Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marcin Sztelak

Użytkownicy
  • Postów

    243
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Marcin Sztelak

  1. Prowadzą na manowce, przykładowo: zamrugała pierwsza gwiazdka, na pobliskim kominie krematorium. Źle się kojarzy, mimo wszystko pora rozpocząć zwyczajowe wypędzanie demonów, z luster i fragmentów czarno - białych zdjęć. Monotonny zaśpiew wyjdź zagłuszy zaokienne szmery, odgłosy odległych kroków idących na zatracenie. Wypolerowane szafoty zalśnią, wywołując uśmiech u utrudzonych katów. Po pracy ich okrwawione dłonie utulą nieświadome dzieci. Będą śniły wszystkie odcienie błękitów w absolutnej czerni. Rano światło rozbije okna, komin wypluje kolejną porcję szarości, kaci jak codzień ujmą stryczki, niewyspane demony ziewając zamkną lustra. Strzępy fotografii uniesione wiatrem przykryją wędrowców.
  2. @Florian Konrad Dziękuję
  3. Zimny poranek: dzień budzi się z ociąganiem, przewraca świat na nice, od podszewki lepiej widać liczne dziury i niedoskonałości szwów. Perfekcyjna bylejakość. Toaleta: twarz ochlapana lodowatą wodą tężeje w grymasie. Pośmiertna maska odbita w mocno skrzywionym kafelku. Ciąg dalszy: niespodziewanie zapada wieczór, na szybach niezabliźnione rany, swędzą. Nie drapię, ręce mam związane tasiemką od nieślubnej wiązanki. Noc: jeszcze tylko uśpię puste fotografie, na których dla mnie zabrakło miejsca. Sen jak zawsze przyniesie Zimny poranek:
  4. @Marcin Sztelak Dziękuję za komentarze.
  5. Był tam by odbierać złudzenia, wbrew oczekiwaniom w bieli, powoli przechodzącej w żółć. Grzechot kości nasilał się z każdym błogosławieństwem, spadającym na bruk, niczym zwiędłe kwiaty. Nadchodząca cisza była zwiastowaniem jeszcze gorszych sekwencji, gdy z drobnej rączki ciągle wypadało coś na kształt lalczanej główki, świeżo po dekapitacji. Był tam by po prostu stać, z wiele mówiącym uśmiechem na sini ejących wargach.
  6. Środek: przez niedomknięte stropy sączy się szarość dni, ciężka od słów niepoczętych. Mruczę cóż składając strzępy pięknych snów do wysuszenia. Będą jak znalazł gdy na horyzoncie zapłoną ognie ołtarzy ofiarnych. Zewnętrze: niedziela, rosół w garncu, w telewizji wspomnienia. Żółta kartka pokrywa się równym ciągiem znaków. Nie mają większego sensu, ale ostatecznie nie będę ich wysyłał w butelce, tym bardziej zakopywał dla potomnych. Wewnętrzne: wciąż jestem niepewnym dzieckiem wtulonym w surogat misia. Bojąc się pustki, wypełniam przestrzeń szeptem i donośnym krzykiem. Summa summarum: Łacina jest martwa.
  7. Dzień pierwszy: Śnię gwiazdy pękające pod nogami, głośne trzaski budzą zaściennych, wyskrobują pazurami dziury na przestrzał muru. Z fragmentów jawy, cienkich jak papier, na którym spisano wzór na sens życia istot trawiących czas i przestrzeń. Pomiędzy warstwami tynku. Dzień drugi: Wieszam pranie pomiędzy śniadaniem a kolacją, po obgryzieniu gnatów wykopanych na skwerze stawiam tarota. Z nieważnych kart płatniczych. Próbuję odpędzić sen na wszelkie sposoby. I tak nadchodzi: Dzień pierwszy.
  8. Czas się wypełnia obwieścił tubalny głos zza ściany, śmiałem się do rana zdrapując tynk. Utarty w moździerzu posłużył do znaczenia drzwi, na wszelki wypadek. Bez skutku, przyszła pożoga trwając słowa i gesty. Na zgliszczach zbierałem popiół, gęsty i lepki. Zalepił szczelnie oczy, usta. Świt objawił się drżeniem, od fundamentów po firmament. Prawdopodobnie już pusty, jak wypalone skorupy pod nogami. Czas się wypełnił zawibrowała przestrzeń, śmiech przeszedł w niesłyszalne rejestry.
