-
Postów
2 492 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
5
Treść opublikowana przez staszeko
-
Bardzo mądra rada (Mistrz ma w tym duże doświadczenie) — należy z mężem postępować jak z psem: dobrze karmić, krótko trzymać i wypuszczać na noc. ?? Banalna prawda wyrażona w nader artystyczny sposób. ?
-
Najlepsza literatura powstaje ze sztuki ludowej. Limeryk ulały jak mazurek Szopena. ? ?
-
@michal1975-a Też uważałem i mam trójkę dzieci. Natura znajdzie zawsze sposób, niczym rzeka: zbudujesz tamę, to popłynie innym korytem; taki nasz los. Zachowaj ten wiersz dla potomnych — niech wiedzą czym dziadek się zajmował. ?
-
Seks to najprzyjemniejszy sposób w jaki natura potrafi rozwiązać problem podtrzymania gatunku. A po dziewięciu miesiącach będzie inna śpiewka? ??
-
Jesień to moja ulubiona pora roku, bo ma w sobie trochę każdej z pozostałych. ? Piękny wiersz. ?
-
@Annie Trafiłaś w sedno zagadnienia! Gdyby zapytać: dlaczego słońce świeci, czemu woda w morzu jest słona, większość ludzi nie potrafiłaby odpowiedzieć. Czy to znaczy, że nie potrafią się cieszyć życiem i dzielić radością z drugą osobą? Czy ignorant nie jest zdolny do miłości? Dziękuję ślicznie za konstruktywny komentarz i pozdrawiam. ??
- 10 odpowiedzi
-
1
-
- opowiadanie
- wspomnienia
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
@Rolek Jak zwykle, dobry czytelnik miał cierpliwość to przeczytać i pochwalić. ?
- 10 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- wspomnienia
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
@aff Zależało mi, żeby doznania wewnętrzne czytelnik sam sobie stworzył na podstawie opisu; nie lubię manipulować ludzkim mózgiem. Akurat w tym wypadku kobieta chciała, żeby jej mąż asystował przy porodzie, a on nie miał nic przeciwko temu, choć nie uważam, czy tak powinno być, czy nie. Dziękuję za ciekawy komentarz. ?
- 10 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- wspomnienia
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Maria była w czwartym miesiącu ciąży, w co nie mogłem wciąż uwierzyć, bo kiedy witałem ją na lotnisku, luźna bluzka i stylizowana spódnica znakomicie to ukrywały. Płaszcz, który miała na sobie przy odlocie, leżał zwinięty w torbie podręcznej. Był upalny dzień; trudno sobie wyobrazić, że to samo słońce, które żegnało ją bladymi promykami w styczniowe popołudnie, paliło teraz niemiłosiernie. Wyglądała bardzo mizernie, jakby nie dojadała tygodniami. Koniec diety marchewkowej, będzie jeść od dziś za dwoje! Jechaliśmy do domu tą samą drogą, którą przemierzałem trzy miesiące wcześniej i spodziewałem się, że będzie oczarowana, lecz nowe otoczenie nie robiło na Marii większego wrażenia. Tłumaczyłem to zmęczeniem po podróży, trwającej przeszło dobę. Zaprowadziłem ją w domu do łazienki, nalałem wody do umywalki i wyciągnąłem korek. — Widzisz jak woda ścieka? — Widzę. — Ale popatrz, w którą stronę wiruje? — Nie wiem… — No to przyjrzyj się uważnie. Przeciwnie do ruchu wskazówek zegara? — Tak. — A w Polsce, w którą stronę? — Nie męcz mnie, proszę. Następnego dnia namówiłem kuzynów, żeby zabrali nas na przejażdżkę. Wybrali malowniczą trasę, a na postój zatrzymaliśmy się wysoko w górach, skąd roztaczał się przepiękny widok na błękitne wody fiordu i przeciwległy brzeg. Marii zakręciło się w głowie, dostała mdłości i to co było jeszcze godzinę temu pysznym obiadem, poleciało w dół za barierkę, rozpryskując się po krawędziach skał. Kuzynka wykorzystała ten moment i odciągnęła mnie na bok. — Zapisałeś ją na kurs rodzenia? — Nie, a na co jej to? — zapytałem zdziwiony. — Trwa osiem tygodni i uczą, co to są symptomy, jakie stosować metody, żeby opanować ból, jak możesz pomóc jej przy porodzie. — Jak to, ja też mam brać w tym udział? — Naturalnie — odrzekła kuzynka. — Tutaj większość mężczyzn udziela podczas porodu wsparcia partnerce. Jest to zalecane, ponieważ nie wystarcza pielęgniarek, żeby zapewnić każdej kobiecie indywidualną asystę. Co za kraj, brakuje pielęgniarek, a bezrobocie na poziomie dwucyfrowym! — A ile taki kurs kosztuje? — Jest za darmo, ale nie należy zwlekać, bo ilość miejsc jest ograniczona. Nie byłem pewien, czy nadaję się na położną. Gdy zapytałem kiedyś koleżankę