
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
moja Polska
asher odpowiedział(a) na Messalin_Nagietka utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
A pisali do Waści ci od zespołu muzycznego, co talentów szukają. Jeśli nie, to ja polecę... -
To ja bym jaśniej prosił. Wiele akcentów jednak za USA i GB przemawia. Pewnie o dyskotekach. Ale frazę, bracie masz. Z uznaniem pozdrawiam.
-
Już i tak decyzja zapadła. Niech to będzie jedyny wątek antysemicki jaki u mnie powstal. Wątek nieistniejący... Dzięki za owocną polemikę :)))
-
A mnie sie korkowanie podoba. Ma takie podwójne dno...
-
Zabawka z atestem
asher odpowiedział(a) na Marcholt Czyścizadek utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
To pisał Marchołt??? Wolnego... Nie, że zły czy jakoś tak, ale nie chyta mnie, jak poprzednie. Może to kwestia tego, że Autor postawił na prozę ułożoną. Pomysł nienajgłupszy, jednak czegoś brakło. Puenta jakby sprzed roku z... -
Przed dziewiątą wstałem na krótko, żeby zadzwonić do szefa. Poprosiłem o dwa dni urlopu, tłumacząc się złym stanem zdrowia mamy. W innych okolicznościach, pewnie kazałby mi za kwadrans być w pracy, ale ponieważ koniunktura nam ostatnio sprzyjała, przyjął wiadomość z niespotykanym spokojem. - Pozdrów mamusię i wracaj do nas - mruknął i rozłączył się. Wróciłem do łóżka. Coś mnie podkusiło, żeby odkryć Martę. Delikatnie obsunąłem kołdrę i podziwiałem jej zmysłową wiotkość. Potem trafiłem wzrokiem na jej stopy. Faktycznie były duże. Szybko przykryłem ją i padłem w kamienną otchłań snu. Nie wiem, czy mi się to śniło, czy działo naprawdę, ale około dwunastej w południe poczułem gwałtowne podniecenie i doczepiłem się do niej z boku. Przez cały czas towarzyszyła mi scena z Almodovara, kiedy to stary matador, guru głównego bohatera każe z rana udawać dziewczynie, że jest nieżywa. Ja tylko chciałem, żeby się nie ruszała. Po południu miarowe stukanie w parapet zakomunikowało nam, że klimat uległ raptownej odmianie. Przez nieszczelne futryny sączył się nieprzyjemny chłód. Otworzyłem oczy i zrozumiałem, że z zaplanowanego wieczoru nic nie wyjdzie. Chciałem zabrać ją do kina albo chociaż na spacer, ale w tej sytuacji wcale nie miałem ochoty wychodzić z łóżka. Przypatrywałem się uważnie Marcie, oczekując, że zareaguje tak, jak ja, że będzie wściekła, zrezygnowana, mdła. Ale nic z tego. Uśmiechała się tak samo, a w głębi jej oczu nie czaiła się żadna zła myśl. Moje myśli za to wznosiły się i opadały, niczym mgła w górach. Wzięliśmy kolejno prysznic, po czym Marta wróciła do łóżka, a ja poszedłem do kuchni z mocnym postanowieniem, że zrobię leczo. Zapytana, czy nie musi być w pracy, wzruszyła tylko ramionami. - Przecież jesteś kimś ważnym - stwierdziłem na pół ironicznie - Dałaś mi wizytówkę. - To tylko kawałek tekturki - uśmiechnęła się sennie - Ty też możesz sobie taką sprawić. - I co bym na niej napisał? Dawid M. Ginekolog Amator. Albo Dawid M. Outsider. - To drugie bardziej mi się podoba - wyciągnęła do mnie ręce - Czym ty się właściwie zajmujesz? W tej chwili uświadomiła mi, że przez cały ten czas byłem dla niej anonimowy. Oczywiście pod względem społecznie rozumianej tożsamości, którą wyznaczają kryteria typu: praca, dom, rodzina. Bo w rzeczywistości, zupełnie bezwiednie pokazałem jej oblicze, którego nie znali inni. - Trwonię zdolności - odparłem krótko. Skrzywiła się nieładnie, myśląc zapewne, że popadam w egzaltację. Po raz kolejny zabrnąłbym w banał, przyznając się, że mam na wizytówce napisane: „Specjalista ds. reklamy”. - Nie należy niczego tłumaczyć – skwitowałem - Dla ciebie może jestem kimś szczególnym, ale dla gościa z domu naprzeciwko jestem bezimiennym składnikiem masy. Za dużo nas jest, by jakakolwiek indywidualność miała jeszcze szansę. Machnęła ręką. Z ulgą wróciłem do mojego leczo. Obsmażyłem kiełbasę z cebulą i odpowiednio doprawiłem. Reszta była dziecinnie prosta. Zmieliłem w Termomiksie kabaczka, pomidory i paprykę, a potem wrzuciłem pozostałe składniki, nastawiając odpowiednią temperaturę i obroty. Po dwóch kwadransach danie było gotowe. Marta dostała swoją porcję do łóżka, ja zjadłem przy stole. Nie chciało nam się ruszać z domu. Z przyjemnością podzieliłem się z nią moimi ulubionymi filmami. Przez długie godziny oglądaliśmy „Grę pozorów”, „Kiedy Harry poznał Sally” i „Przełamując fale”. - To wszystko są filmy o miłości - stwierdziła