Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

asher

Użytkownicy
  • Postów

    2 273
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez asher

  1. Historia zgubionego szalika. No może być :) Na miarę wieku i jasności spojrzenia (bez obrazy-od razu proszę). Jest kilka drobnych poprawek - Tym czasem itp, ale to drobiazgi. Pozdrówka od 1 czytelnika!
  2. Jeśli chodzi o Mikołaja, jestem gotów, panowie... Jeden z moich Szortów czeka na wrzutkę na portal około 6 grudnia :))) Ale jeśli temat Mikołaja nie pasi, dajcie cuś innego...
  3. :))) czytałem kiedyś w gazecie o gościu, który ciupał na pececie przez 2 tygodnie...
  4. Tropem Coolta zapytam, czy są może wśród obecnych tu tacy, którzy wsparliby debiutanta w drukarni. Potrzebuję dosłownie 10 zł od osoby, żeby trochę złagodzić obciążenia. Niektórzy (oni wiedzą) oczywiście mają książkę w prezencie, ale jakby czasem świnkę-skarbonkę rozbijali, to chętnie przyjmę każde wsparcie...
  5. Pokłony wzajemne...
  6. Ktoś przekręcił klucz w zamku. Zza drzwi powiało świeżością korytarza, siatkami pełnymi zakupów i szarlotką sąsiadki. M. usłyszał ciężkie kroki żony zmieszane z delikatnym tuptaniem szmacianych bucików córki. Przez myśl przeleciało mu, że nie powinno ich tu być, lecz skoro już są, należy się nad tym choć trochę zastanowić. Przymierzył ze „snajperki” i trafił Szkopa prosto w czoło. Huk strzału, wzmocniony przez zestaw głośników, słyszeli pewnie wszyscy sąsiedzi do piątego piętra włącznie. - Maciuś... Zwróciła się do niego zdrobniale, więc sprawa musiała być bardzo poważna. Nadbiegali następni. Pociągnął ze „szmajsera”, kładąc ich pokotem pośrodku drogi. Na wszelki wypadek poprawił granatem, po czym wcisnął klawisz „esc”. - Maciuś – powtórzyła Magda, brzmiało to bardzo pogardliwie – Tobie się chyba coś pomyliło. - Co mi się pomyliło, kochanie? – zapytał głupio, choć już wiedział, o co chodzi. Twarz Magdy posiniała gwałtownie. Złapała Laurę za rękę i zawróciła w stronę drzwi. Zerwał się z fotela, strącając ciepłą jeszcze klawiaturę na podłogę. - Magda! Odwróciła się na progu. Nigdy nie widział na twarzy kobiety większej pogardy. Spuścił oczy, pozwalając im odejść. Ale Magda jeszcze dodała: - Laura, ten pan nie jest twoim ojcem. Ja nawet nie wiem kim on jest. Postąpił dwa kroki do przodu. - Laurka, nie słuchaj mamy. Mama jest zdenerwowana. - Nie mów do mnie „Laurka”, ty ROBOCIE! – krzyknęła mała i śmiesznie nadęła usta. Trzasnęły drzwi. Znikł zapach zakupów i świeżej szarlotki. Z niesmakiem podniósł klawiaturę i wrócił do gry. Wszystkich Niemców na tym poziomie wybił. Pozostało przejść triumfalnie ulicami i znaleźć wejście w następny level. Bardzo szybko odkrył wyjście, wprowadził tam bohatera i czekał na podsumowanie. Czekając, myślał. Magdy nie było cztery dni. Wyjechała na wieś do teściów, żeby on mógł dokończyć remont. Mieszkanie od dawna się o to prosiło. Bielutkie kiedyś ściany pokryły liszaje brudu, parkiet raził wystającą tu i tam odklejoną klepką, przez zwichrowane okno sączył się wiatr i chłód. A do tego stary piec gazowy przestał grzać wodę i należało wymienić go na Junkersa. Wspólnie z żoną podjęli decyzję, że czas najwyższy coś z tym zrobić. Po krótkiej wymianie zdań stanęło na tym, iż ona z dziećmi wyjedzie do rodziców na wieś, a on zakasa rękawy. Świetnie się składało, bo jej mama otrzymała właśnie solidną odprawę przedemerytalną, którą chciała przeznaczyć na jakiś zbożny cel. Pozostało więc jedynie zakupić materiały i od poniedziałku wziąć się za robotę. Ostatni dzień przed urlopem M. poświęcił na porządkowanie spraw zawodowych. Przez całe przedpołudnie uwijał się jak w ukropie, ciesząc się, że już niedługo będzie mógł bałaganić do woli, śmierdzieć piwskiem i oglądać programy Playboya w Polsacie. O remoncie jeszcze nie myślał. Kiedy wrócił z przerwy obiadowej, ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma już w biurze nic do zrobienia. Zaparzył sobie kawy, a potem wszedł do Internetu. Przeglądnął nowinki na największych portalach i sprawdził swój biorytm na następny tydzień. Już miał się rozłączyć, gdy zahaczył okiem o link: PREMIERA. Return To Castle Wolfenstein. Sequel legendarnej gry FPP. Najnowsze przygody agenta B.J. Blazkowitza. Spędził całe popołudnie na czytaniu zapowiedzi, recenzji i opinii rozentuzjazmowanych graczy. Wyglądało na to, że jego ulubiony bohater ze studenckich lat znów był w akcji. Doskonale pamiętał prymitywną gierkę, która dostarczyła mu przed laty tyle radości. Walczyło się w niej z hitlerowcami w dziwnych kazamatach, pełnych ukrytych drzwi i tajemniczych zakamarków, zbierało zagrabione kosztowności oraz pokonywało coraz silniejszych i lepiej uzbrojonych wrogów. Z poziomu na poziom było trudniej, ciekawiej, zabawniej. Po skończeniu gry pozostał w nim żal, że już po wszystkim. Nigdy potem nie zaznał takiej radochy – ani przy Quake’u, ani przy Bloodzie, ani nawet przy I.G.I. Covert Strike. Po studiach stracił na jakiś czas kontakt z komputerem, ożenił się i ustatkował. Raz jeden miał raptem miesięczny epizod uciechy przy Red Faction, ale wtedy Laury jeszcze nie było na świecie, a Magda często przebywała poza domem. W pracy