Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

asher

Użytkownicy
  • Postów

    2 273
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez asher

  1. J. spod 23 obudziły dziwne dźwięki. Będąc jeszcze we śnie, zmarszczył brwi i wykrzywił usta, protestując przeciwko bezprawnemu wyrywaniu go z łóżka przed wrzaskami budzika. Zawsze kiedy nie dosypiał, przez cały dzień chodził struty i złośliwy. Był typem, który musi spać od ośmiu do dziesięciu godzin na dobę, ażeby normalnie funkcjonować. Beczenie, bo było to ewidentnie beczenie, rozległo się ponownie tuż nad jego uchem. Machnął ręką, chcąc odpędzić natrętny dźwięk, ale już było po sprawie. Daremnie zaciskał powieki - sen prysł. Otworzył oczy i napotkał tępy wzrok czegoś białego. To coś beknęło znowu, wprawiając go w stan osłupienia. Zerwał się przerażony i przesunął się czym prędzej na drugi koniec łóżka. Z niedowierzaniem popatrzył na bielusieńką kozę stojącą u wezgłowia. Zwierzę miało chudy pysk i śmieszną bródkę, a przy tym sprawiało wrażenie niesłychanie sympatycznego. Kolejne bee! było przyjacielskie, niemal proszące, on jednak ani myślał zawierać znajomości z kozą. Wściekły pobiegł do łazienki. Kiedy podniósł sedes, usłyszał cichy tupot, po czym koza wsadziła łeb w drzwi i przejmująco beknęła. Natychmiast zablokowało mu pęcherz. Krzyknął i trzasnął drzwiami. Sparzył się podczas kąpieli, zaciął przy goleniu, w końcu nawet poślizgnął i dotkliwie potłukł. To musiał być sen! Jeden z tych potwornych koszmarów, po których człowiek budzi się zlany potem i ciężko dyszy. To musiał być sen... Ale nie był. Dotkliwy ból w kolanie i barku najlepiej o tym świadczył. I to nieustanne beczenie. Najchętniej nie wychodziłby w ogóle z łazienki, lecz czekały na niego liczne obowiązki. Gdy wreszcie znalazł w sobie dość siły, uchylił nieco drzwi i bojaźliwie wyjrzał przez szparę. Od razu napotkał cierpliwe spojrzenie kozy, a kolejne żałosne beknięcie zlało się z hukiem zatrzaskiwanych drzwi. Pałając morderczą pasją zaczął zastanawiać się, kto mógł zrobić mu tak paskudny kawał. Ojciec!!! To na pewno on! Takie głupoty często chodziły mu po głowie. Zapewne miała to być symboliczna aluzja, że J. wciąż nie znalazł sobie kobiety. Chociaż nie. Ojca stać było na różne dziwactwa, ale bez przesady. Kto wobec tego? Kto? Kumple z pracy? Wątpliwe. Sąsiedzi? Też raczej nie. Nikt nie pasował. Żyli w dużym mieście i większość z nich widziała kozy tylko w telewizji. Załamany J. usiadł na zamkniętym sedesie i bezsilnie szarpał potarganą czuprynę. Należał do ludzi raczej impulsywnych, wiec nie usiedział długo. Po krótkiej chwili z determinacją szarpnął klamkę i starając się nie zwracać uwagi na kozę, założył ubranie. Kilka beknięć puścił mimo uszu, lecz gdy próbował zawiązać krawat, stracił nerwy na nowo. Wrzasnął dziko, piorunując zwierzę przekrwionymi z niedospania oczami. Koza zamilkła raptownie i jęła dreptać w miejscu, jak gdyby nie mogła ukryć zdenerwowania. - Czego ty chcesz? - zapytał napastliwie, a kiedy koza beknęła cicho, dodał - No czego? Potrząsnął szybko głową i otworzył drzwi wyjściowe. - Musisz sobie iść... Koza wpatrywała się w niego tępym spojrzeniem i ani myślała ruszyć nogą. Stali naprzeciw siebie, a tykanie zegara boleśnie przypominało mu, że musi iść do pracy. Nagle włączył się budzik i oboje podskoczyli ze strachu. J. rzucił się ku niemu i wyłączył mechanizm. - W takim razie ja sobie pójdę, a ty rób co chcesz - rzekł zdyszany i bezceremonialnie zamknął za sobą drzwi. Do pracy miał blisko. Zawsze chodził piechotą. Słońce pełgało po ścianach budynków, powietrze było jeszcze wolne od spalin. J. szybko by pewnie zapomniał o niedawnych wypadkach, gdyby za plecami nie usłyszał cichego beknięcia. Stanął jak wryty. Krew gwałtownie uderzyła