kwaśno Marta, kiedy wróciłem z łazienki, a na ekranie Jan urządzał pogrzeb Bess. - O pragnieniu miłości - zastrzegłem - I niemożności jej osiągnięcia albo realizacji. Prosta odpowiedź nie istnieje. - A Meg Ryan i Billy Crystal? - Przyjemnie się marzy, patrząc na nich. Tak, jak na Meg i Toma Hanksa, czy Meg i Kevina Kline’a. Cudowni prości ludzie, cudowna, prosta miłość, cudowne, proste życie... - Uparłeś się cierpieć? - Dość - poprosiłem stanowczo - Nigdy się nie upieramy, żeby cierpieć. Czy ty chcesz być nieszczęśliwa? - Oczywiście, że chcę być szczęśliwa. - Ja też. A że inaczej niż wszyscy, trudno... Idę spać. Popatrz sobie jeszcze na Antonioniego. Nie mam, niestety, „Nocy”. Jest tam taka piękna scena. Mastroianni i Jeanne Moreau siedzą na łące. Są starym małżeństwem. W pewnej chwili ona wyciąga list i zaczyna czytać. Jest wyjątkowy. Od razu słychać, że napisał go ktoś młody i bardzo zakochany. On powoli unosi głowę i wsłuchuje się w dźwięk słów. W końcu pyta zaskoczony: Kto go napisał ? A ona na to: Ty... Dobrej nocy... Nazajutrz padało nadal. Kłęby ponurej waty zadławiły niebo i było prawie pewne, że kolejny dzień możemy spisać na straty. Wiatr miotał kropelkami wody na wszystkie strony, tworząc migotliwe girlandy. Spostrzegłem, że nikt z całego osiedla nie śmiał ruszyć się z domu. Blokowisko sprawiało wrażenie totalnie wymarłego. Nie trwało długo, zanim zacząłem wyobrażać sobie świat z jakiegoś powodu porzucony przez ludzi. Może przeszła tajemnicza epidemia, może nieopodal spadła bomba biologiczna, może jakiś gigantyczny, kosmiczny twór wessał wszystko, co składało się z białka i wody. W wyobraźni wybiegłem z domu i ruszyłem mokrym chodnikiem. Drzwi samochodów, domów i instytucji były pootwierane. Mogłem wszędzie zajrzeć, zrobić sobie drinka albo jajecznicę, poczytać czyjś pamiętnik, przejrzeć album z fotografiami, posłuchać muzyki. Mogłem zrobić, co tylko zechcę. Nie wiedzieć czemu wszedłem do jednego z bloków i wspiąłem się na siódme piętro. Na wizytówce widniały cztery imiona lokatorów oraz imię psa, kota albo kanarka. Było to sympatyczny gest ze strony głowy rodziny wobec reszty, czyniący wszystkich mieszkańców równymi sobie. Od progu rzuciła mi się w oczy ogromna liczba etażerek, zapełnionych po brzegi książkami bardzo mądrych ludzi. Powiało wiedzą i wysoką kulturą. Musiał mieszkać tam ktoś światły. Ale co z tego? Czy ogromna wiedza ocaliła go przed nieznanym? Czy uczyniła spotkanie z nim łatwiejszym? Im dłużej oglądałem książki, tym bardziej mój podziw wzrastał. Wróciłem na chwilę do moich pierwszych spotkań z prawdziwą wiedzą, kiedy jeszcze wierzyłem, że można nią odczytać świat i poczuć się chociaż przez moment bezpiecznym. A potem zaczęły się schody prowadzące donikąd. Wpadłem w sidła, przy których paradoks kreteńczyka był dziecinną łamigłówką. Przybywało idei, koncepcji, wątpliwości, ubywało pewności. W końcu porzuciłem akademizm myślenia na rzecz odczuwania. Czuć było łatwiej, niż tłumaczyć, a miejsca niedookreślone wcale nie domagały się wypełnienia. Wybiegłem z powrotem na ulicę. Wszedłem do supermarketu i zacząłem jeździć wózkiem po jego bezkresnym - zdawać by się mogło - terytorium. Kolorowa różnorodność nie była w stanie zatrzeć bezdusznej unifikacji opakowań i marek. Loga i kształty coraz bardziej przypominały siebie nawzajem, wykluczając jakąkolwiek identyfikację. Jednakowe regały dodatkowo pogłębiały to wrażenie. Interesowała mnie tylko przestrzeń między nimi, którą mogłem przecinać niby labirynt. Rozpędziłem się najlepiej, jak umiałem, wskoczyłem do wózka i pomknąłem ku przeciwległej ścianie. Miałem nadzieję, że zderzę się z nią, lecz znajdowała się tak daleko, że wózek zdołał wytracić prędkość, jaką mu nadałem. Spróbowałem raz jeszcze. Z tym samym skutkiem. Znudzony, porzuciłem wózek i wybiegłem na ulicę. Deszcz wściekle łomotał o ziemię. Miliony kropel pragnęły tylko jednego - rozbić się o nią i przestać istnieć w bezimiennej masie wody. Rozłożyłem ramiona i krzyknąłem potężnie. Nikt nie odpowiedział. Nawet echo. Zrozumiałem, że świat umarł, pozostawiając po sobie jedynie puste dekoracje. - O czym myślisz? - zapytała Marta wyrywając mnie z zadumy. Spojrzałem na nią nieobecnym wzrokiem, zdziwiony że ktoś obok mnie jest. Siedziała na łóżku i przyglądała mi się uważnie. - O pustce - wzruszyłem ramionami. Uśmiechnęła się przekornie. - Pustki nie