuł jednej z książek. Tymczasem babcia opowiadała dalej, a ja coraz wyraźniej słyszałem melodię tej historii. - Siedział tam i czytał. Te wszystkie książki - jej spojrzenie zawędrowało ku bliżej nie określonemu miejscu. Jestem pewien, że w tamtej chwili ona też była z nim na tej gałęzi. Wiem, iż to wspomnienie ojca należy do babci, ale musiałem je wziąć. Wydaję mi się bliższe niż jakiekolwiek z tych, które sam zgromadziłem.
  17. Zwykle tego nie robię, ale pozwolę sobie na polemikę.. "tytuł z dupy że sie tak wysłowie. raz ze nie ma nic do tekstu jak dla mnie, a dwa że może to i najpiekniejsze słowa (sic!) - ale po angielsku." Otóż...Cellar door is a combination of words in the English language once characterized by J. R. R. Tolkien to have an especially beautiful sound. - czyli Tolkien określił te słowa nie jako najpiekniejsze w języku angielskim, ale jako takie, które (razem) brzmią najpiękniej. Oczywiście to tylko jego opinia. Tym niemniej chciałem wyjaśnić, gwoli ścisłości. Postaram się uzasadnić taki, a nie inny tytuł. Otóż oprócz tego Tolkienowskiego rodowodu, "drzwi do piwnicy" symbolizują skrywane, (zapomniane) uczucia, które w pewnym sensie powracają. Byc może nie jest to dość jasne, ale taki przywilej autora, żeby móc namieszać:) ""bez ciebie milczę jakbym świecił wzdłuż ulic" - nie zamierzam polemizować z Twoim subiektywnym odczuciem. Powiem tylko, że jest wers ma swoje miejsce w utworze i szczerze mówiąc troche nie rozumiem zarzutu, gdyż metafora, jak i fragment, czyli wers są raczej jasne i (chyba:) wplecione dość logicznie w całość. Tak to widzę, po prostu nie rozumiem zarzutu... "zanim stopy przymarzną nam do tej nocy" - ten wers zaś, jest lepszy niż cały wiersz" - no cóż...dziękuję(?) Dziękuję za wyrażenie opinii i wnikliwy komentarz. Pozdrawiam.
  18. to więcej niż pajęczyna na suficie gdy utkwi serce potem żołądek na większych obrotach nie śpię to lepsze niż patrzenie na styczeń bez ciebie milczę jakbym świecił wzdłuż ulic dzień umyka gdzieś tam wysoko niezależnie od słów niczym sen spójrz cicho i szkliście we mnie pęknięcia na wodzie nieuważne zanim stopy przymarzną nam do tej nocy tak blisko jak bliżej tylko mogą być ludzie
  19. Wybacz ojcze te kilka minut, gdy dzień pochmurny. Czyż to nie zabawne? Kometa na dłoni dziecka i deszcz w tym mieście. Budzi mnie, przekrwione oczy. W kilku słowach przerzucam kartony, listy, fotografie zadziwiające niczym diamenty i zmierzch na schodach. Dwa słowa. Euforia! Telefon dzwoni. Aż do popołudnia.
  20. Wybacz ojcze te kilka minut, gdy dzień pochmurny. Czyż to nie zabawne? Kometa na dłoni dziecka i deszcz w tym mieście. Młodość stracona w kilku słowach. Euforia! Przeczucie, ranek i wieczór. Nieuniknione myśli.
  21. "powtarzamy się codziennie w końcach kaloryferów" to na pewno bardzo dobre, reszta mnie nie przekonuje. Regards.
  22. Zapis celowy. Jest to, któraś już wersja. Dziękuję za komentarz.
  23. Ty. Na imprezie w bloku, wygiętej huśtawce, i zarwanym tapczanie. Pokój ściemnia się w fazie REMu. Napoleon powiedział Nie chcę umierać w rajtuzach! i zszedł. W góry, niczym moje żebra. Po mimo ognia, mimo lodu umieram pojedynczo. Byś mogła budzić się wciąż niespokojna. Dni i tygodnie bezustannie. Mój niecierpliwy śmiech, kiedy szukam poduszki. Słońce bez metafory zachodzi prostotą, gdy odchodzą kobiety oraz mężczyźni. Połączeni maleńkimi zdarzeniami, jak szepty w nocy. Obracam się w żart. I kocham bardziej. Jeszcze dzwonek do drzwi. Zejdź z drogi ku morzu, ku niebu, komu? Gdzie Ja? Albo To.
  24. wybacz ojcze kilka minut gdy dzień pochmurny nie pamiętam co mówiłeś wczoraj gdy siedzieliśmy przy stole czyż to nie zabawne? kwiaty i deszcz w tym mieście niewiele mogę dzisiaj zrobić rzucić papierek na ulicę zawahać się co najwyżej jutro
  25. Dzięki Espeno, na ciebie zawsze można liczyć:) Regards.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...