mu do głowy. Odwrócił się z czerwoną, nabrzmiałą twarzą. Koza także przystanęła, tylko w rozsądnej odległości, jakby wyczuwała grożące jej w tej chwili niebezpieczeństwo. - Won!!! - ryknął J. tak, że nieliczni przechodnie obejrzeli się przestraszeni - Odczep się, bo zatłukę!!! Koza beknęła cichutko. J. rozłożył bezradnie ramiona i rozejrzał się po ulicy. Ktoś roześmiał się głośno, ktoś inny zaczął czynić niedwuznaczne uwagi. J. bez namysłu pobiegł chodnikiem, by jak najszybciej zniknąć szydercom z oczu. Skręcił za róg ulicy i biegł tak długo, aż zupełnie stracił dech. Dopiero wtedy ośmielił się odwrócić. Kozy nie było. Spojrzał dziękczynnie w niebo i radośnie pobiegł do pracy. Zdążył w ostatniej chwili zająć miejsce przy biurku. Idący na codzienny obchód kierownik tym razem nie przyłapał go na spóźnieniu. Przesunął jedynie spojrzeniem swoich wodnistych oczu po jego twarzy i zniknął za korkowym przepierzeniem. Niewyspany J. niechętnie zabrał się do pracy. Szybkim ruchem włączył komputer i wtedy usłyszał za plecami ciche beknięcie. Zerwał się z fotela, niczym oblany wrzątkiem i powiódł wokół panicznym wzrokiem. Koza stała w drzwiach i patrzyła prosto na niego. J. widząc uważne spojrzenia współpracowników, poczuł jak miękną mu nogi, a pot ścieka mu z czoła i zalewa oczy. - A to kto, kochanka? - zapytał okularnik z sąsiedniego biurka. - No, nareszcie. Gratuluję - dodał chuderlak spod okna. J. nigdy nie poznał ich imion. Gruchnął śmiech, że ściany zadrżały. J. skoczył ku drzwiom, zmuszając kozę do chaotycznej ucieczki. Ona biegła pierwsza, on pędził za nią, biorąc po kilka stopni naraz. Bestia była jednak szybsza. Wypadła na chodnik i przystanęła w bezpiecznej odległości od ogarniętego dziką furią J. On tymczasem złapał pierwszy lepszy kamień i cisnął z mocą w jej kierunku. Umknęła uchylając zad. Obwąchujący jakiś kosz kundel obejrzał się za nią zdziwiony, po czym z ulgą podreptał dalej. J. zatrzymał taksówkę i kazał wieźć się byle gdzie, byle dalej od kozy. W drodze odwołał wszystkie czekające go spotkania oraz poprosił kierownika o kilka dni bezpłatnego urlopu. Potem pojechał nad wodę. Tam spędził resztę dnia. Do domu wrócił późnym wieczorem. Ostrożnie zajrzał przez drzwi i zastał kozę grzecznie stojącą przy jego łóżku. Beknęła radośnie na powitanie, ale ją zignorował. Od tej pory starał się jej nie zauważać. Wziął prysznic, przegryzł coś i poszedł spać. Raz tylko pogroził jej nożem, kiedy około północy zachciało jej się beczeć, lecz reszta nocy upłynęła mu spokojnie. Rano znowu obudziła go przedwcześnie i wszystko zaczęło się od nowa. Łaziła za nim wszędzie, powoli rujnując jego życie towarzyskie i zawodowe. Wszędzie budził szyderczy śmiech. Zaczął unikać ludzi, nie chodził do pracy, zakupy robił w najbliższym sklepie za rogiem. Po kilku dniach zdołał przyzwyczaić się do jej obecności. Zawsze rano i wieczorem przynosił jej trawy i nalewał wody do miski, licząc że będzie siedziała cicho, o świcie i po zmroku wyprowadzał ją na skwerek. Skutkowało. Wciąż jednak był powszechnie wyśmiewany. Wszędzie, gdzie się pojawiał, słyszał rechot i produkowane na bieżąco dowcipy na swój temat. Kompletnie załamany łkał po nocach i rozmyślał jak pozbyć się kłopotu. Zabicie kozy nie wchodziło w grę, mógł jednak oddać ją komuś albo samemu przeprowadzić się na koniec świata. Mijały dni. Listonosz przyniósł mu pisemne wypowiedzenie z pracy oraz ostatnią wypłatę. J. cisnął pieniądze do szuflady i zmienił kozie wodę w misce. Beknęła z wdzięcznością. Otarła się głową o jego udo i przypatrywała mu się z czułością. Westchnął ciężko. Potem połechtał ją po szyi. Nigdy nikomu tak na nim nie zależało, nikt tak niewiele nie wymagał w zamian za wierność i towarzystwo. - Jakoś będzie, malutka – mruknął – Jakoś będzie.