też nie myślał o grach, bo stracić robotę w dzisiejszych czasach można było naprawdę łatwo. Nie myślał aż do tamtego czwartku. Wszyscy powoli zbierali się do domu, a on jeszcze „donaldował” plik demo z pierwszym rozdziałem Wolfensteina. Kiedy go rozpakował i zainstalował, pani sprzątaczka już wkraczała do pomieszczeń z wyglądającym jak cyberpotwór odkurzaczem. Intro robiło niesamowite wrażenie. Prastare demony, wiedźmy, zombie – to wszystko przeniesione w czasy okupacji i okrutnych rządów spod znaku swastyki. Blazkowitz rozmawiał ze swoimi przełożonymi w USA o misji w Europie i wyruszał na spotkanie z hitlerowską bestią. Jak wynikało z początku pierwszego rozdziału, agent wpadł i został aresztowany. Teraz uciekał z celi, by przez labirynt kazamatów, eliminując po drodze kolejnych oprawców, wydostać się na dziedziniec zamku Wolfenstein... O 21.00 zadzwoniła Magda. - Co z tobą?! Kolacja dawno wystygła, Laura chce buziaka na dobranoc. - Przygotowywałem Waldkowi papiery na zastępstwo. Już biegnę. - Kup po drodze Ludwik i masło roślinne. W piątek M. odwiedził Praktikera oraz Empik. Farby, pędzle, kleje oraz piec Junkersa załadował na przyczepę swojego Poloneza, lśniące pudełko Return To Castel Wolfenstein ukrył w bagażniku. Popołudniu odwiózł rodzinę na wieś i tłumacząc, że musi odpocząć przed remontem, szybko pognał z powrotem. W przedpokoju potknął się o wiaderko z farbą i nabił guza o futrynę. Wściekły przeniósł materiały do pokoju Laury i trzasnął drzwiami. Wreszcie mógł spokojnie zająć się swoimi sprawami. Głodny za bardzo nie był, mecz w telewizji wydał mu się śmiertelnie nudny. Pomyślał, że sprawdzi, jak nowa gra będzie się spisywać na domowym pececie. Rozpakował folię, potem z namaszczeniem otworzył pudełko, w którym mieściła się tylko niewielka w stosunku do objętości opakowania płytka CD. Przed instalacją komputer poprosił o podanie hasła. M. sporo się naszukał, zanim znalazł plastikową wlepkę z kodem umieszczoną na pudełku. Wstukał kombinację liter i cyfr, po czym rozpoczął się proces powolnego wgrywania. Przy okazji zamienił sobie DirectX na bardziej zaawansowany. Najpierw włączył opcję „easy”, żeby się rozeznać w realiach gry, a mimo to sporo się namęczył, próbując pokonać kolejne pułapki i zaburzenia linearności fabuły, przygotowane przez twórców. Koło północy utknął w podziemiach zamku, gdzie pradawne zombie wykańczały żołnierzy SS i snuły się w świetle pochodni, szukając kolejnych ofiar. Trudno było je zabić – najłatwiej miotaczem płomieni, ale paliwo w nim zużywało się bardzo szybko. M. próbował na wszystkie sposoby wrócić z powrotem na górę. Po 4.00 nad ranem już wiedział jak tego dokonać, ale postanowił się trochę zdrzemnąć przed rozpoczęciem prac remontowych. Spał ledwie 3 godziny. Śniły mu się dziwaczne stworzenia z dzidami, które wzięły go w koło i nie pozwalały z niego wyjść. Biegał wzdłuż okręgu i raz po raz odbijał się od łańcucha splecionych rąk. Zjadł sadzone jajka, napił się kawy i poszedł obejrzeć zgromadzone materiały budowlane. Nie wiedział od czego zacząć. Pomyślał, że jeszcze trochę się rozerwie przy komputerze, a potem raz dwa zrobi co trzeba i wróci do gry. Do wieczora przeszedł wszystkie rozdziały i dobre kilka godzin poświęcił na finałową rozgrywkę, w której należało rozgromić bestię ochranianą przez tłumek zombie. Przyszedł czas na poziom Im death incarnate – tylko dla zaawansowanych. Zachwycony M. zaczął wszystko od nowa na najwyższym stopniu trudności. Częściej sejwował, rozgrywka dłużej trwała, ale przyjemność też była większa. Już w niedzielę popołudniu był gotów podjąć walkę w trybie multiplayer. Wszedł do sieci, wybrał postać, w którą chciał się wcielić i rozpoczął zmagania z innymi graczami. Z początku wcale mu nie szło, zginął kilkaset razy po parosekundowych manewrach, aż wreszcie, pod wieczór w poniedziałek, stał się pełnowartościowym członkiem elity. W ogóle nie jadł, spał po kilka godzin, ledwie widział na oczy, lecz nie zwracał na to uwagi. I nagle usłyszał odgłos klucza w zamku. Trzy dni minęły tak szybko. Tym bardziej, że dla atrakcyjniejszej formy raz po raz zmieniał tryb z multi na single lub odwrotnie. Zgasił komputer i siedział zgarbiony. Bolał go kręgosłup w części piersiowej, coś kłuło w lewą łopatkę, w oczach miał rozmazane, kolorowe plamy. Zasnął dziwnie przekrzywiony. Minęło kilka godzin. Obudził go dzwonek telefonu. Zwlókł się, niczym wiekowy staruszek i z trudem odebrał. - Chłopie, no co ty? Córkę mi z powrotem do domu sprowadzasz?! - Mamo... - Cicho. Nie byłeś łaskaw zadzwonić, to teraz ja mówię. Madzia dopiero co z domu wyjechała, a już włazi z torbami i beczy. Całe życie mi przed oczami przeleciało. Według mojego pamiętnika, 56 razy do matki zwiewałam. Wpadniesz na sernik, to ci dam poczytać. Teraz mamy ważniejsze sprawy... - Ja spałem... - Spałeś? To się obudź!!! Ale masz szczęście, że spałeś, a nie z rozmysłem milczałeś. Maciej, stare ludowe porzekadło mówi, że jaki ojciec, taki zięć. Córy dziwnym zrządzeniem losu biorą sobie chłopów na domową modłę. Mój ojciec uprawiał hazard, że nieraz do garnka nie było co włożyć, mój mąż chlał wszystko oprócz lepiku i smoły, ty się