  9. Mój świat jest coraz mniejszy, zamknięty w fiolce po lekach nasennych, które spuszczam w toalecie. Wraz ze słowami wyzutymi ze znaczeń. Zbliża się ostatni dzień roku, chociaż to niepewne, może wszystkie ciała niebieskie spadną tworząc nieczytelne metafory. Zgarbieni sprzątacze w odblaskowych kamizelkach zgarną je na kupki, by przyspieszyć gnicie. Fetor na nowo wypełni opróżnioną przestrzeń. Dopiero wtedy wystrzelą korki, nieprzerwaną kanonadą, strugi popłyną wyschłymi korytami ulic, pośród fajerwerków pękających latarń. Mój świat jest coraz lżejszy, przenika przez papier. Z pięknie narysowanym słoneczkiem, wprawną ręką pięciolatka.
  10. Uparta cisza wypełnia strony porzuconej książki i kubek z niedopitą kawą, za oknem nieznajomi spowici w śliską szarość miarowo kiwają głowami. Nad losem ptaków. Uwięzionych w betonie, tych nadaremnie trzepoczących skrzydłami, aż czuć swąd przypalonych lotek. Zbieram bezładnie rozrzucone fragmenty nocy, z pokorą czekając na kolejny sen, w nim zamajaczą niespełnienia i obietnice wieczności. Uparta cisza pozwala oddychać tylko dymem unoszącym się znad zniczy. Bladym światłem wypełniających wszystkie niepotrzebne myśli.
  11. @Lahaj Dziękuję
  12. Za szafą wstaje ciemny świt, kurz oblepia ciało coraz grubszą warstwą, nie uciekam chociaż drzwi otwarte na wszystkie strony. Tonę w snach o świetle i skrzydłach schowanych w kieszeni płaszcza. Pomiędzy kartami najczystszego papieru. Można by z niego skleić koszulę, prawie tołstojowską i pójść w niej nad rzekę bezlitośnie rwącą brzegi. Jednak droga zatarta nieznaną ręką, a szum nie dociera przez liczne warstwy matowego szkła. Za szafą ruch, nie ryzykuję spojrzenia, zresztą powieki jeszcze wczoraj przybiłem cierniami. Zerwanymi z uschłej róży, która zakwitła obwieszczając koniec przedwczesnej wiosny. Oraz początek późnej zimy.
  13. @violetta Idzie luty, podkuj buty... @Ewelina dziękuję @Natuskaa Śnieg jest biały tylko na obrazkach...
  14. Zima, świat czarno - biały, jeszcze nieurodzony spadam z drzewa. Śnieg wbrew oczekiwaniom jest twardy, przesycony solą, a może potem spływającym po naprężonych plecach pospiesznych przechodniów. Czekam na roztopy, by spłynąć w dół ulicy wraz z szumowiną. I dalej ku oceanom, ułuda – takie nie istnieją. Cała dostępna przestrzeń jest ograniczona krzywymi płytami chodnika i wyrwami zatkanych ścieków. Dobrze, że nie oddycham, coraz szczelniej otulony szarością śniegu. Znowu sypie.
  15. @Nata_Kruk Dziękuję
  16. Zapisuję na skrawku papieru toaletowego najmądrzejsze zdanie, jakie przychodzi do głowy przed świtaniem: Kiepy zbierane o północy, z wilgotnego asfaltu, mają subtelny posmak dekadencji. To by było na tyle, gdyby nie to, że przez okna cienkie jak kartka z zeszytu zapomnianego do szkoły słychać coraz wyraźniej wrzaski. Bezczelnych ptaków i obnośnych sprzedawców marzeń oraz puszek po konserwach. Można by w nich zamknąć życie wraz ze śmiercią i już więcej nie oddychać. Jednak pozostaje nierozwiązana kwestia cholernej autokorekty, działającej absolutnie. Od niechcenia.
  17. @Ewelina Dziękuję
  18. Śnił mi się całkiem inny sen, gęsty i słodki jak marmolada. Z wróżki o perłowych włosach, tej co w darze przyniosła ustawiczny ból kręgosłupa. Wtem nadeszła wiosna, stół, pod którym leżałem, wypuścił listki, rudobrązowe. Jako zapowiedź błyskawicznie nadchodzącej jesieni, słońce zredukowane do łebka zapałki poparzyło mi palce. Gęsty śnieg odciął dojście do wanny, w niej trzymałem czapkę i wełniane slipy. Nie wiedzieć czemu zgasło światło, obudziłem się pod wycieraczką. Na szczęście nigdy i nigdzie
  19. Kiedy w tętnicach buzują jedynie niecenzuralne, a błędy z wolna wypływają z rozprutych żył. Wszystko skończone, na długo przed zaćmieniem słońca. Za jakieś, zresztą kto by liczył, pomijając nawiedzonych. Przez mary zatraconych fraz, co, całkiem na marginesie, nie ma najmniejszego wpływu na martwe światło martwych gwiazd. Uparcie sączące się na pustą kartkę pełną znaków. Z których każdy, w jakimkolwiek języku, oznacza tylko koniec. Chyba że aż.