ma. - Skąd wiesz? - Po prostu czuję to. - A ja nie. Teraz dostrzegłem w jej spojrzeniu cień urazy. Nie zmartwiło mnie to. Mało. Czułem się dumny, że udało mi się zrobić jej przykrość. Odwróciłem się z powrotem do okna, uważając temat za zamknięty, lecz na nią podziałało to pobudzająco. - Być może nigdy się nie porozumiemy - rzekła ze smutkiem. - Wcale o to nie zabiegam. - Dlaczego taki jesteś? - Jaki??? - Zawzięty. Podły. Zły. Czuć cię trupem. Odwróciłem się gwałtownie, przygotowany do ataku, ale widząc jej kruchą, bezbronną postać, równie szybko wyhamowałem. Miała przecież rację. Chodziłem po świecie, udawałem, że wyznaję uniwersalne reguły gry, lecz tak naprawdę niczego nie wyznawałem Podszedłem do sofy i powoli usiadłem. Nie zamierzałem jej ranić. Sama wpraszała się do mojego życia, a ja nie potrafiłem sobie poradzić z emocjami z tym związanymi. Nie zależało mi. Nie chciało mi się od nowa uczyć na pamięć przestrzeni zorganizowanej dla dwojga ani brać za to drugie odpowiedzialności. W końcu nie byłem w stanie zaręczyć, czy następnego dnia nie zachleję się na śmierć albo nie wyskoczę z okna. - Posłuchaj - westchnąłem ciężko, przygotowując ją do przyjęcia prawdy -To nie jest hollywoodzki film. Nie będzie happy endu. Nie zaprzeczę nagle ciężko wypracowanej filozofii życia, nie zapomnę urazów, nie odkreślę krechą bezsennych nocy, bezsilnych łez i wychylonych piw. Nie obejmę cię i nie powiem: od teraz będziemy razem na wieki, pozwalając, by napisy końcowe ukryły fałsz. Wsłuchiwała się w moje słowa, jak gdyby od tego zależały losy świata. - Nie rozumiem - zmarszczyła smukłe brwi. - To nic - uniosłem ręce w obronnym geście - Zapędziłem się. Wybacz. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, nadal nic nie rozumiejąc. Nie byłem w stanie jej niczego wytłumaczyć, więc panicznie poszukiwałem wyjścia z tego zaułka. Nic sensownego nie przyszło mi do głowy. Machnąłem ręką i poszedłem do lodówki po piwo. Piwa nie było, więc nalałem sobie kranówy. Kiedy wróciłem, Marta wciąż pozostawała w tej samej pozycji. - Czasami zachowujesz się dziwnie - powiedziała z pretensją w głosie. Wzruszyłem ramionami. Coraz bardziej mi przeszkadzała. Lubiłem jej towarzystwo, lecz jednocześnie czułem, że jej obecność burzy nietrwały porządek, jaki w sobie zaprowadziłem. Była tu od paru dni. Bałem się, że zostanie albo będzie przychodziła codziennie z tym samym promiennym uśmiechem, opierała się o parapet i przyglądała mi się z czymś, co dawniej bez wahania nazwałbym czułością. Po raz pierwszy straciłem cierpliwość. Nie planowałem tego. Tak wyszło. - Przykro mi - mruknąłem. Pokiwała głową i zebrała się do wyjścia. Dopiero wtedy poczułem wyrzuty sumienia. Przepłukałem je wodą, ale jeszcze przez jakiś czas nie opuszczał mnie wredny nastrój. Pogoda ducha, to jest coś, na co mogą pozwolić sobie tylko głupcy - powiedziałem sobie i ruszyłem w miasto. Na ulicy od razu poczułem się lepiej. Pod stacją benzynową machnąłem szybkie piwo, zgniotłem bezużyteczną puszkę i cisnąłem do kosza. W centrum rozpoczynało się życie. Grupki kolesi, pary dżinsowo-dresowe, trzpiotowate panienki po solarium - całe towarzystwo zmierzało do jednej z nieskończonej liczby knajpek zlokalizowanych wokół Rynku. Kiedyś powziąłem szalony zamiar, że w jedną noc obejdę je wszystkie i w każdej czegoś się napiję. Skończyłem na siedemnastej czy osiemnastej, przyjmując pozycję szachisty, czyli człowieka śpiącego z głową na stole. Nigdy więcej tego nie próbowałem. Mateusz miał „dyżur” w Oldsmobilu. Przywitał mnie raczej chłodno, lecz bardzo szybko wywiązała się między nami pewna zażyłość. Zaproponował, abyśmy o drugiej w nocy urządzili sobie grilla na Plantach. Przystałem na to ochoczo, choć wcale nie byłem przekonany czy tak długo wytrzymam. Około dziesiątej opadł na siedzenie obok mnie ledwo żywy Bartek. Uścisnąłem go serdecznie. Wyglądał dużo gorzej niż ostatnim razem. Nie było mowy o zabawie w słowa. Nie ogolił się, nosił wymięte ubranie i rozczłapane buty. Podczas studiów też w takich chodził - nawet w deszcz - tłumacząc, że w ten sposób mocniej odczuwa swoje istnienie. - Co jest, brachu? - zaniepokoiłem się. - Suszy mnie jak diabli - stęknął. Zamówiłem po piwie. Napił się i posłał mi porozumiewawczy uśmiech. - Wyrzuciła mnie z domu. Moja własna żona - zakrztusił się, z nosa wyskoczył mu śpik - Ten facet od początku mi się nie podobał. Ich