bawisz komputerem, ale jeszcze nie zdążyłeś niczego naprawdę popsuć. Ja mam dla ciebie radę. Ty zrób szybko ten remont. Kumpli chyba masz, chociaż choroba, możesz nie mieć, bo komputery to dla samotników zabawa... - Mam! - Świetnie. To dzwoń do nich prędko, piwo im postaw albo wódkę. Nie pijący jesteś, więc problemu nie widzę. Kolejka, gadanie o dupie marynie, pędzle w dłoń. I tak w koło Macieja, hehe. Do Junkersa ci pana Józia podeślę. Przysługę mi jest winien. Na środę domek będziecie mieli jak malowany, hehe. Przez ten czas Madzi przejdzie, a ty grzecznie zadzwonisz, że prosisz na salony. Stoi? Wzruszony M. nie mógł wykrztusić słowa. Łzy zwilżyły mu zmęczone oczy, przynosząc niewysłowioną ulgę. - I jeszcze coś. Zrób coś z tym komputerem. Sprzedaj, wywal przez okno albo się wybierz na jakąś terapię, jeśli to narzędzie pracy. Mój stary chodził albo go dowozili. Nic to nie dawało, ale ty może masz geny inne. Chociaż spróbuj. Zamilkła. On też się nie odzywał. Oddechy w słuchawkach stwarzały dramatyczną atmosferę. - Mamo? - No? - Jak jeszcze raz usłyszę od kogoś przykry dowcip o teściowej, zabiję... PS. Wersja alternatywna... ...ktoś przekręcił klucz w zamku. Zza drzwi powiało świeżością korytarza, siatkami pełnymi zakupów i szarlotką sąsiadki. M. usłyszał ciężkie kroki żony zmieszane z delikatnym tuptaniem szmacianych bucików córki. Przez myśl przeleciało mu, że nie powinno ich tu być, lecz skoro już są, należy się nad tym choć trochę zastanowić. Komentował właśnie na www.poezja.org długi i zawiły wiersz Bezeta w jednym oknie, odszyfrowywał meandry prozy Freneya w drugim, a na GG prowadził dyskusję z OnaKotą na temat poziomu wierszy w Dziale dla Zaawansowanych... :)))
  7. Interesujące. Lubię takie zakręty. Pozdrówka.
  8. poprawione... Z kingiem to chciałem, że niby Cameron podczas Oskarów - Dawid to w końcu filmolub. Po polsku chyba debilnie by zabrzmiało. Sam nie wiem. Wciąż mam wątpy co do rozwiązania. Nie za łatwe z tą pętlą? Niestety, nic lepszego nie przychodzi mi do głowy - od początku tak to zamyśliłem i chyba musi zostać :( Ale on wcale nie musi ginąć. Zostawmy to niedookreślone. Dzięki. Teraz recepcja całości i z uśmiechem do Bezeta po skład...
  9. byłem...
  10. Już się z Onakotą pożarłem o tę magi. Czy naprawdę nie można raz a po ludzku spolszczyć? Wiem, że gość zasłużył się na całe życie, ale nie moja wina, że miał głupie nazwisko :)))
  11. Kraków rządzi!!! Gratuluję, chłopie.
  12. fajna zabawa językiem. Tylko 1 zwrota niby zorganizowana, 2 nie.
  13. Już wiem!!! Jedna z krytyczek krakowskich sugerowała coś o "surrealizmie krakowskim". Może to o ten szczególik mi chodzi. Będą z Ciebie ludzie, ja to wiem...
  14. Się poprawia... ale, że ona się czuje mało atrakcyjna, przekornie zostawię. Znam takie kobiety. Nata, kosimtę też wywalam, bo narzuca interpretację, a jak Twoja wykazała, każdy może mieć swoją... pozdrowienia!
  15. mleczno-biały tak na moje oko. Zamknijcie się, wynoście - 2 x się... Jeckyl nie wie o Hyde. Znane, ale fajnie opisane. Objawy - sen i ból głowy - troszkę naiwne. Można pomyśleć, jak to pogmatwać, by tekst zyskał. Tylko to trudne, bo temat szczególnie eksploatowany - pasiłoby coś na miarę "Harry Angel" albo "Podziemnego kręgu".... pozdrówka!
  16. - Więc tak się sprawy mają – rzekł lekarz zbyt wesołym jak na mój gust tonem – To zwyczajna depresja spowodowana śmiercią bliskiej osoby. Gazety pełne były ogłaszających się psychiatrów i zespołów leczniczych. Wybrałem tego, który prowadził praktykę najbliżej. Nazywał się Roman Pastusiak i mienił specjalistą. Omal się nie wygłupiłem na wstępie i nie zapytałem głosem Królika Bugsa: „what’s up, doc”?! Wszystko przez jego śmieszne okularki, długi nochal i durną fryzurkę. Rozsiadłem się na mało wygodnej kanapie, a potem bez zbędnych konfabulacji wyłożyłem mu sprawę. Nie liczyłem na jego pomoc. Chciałem się rozerwać i przy okazji wyłudzić jakieś psychotropy, o których zbawiennym wpływie tyle się nasłuchałem. - Dwóch osób, doktorze – zaprotestowałem – A w depresji to ja jestem od dawna. Przyjrzał mi się z wystudiowaną powagą. Długopis, którym się przez cały czas bawił, w końcu wypadł mu z dłoni i wturlał się pod biurko. Nie spuszczając ze mnie oka, schylił się i zaczął obmacywać wytartą wykładzinę. Dostałem dziwnej głupawki. Zamiast próbować skupić się na współpracy z lekarzem przy ustaleniu wstępnej diagnozy, zastanawiałem się, czy jest zwolennikiem Freuda czy Lacana, czy ma udane życie seksualne i jaką nosi pidżamę. - Zatem uważa pan, że stan tej - nazwijmy to – depresji, trwa już jakiś czas – podjął utracony wątek, gdy długopisu i tak nie odnalazł – Czym się pan zajmuje? - Zawodowo? - Na początek może być. - Parę dni temu straciłem pracę. Firma zbankrutowała. Dwanaście osób znalazło się na bruku. Pracowałem w dziale kampanii reklamowych dla wybranych branż. Obmyślałem projekt, potem czuwałem, by całość przebiegała bez kłopotów i odniosła zamierzony skutek. Gdybym traktował go poważnie, przyznałbym się, że dużych kampanii wcale nie prowadziłem, a moją główną działką były drobne ogłoszenia prasowe. - A co pan robił poza tym? Tu mnie trafił. Chcąc nie