Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rafal Bielan Wierzbicki

Użytkownicy
  • Postów

    226
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Rafal Bielan Wierzbicki

  1. Niech zapłoną widoki, które drążą oczy, Otrą się o ścianę, chwiejną i pochyłą. Trawa przylegnie do ziemi pod stopami, statyw z balkonu wskaże południe. Przywołaj gładkie powietrze, zwietrzałe myśli do nawilżenia. Mogę uciec w zarośla klisz i pozbyć się ujęć, kadrów, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Pod ochroną nocy wyślę je za odległość, w stronę galaktyki niewidzialnej z okna, w której nie ma wody, szkieł, powiększalnika. Nie ma perspektywy i światłocieni. Spojówka zatrzyma rozpędzoną przestrzeń. W obiektywie rozproszę skupiony, spięty świat.
  2. Być sobie sam, winien, nie winien, ma, utracił - to za mało, żeby być zjawiskiem przestrzennym, rdzennym człowiekiem, tubylcem ziemi, zamieszkałym chwilowo w nieznanym zakątku wszechświata. Twarz typu niewidocznego, schylona postać przypodłogowa, zbity pies, łańcuchowy wodołaz. Nacieraj się gałką muszkatołową, dwa do trzech razy dziennie. Spać należy często, intensywnie. Wstawać ciężko, ospale, powoli łapiąc oddech, bez względu na porę. Bez kawy, prochów, przewodnika ktoś w końcu wyrżnie ci w łeb ciężkim narzędziem, łoskot rozrzuci wartości nadrzędne, zarządzające podobno jakimś tam sumieniem. Zróbmy przerwę; popraw kołnierz, weź głowę pod ramię. Chodźmy dalej, jak można najprędzej, rysownicy cieni z rozrzedzonej kałuży.
  3. Przyjacielu, naprowadzę Cię odrobinę pryzmalia - od pryzmy, a tekst traktuje o pewnej chorobie... jakiej? Niech Cię naprowadzi morfina. Bywaj!
  4. Potknąłem się o niewidoczną pustkę, spała spokojnie przy drzwiach. Mam wstawać, mam odejść? – pytała zdziwiona. Przeskoczę cię, wyjdę oknem, nie dotykając podłogi. Nienawidzę zbyt mocnych wypełnień. Gubię się w gęstościach dnia i nocy, rachitycznych tłumach, dynamicznych myślach. Wygasły fluid, końcówka nerwu porażona morfiną. Ulica stygnie po spacerach, a mi już się nie chce śpiewać. Będę dotknięciem, uszczelnionym ciepłem. Szkoda, miałam tyle kolekcji imion. Mogłam myśleć za ciebie, bez zabezpieczeń, swobodnie, z głową przewieszoną przez ramię. Jesteś ukryta, podstępna. Podnoszę cię żeby nauczyć się znikać. Fałsz czy szczerość wyciskana z warg – na siłę, z bólem miejscowym. Kości chłodzą się pod naporem powietrza. Stań w lepszym świetle, może wezmę cię w przenikliwą opiekę.
  5. Wierzę w Polskę dopóty, dopóki są w niej analfabeci. R. Dmowski, Kościół, Naród, Państwo 1923 Poznań, może Frankfurt, trzynasta dwadzieścia. Dlaczego zabrakło płynu w ostatnim wagonie. Czarny, zostaw kieszeń, oddaj portfel tej kobiecie, może ma tylko dychę na kwiaty dla córki. Dziś Marii i Magdaleny i jakieś święto kościelne. Radio w poczekalni brzęczy, menele wiją się w gazetach. Tombak, ikony, złoto na palcach, kura po turecku, szybka laska w toalecie. Kurwa, życie mnie piecze; kawa z termosu buja sercem. Jest pora. Wejdziemy na wiadukt, potniemy pisma z sądu, wezwania do zapłaty alimentów. Jesteśmy wielcy, niepiśmienni, namaszczeni. Daleko stąd do Ottawy, do Cambridge bliżej - mniej więcej. Mój brat w Essen okrada ołtarze, segreguje śmieci, w nocy myje schody, wyciera głową chodnik. Wsiadaj, oddychaj, bóg jest z nami. W busie znieczulimy przyrodzone lęki.