  2. Zrobione. Dzięki!
  3. Gratulacje! Ciekawe co za gupie nagrody bedom :)))
  4. Mocny tekst! 3 w 1 to jakby dla mnie wymarzone trio :)))
  5. Cacy! Wcielasz się w takie cuda, że szczena opada... Tylko wyjątkowo tym razem króciutko...
  6. BINGO! Dzięki.
  7. Leszku, ja ciągle łażę i mi wpada. nigdzie nie umiem usiedzieć - zwłaszcza na Rynku. Alternatywy już się poprawia:) Z Wawelem raczej pewny.
  8. Przezabawne! Dlaczego w piachu? Mewa-śnieżka. Nie uwierzysz, ale też kiedyś użyłem w wierszu tego zwrotu...:)))
  9. Dzięki. A Ty coś nic nie piszesz...
  10. Spoczko! Nie bardzo wszystko rozumiem, ale ciąg dalszy pewnie mnie oświeci. Zaciekawiony pozdrawiam.
  11. Pani jest zielona, wiec spokojnie przypomne iz tutaj jest proza... nalezy wyciac i wrzucic tam, gdzie miejsce wiersza - w poezji.
  12. Dzięki, Klaudiusz za pociechę. Pozdr.
  13. kiedyś znów zrobię sobie z nieba kapelusz pojadę wozem strażackim do piekła ale dziś kłaniam się w pas zapomnianym muzom nie wychodzę z domu
  14. Pełna literalność, Freney. Bez obaw :) O Marchołcie masz w mailu... NATA, co ja bym bez Ciebie począł. Wyjdziesz za mnie???
  15. Panie liryk, tak trzymać :))))
  16. Z takim nickiem to nie brzmi wiarygdnie :)))
  17. O, wrócił ktoś wojowniczy :) hajda na kota. a ja wciąż na konkrety czekam - chociaż o chlebie i wodzie...
  18. Wiem przecież, też żartem się wpisałem :)
  19. a widzisz, nie posłuchałeś i wrzucasz, jak maszyna :)
  20. Odchodzę wymazany... ten poczatek lepszy, a caly 1 akapit można wywalić. Moim skromnym...
  21. Początek zdecydowanie na TAK, potem gorzej. Proszęnie zmieniać czasu ... cały czas robi coś w czasie przeszłym, aż tu nagle "nie widzi"... a potem znow przeszly. Wyjasnienie strasznie proste. Już myślałem, że jakiś mało znany cytat albo apokryf, a tu bęc... Proponuję popracować nad dialogiem i wymyślić lepszą puentę i będzie cacy. Nie powiem, że się znam, ale zaproponować przecież mogę... Martin Eden potrzebny każdemu z nas :))) A jeszcze lepiej sam London...
  22. Racja wielka! Wniosłem niemal w całości. Z tym "Wawelu"-"Wawela" to ziornę do słownika... brrr...raport policyjny...
  23. Które byś zmieniła? Real niestety... :)
  24. Autokar zatrzymał się na Placu Matejki. Najpierw wysiadł przewodnik i panie opiekunki, potem na chodnik wysypała się gromadka rozkrzyczanych dzieci. Panie próbowały uformować je w regularny dwuszereg, ale że nigdy nie przychodziło to łatwo, minęło dobrych kilka minut. Korzystając z wolnej chwili, przewodnik przetarł chusteczką czoło oraz szkła okularów, które zaparowały w dusznym wnętrzu autokaru. Wkrótce był gotów do kontynuowania opowieści o prastarym grodzie Kraka i jego nieszczęśliwej córce topielicy, i tylko wielkie plamy potu na jego koszuli świadczyły o tym, jak bardzo jest już zmęczony. Uniósł znacząco rękę i wskazał pomnik, na którym u stóp wojowniczego króla Jagiełły, stali lub leżeli potężni rycerze. - Oto pomnik upamiętniający bitwę pod Grunwaldem- rzekł uroczystym tonem - Kto mi powie, kiedy się ta bitwa odbyła? Dzieci popatrzyły na niego, jak na idiotę i nic nie powiedziały. Mógłby zrozumieć to milczenie, gdyby pytał o bitwę pod Płowcami, czy Odsiecz Wiedeńską. Ale Grunwald??? Uśmiechnął się zażenowany. - 15 lipca 1410 roku Polska i Litwa rozegrały największą bitwę w dziejach ówczesnej Europy, a Zakon Krzyżacki nigdy więcej nie odzyskał dawnej potęgi. Powiedziawszy to, ruszył przodem. Grupa dość długo stała na przejściu dla pieszych, ponieważ jeden z wagonów tramwajowych całkowicie zatarasował pasy. Po drugiej stronie, pod Barbakanem kręciły się już dwie inne wycieczki, więc przewodnik nakazał zaczekać, aż zrobi