porozrzucany czekam na skinienie i uśmiech
próbując zebrać wszystkie niedokończone myśli
definiuję się w twoim przelotnym spojrzeniu
mgnieniu oka dla mnie trwającym wieczność
karmię się twoim oddechem i ruchem ramion
bez nich już dawno bym umarł
zmęczony otwieram powieki ratując świat i
przed ponownym zapomnieniem moje życie
buduję go ciągle od początku kładąc twe słowa
jak kamienie węgielne ostrożnie jedno na drugim
i jak prastary głaz toczę pod górę wieczną nadzieję
tylko dzięki tobie trwam
są takie dni że nic się nie chce
gdy deszcz na dworze cicho szepcze
melancholijne tworzy dzieła
stalowo szary rapsod słów
w kąt z kąta krople wiatr przegania
na szybach kładzie srebrne dźwięki
z niemocy sennej przędzie tren
są także te godziny blade
tak ciężkie jak największe draństwo
jak worki z piaskiem ciągną się
mizery naszej wątłym śladem
śmierć mózgu jest lepsza
śmierć serca straszniejsza
gdy miłość umiera
to już nie ma nieba
i piekło też blednie
rytuał codziennie
powtarza się nudny
to już chyba lepiej
do świerkowej trumny
I znowu los nadepnął mi na serce
Za dużo już tej śmierci wokół
Następna będzie moja kiepska wielce
A potem to już tylko spokój
Jeszcze ta łza ukryta i samotna
Tak cicho żeby nikt nie dostrzegł
Na srebrną ziemię spada przeogromna
Za podły los co końca dobiegł
Po tamtej lepszej stronie doczesności
Tam będę czekał wiersze pisał
I niech już wreszcie kurwa będzie koniec
Tam będę o was dalej myślał