  6. Już nadrabiam zaległości. vojin, vojak - żołnierz, żołdak po słowacku... po czesku również. Z pozdrowieniami. R.
  7. Marianno, to zależy czego się szuka. Dośłowność nie wyklucza, a zbyt wiele niedopowiedzeń powoduje jakieś dalekie interpretacje - właściwie nie do końca wiadomo co autor chciał podminować i jakiego używa materiału wybuchowego. Pozdrowień!
  8. W tym miejscu leży Raisz Gyula. Znawca własnego życia. Menorę pochował z kołatką, prochem strzelniczym, myśliwskim nożem. Zatknął flagę na wieży we własnej obronie. Nie pytano oficera czy jest Semitą. Padał deszcz. Łączył doliny pod Lubovną, schładzał lasy nad Popradem. Każdy miał przydział broni, onuce, gomółkę owczego sera, czterdzieści parę lat służby i czapkę od Cesarza Franciszka. Trochę krwi innowierczej i pasek ze skóry jagnięcia. Dowódca opowiadał spiskie legendy. Siedział na murze z Ziemią Świętą wybitą na guziku. Mundur wysychał. Obcy księżyc świecił nad pomnikiem. Wartownicy palili ognisko, drętwiały zsiniałe ręce buntowników.
  9. Zapomniałem się z kursywą w tytule. Swoją drogą mogłaby być taka funkcja a tak jest dysfunkcja. :(
  10. Mogę teraz usiąść spokojnie. Posłuchać szelestu robactwa przy zmurszałym grobie, przypalić świętą lub świętego. Ugniatać rękę, łokieć, przedramię, utrzymać powietrze w bezruchu. Ukradłeś zbyt dużo kosztowności przyjacielu twardej wody, zbyt mało rozdałeś ubogim. Pozwoliłeś umierać ziemi pod stopami, do rąk przywiązałeś pordzewiałe ostrza. Może i jest głębszy sens w beztroskim gubieniu dróg, w ukryciu przed zmyślonym bogiem, aby potem upadać na nie swoją twarz, odwróconą ku dołowi płatem czołowym, z planszą samobójcy przybitą do skroni, razem z dekalogiem z trzeciego obiegu. ------------------------ * plamy opadowe (livores mortis)
  11. Jeszcze tylko kilka kroków i będziemy w domu. Na drzwiach wiszą czyjeś obelgi i zdjęcia z odtrucia. Szantaż. Nie znamy prześladowców. Od dziś założymy lampy, kamery, wynajmiemy ochronę i boga. Będą trzymać nas za ręce. Delirium jest takie przestrzenne, nie damy sobie rady. Wejście do klatki jest zamknięte, my postrzeleni, ranni od trzymania się poręczy, ściskania dłoni. Symptomatologia - wydrążenia. Pali mnie od środka zagrożone życie. Stół wymyka się spod szkła, złap mnie zanim uszkodzę więzadła. Będę chodził na szczudłach, unikając podtopień. Co za kurwa, jaka blada i szczupła, szyjka kłania się fantomom w lustrze.
  12. Cześć Asiek, Może się nawet tam przeniosę. Szkoda, że nie przegryzasz się przez te teksty. Ale przecież jest zawsze własna NAJCENNIEJSZA przecież interpretacja. Nie przejmuj się, ja też SIĘ często nie rozumiem. Bywaj zdrowa, Towarzyszko! :)
  13. Kapitalny wiersz narracyjny. Konstrukcyjnie i treściowo jak najbardziej do mnie przemawia. Dobrego!
  14. Jeżeli jesteś teraz tylko w połowie, na smutno, z miodową wódką, łyżką leżącą na lustrze - to nie żyjesz. Widocznie spałaś za długo, niedobrze jest spać do południa. Twoje obecne podwórko, to dzieci biegające z nożami, psy zjadające rakarzy, szubienice na tablicach ogłoszeń. Wygląda to może paskudnie. Lepiej chyba tylko zgrabnie umrzeć. Oprzeć się o przęsło torów, schylić z wysokości jej wysokość duszę, złożyć ofiarę chodnikom. Możesz zdjąć sweter drażniący ręce na całej długości ramion. Obiecałaś zostawiać ślady, symbole podtrzymujące pamięć. Wypatruję ich od miesięcy, po kilka razy w tygodniu. Wyschniemy chyba przez zimę jak bezy w mazurskiej cukierni.