spojrzenia, gesty, słowa... Przeczuwałem, że się skurwi. Nie wiedziałem, że tak szybko. Objąłem go i mocno ścisnąłem, by poczuł przyjacielskie ramię. Musiał poczuć, bo rozpłakał się gwałtownie. Nikt nie wie, co to znaczy czułość, dopóki nie poczuje szlochu przyjaciela na ramieniu. Żadna kobieta – mimo całej swojej wrażliwości - nie jest w stanie dokonać takiej emocjonalnej eksploracji. Mateusz przyglądał nam się niespokojnie, ale gdy szepnąłem mu, o co chodzi, pokiwał ze zrozumieniem głową. Nie miał zbyt wielu klientów. Inaczej zabrałbym Bartka gdzie indziej. - Nic nie rozumiem - bąknął Bartek - Było dobrze. - Po prostu księżna okazała się wredną suką - skwitowałem - Może była za młoda... Na studiach obaj marzyliśmy, że każdy z nas znajdzie się na utrzymaniu jakiejś podstarzałej matrony. Jak Goya. Będziemy co noc wprawiać ją w ekstazę, a ona w zamian będzie nas utrzymywać i dawać czas wolny na tworzenie. Bartek dał nawet ogłoszenie w pismach erotycznych i zostawił anons na jakimś internetowym portalu. Śmialiśmy się, jak wariaci, kiedy któregoś dnia odpisała sześćdziesięcioletnia wdowa po producencie parapetów. Annę poznał jednak w bardziej ludzki sposób. Lubił się włóczyć po knajpach dla homoseksualistów, uważając, że tam zarywa się najlepsze panienki. Przyprowadziła ją tam biseksualna koleżanka, zachwycona klimatem knajpki i zachodzącymi tam ludźmi. Spłukany Bartek właśnie przymilał się do jakiejś małolaty, by postawiła mu piwo, kiedy ich oczy spotkały się w tłumie. Nie spadł z nieba. Wiedział, że to może być to. Dosiadł się do nowo przybyłych i wkrótce zasłużył na piwo. Zabrały go do siebie i porządnie sobie poużywały. - A ja wtedy wyłem za Olą - pokręciłem posępnie głową - Czemu mnie tam nie było? - Nigdy nie lubiłeś gejowskich knajp - Bartek odchylił się do tyłu, ciężko wypuszczając powietrze. - Nie czułem się tam dobrze - przyznałem. Anna z księżny posiadała tylko imię i pokaźne konto w banku, lecz tyle mu wystarczało. Zamieszkał u niej, zachowując pełną niezależność. Czasem nie wracał przez tydzień, innym razem zostawał na kilka dni. Trwało to prawie rok. Aż któregoś dnia oświadczyła, że chce za niego wyjść. Roześmiał się i zniknął na miesiąc. Miał już wtedy pracę w telewizji. Mozolnie przebijał się w tłumie aspirujących do wysokich stanowisk młodzianów, zaczynając od gromadzenia dokumentacji do reportaży. Później został asystentem reżysera i jego kariera nabrała kolorów. Pieniędzy jednak ciągle brakowało. Spokorniał i wrócił do Anny, której uczucia wcale nie ostygły. Przystałby na wszystko, byle tylko nie zaprzątać sobie głowy zarabianiem na chleb powszedni. I w końcu zakochał się. - Wkurzyłem się ostatnio, kiedy mi powiedziałeś, że musisz wracać do żony - powiedziałem przepraszającym tonem - Potem zrozumiałem, że postąpiłeś właściwie. Każdy musi kiedyś ulec pokusie świętego spokoju. A kto nie chce, niech spada. - Nie smuć - skrzywił się i cicho roześmiał – Po naszym spotkaniu ruszyłem na poszukiwanie straconego czasu. Przez to to wszystko... Nie chciałem już wracać punktualnie na obiad, stronić od piwa, jeździć na imieniny cioci. - I co teraz? - zapytałem, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. Roześmiał się radośnie. - Życie trwa! Bawmy się! - Gdzie mieszkasz? - Och, nie nudź. Znam większość pokręconych kobiet w tym mieście - spojrzał na mnie i widząc, że nadal oczekuje na odpowiedź, dodał - U takiej jednej Hanki... Kiedy po północy dotarłem pod swoje drzwi, czekał przy nich jakiś osiłek. Miał kwadratową, ostro rzeźbioną twarz i pochylone groźnie ramiona. Próbowałem go wyminąć, ale zastawił mi drogę. - Co jest? - mruknąłem, starając się utrzymać wzrok na wysokości jego oczu. Odwrócił się i znikł w studni klatki schodowej. Patrzyłem za nim przez jakiś czas, zastanawiając się, czy nie wykrzyczeć pod jego adresem kilku dosadnych słów. Ostatecznie prychnąłem lekceważąco i odwróciłem się w stronę drzwi. Z wielkim trudem włożyłem klucz do zamka. Przekręcenie go zajęło mi kilka chwil. Wewnątrz powitał mnie straszny zaduch, jak gdyby przez ostatnie kilka godzin trwała tam orgia brudasów. Mimo stanu, w jakim się znajdowałem, dopadłem szybko okna i otwarłem je na oścież. Niebo na wschodzie dojrzewało do powitania kolejnego dnia. Powiew świeżego powietrza wywołał we mnie nieco zapomniane uczucie nostalgii. Usłyszałem śpiew ptaków. Wydało mi się to niesamowicie