chcąc, zwierzyłem mu się z dziesiątek, setek zajęć, jakich się imałem i tysiącach pomysłów na fajne życie. Miałem skorzystać z funduszów przedakcesyjnych i prowadzić maleńką kawiarenkę poetycką, gdzie zainteresowani mogli nabyć tomiki młodych i nieznanych. Miałem wydawać gazetkę pt. Trans-Media, kolportowaną w środkach masowej komunikacji w każdy poniedziałek miesiąca – zastrzegłem nawet sądownie prawa do tytułu. Miałem handlować koszulkami z różnymi obrazkami, jak mapa Polski z oznaczonymi puszkami piw miejscami: Żywiec, Warka, Tychy, Brzesko Okocim lub napisami: miejsce na twoją reklamę, czy nie ma co rozwodzić się nad ślubem. Miałem być właścicielem knajpy przedrannej o uroczej nazwie „Reanimacja”. Miałem ze Svenem zrobić film o Krakowie dla turystów zagranicznych oraz stworzyć od podstaw serial telewizyjny o studenckim życiu. Miałem z Bartkiem przygotować Leksykon Polskiego Kina Najnowszego 1980-2000, a z Luisem jeszcze raz spróbować kolektywnego wydania naszej prozy i zorganizować Konkurs Poezji Pijackiej, przy którym honorowym jury miały być portrety Lowry’ego, Bukowskiego i Jerofiejewa. Miałem robić tysiąc rzeczy, ale mój entuzjazm topniał szybciej, niż kasa w portfelu emeryta. Przez pół godziny nawijałem z pasją o swoich zespołach muzycznych – punkowej kapeli Długi Pierd i formacji poetyckiej Grupa Jednorazowego Użytku, o setkach opublikowanych materiałów i niedokończonych utworów. Wyszło na to, że najbardziej w życiu liczę na literaturę. - Kiedyś zadałem sobie pytanie: po co ja wypisuje te wszystkie bzdury i zaraz odpowiedziałem: bo chcę trafić na uniwersytety. Pragnę, by to, co stworzę, gromada intelektualnych patologów rozebrała na czynniki i nie mogła się mnie nachwalić. Panie doktorze, czy istnieje bardziej żałosny powód czyichś dążeń? To przecież pod strzechami imię twórcy brzmi najdonioślej, zaś jego pamięć czci się najbardziej uroczyście. Tata ciągle mi dokuczał i pewnie miał rację. Mówił: skoro już musisz pisać, rymuj synu jak Tuwim. Ludzie lubią rzeczy łatwe i przyjemne. To, co wypisujesz szczęścia ci nie da. Pamiętasz, jak cię ostrzegałem, że smutne piosenki o psach wyjących na polach nikogo nie interesują? Daliście dwa koncerty dla kilkunastu osób, a muzyka ludowa przyciągnęłaby wam tłumy. Doktor Pastusiak cierpliwie słuchał, nie mrugając nawet powieką. Dopiero wtedy poczułem do niego nutę szacunku i utwierdziłem się w przekonaniu, że nie gadam po próżnicy. - Kocha pan rodziców? – zapytał, nie przestając świdrować mnie oczami. - Mamę kocham bardzo, ojca raczej nigdy nie kochałem. - Mieliście zatargi? - Myślę, że Edyp w tym nie maczał palców – uśmiechnąłem się przebiegle – Zawsze byłem dzieckiem skrytym i samotnym. A rodzice mi nie przeszkadzali, bo poza tym uczyłem się w miarę, miałem dużo kumpli i jeszcze więcej zainteresowań. Zatargi przyszły dopiero, gdy tata stwierdził, że czas stać się mężczyzną. Był złotą rączką. Chciał mnie nauczyć wszystkiego. Nalegał bym chodził z nim na fuchy i uczył się hydrauliki, mechaniki i elektryki. A ja wolałem czytać i gapić się na filmy. Wtedy za parę butelek po jabcoku, znalezionych w parku, miałem bilet do kina. Rodzice żartowali, że hydraulik, kominiarz, czy elektryk na pewno do mamy nie zachodzili pod nieobecność ojca. W grę mógł wchodzić listonosz po studiach zaocznych lub ankieter – ktoś, kto dał mi geny jajomózga. Stary wysyłał mnie do technikum, poszedłem do liceum. Później nalegał, żebym szedł na polibudę, a ja zdałem na filmoznawstwo. Kompletnie mu się nie udałem, ale przynajmniej już nie wysłuchiwałem tyrad, że całymi dniami oglądam filmy. Był dziwny, trochę marudny, trochę nudny. Nie sądzę, by mama go kochała. Po prostu przyzwyczaiła się do niego i tak już zostało. Rodzice tworzyli dramatyczny teatr codzienności głównie ze względu na mnie. On pracował całymi dniami, mama zajmowała się domem. Kiedy wyruszyłem po dyplom i na podbój świata, mogli się swobodnie rozejść i żadnej tragedii by nie było. Śmierć ojca załatwiła sprawę za nich. Doktor wykonał pierwszy gest od czasu, gdy macał wykładzinę pod biurkiem. Dotknął delikatnie czoła i poprawił okulary. Machinalnie zrobiłem to samo. - Nie mam złudzeń – kontynuowałem, bo on najwyraźniej nie wiedział co powiedzieć – Wszelkie istnienie najpierw jest pojedyncze, a dopiero potem dąży do tworzenia związków i par. Na końcu również liczy się pojedynczość. Wszechświat to arena samotnych jednostek. - Przemawia przez pana gorycz niespełnionych pragnień na temat życia osobistego – rzekł w końcu doktor – Ale to nie powód, by od razu wybierać się do psychiatry. - No wie pan – potrząsnąłem ramionami – Można się żalić byle komu w knajpie, choć nie ma gwarancji, że coś sensownego odpowie. Nawet jeśli nie do końca wiedziałem po co do pana idę, z każdą chwilą zbliżam się do celu. - Jak to? - Tracę grunt pod nogami, zapadam się w sobie, zaczynam wątpić w sens mojego bytowania w świecie. Dopóki wierzyłem, że mam do czegoś talent i jestem w jakiś sposób potrzebny, było ok. Lecz wiarę utraciłem... Doktor Pastusiak wreszcie coś zanotował notatniku, który przed nim leżał. - Wielu ludzi ma do czegoś talent – stwierdził po chwili – I tłamszą je, bo życie