  15. Za pozwoleniem, szufladkowania część kolejna. No i co z tego, że poezja polska? Nawet Drogi Kolego nie pokusiłeś się, żeby chociaż dziobnąć temat. Ian Curtis nie pochodził znad Wisły, więc i pewne frazy mogły zostać chyba zapożyczone (?). No ale jeśli Twoim zadaniem jest piętnowanie wszystkiego co wykracza poza obszar języka ojczystego to w pewien sposób mogę zrozumieć Twoje krytyczne komentarze... Panie Jacku. A podróże może nie koniecznie kształcą, ale na pewno kształtują. Wszystkiego dobrego!
  16. Deborah, wytrzyj mi twarz. Oddech wypala zaciśnięte zęby. Jestem uciekinierem z naszej duszy, głos - ledwo słyszalny w czasie teraźniejszym, ten dźwięk można jeszcze zagłuszyć. *** Nie znam człowieka stojącego w przeciągu. Może to Stroszek wsłuchany w szum Berlina. Będę odpoczywał na zgniecionym trawniku posłodzony brązowym cukrem, wspominał brukowe dzieciństwo, mokre chodniki Manchesteru, duszności na stacji w Luton. Nie mogę się teraz zbliżyć, zabrać cię w podróż na kontynent. Z konieczności przeglądam się w lustrze. Nie jestem nazistą ani szaleńcem, oglądałem Herzoga późnym popołudniem - w przykurczu, na podłodze. Przed sceną kamera na godzinie szóstej. Nie jest bezpiecznie. Czyjeś słuchawki krzyczą Warsaw! Struny wrzynają się w krawędzie okna.
  17. Kiedy wreszcie zeskoczyłaś z dolnej granicy nieba paliły się świeczki, lampy, tlił się brykiet i papieros. Na odcięte palce kiedyś lano wosk, wskazywały drogę przechodniom. Wraca powoli pamięć rozrzucona po okolicy, pocięta tępym nożem złamanym o czyjeś ramię. Rano mi wszystko opowiesz, jak minął lot, że bałaś się unoszenia, zapachu powietrza stukotu kołatek gdzieś najdalej ode mnie. Mówisz, że są takie miejsca. Dorzucę trochę wiórków i drewna, zanim zamarzną nam ręce.
  18. Długo wyglądałaś tak sama przez siebie. W zagłębieniach tułowia ślady po dotyku. Drgania w półśnie. Nocny stolik w czerni herbacianej, pamiątki ze święta płytkich naczyń. Okład na skroni z matowego obsydianu, zamszowe powieki do czyszczenia szkieł odbijających jaskrawy obraz udający przyjazne otoczenie. Zostaw mi na zimę złudzenia wzrokowe, kilku widzów, którzy nie śpią na seansach. Pod choinką odłamki z górnych rejestrów ciepła. Jest jeszcze tylu surowych mężczyzn, gotowych do zblanszowania.
  19. Pojawiły się liczby pierwotne. Telefonowałem, po przecinku. Nad ranem, w niedzielę przegrzane schody przypalają śródstopie - mapę ciała fizycznego. Zdejmowałem ucisk z lewej ręki, ujmującej - jak zwykle skupisko tajemnic centrali. Możemy nadal markować nierówności, tylko kto jest wychodzący, a kto odchodzący, przyścienny, przypodłogowy. Hasło do jutra przywiezie kurier; kartę formatuję pod językiem. Miłego dnia, południa, południka. Wieczorny program - lekko schłodzony sen. Do dna; niech mi ktoś powie, która godzina; na wyświetlaczu są prawdy cyfrowe, jedynie głosów nie słychać. Bóg się chyba nastawił na siódmą; odrzucę połączenie.
  20. Wiele razy mrugał do mnie ryciną ze starego czoła. Gmach opadał powoli w ziemię, murszał, pił wilgoć, potem zastygał cofając czas. Gorący czaj, barometr na ścianie olejny marszałek. W Wiśle pływają rubiny, złote obrączki szukające palców. Sąsiedzi nie chcą widzieć jak zdrapuje z drzwi własną klepsydrę, jak nie trafia potem zwitkiem do kubła. Widmo jest suche i pęka. Żółć na opasce, w okolicach płuc. Ręczna powielarka, brunatne krzesło. Magiel był kiedyś jego schronem, palili machorę i niemiecką prasę. Gdybyś chociaż raz synku wyczyścił Peema, tego, co leżał pod hałdą węgla. Nikt go nigdy nie znalazł, nie przymierzał. Pierwszego poszedłem boso na cmentarz, miałem kolegów za ogrodzeniem. Mógłbym teraz odejść od zmysłów i nic nie pamiętać. Tylko nalej w szklankę trochę gencjany i złap mi tego tłustego gołębia.