nowe. Ptaki śpiewały co rano, a ja usłyszałem je dopiero teraz. - Ptaki!!! - krzyknąłem, a echo poniosło mój głos w głąb ulicy - Bądźcie sobą! Nie traćcie nadziei! To wasz święty obowiązek! Stójcie na straży prawdy! Niech was nie trwoży ludzkość! Niech nic nie mąci waszej twórczości, kompozytorzy niebiescy! Jakiś ruch za moimi plecami nakazał mi spojrzeć za siebie. Na moment wróciła mi przytomność umysłu. Uzmysłowiłem sobie, że duchy wcale nie muszą być abstrakcją. Na szczęście to była Marta. Stała na progu i przypatrywała mi się z krzywym uśmieszkiem. - Wygłaszasz mowy do ptaków? - zapytała cicho. Wzruszyłem ramionami. Zrobiła dwa kroki do przodu i zobaczyłem, że też jest zalana. Przez głowę przemknęła mi myśl, że czasem tylko pijaństwo jest w stanie uratować ludzi przez nimi samymi. - Ostatnio gadałem z kornikiem - usiadłem ciężko i łyknąłem z butelki, którą jakimś cudem wciąż trzymałem w dłoni - Siedzi gdzieś tutaj i postukuje w drewno. Gadam do tych, którzy słuchają albo chociaż udają, że to robią... - Ja cię słucham - powiedziała Marta z pretensją w głosie. - Dzięki - pokiwałem głową, choć było mi zupełnie obojętne, co ona mówi. Podeszła bliżej. Poczułem na twarzy jej delikatny oddech. Pomyślałem, że Bóg musiał mieć coś szczególnego na myśli, tworząc kobiety. Na pewno nie chciał, abyśmy byli sami i pragnął dostarczyć nam uciech, jakich sam zaznać nie mógł. Musiał być przygnębiająco samotny, tam, pośród gwiazd, w zimnym namiocie chmur, pełen trosk, planów, marzeń. Tylko niepoprawny marzyciel był w stanie stworzyć coś takiego, jak nasz świat. Coś tak nieprawdopodobnie bezsensownego i pięknego zarazem. Był i jest nieudanym artystą. I dlatego to właśnie nieudani artyści odczuwają najbliższe z Nim pokrewieństwo. Ci spełnieni odsuwają się od niego, szydzą z jego dzieła, łudzą się, że zdołali dać światu dzieło skończone, pełne, ostateczne. I zapewne srodze się mylą. - Co z ciebie za facet? - jęknęła Marta irytującym tonem - Zmontuj coś do picia. - O co ci, kurwa chodzi?! - zgromiłem ją bez zastanowienia - Przypałętałaś się do mnie i jeszcze chcesz, żebym dbał o twoje samopoczucie. Wyhamuj trochę. Spojrzała na mnie lodowatym wzrokiem, ale nic nie powiedziała. Wyjęła telefon komórkowy i poprosiła, żeby taksówkarz przywiózł piwo i wódkę. - Dziś nie pracujesz? - spytałem, wsuwając język w miejsce plomby, która mi ostatnio wypadła. - Pracuję dla siebie - sarknęła - Kiedy chcę i ile chcę. - Gratuluję - wzruszyłem ramionami, ale nie zdołałem ukryć, że mnie to zabolało - Taka jesteś dzielna, co? Chcesz mi coś udowodnić? Nie musisz. Nie jestem normalny i nigdy tak nie twierdziłem. Jeżeli chcesz mnie pomierzyć miarą męskości, to już teraz ci mogę powiedzieć, że mężczyzna ze mnie żaden. - Niczego nie chcę ci udowadniać - potrząsnęła ramionami i wbiła kolano w moje krocze - Chcę się z tobą napić. - Dobra. Czuj się u siebie... Rozebrałem się i padłem na łóżko. Marta odebrała torbę, którą przywiózł taksówkarz i pieczołowicie zamknęła drzwi. - Rafał przysiągł, że zabije każdego, kto się do mnie zbliży - powiedziała z satysfakcją, stając u stóp łóżka - Nie wspominał nic o tych, do których ja sama się zbliżę... Wpatrywałem się w sufit. Wszystko wirowało mi przed oczami. - Na psychopatów mam jeden sposób - odpowiedziałem spokojnie - Psychopatów trzeba zabijać, bo wszelkie pertraktacje nie mają sensu. Chcesz, żebym został mordercą? Spojrzała na mnie z czułością. - Zabiłbyś dla mnie? - Zabiłbym gnoja dla siebie. Wy się dogadacie nad moim grobem, a ja wyjdę na skończonego frajera. Zapomnij o romantycznych wzlotach. Zabiłbym skurwysyna, żeby móc bezpiecznie wracać do domu. A tak poważnie, to co ja bym mu zrobił? Nie dałem rady twojemu koleżce pod „38”, a ten Rafał to przecież chłopak z Legii. Marta dotknęła lekko mojej twarzy. Odczułem to jako bardzo miły gest. - Nie oczekuję od ciebie żadnych heroicznych czynów – stwierdziła pojednawczo. – Po prostu lubię z tobą rozmawiać, powierzać ci swoje kłopoty. Wolisz piwo? - Przecież wiesz. Otworzyła butelkę o butelkę i wręczyła mi napitek. Sama otworzyła flaszkę wódki. Byłem zbyt pijany, by protestować. Bawiła mnie. Zwlokłem się z wyra i włączyłem ostrą muzykę. Okazało się, że zna Sepulturę. Musiała słuchać „Chaos A.D” i „Arise”, bo kiedyś chodziła z fanem Maxa Cavalery. Ucieszyła ją wiadomość, że kapela rozpadła się i Max musiał próbować swoich sił