się trochę miejsca. Znudzone dzieci zaczęły rozglądać się na własną rękę. Nie widząc jednak niczego ciekawego, przybierały dziwne pozy i chichotały radośnie. Kiedy inne wycieczki ruszyły przez Bramę Floriańską ku Rynkowi Starego Miasta, przewodnik rozpoczął okrążanie Barbakanu, opowiadając o jego historii oraz starych murach miasta. W pobliżu Bramy Floriańskiej jedno z dzieci zauważyło kolorowe wejście do lokalu gastronomicznego opatrzonego godłem z charakterystyczną, żółtą literą M na czerwonym tle. - Mac Donalds!!! - rozległy się nabożne okrzyki. Twarze dzieci dziwnie pokraśniały, a ich oczy nabrały niespotykanego blasku. Kolejno zaczęły ciągnąć panie opiekunki za rękaw, te jednak, zasłuchane w historię murów obronnych, ani myślały poddać się presji. Dopiero, gdy przewodnik skończył przemowę, cała hałastra uzyskała pozwolenie i pobiegła z krzykiem w kierunku uśmiechniętej hostessy w ładnym fartuszku i firmowej czapeczce, która myła mopem próg restauracji. Przewodnik przystanął na Floriańskiej i zapatrzył się w swoją ulubioną kamienicę. Właśnie miał coś powiedzieć na temat jej urokliwej architektury, ale spostrzegł, że cała wycieczka gdzieś znikła. Jedna z opiekunek stała w drzwiach Mac Donaldsa i uśmiechała się przepraszająco. Nieśmiało podeszła bliżej. - Ma pan na coś ochotę? - Dziękuję - odburknął - Mam kanapki w autokarze. Dzieci wyszły z powrotem i zgrabnie, jak nigdy dotąd, uformowały się w pary. Każde z nich dzierżyło w dłoni albo hamburgera, albo coca-colę, albo chociaż firmowy balonik, a wszystkie były w niewysłowiony sposób szczęśliwe. Wycieczka ruszyła powoli w stronę Rynku. Przy Kościele Mariackim przewodnik odwrócił się do grupy. - Za moment zobaczymy arcydzieło dłuta Wita Stwosza, ale najpierw... Spojrzał uważniej na Kościół i z niedowierzaniem odkrył, że jest on ukryty za rusztowaniami obłożonymi siatką, na której wisiały olbrzymie banery reklamowe. Pewne towarzystwo ubezpieczeniowe, bank i producent słodkości informowały w ten sposób, że wspierają renowację zabytku. - ... zobaczcie Bazylikę z zewnątrz - dokończył słabym głosem, a na twarz wystąpiły mu krople potu. Dzieci z nabożną czcią wyszeptały nazwy reklamujących się firm i popatrzyły na przewodnika. On tymczasem zwiesił bezradnie ramiona i zlecił czas wolny na Rynku. Dzieci natychmiast rozbiegły się, on zaś wstąpił do najbliższego ogródka i zamówił szklankę wody mineralnej. Wyjął fiolkę z tabletkami i ukradkiem zażył dwie. Chwilę siedział bez ruchu z zamkniętymi oczami, potem zastanowił się, co dalej. Spośród wielu możliwości wybrał rekonesans Grodzką ku Wawelowi. Dowiedział się przy tym, że po drodze jest jeszcze Pizza Hut, a Zamek Królewski również obłożony jest banerami reklamowymi. Po powrocie na Rynek spostrzegł, że dzieci wcale nie widzą Sukiennic ani pomnika Mickiewicza, tylko wesołego mima, kapelę Cyganów-inwalidów i sprzedawców pacynek wydających zabawne dźwięki. Na ten widok złapał się za pierś i osunął na kolana. Przestraszone dzieci otoczyły go ze wszystkich stron, jedna z opiekunek szybko zawiadomiła pogotowie. Setki ludzi przyglądały się pielęgniarzom, którzy wnosili nosze z przewodnikiem do samochodu. Karetka na sygnale objechała Rynek i znikła u wylotu Szewskiej. Tłum wrócił do podziwiania pacynek i mimów, zaś gromadka dzieci podreptała ze zdezorientowanymi opiekunkami z powrotem do autokaru. Na siedzeniu, które zajmował przewodnik, leżał wytarty numer „Mówią wieki” i śmierdzące kanapki z salcesonem.
  25. Rewelacyjny styl. Jestem za i czekam na więcej. A Głowacki niech siedzi w księgarniach i czeka na wypłatę :)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...