nie zawsze daje sposobność ich realizacji. Z tego co widzę, tryskasz zdolnościami, ale brakuje ci talentu najważniejszego – cierpliwości. Zaczynasz, nie kończysz i oskarżasz się o lenistwo. Psychiatria jest w tej kwestii bezradna. Nie po raz pierwszy i nie ostatni doznałem u Pastusiaka gwałtownego olśnienia. Zerwałem się z kanapy i zacząłem spacerować. Zawsze tak robiłem, kiedy przychodziła pora na poważne wynurzenia. - To inaczej, doktorze. Dojrzewa we mnie decyzja, by podążyć za Bartkiem. Mój absolutyzm nie zezwala na to, bym dopuścił się dalszej utraty wiary w siebie. Jeżeli to nie jest problem dla psychiatry, to został mi jeszcze ksiądz i barman. - Chcesz popełnić samobójstwo? – zapytał wyraźnie wstrząśnięty. - Powiem tak, nie wykluczam – odparłem zadowolony jego reakcją – Życie mogłoby uchodzić za piękne, gdyby to piękno było bezdyskusyjne. Wielka liczba niezadowolonych w naturalny sposób burzy harmonię. - Dlaczego wciąż mówisz w ten sposób? – lekarz rozłożył idealnie wypielęgnowane ręce – Złotymi myślami, sentencjami, pretensjonalnymi zwrotami? Wkurzyłem się nie na żarty. Kopnąłem krzesło, które przewróciło się z hukiem. - Słyszę to po raz nie wiem który?! – wrzasnąłem – Dżizus kurwa ja pierdole! Wszyscy chcą Koterskich! Tak też, do chuja ciężkiego potrafię! Każdy to umie. Może sposób wypowiadania się jest moim jedynym wyróżnikiem wśród miliardów. Może w ten sposób zaspokajam swoją potrzebę odbijania się na jakimś tle. Bohaterowie mojej prozy też nie mówią ludzkim językiem, tylko ładnie skrojonymi frazami i to dlatego stale nikt jej nie chce. Ale nie mam zamiaru tego zmieniać. I chcę mówić tak jak mówię. Doktor gapił się na mnie wielkimi oczami. Musiał nimi widzieć człowieka potrzebującego pomocy i własną bezradność. Nasze milczenie trwało dobre kilka minut. Zdążyłem podnieść przewrócone krzesło i spokojnie na nim usiąść. - Nerwowy pan jest – usłyszałem zbędny komentarz, ale ponieważ to ja płaciłem za czas pracy doktorka, musiał się ze mną dogadać – Obgryza pan paznokcie. - Namiętnie od 15 lat. Pan za to korzysta z usług pedicurzystki. Lekarz uśmiechnął się zakłopotany. - I chodzę na loda na Pawią i Zacisze – szydziłem – I walę konia. I lubię seks na Hiszpana. I dłubię w nosie. I chodzę w dziurawych skarpetkach. I lubię mieć ogolone jaja. Czy to w czymś przeszkadza? - Miałem na myśli symptomy nerwicowe – bąknął Pastusiak – Szukam dla pana kwalifikacji... - Dziękuję – mruknąłem całkiem już zrezygnowany – Ja już wiem co jest grane. Nie czuję się dobrze w swojej skórze. A poza tym, takim jak ja najtrudniej przyznać, że się jest przeciętnym człowiekiem. Ot, cała prawda. Przy drobnym udziale psychiatry. I wtedy olśniło mnie po raz ostatni. Przypomniałem sobie, jak przed paroma laty byliśmy z Luisem w „Łaźni” na projekcji „Salo, czyli 120 dni Sodomy” Passoliniego. W naiwności swojej pragnęliśmy zgłębić wielkie zamysły mistrza prowokacji i przez pewien czas tak było. Niestety, kiedy oprawcy zaczęli zmuszać ofiary do jedzenia fekaliów, szybko wyprowadziliśmy się z sali projekcyjnej do baru, by zapić browcem niesmak. Zapamiętałem, że jeszcze przez kilka tygodni widok psiego gówna na trawniku powodował u mnie odruch wymiotny. Ale nie to było istotne. Najważniejszą sprawą zdało mi się pojawienie dwóch dziwnych panienek, które uparły się, że koło nas usiądą. Luis od razu je zaprosił, ale ja miałem nastrój antykobiecy. Tym bardziej, że obydwie wyglądały, jakby wyszły prosto z punktu sprzedaży taniej odzieży i wybierały się na wystawę najmodniejszego obecnie artysty. Luis w swoich spodniach z wojskowymi wypustkami, czerwonej bluzie od dresu i z dokładnie ogoloną głową, sprawiał wrażenie gościa na tu i teraz, ja dla odmiany byłem prosto z pracy, w długim, czarnym płaszczu, garniturze i pod krawatem, a fryzjera widziałem jakiś miesiąc wcześniej i to w telewizji Od początku te kobiety patrzyły na mnie jakoś tak dziwnie, ja też nie szczędziłem im odpychających spojrzeń. Były zwyczajnie brzydkie, mało interesujące i ordynarne, lecz Luisowi w jakiś przewrotny sposób odpowiadały. Siedziałem bez słowa i z z coraz bardziej kwaśną miną, oni zaś dyskutowali w najlepsze, uśmiechając się do siebie, jakby zaraz mieli przejść do wyra z baldachimem i we trójkę dokończyć wieczór. Jedna z nich w końcu nie wytrzymała i patrząc na mnie nienawistnym wzrokiem, wysyczała: - Ty jakiś podstawiony jesteś! Spojrzałem na nią nic-nie-rozumiejącym wzrokiem. Dodałem sobie otuchy potężnym łykiem piwa i czekałem co będzie dalej. - Nie pasujesz – ciągnęła jadowitym głosem – Skąd ty się w ogóle wziąłeś?! Nie powinno cię tu być. Uśmiechnąłem się blado i skinąłem głową, przyznając jej absolutną rację. - A gdzie powinienem być? – podpytałem. - Nigdzie! - Ty głupia kurwo...