w nowej formacji o nazwie "Soulfly". Mimo tych rewelacji, nie wyłączyłem muzyki. - Co mi chcesz udowodnić? - zapytałem znowu, nie mogąc znieść, że ćwierć butelki wódki jakimś cudem znikło w jej żołądku. Leżeliśmy zupełnie nadzy na łóżku. Zamiast odpowiedzieć postanowiła mnie podniecać. Sepultura rżnęła swoją tandetę aż do samych trzewi. - Nie mam ochoty - ostrzegłem, choć sytuacja przeczyła moim słowom - Bliskość kobiety mnie rajcuje. Ale to wszystko. Dopięła swego. Kochaliśmy się. Bez potrzeby, bez namiętności, bez sensu. Zerwałem się zlany potem. Zegar pokazywał 8.45. Dyszałem ciężko, a moje ciało dygotało, jak u operatora młota pneumatycznego. Wstałem powoli i na giętkich nogach poszedłem do łazienki. Wracając, potrąciłem krzesło. Marta poruszyła się w pościeli. - Co się dzieje? - wyszeptała przestraszona. Mogłem nic nie mówić, ale nie byłem w stanie jasno myśleć i wcale na to nie wpadłem. Nagła słabość nakazała mi szukać u niej uspokojenia. Przytuliłem się do niej tak mocno, że z trudem mogła oddychać. - Śniło mi się, że kogoś zabiłem. Nie wiem jak i nie wiem gdzie. Wiem, że to się stało. Przyszła jego matka. Stała i patrzyła na mnie - długo i straszliwie. Nic nie mówiła. Za nią przyszli przodkowie rodu – tacy wyblakli, widmowi. Machali do mnie ze zjadliwą życzliwością, jakby chcieli powiedzieć: czekamy na twoje przybycie... Marta tuliła mnie z całych sił. Rezonans przenosił się na jej ciało, jakbyśmy nagle zostali podłączeni do prądu. Nie mogłem się uspokoić. W końcu zrobiłem jedyną słuszną rzecz - łyknąłem wódki. Otrzepało mnie porządnie, lecz przyniosło zbawienne efekty. - Teraz jestem gotów na wszystko - powiedziałem niepewnie i łyknąłem raz jeszcze - Zaczynam znowu śnić. Bardzo mnie to cieszy. Tylko, po co od razu koszmary??? Przyciągnęła mnie do siebie. Była ciepła i miękka. Nigdy dotąd nie potrzebowałem jej bardziej. - Są takie chwile w życiu, że można kogoś zabić - mówiła zduszonym, niskim głosem - Mnie też się to zdarza. - To tylko kwestia odpowiednio mocnej prowokacji - zgodziłem się. - Parę dni temu zabiłabym Rafała bez mrugnięcia powieką. - Po co mi to mówisz? - Nie wiem - przeciągnęła się, jak kotka - Gadaliśmy w nocy o zabijaniu. Pewnie nam się udzieliło. Wzruszyłem ramionami. To, o czym mówiliśmy przedtem nie miało dla mnie większego znaczenia. Zerknąłem na nią z boku. Wyglądała strasznie. Podkrążone oczy pokryte były czerwonymi plamami, zaś rozmazany makijaż sprawiał, iż mogła wprost z łóżka trafić na deski jakiegoś teatru oferującego popularne sztuki rozrywkowe. Odwróciłem się ze wstrętem. Czas i alkohol są dla kobiet wyjątkowo okrutne. Być może dlatego, że zbyt mocno ingerują w piękno, nie rozumiejąc swojej niszczącej mocy. - Nie pytasz czemu się już nie gniewam? - mruknęła mi do ucha Marta. - To twoja sprawa. - Wplątałam się w niezłą kabałę. Westchnąłem, nie próbując ukryć znudzenia. - Spotkali się po raz któryś z rzędu śpiąca królewna ze ślepym królem Jest coś rozpaczliwego w ludziach na siłę poszukujących miłości - poczułem, jak narasta we mnie niepotrzebny gniew - A może to nie tak? Może to zwykła słabość, skłonność do podporządkowania się? Przecież nie trzeba ulegać każdemu, kto okaże nam zainteresowanie. Powiedz, ile razy w ostatnim czasie komuś odmówiłaś? - Raz, może dwa. - Przemyśl to raz jeszcze. Jesteś atrakcyjna. W każdym miejscu na świecie znajdzie się ktoś, kto okaże ci zainteresowanie. Ale to wcale nie oznacza, że musisz ulegać pokusie. Biegnę do biura. I tak już jestem spóźniony. Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem się pospiesznie ubierać. Na krótki prysznic już nie mogłem sobie pozwolić. Zapasowy sprzęt do golenia i mycia zębów miałem w pracy. - Mogę cię tam odwiedzić? - usłyszałem w drzwiach. Zamknąłem je, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi.
-
Dzięki serdeczne za potwierdzenie obaw. Niespecjalnie się znam na "koszernych" obyczajach. Zaryzykowałem, bo mi się spodobała historyjka z liceum, ale chyba to wywale, bo nawet jeśli przerzuce tomy o judaizmie, to i tak prowokacja będzie niezbyt wiarygodna - właśnie po 68. Ukłony.
-
Ogólnie mi się podoba. Struktura jest malejąca, więc może jeszcze jedna linijka na koniec???
-
nie znam, niestety, ale czuję się zaszczycony i głupio mi jakoś. Piotra mijam co pare dni na Rynku - zawsze ma kwiatek w dłoni...
-
Mną się nie sugeruj w żadnym razie! Jestem za atutem.