  20. Słońce świeci jakoś niemrawo, zupełnie od niechcenia. Asymetryczne zdania padają na podatny grunt, mieszczący się w garści wraz z głuchym dudnieniem wiadomych wiek. Ostatnie parzenie herbaty nie przebiega zgodnie z tradycją, czajniczek wciąż parzy palce, chociaż woda zimna od rdzy. Ta pokrywa już wszystko, łącznie z majaczącymi w oddali łanami spalonych drzew. Mimo wszytko szumiących, szyderczo. Słońce świeci jakoś intensywnie, zupełnie od niechcenia.
  21. Tutaj, na końcu świata w starej szafie drzemią strachy wypędzone spod łóżek. W ich wielkich oczach wciąż trwa noc spadających gwiazd, absolutnie bez życzeń. Przy zarośniętych ścieżkach, wiodących dokładnie donikąd, z rezygnacją skrzypią wiatraki, te nigdy nie odnalezione przez błędnych rycerzy i ich tłustawych giermków. W chatkach na kurzej łapie już nie mieszkają czarownice, bezrobotne koty wałęsają się bez celu, marnują życia. Nikt nie ma ochoty sprawdzać czy za całunem mgły faktycznie jest bezdenna przepaść. Może tylko kolejne odbicie niedokładnie wykasowanego odbicia.
  22. Spowija go ciemność, gęsta, nie przebije jej nawet paniczny syk węża. Adam po omacku szuka butelki, na wpół pełnej. Ewa leż pod rachityczną jabłonką obojętna na deszcz. Lejący znacznie dłużej niż dni czterdzieści, woda wycieka przez wielką wyrwę w doskonałości. Na wschodzie też bez słońca, jest tylko zasłona utkana z marnych cnót i niewybaczalnych grzechów. Niepowołanego do istnienia rodzaju ludzkiego.
  23. Dwa plus dwa daje dowolną, byleby nierzeczywistą liczbę. Poza nawiasem, tak czy inaczej, wszystko równa się nieskończoność. Słońce wciąż jest na minusie jeśli chodzi o wschody, zachodzi przeciętnie o zero koma siedem razy więcej. Adam ciągle ssie kciuk, Ewa twierdzi, że liczba Pi jeszcze nie istnieje i dlatego świat jest płaski, przypalony naleśnik z serem. Zresztą łatwo wyliczyć jego objętość, wystarczy zebrać ziemię do odpowiedniego wiadra. Na razie wąż nie symbolizuje, jabłoń usycha, najwyższy kręci głową zagubiony w obliczeniach sumy gwiazd i aniołów w szklance. Jeszcze nieznanej herbaty, do tego wrzącej o kilka stopni powyżej temperatury topnienia lodowców.
  24. W czerwonej poświacie wiecznotrwałego zachodu pręży się nagie ciało Ewy w aksamitnych oplotach skuszonego węża. Znudzony Adam popija cierpki nektar rozmyślając o długiej drodze na wschód i trzech przypadkowych synach. Spłodzonych w przypływie melancholii. Najwyższy przysypia, bosko zadowolony, nie śni doskonale znając wszystkie możliwe zakończenia. Oraz chaosy do wypełnienia. Dookoła same escape roomy, z deszczu w deszcz i wszędzie cholerne jabłonie, całkowicie pozbawione wiadomości. Nic nowego.
  25. Od zarania, chociaż dnia nie widać, czas zastopowany trzeciej nocy, w okolicach dwudziestej czwartej. Absolutna cisza, wąż bezszelestnie przysypia, jabłka trwale niedojrzałe, żadnych pokuszeń. Łąki falują, nie dotknięte niczyją stopą, wiatr zawodzi, nie słychać tęsknoty. Kompletnie nieudane rozdzielenie i wielka wyrwa w okolicy domniemanego końca domniemanego świata.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...