- zacząłem, ale kończyć mi się nie chciało. Przeprosiłem Luisa i zostawiłem ich samych. Posępnie wróciłem do akademika. Mieszkaliśmy wtedy na Bydgoskiej razem. Po drodze, nie wiadomo czemu, kupiłem słoik marynowanych śledzi. Usiadłem nad otartym słojem i rozmyślałem, co ta szpetna napastniczka miała na myśli. Żałowałem, że się uniosłem i nie wypytałem o więcej szczegółów jej zaskakującej teorii. Uzmysłowiłem sobie, że co jakiś czas ktoś reaguje na mnie z niezrozumiałą gwałtownością, jak gdybym budził w nim najgorsze uczucia. Co jakiś czas ktoś odmawiał mi prawa do istnienia lub przynajmniej przebywania w pobliżu. Potem o tym zapomniałem, bo spotkałem innych ludzi, którzy zatarli we mnie wrażenie każdej takiej traumy. Przypomniałem sobie to dopiero podczas pogawędki u Pastusiaka. Patrząc w jego szklane oczy, z masochistyczną przyjemnością kontynuowałem przykre wspomnienia. Sporo, całkiem sporo osób miało wobec mnie krytyczne uwagi, ale na ogół były uzasadnione. Tata: „w kogo ty się wrodziłeś? Lewe ręce, głowa lekka. Nawet na poetę jesteś zbyt leniwy”. Mama: „mycie zębów to jedyna rzecz, jakiej zdołałam cię nauczyć”. Nauczycielka matematyki: „odmawiasz sobie chęci do logicznego myślenia, więc ja odmawiam ci prawa przejścia do następnej klasy”. Ola: „nie mogę ci ufać. Gdyby w życiu trafiło nam się jakieś nieszczęście, poszedłbyś na piwo, a ja zostałabym sama”. Jakaś studentka biotechnologii po imprezie: „okropnie wychodzą ci żyły. Nie mogłabym z tobą iść do łóżka”. Doktorka od językoznawstwa: „ trójkąt Ogdena i Richardsa to temat eliminujący ze studiów większość kretynów, żegnam”. Szefowa marketingu mojej byłej firmy: „masz pomieszaną hierarchię wartości. Bez wiary w autorytety nie można osiągnąć rozwoju zawodowego”. Komisja kwalifikująca na studia doktoranckie: „do zobaczenia za rok. Liczymy, że temat pana pracy będzie nam bardziej odpowiadał”. Jury pewnego konkursu literackiego: „proszę poczytać Edgara Alana Poe”. Tysiące sytuacji, jakie wyparłem przez lata, próbując ocalić resztki szacunku do samego siebie. Ta panna z Łaźni albo była stuknięta, albo przekazywała mi wolę niebios. Z przyczyn osobistych wolałem tę drugą ewentualność. Sam przecież od bardzo dawna przeczuwałem, że na dłuższą metę nie dam rady funkcjonować w narzucanych przez życie warunkach. - Jestem podstawiony, doktorze – mruknąłem zrezygnowany – Jakby ktoś powinien tu być zamiast mnie, a ja gdzieś tam za niego. Nie akceptuję swojego tu i teraz. - A gdzie się owo tam znajduje? – spytał bystro lekarz. - Myślałem, że pan mi to powie – westchnąłem. Pastusiak rozłożył bezradnie ręce. Zrozumiałem, że odpowiedzi na najtrudniejsze pytania nie sposób znaleźć wśród ludzi. - Tego zrobić nie mogę, ale mogę zaproponować panu ciekawą zabawę. Z grubsza polega na tym, że robimy na kartce papieru dwie rubryki. W pierwszą wpisujemy swoje dobre osiągnięcia, w drugą złe, potem na następnej stronie analogicznie wpisujemy, co się dobrego zdarzyło za naszego życia, a co złego. Na koniec robimy bilans. Taka łamigłówka. - To nie będzie żadnej mitoterapii ani nic takiego? – zaśmiałem się. - Książek się pan naczytał – rzekł poważnie lekarz – Spróbujemy? Wzruszyłem ramionami. Każda chwila spędzona w jego gabinecie opóźniała mój ponowny kontakt ze światem. A nie miałem już do czego wracać. Zażyczyłem sobie, abyśmy zaczęli od drugiej części zabawy, na co doktor z ochotą przystał. Z namysłem zacząłem wymieniać, że za mojego życia upadł komunizm, Polska wstąpiła do NATO i szykowała się do Unii Europejskiej, Polak został Papieżem, Miłosz i Szymborska dostali Nobla, polska reprezentacja kilkakrotnie grała na Mistrzostwach Świata, młodzieżówka zdobyła srebrny medal w Barcelonie, Małysz przeskakiwał skocznie, Korzeniowski wydeptywał kolejne złote medale, Legia i Widzew grały w Lidze Mistrzów, Wajda dostał Oskara za całokształt, Jackson przymierzał się do ekranizacji „Władcy Pierścieni”, polskie młode kino rozkwitało w fantastyczny sposób... Zabawa w tej fazie była o tyle fajna, że robiło się ciepło na sercu na myśl o tym wszystkim. Ze złem za swojego życia miałem spory kłopot. Doktor zaśmiał się, że to normalne - nikt nie widzi zła, bo woli uniknąć przykrych refleksji. Stwierdził, że w tej mierze nie odbiegam od reszty optymistycznie nastawionego świata, ale jakoś mnie to nie pocieszyło. Z konieczności wymieniłem kruchą gospodarkę, bezrobocie, niebezpiecznych oszołomów w polityce i różne konflikty, wojny oraz problemy, które zdały mi się tak odległe, że aż mało prawdopodobne. Pastusiak nieubłaganie obliczył, że pozytywy są zdecydowanie bardziej konkretne i liczebne, co miało oznaczać triumf jasnej strony mojej osoby. Od tego momentu zabawa zaczęła mnie drażnić. Dopiero po namolnej perswazji doktorka przystąpiłem do pominiętej części i wymieniłem z grubsza: dyplom ukończenia mało ważnych studiów, kilka lat pracy w branży reklamowej, kilkanaście różnej rangi nagród w konkursach dla piszących, zapłacone na rok z góry mieszkanie, kilka pomniejszych rólek w niewielkich filmach, wydanie kolektywnego tomu prozy, uczucie do Oli i...Marty. Pastusiak kibicował moim wynurzeniom, jakby patrzył na zawody sportowe dla przedszkolaków. Zapytałem, czy mogę zapalić. Odmówił. Machnąłem ręką i z mety zacząłem wymieniać swoje braki. Mówiłem z dziesięć minut, obserwując z niekłamaną satysfakcją, jak mina mu rzednie, dłonie pocą się, a biurko ugina pod ciężarem umęczonych łokci. - Na koniec tak zwanej zabawy, chciałbym dodać, czego bym sobie życzył, aby mi się przydarzyło. Chciałbym wreszcie coś skończyć. Wiersz, opowiadanie, powieść, modlitwę, cokolwiek... Być