-
Tekst dla mnie zbyt hermetyczny, by tak łatwo zestaw pytań dodatkowych ułożyć. Podumam. Problem mamy tu taki, że nawet jeśli ktoś nas czyta, to komentarzy co kot napłakał (nie myslić z Onakotem, który produkuje nad wyraz dużo :) )
-
Tu też mamy jasny tytuł :)
-
W piątek po pracy wybrałem się z kumplami na małą balangę. Najpierw zjedliśmy obfitą kolację, a potem lało się już tylko piwo. Kelnerki donosiły nam kolejne szklanki i wymieniały popielniczki, a my spędzaliśmy czas na dyskusjach przerywanych salwami śmiechu. Ani się obejrzałem, kiedy minęła północ. Każdy z nas mieszkał w innej części miasta, więc rozeszliśmy się pośrodku Rynku. Busikiem podjechałem najbliżej jak się dało. Dalej pozostało przejść przez park, wyjechać windą i - w ubraniu lub bez - zaryć nosem w poduszkę. Lubiłem nasz park, chociaż swego czasu bywał niemiły. Przez lata nauczyłem się obchodzić go biegnącą górnym brzegiem alejką, gdzie bardzo rzadko można było spotkać kogoś nieprzyjemnego. Chłopcy z osiedla pili i rozrabiali raczej pośrodku parku, w zorganizowanym dla dzieci domku zabaw, niedaleko zjeżdżalni i piaskownicy. Było, niestety, trochę pod górę. Mniej więcej w połowie poczułem wielkie zmęczenie i musiałem przysiąść na jednej z ukrytych pomiędzy gałęziami drzew ławeczek. Ćmiąc papierosa, wpatrywałem się głupio w wychyloną przez kogoś butelczynę, która leżała pośrodku alejki. Wtedy kątem oka zauważyłem jakąś postać, zmierzającą przez trawnik w moją stronę. Szybko sprawdziłem zasób papierosów w paczce oraz drobnych w portfelu i odetchnąłem z ulgą. Wydawało mi się, że jestem przygotowany na każdą ewentualność, ale szybko okazało się, że wcale nie. W pewnym momencie stwierdziłem, że coś jest nie tak. Postać nie szła ku mnie, lecz płynęła. Wcale nie stawiała kroków, bujając się z prawa na lewo lub odwrotnie, tylko sunęła ponad źdźbłami traw. To niemożliwe – pomyślałem i obleciał mnie lodowaty strach. W duchu przeprosiłem Opatrzność za przesadę w używaniu piwa. Obiecałem natychmiastową poprawę oraz wizytę w kościele, ale zwidy towarzyszyły mi dalej. Nie pomagało potrząsanie głową ani zaciskanie powiek. Postać sunęła i była coraz bliżej. Momentalnie wytrzeźwiałem. Wytrzeszczonymi oczami wpatrywałem się w czarną pelerynę, próbując odczytać rysy ukrytej pod kapturem twarzy. Kiedy w końcu dotarło do mnie, że powinienem rzucić się do ucieczki, nogi odmówiły mi posłuszeństwa i po prostu siedziałem bez ruchu, pełen najgorszych myśli. Postać zbliżyła się bez słowa. Twarzy nadal nie widziałem, nawet wtedy, kiedy ten ktoś usiadł koło mnie. Siedziałem nieruchomo, udając że go nie ma i to wszystko mi się po prostu przywidziało. Sekundy mijały wolno, minuty wcale. Wpadłem w dziwną czarną dziurę, gdzie czas i fizyka nie miały żadnej władzy. W końcu nieśmiało obróciłem głowę. Ten ktoś nadal tam był. Drwił sobie z mojego strachu i nic nie robił. Już zamierzałem wstać i sobie pójść, kiedy usłyszałem kojący głos: - Niech pan tego nie robi. - Czego? – jęknąłem. - Za stary jestem. Pan siedzi spokojnie. Uczciwa rozmowa to już było coś. Facet, choć dziwaczny, gadał całkiem rozsądnie. Potulnie usiadłem z powrotem. Wyjąłem papierosy. Kiedy wyciągnąłem ku niemu paczkę, kaptur lekko zaprzeczył. Zapaliłem sam, licząc że jak w filmach pt. współpracujesz-żyjesz, mnie się też poszczęści. - Niech pan stanie na jednej nodze – powiedział po chwili - Co proszę? - Na jednej nodze. Za trudne? - Skąd. Tylko głupie. - No już. Zerwałem się z ławki i zrobiłem co kazał. Może to tajny agent Izby Wytrzeźwień – przemknęło mi przez myśl. - A teraz ręce na bok. Rozłożyłem ramiona, nad którymi słabo panowałem, ale przerażenie pomogło mi stworzyć idealną pozę łabędzia. Tak, na pewno Izba dostała kasę na nowe etaty. - Dziękuję. Zasapany usiadłem na ławce. Już bardziej wolałem, żeby mi ktoś nakopał, zabrał portfel i sobie poszedł. Czułem się upokorzony jak nigdy. Chciałem gniewnie skomentować sytuację, kiedy on nagle dopadł mojej szyi i delikatne się w nią wgryzł. Krzyknąłem – a może mi się wydawało, bo już nie panowałem nad niczym. Wtedy odsunął się i splunął z odrazą na chodnik. - Ojej, pan też pił – rzekł zmartwiony – 1,8 promila... Blady i przerażony zachichotałem mimowolnie. To musiała być delira najczystszej próby. - Skąd Pan wie, że akurat tyle? – spytałem rozbawiony. Zamknął oczy i długo smakował. Potem mlasnął, niby koneser dobrych win. - Jadł pan coś z grilla. Chyba stek z masłem czosnkowym. Zgadza się? Do tego fryteczki, surówka i bułka z pieca. O morzu piwa już nie wspomnę. - Ale jak?! Pan jest niesamowity! Mroczny gość uśmiechnął się ponuro. - Kiedyś lubiłem badać skład krwi. Była czysta jak górski potok. Smakowała znakomicie. Ta dziś nie nadaje się do niczego. Chemia, konserwanty, jakieś nieznane związki. Strach brać do ust. Dwa razy omal nie przypłaciłem tego życiem. Pewien człowiek spał na ławce i kiwał się w przód i w tył, jakby siedział na huśtawce. Byłem okropnie głodny, nie bawiłem się w próbowanie, tylko łyknąłem dobrą szklankę. Złapałem taki haj, że przez resztę nocy bujałem się razem z nim. Uratował mnie patrol policji, który zainteresował