  21. Kiedy gasisz światło, spuszczam się po rynnie. Ten rodzaj ciemności jest zbyt błyskotliwy. Nie chcę być tłem, niewyraźnym szkicem, abażurem kłaniającym się do podłogi. Pozostanę wiązką, snopkiem, promykiem we wszystkich odcieniach przezroczystości. Kobiecie z bordową spinką odcinam fragment języka. Upchnę go w segmencie ulicy, niech sieje popłoch wśród małomównych, otwiera zatkane przełyki. Pstryknięciem palców podpalam jej makijaż, mówię, że to żart. Potem - znikam. Na dwukierunkowych schodach zlepiam chwilę z chwilą, w której tracę pamięć. Zazwyczaj trwa to dłużej niż godzinę. Matka z dzieckiem na prawo, koleś z małpą trochę dalej. Ciskam petem w twojego boga zawieszonego nad drzwiami. Kiedy wszyjesz mi bezwład pod skórę szyi, zwinę swój cień w ułamku sekundy, utopię świadectwo urodzenia, ego odprawię do przepustnicy.
  22. Widziałem człowieka ze sztucznym gardłem otoczonego palisadą szklanek – obsypany trzciną cukrową, przełykał kamienie brukowe. Zagryzał nimi gorzkie substancje, zwilżał ręce szampanem; potem chował w kieszeniach płaszcza. Nie podchodziłem do niego zbyt blisko, wyglądał na szubrawca. Rozmawiał w kilku językach, chrobotał dialektami, mówił, że zna taki zwyczaj - picia do lustra na kolanach, pod jeden plasterek pastrami. Grywał kiedyś na akordeonie, tańczył na stole, śpiewał Okudżawę, podkładał głos w filmie Zły człowiek z początku lat trzydziestych. Mówił, że prowadzi jazdę konną gdzieś na przedmieściach San Antonio. Doprawiał co drugie zdanie akcentem. W końcu zza szklanej barykady rozwinął obie ręce, kilka rubli, czapkę mołojecką i słowa, których jeszcze nie zdążył przepić i pochować. Czegoś tak swołoczi wzrok na mnie zawiesił, mam dwadzieścia lat pracy na statkach, z Wysockim na Tagance grywałem w trzy wymiary, codziennie jestem katem, ojcem i matką, a sława jest iskrą w tunelach krwi. Potem spadł pod stół, udawał śpiącego. Widziałem jak nożem wycinał sobie kły.
  23. Humphrey miał taką dokładną twarz. W salach kinowych szelest papierów New York Times, popcorn prosto z Kansas; postacie z innych czasów, z miast rozrzuconych przez tornada. Podobno nie lubił Omara i Kinskiego, podtruć lekami, kolorów z brzegu tęczy. Doktor Żywago zabronił mu palić rano odstawił dzbanek z kawą, przy palniku zastygał, czytał napisy wspak; gazety mówiły do niego szeptem Don’t feed the cancer my shining star. Nie będzie następnej sceny, nevermind. W krtani chropowate kwestie z Sirocco.
  24. Mamy wskazówkę od zegara, do sprzedania wcale niedrogo, zamek Yeti i marmoladę wielokrotnego smarowania. Grabie do ręcznych prac ogrodowych, podpierające nieczynną studzienkę, do której nigdy nikt nie wpada a dzieci myją tam ręce. Stare wrony kupują puder do usypania falochronu. Sterczą maszty z wczorajszym praniem, kładka unosi się, opada, różowe szlafroki tłoczą się w bramach, kapcie parują oranżadą, a muchom nie chce się latać. Będziemy tropić obcych ślusarzy dorabiających klucze do drzwi. Sprzedamy to, co nieroztropnie chcieliśmy zachować na lepsze dni.
  25. A co Ci przeszkadza w tatuażach jeżeli wolno zapytać (?)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...