może w niemożności ukończenia tkwi jakaś namiastka nieskończoności, ale ja chciałbym coś po prostu skończyć. - Dać panu receptę? – zapytał głucho lekarz. - Dzięki. Chciałem tylko pogadać. Psychotropy nie były mi już potrzebne. Wolałem walnąć browca i z kimś pogadać. Wyjąłem papierosa. Przesuwając go sobie między palcami, zostawiłem co łaska według cennika. - Panu potrzeba kogoś do konfrontacji, nie psychiatry – mruknął Pastusiak, jakby chciał usprawiedliwić fakt, że gotówka nieodwołalnie trafi do jego wypchanego portfela – Ma pan jedną świetną cechę. Niby pan pyta, lecz ma w zanadrzu gotową odpowiedź. Wyszedłem od Pastusiaka na giętkich nogach. To co miało być fajną zabawą, okazało się druzgocącym przeżyciem. W ulicznym bankomacie sprawdziłem stan moich finansów. Był opłakany i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo nie dałem rady powstrzymać łez. Znów wspomniałem Luisa z czasów, kiedy klepał twórczą biedę. Zawsze miał wrażenie, że zza bankomatu wyjdzie Murzyn z wielką pałą i powie: brak środków. Uśmiechnąłem się przez łzy, wyobrażając sobie taką scenę. W każdym razie Luis był teraz dużo bliżej prawdziwego życia, niż ja. Przez lata wydawało mi się, że stwarzam siebie, a wytrącałem sobie z ręki wszelkie atuty. Kim jestem? – zapytałem smętnego odbicia w sklepowej witrynie. Jako człowiek nic nie posiadam, nie mam wartości, brak mi celu. Jako twórca nie dysponuję żadnym dziełem. Jako mężczyzna nie mam kobiety ani perspektyw rodzinnego życia. Jako pracownik, utraciłem pracę i chęć jej odzyskania. Jako taki jestem życiu zbędny. Sobie także. - Źle wyglądasz – stwierdził Mateusz, kiedy klapnąłem za barem. - Kim ja według ciebie jestem? – spytałem. Nabrał powietrza i od razu je wypuścił. Widziałem, że nie bardzo wie, co powiedzieć, ale przenikałem go niecierpliwym spojrzeniem. Zanim odpowiedział, spokojnie nalał mi piwo. - Gościem, który w naszej mieścinie wygrywał konkursy i pisywał do gazet, a w Krakowie realizuje tysiące pomysłów, o których tyle mi opowiadał. - Dzięki – uśmiechnąłem się blado i zająłem szklanką. Odszedłem na bok, kiedy jakieś znajome Mateusza usiadły przy barze i zaczęły świergotać o nowym, modnym pisarzu. - Robię dziś koło północy grilla w ogrodzie, tylko dla ludzi sukcesu – rzekł mi na odchodnym – Zajrzyj z flaszką. Najlepiej 0,7. Obiecałem, że się pojawię, lecz obaj wiedzieliśmy, że i zaproszenie, i jego przyjęcie, są gestami bez znaczenia. Często mówimy o czymś, że to gest bez znaczenia – pomyślałem złośliwie – lecz czym byłoby znaczenie bez gestu? Idąc zatłoczoną Floriańską, zacząłem zwracać uwagę na innych ludzi i swoją od nich odmienność. Byłem byle jak ubrany, śmierdziałem piwskiem, z gęby patrzyło mi krzywo, a mijałem roześmianych, estetycznych, najwyraźniej szczęśliwych ludzi. Była ich prawdziwa masa. Sunęli ku Mariackiemu i Bramie Floriańskiej, jak rzeka. Czasem na powierzchni tej rzeki pojawiały się śmieci - ja, jakiś żebrak, żul zbierający na mózgotrzepa czy wariat. Kraków lubił czubów, jak chyba żadne miasto w Polsce i trzeba przyznać, miało to swój urok. Z baru mlecznego Dworzanin wyskoczył prosto na mnie obdarty gość z obłędem w oczach. Stanął na środku deptaka i wrzasnął: - Plecami do Boga, a potem trwoga!!! I wszystko na nic, balon wiary pssss....!!!! Patrzyłem jak urzeczony, kiedy dziwnym krokiem, kiwając głową na boki, ruszył w kierunku Rynku. Za chwilę młodziutki żulik o gębie będącej certyfikatem rychłego oglądania świata w kratkę, zastąpił mi z wahaniem drogę. - Panie prezesie, 50 groszy, na piwko... - Czy ja wyglądam na prezesa? – skrzywiłem się, dając mu złotówkę. - Nie dziś, to jutro – zauważył rezolutnie. - No to nawzajem, prezesie... Wszedłem na Rynek, pełen gołębi i ludzi. Inwazja czubów rozciągnęła się na postaci przebrane za Białą Damę i Śmierć, które wyczyniały dziwaczne rzeczy za moniaka ciśniętego do puszki, starego kozaka śpiewającego dumki przy akompaniamencie staroświeckiej liry, małolatów odstawiających akrobatyczne tańce pod „Adasiem” i... ziutka, który wyszedł mi naprzeciw. - Wybacz, stary – pokazałem mu pusty jak bęben portfel. - No co ty? Fajkę chciałem – obruszył się Poczęstowałem go Sobieskim i wszedłem między kwiaciarki. Najbardziej lubiłem na Rynku gościa, który popołudniami i wieczorem grał na trąbce suity Albionioniego, lecz tego dnia go nie było. Mijając płytę z napisem Hołd Pruski 1525, zastanowiłem się jak mógłbym wyglądać w 500-lecie tego wydarzenia, w 2025 roku, lecz szybko stwierdziłem, że tacy jak ja tyle nie żyją. Zupełnie nie wiedziałem dokąd iść. Najbardziej pasowałaby mi podróż sentymentalna szlakiem naszych pijackich balang z czasów studiów. Zdało mi się nagle, że był to najlepszy czas mojego życia - tak mało odpowiedzialny, obfity w wydarzenia, twórczy. Niczym jakieś zombie dotarłem pod Wawel i przycupnąłem w jednej z knajpek na Krakowskiej. Sącząc w miarę świeżego Żywca, przypomniałem sobie opowiadanie jakiegoś debiutanta. Opisywał w nim jeden, długi dzień życia człowieka, który obudził się rano i znalazł trupa w sąsiednim pokoju. Nie wiadomo kto, dlaczego i po co. Wiadomo tyle, że bohater idzie w miasto i krąży do