się idiotami kiwającymi się na ławce jak małpy na trapezie. Drugim razem facet wcale nie wyglądał na pijanego, choć wypił chyba wiadro wódki. Zanim się zorientowałem, sam miałem chyba promil, a że jestem nienawykły, od razu padłem pod ławkę. Ledwo zdążyłem ukryć się nim nastał świt. - Więc pan naprawdę jest... - Nic panu nie grozi. Jak wspomniałem, stronię od alkoholu. Pogadamy jeszcze chwilkę? - Skoro pan sobie życzy. Miły w sumie był z niego gość. Miał w sobie coś niesłychanie szlachetnego, a ujmującym sposobem bycia łagodził skutki niecodziennego wyglądu. I tak siedzieliśmy sobie na ławeczce, niczym dwaj starsi panowie, rozprawiając o tym, jak paskudnie zmienił się świat. - Wie pan – zagaiłem – Mam podobne odczucia. Nic mi ostatnio nie smakuje. Jedzenie zrobiło się sztuczne, powiedziałbym: identyczne z naturalnym, ale nijakie. Z dzieciństwa pamiętam parówki śląskie, pasztet mazowiecki, zwyczajną. To było niebo w gębie. Dziś już tylko nazwy zostały. Parówki rozgotowują się po minucie, pęcznieją i pękają, pasztet dziwnie śmierdzi, a zwyczajna upodobniła się do innych kiełbas, których nie rozróżniam. A mortadela, ser Gouda, mleko, nawet woda w kranie. Nie smakują jak kiedyś. Ech, czasami myślę, że oni nas specjalnie czymś podtruwają. - Jacy oni? – spytał uprzejmie. - No producenci, koncerny, sklepy. Może cały czas zachodzi w nas jakaś mutacja, a my o tym nie wiemy. - Może. Jak mówiłem, krew też smakuje inaczej. - Albo piwo. Te wszystkie „Mocne” są podobno robione z proszku. Strach brać do ust. - Pamiętam, jak mi się odbijało aluminium, kiedy spróbowałem krwi pewnego pijaka. Obrzydzenie bierze. Lampy parkowe zaczynały przygasać, a my siedzieliśmy w milczeniu. On nad czymś głęboko dumał, ja rozmyślałem jak dać nogę. Wreszcie rzekł zmęczonym głosem: - Nigdy nie sądziłem, że dotrwam do końca świata. - Jakiego końca? - Każdy ma taki koniec świata jaki odczuwa. - Chyba ma pan rację – westchnąłem nieszczerze i postanowiłem zaryzykować – Pozwoli pan, że się pożegnam. - Ależ bardzo proszę - uniósł majestatycznie rękę, niczym władca odprawiający posłańca – Żegnam i zachęcam do zdrowszego trybu życia. Odchodziłem, nie wierząc we własne szczęście. Kiedy zniknąłem za krzakami, rzuciłem się biegiem. Nie czekałem na windę. Biorąc po trzy schody naraz, dotarłem na ósme i dokładnie zamknąłem za sobą drzwi. Śniły mi się rzeczy straszne. Krzyczałem i uciekałem przez sen, a potem światło dnia przegoniło złe duchy. Idąc po bułki i mleko, zostałem zaczepiony przez gospodarza bloku, który zmiatał ze schodów wczorajsze pety. - Słyszał pan o pożarze nad ranem? Pokręciłem głową. - Słup ognia podobno. Piromanów na naszym osiedlu jeszcze nie było. Szybko pobiegłem parkową alejką. Zaczęły mi się przypominać rzeczy, o których pamiętać nie chciałem. Strach po piwie i strach na trzeźwo to zupełnie odmienne uczucia. Z wahaniem podszedłem do tamtej ławki. Spłonęła doszczętnie. Zostały po niej jedynie betonowe nogi i spopielone kawałki drewna. Płomienie musiały sięgać wysoko, bo zauważyłem osmolone gałęzie rosnącego tuż obok drzewa. Czym prędzej odszedłem. Wiedziałem, że świat już nigdy nie będzie dla mnie taki sam, jak przedtem.
-
starcem będąc – zapomnisz dokąd cię prowadzi czas
asher odpowiedział(a) na Messalin_Nagietka utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Śmieszne :))) -
samobójca
asher odpowiedział(a) na Wiktor Desiczewski utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Mimo 18 odsłon, nie ma komentarza? Znaczy to, że ludzie nie chcą krzywdzić Autora. Moim zdaniem wiersz od początku do końca słaby. Wierzę w ludzi i czekam na lepsze. -
no ja wiem, ale takie miałem odczucie, kiedy ten stan/obraz/czycośtam mnie nawiedził. dotyczy właśnie samoodejścia. poprawiam mimo woli :)
-
cóż, interpretacja pośpieszna była. czyta się elegancko. liczę, że antyzawiłości i toposy podszepniesz. bo to dla kumpli było i pewnie kumają, a ja zapóźniony trochę...
-
Jestem za. Miniaturka palce lizać. Poleciłbym chętnie jęczącym z tego samego powodu poetom, ale tu nie bywają.
-
obrazek z mojego domu :)
-
jesiennie jestem na tak!
-
autobus wbił się w noc deszcz pada aż w uszach dzwoni tańczą gołębie w mojej głowie odfruwam...
-
Freney, kurna, ty se jaja żywcem robisz, co by się Marchołtowi przypodobać - ja myślę. Von Gorsky to jakby Ty, tylko dawno nie obaczon, co? Widzę kształty, rozmywają się one i na Natalię czekają. Hermetycznie widzę kolory oddłubane z posągów prozy Twej. I jako niezabyły tutaj, nie bardzo wiem, co też Peel sobie myśłał, układając strofy powyższe, które prowokacya tchną z dala i mruczenia wymagając, ślą podarki ku uciesze. Tylem rzekł, nie przemyślawszy wiele...
-
Z okna wysokiej wieży...
asher odpowiedział(a) na theresa utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
gdzie jest Ona kot i moderator? -
mogę"być" już poprawiłem , bo nabyłem wiedzę o portalowym edytorstwie :) fajna sprawa, móc wejść w swoje historie i poprawić rzeczy naganne. wybaczcie, ze wcześniej nie wiedziałem.
-
co do zwyrodnialców, zwróć uwagę, że narrator trochę spiskuje z emerytem :) "w tym momencie" będę się wystrzegał...