Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marcin Sztelak

Użytkownicy
  • Postów

    243
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Marcin Sztelak

  1. Jezus przyjdzie w garniturze oraz w idealnie wyprasowanej koszuli ecru. Tylko sandały zepsują obraz i najprawdopodobniej podobieństwo. To wieczorem, bo przed południem piąty jeździec apokalipsy wyszarpnie zza pazuchy nowy, szczęśliwy świat. I gdyby nie te przeklęte trąby można by wstać i iść do gwiazd. Lub jakimkolwiek innym, a tak pozostały tylko rozmowy pod łóżkiem, leżąc na wznak. Oraz przebrzydły smak igieł wbijanych w kark. Oczywiście tylko po to by rozkrzyżować ręce i spać. Albo, z dużym prawdopodobieństwem, spaść.
  2. Budzą mnie tysiące spadających liści, zamglonym oddechem zasnuwam okna zapisując na nich infantylne wiersze. Na szczęście do rana znikną, spłyną wraz z bladym słońcem przepowiadającym szare deszcze. Na dni czterdzieści, mimo to nie zbuduję arki zbyt zajęty nocnym łączeniem słów w siebie niepewne wersy. Ostatecznie nagie szkielety drzew zastygną ścięte pierwszym śniegiem, a ten przejaskrawi i wyostrzy wszystkie skłębione myśli.
  3. Jakby po śnie Raskolnikowa ostrzę siekierę niedawno zakrzepłą krwią, chociaż boli brak skarpety i podszewki kieszeni płaszcza. Dylemat: czy kieszeń ma podszewkę, czy kiedykolwiek miałem płaszcz. I najważniejsze: prawa czy lewa skarpetka. Nie śpię i już wiem – nie warto podsłuchiwać nocnych szelestów, rozmów dobiegających spod łóżka i z wnętrza szaf. Normalnie Trainspotting, tylko tak przaśny, że muszę zakrzyknąć w noc: a niech to trafi szlag.
  4. Euforia, po drugiej stronie dno studni, zamulone. Muchy nad głową, zastępstwo motyli w brzuchu. Na nic ucieranie błękitów w kamiennym moździerzu, czarne chmury czekają na dogodny moment by zepsuć pejzażyk malowany z mozołem. Zimno, pędzle spłoną w przebłagalny ogniu, to niczego nie zmieni tylko ręce pozostaną ciepłe na czas potrzebny do udzielenia błogosławieństw. Na prawo i lewo, komu popadnie w tej ciszy przed burzą, po niej euforia. I tak dalej, wiadomo – jak było na początku aż do amen.
  5. Jest zima, trzeszczy, być może to szwy świata przekroczyły termin ważności. Ty się nie martwisz, skoro postanowiłaś istnieć wyłącznie poza czasoprzestrzenią. Przepraszam, ale jak wiesz wszelkie wszelkie ceremonie napawają mnie obrzydzeniem, a ty i tak nie lubisz ciętych kwiatów. Świeci słońce delikatnie muskając drżące krople wody, śnieg topnieje powoli. Mogłaś nie zauważyć, skoro śpisz, zmęczona. Jednak wolałbym głaskać twoje włosy rozsypane na poduszce. Nic się nie dzieje bez przyczyny – ze wszystkich słów, w które można ubrać ból, te są prawdopodobnie najgłupsze.
  6. Wyciszam dzwonek, bezskutecznie – wibracje zrzucają mnie z łóżka prosto w otchłań podłogi. Nachylonej w kierunku miast poza cienką linią ostateczności. Tam mieszkają bezrękie lalki i spalone misie, umarły z tęsknoty, same w zburzonych domach, przytulone do zimnych cieni. Do dziś czekają na dotyk, ciepły blask uśmiechu, nawet łzy nie wiadomo dlaczego cieknące z oczu. Mimo to nie odbieram, nie zrozumiem ich głosów. Będę tylko stał przy oknie, cały drżący, coraz mocniej ściskając długopis. Ze strachu przed brakiem puent przynoszących, choćby tylko złudny, spokój.