samej nocy, odwiedzając miejsca szczególne i ważnych dla siebie ludzi. Łazi i łazi bez celu, a na koniec siada na ławce naprzeciw swojego domu. I nie wiadomo co dalej. Czułem się tak samo. Już nie pytałem dokąd zmierzam, bo nigdzie nie chciałem dotrzeć. Siedziałem i piłem kolejne browce, aż przestałem myśleć o czymkolwiek. Podszedłem chwiejnym rokiem do kelnerki - Znamy 4 strony świata, a miłość przychodzi z 5. Śmierć też. Kłaniam się. Wyraźnie odetchnęła z ulgą, że nie musi się ze mną wykłócać o nalanie lub nienalanie następnego piwa. Tego u handlowców i pracowników knajp nie lubiłem najbardziej. Najpierw włażą ci do tyłka, żebyś zostawił u nich kasę, a kiedy już się uchlejesz, wyrzucają cię jak psa na chodnik. Na przystanku zaczepiłem starszego pana o wyjątkowo zaciętym wyrazie gęby. - Panie, powiedz pan, czy fakt, że gówno nazwiemy kupą, sprawi, że przestanie być gównem? - Idźże, ty... Zbliżając się do mostu Piłsudskiego, pomyślałem, że nie mam nawet do kogo wysłać pożegnalnego smsa. Chciałem w nim napisać: dziś osierocę swoje marzenia. Kochałem tylko mamę, a ona nie posiadała komórki. Przypomniałem sobie wiersz dalekiego znajomego pt. „SMS do Pana Boga”. Gdyby tak Bóg miał swój serwer na wiadomości tekstowe i maile, pewnie nie dałby rady nadążyć z odpowiedziami. Jak przed laty, tylko sam i w biały dzień wspiąłem się na szczyt mostu. Klapnąłem na krawędzi i machając nogami, spojrzałem z góry na ukochane miasto. Na istny cyrk, panujący na dole, zwróciłem uwagę dopiero po jakimś czasie. Auta trąbiły, ludzie coś do mnie krzyczeli, machali rękami. Nie wiedzieć dlaczego, widziałem to wszystko w konwencji filmu animowanego. Śmieszne postaci, śmieszne samochody, śmieszne problemy. Z dala nadleciał sygnał syreny. Jakieś pojazdy wdarły się na most i zatamowały ruch. Pomachałem ludziom na dole zewnętrzną częścią dłoni, jakbym był królową Anglii, potem uniosłem ręce, jak Rocky Balboa i wrzasnąłem: - I’m The King of The World!!! Film animowany mi się skończył i wyobraziłem sobie fabularny odjazd kamery umieszczonej w helikopterze ponad mostem. Robiłem się coraz mniejszy, a panorama miasta ponad mostem coraz większa. Ależ było pięknie! Stanąłem na nogi, żeby nie przegapić najlepszego momentu na skok i zrobiłem krok w przepaść. Nie spadłem jednak, za to tuż obok mnie, w powietrzu zawisła postać Marty. Uśmiechała się smutno, jak gdyby czegoś żałowała. - Oblałeś – powiedziała łagodnym głosem – Jak ty wyglądasz? - Oj, Martusia – pierwszy raz zwróciłem się do niej tak czule – To proces spalania chemicznego. Co oblałem? - Ważny egzamin. - Aha... To było nieważne. Najważniejsze, że mogłem na nią patrzeć. Ola już mi nie była potrzebna. Teraz wzdychałem za Martą. - Chodź – wyciągnęła do mnie rękę, a ja chwyciłem się jej kurczowo. I nagle znaleźliśmy się pod „Trzy Osiem”. Leżałem na bruku, a ona kucała obok mnie. Z wielkiej dziury w moim brzuchu buchała krew. Zawsze byłem zdania, że krew się we mnie burzy, tętni i świruje – teraz widziałem to na własne oczy. Byłem totalnie nawalony, ale w jakiś dziwny sposób w pełni świadomy swojej obecności na moście Piłsudskiego. - Jak to? – zapytałem - Wybrałeś nieistnienie – Marta pogłaskała mnie po tłustych włosach. - Mogę zapalić? Wetknęła mi papierosa do ust i przypaliła. Zaciągnąłem się na tyle mocno, na ile pozwalał mi stan organizmu. Kształty rozmywały się, drzewa już nie były strzeliste, a ulica nieskończona. - Po co masz żyć, skoro nie potrafiłbyś tego uszanować? – rzekła Marta. - Fakt...
  17. Trzymasz formę. Tyle powiem. Wyznania pacjenta lawirują, tańczą, zwodzą czytelnika. To mi się widzi najbardziej. Może będzie ładny kawał powieści współczesnej, co będzie o tyle trudne, że wymaga ciągnięcia wywodów na wielkiej przestrzeni tekstu... będę trzymał kciuki. Ja na wagary jeżdziłem z Bielska do Katowic, Ty widzę, odwrotnie :))
  18. Rozbawiłeś mnie! Są postępy i jest sens!!! Masz coś, czego jeszcze nie umiem do końca zdefiniować - taką pozytywną skazę twróczą, selektywnie ukierunkowaną wyobraźnię na krzywie lustro. Mnie to bierze. Gratuluję, zazdroszczę i czekam na więcej...
  19. Zgadzam się z Freneyem. Ładny kawałek tekstu. Nie mam więcej uwag :)
  20. Zwykła - już poprawiam, choć na cmenatrz muszę biec (ten cholerny nałóg portalowy :)). Marchołt, ja miałem nadzieje, że wpadniesz na coś, co nie pasi, ale jak nie, to dzięki, czasu i głowy nie zajmuję... Miłych Zaduch...
  21. basta, jeśli pod Kasztelańską konkrety były, to spoko, więcej nie naciskam... pozdrawiam
  22. No, Panie/Pani Mało Ważny, po co się tak unosić. Kolega Marchołt nieco szorstki, ale dobrze chce. Jednak wątpię, by z Johnem Doe chciał... No, i wciąż się dopraszam pogłębienia płycizn w Kasztelańskiej, to trochę ważne dla mnie.
  23. buziak! w życiu bym nie zauważył :))) ech to natchnienie krwiożercze, pospieszne, łakome... portalowe...
  24. to mnie się wychyliło przed szereg :))) w końcu temat mnie dotyczy i gwarantuję wygląd cokolwiek nie starczy...i to podyktowało taki a nie inny wygląd Dawida...
  25. taka sugestia, bo czesto slyszę pytanie, czy On to ja... brrr... Ma wiele ze mnie, ale nie do końca...:)))
×
×
  • Dodaj nową pozycję...