  7. Jesteś piękna, z sadystycznym uśmiechem zabijam cię codziennie by wypić puchar ciepłej krwi. Wypala gardło, najczystszy spirytus destylowany nocami wyzutymi z księżyca i gwiazd. Tylko łzy są najprawdziwsze, żal twoich warg złożonych do wieczornej modlitwy. Klęczę całą noc śniąc zapomnienia, o świcie znów ostrzę nóż. Jesteś piękna.
  8. Dawno nie widziane w tych stronach mamuty wznoszą tumany kurzu pędząc na oślep w kierunku śniegu. Upał żłobi głębokie bruzdy w znoszonych koszulkach. Szklanki także się pocą, szczególnie to pokryte grubą warstwą sadzy w do fundamentów wypalonej knajpie. Kapela wciąż gra, chociaż dość cicho. Nie tańczymy z braku butów, żal, nawet jeśli nawet dziurawych, skarpet. Tymczasem mamuty odeszły, nie zostawiając śladów. Kurz opadł, deszcz wymieszany z sadzą uczernił, tylko nieco zdziwione, twarze. Wciąż siedzimy w zgliszczach, nadal poruszając wyłącznie błahe tematy
  9. Wzdłuż ulic gęsto rozsiane fatamorgany, co odpowiada urodzonym w klatkach porozwieszanym tu i ówdzie, wbrew wszelkim zasadom kompozycji. Bujają się na wietrze, ciche skrzypienie wypełnia przestrzeń tylko nieznacznie przeszkadzając licznie spacerującym kotom w prążki, o czerwonych oczach. Nie miauczą, zbyt zajęte rozważaniem zasad etyki programów edukacyjnych, wieczorem znikają w tylko sobie znanych piekłach. W ciemnościach błyszczy napis: Sponsorem programu był właściciel zepsutego zegarka nieznanej marki. Na marginesie – teoretycznie sen nie kończy się nigdy.
  10. Cóż 7 to magiczna liczba, nie tylko w Biblii, do tego tydzień, siedem kocich żyć, a nawet "Siedem życzeń" (żarcik turystyczny).
  11. . Opowiadania pisane w trwałej malignie, obficie zroszone potem, powodują trwały wytrzeszcz oczu przypadkowego czytelnika – oto jest śmiała teza, szyta na miarę epoki. Matematyczny wzór jutra zajmuje wszystkie tablice w opuszczonej podstawówce, a życie i tak stawia do kąta wpisując uwagę do dziennika. Na każdej jeszcze dostępnej stronie. Palimpsestów nie uznajemy, nawet w stanie mocno wskazującym na ostre zatrucie, a jakże – śmiertelne. Na szczęście wszystko to tylko na marginesie, a nawet poza nim. Daleko, daleko
  12. I Życie przychodzi niespodziewnie, kiedy nie jesteśmy gotowi. Stoimy w rozkroku zdziwieni przestrzenią. Zamkniętą pomiędzy dłońmi staruszek. II Od kiedy wystraszył się śmiertelności chodziły za nim cienie. Właściwie aż do pogrzebu, wszysycy inni udawali niewiedzę. III Nie każdy świt rozszerza źrenice, szczególnie gdy noc nie wypełnia wszystkich zakamarków. Natarczywy klekot z szafy wywraca sny na drugą stronę. IV Podawał wiek w miesiącach, od pewnego momentu wierząc tylko w złe miłości. W butelkach umieszczał nadpalone zdjęcia. Nigdy nie dotarły do żadnej bezludnej wyspy. V Myśli zamienione w słowa są cięższe, przez to namacalne. Tracimy je codziennie, aż po ostatnie, które być może było też pierwsze. VI Wszystkie kroki w końcu milkną, świat zamyka oczy. Droga pozostaje pusta. VII Ewentualnie jest odwrotnie.
  13. Na wieczną pamiątkę dostaniesz nieśmiertelność. Dzisiaj świat jest sam, otulony w łachmany żebrze o miedziaki. Brzęczą wyznaczając godziny otwarcia cmentarzysk, tam poszukiwacze objawień przykładają uszy do zimnych kamieni. Wyraźnie słychać szum podziemnych rzek, zagłusza głosy nieobecnych proroków z parkowych ławek. Zamarli czekając spełnienia przepowiedni. Wierni jak psy swoim miejscom pomiędzy nieistotnymi formułkami słów. Dlatego już nie będzie podróży do gwiazd, nadal będą drwiły, dopóki czas ponownie nie zrówna wszystkiego w jeden punkt. Na okręgu. Na wieczną pamiątkę nie dostaniesz zapomnienia.
  14. Moje nowe wiersze nie mogą się podobać składając się z samych przekleństw – nic nowego pod najbrudniejszym z żyrandoli. Nigdy nie świeci, zawsze jest tuż po zachodzie. Słychać tylko kroki gdzieś z drugiej strony wypłowiałych zdjęć czasów wielkiej zarazy. Ona wciąż trwa wewnątrz słów zbyt gęstych by je rzucać na wiatr. Pozostają więc kłamstwa opadające na podłogę, ich szelest usypia. Nieustanny szept kołysanek i drżenie rąk nad pustą kartką, mimo to wypełnioną po brzegi. Przysięgi i inne daremne frazy.
  15. Gęsta cisza – najlepsza do smarowania czerstwych kromek, które jeszcze wczoraj odkrajała z bochna pewna ręka babci. I nieodzownie skreślony znak krzyża. Może to było zanim kalendarze zbrązowiały, gdzieś pomiędzy chylącymi się ku upadkowi cieniami drzew. Z nich dziadek mógłby zbudować dom lub trumnę, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Jednak wygaszone światła ramp, kurz na pulpitach nie pozwalają rozchylić powiek zapomnianym słuchaczom zatopionym w aksamitnych objęciach martwych foteli. Sen albo udręka jawy – wybór, którego nie mamy, skoro ten śpiew, za niski lub za wysoki wprawia w drżenia wszystkie miejsca. Od fundamentów aż po dach. Kiedyś mówiliśmy o nich nasze, dziś czekamy choćby na jedną frazę, ale sufler milczy. Sprzedany wraz z całym zgiełkiem – cisza rzednie, bezpowrotnie tracimy chwile. Ostatnie.
  16. Wszystkie plagi w butelce, list wysłany na chybił trafił płynie bez pośpiechu ku nigdy niewidzianym oceanom. Tam grasują korsarze, zza relingów wypatrując wiadomości, lepszych niż te o zagładzie armady i wypaleniu ostatnich pikseli pod słońcem. Poetycko zamglonym, przysłowiowo spadającym za linię horyzontu. Ta uparcie potwierdza krągłości planety i inne nienamacalne prawdy. Zresztą wszystkie je można poświęcić za filiżankę herbaty parzącej usta w zimowy wieczór na balkonie, gdy przechylony przez barierkę obserwuję cuda. Dzieją się wszędzie i zawsze, tylko wzrok mętnieje w czasie. Nie licząc krótkich rozbłysków na przeklętym ekranie.
  17. Wciąż wierzymy w drugie strony medalu, tęcz, okien, tam grasują sprzedajne anioły, obrane z absolutu. Ciągnąc za sobą połamane skrzydła ochrypłymi głosami rozrzucają hymny. Żadnej chwały, tylko echo, umierające po wielokroć. Zużyte słońce odbarwia blade twarze trwale odciśnięte w byłych błękitach. Szarość wtłacza nasze rozpalone wargi w serie niepotrzebnych pocałunków. Słodycz więźnie w gardle, a jednak wciąż wierzymy w zbawienia i oczy wypełnione blaskiem.
  18. Idę jak ślepiec pomiędzy gęsto spadającymi liśćmi kalendarzy, nocne szelesty uwypuklają wszystkie odmiany czerni. Począwszy od na wpół przepuszczalnych aż po bezgraniczne. Cienie zapadają w nikłe blaski ostatnich okien z niechęcią sączących światło, palce umęczone klawiaturą wystukują coraz to wolniejsze rytmy, świt nie nadchodzi spowolniony zbyt krótkim oddechem. Uparcie myślę o tamtych nocach, przesyconych, a jednak zbyt krótkich. Nie powrócą, a jednak wciąż tkwią cierniem w przestrzeni pomiędzy każdą czarna ziemią a nie do końca obiecanym niebem.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...