z Polski, co sądzi o obecności męża przy porodzie, odparła bez wahania: — Wykluczone! Może powinienem zrobić jak mój ojciec: przyjście dziecka na świat przywitać z kolegami w kawiarni. Maria wciąż się czuła nie najlepiej, więc postanowiłem odłożyć ten temat na później. W drodze powrotnej zastanawiałem się, skąd moja kuzynka wie tyle na temat rodzenia. Była siedem lat starsza od Marii, ale dzieci nie miała. Czas mijał szybko, Marii brzuszek się powiększał, aż osiągnął rozmiary piłki koszowej. Jak taka duża rzecz może się wydostać na zewnątrz? Maria pozwalała mi położyć na nim rękę. — Czujesz? — Nie. — Trochę niżej… o, tutaj. Nic nie czułem, ale nie chciałem sprawić jej przykrości. — O tak, teraz czuję. — Przyłóż ucho, to usłyszysz bicie serca. Kucnąłem i zadarłem jej bluzkę do góry. Przytknąłem ostrożnie ucho, wstrzymałem oddech, czekam, czekam, aż tu nagle: bum! — Ale ma wykop! Jeszcze gnojek nie skończył siedmiu miesięcy, a kopie ojca w ucho! Ale w duchu się cieszyłem: może drugi Lubański tam rośnie? Trzydziestego drugiego tygodnia udałem się z Marią do szpitala na badanie USG. Kazano w gabinecie położyć się jej na łóżku, odsłonić brzuszek, który posmarowano jakimś żelem, po czym pani ginekolog przesuwała po skórze płaski, metalowy krążek. Od krążka prowadził kręty kabel, a drugi koniec był podłączony do stojącego obok łóżka aparatu, podobnego do oscyloskopu, jakiego technicy używają przy naprawie telewizorów. Badanie wyglądało bardzo naukowo, więc nie zadawałem pytań, żeby nie wyjść na ignoranta. — Widzisz — zwróciła się do mnie lekarka — tutaj są nóżki. Pokręciła czujnikiem. — A tutaj serce. Patrzyłem w ekran, po którym przesuwały się jakieś szare plamy, jak na mapie pogody pokazywanej w telewizji. — Nóżki tutaj? — zapytałem niepewnie, pokazując palcem na jakiś podłużny kształt. — W tym miejscu jest płuco… — Tylko jedno? — wykrztusiłem przerażony. — Proszę się nie denerwować, obraz trochę niewyraźny — lekarka kręciła gałką przy monitorze. — Zrobię zdjęcie, żebyście mogli dokładnie sobie obejrzeć w domu. — To byłaby wspaniała pamiątka — odparłem z wdzięcznością. A po chwili spytałem ściszonym głosem: — A czy widzisz ten… no wiesz… Czy ultrasonograf potrafi ustalić, czy to jest chłopiec? Lekarka popatrzyła na mnie z rezerwą, jakbym zadał niewłaściwe pytanie. — Oczywiście, ale nie możemy ze względów prawnych udzielić tej informacji rodzicom. Płód jest rozwinięty i ustawiony prawidłowo, nie ma powodu do obaw, więc musicie zaczekać do porodu. Nie chciałem czekać i wyczytałbym płeć dziecka z jej twarzy, gdyby oblicze pani radiolog nie było nieprzeniknione niczym kamień. Z początkiem czerwca nastały pierwsze chłody. Słońce w dzień grzało mocno, można było chodzić na krótki rękaw, lecz noc zapadała wcześnie i wieczorami trzeba było palić w kominku. Maria przybierała na wadze i poruszała się w zwolnionym tempie. Gdzie się podziała ta baletnica? W duchu było mi jej żal. Co było w moim wypadku krótką przyjemnością, dla niej oznaczało miesiące wyrzeczeń, cierpienia i ból, który nieuchronnie ją czekał. Nie mogłem jej w niczym pomóc; czułem się jak truteń, co wykonał swoje zadanie i powinien być dla dobra środowiska skonsumowany. Modliszka pożera samca zaraz po akcie, to czemu u ludzi jest inaczej? — Zadaniem mężczyzny jest zdobyć jak największą ilość kobiet w jak najkrótszym czasie… — perorował kolega ze studiów. A kobiety? Mam porzucić ją i szukać innej? Nie kupiłem jeszcze samochodu i jeździłem rowerem siostry. Choć miasto było nieduże, po fajrancie powstawały na głównych ulicach gigantyczne zatory, bo transport publiczny nie istniał. Przemykałem się slalomem między samochodami, od świateł do następnego skrzyżowania. Było to dość ryzykowne, o czym przekonałem się zaraz po przyjeździe: Jechałem brzeżkiem pasa, gdy kierowca samochodu stojącego na poboczu otworzył niespodziewanie drzwi. Rower stanął dęba i poleciał na bok, a ja obserwowałem całą scenę w powietrzu, do góry nogami, jak kaskader wykonujący piruet na motocyklu terenowym. Jakimś cudem nie odniosłem większych obrażeń i znowu jeździłem na styk z kołem na zderzaku. Aż jednego razu nacisnąłem na obydwa hamulce: tu przecież nie chodzi wyłącznie o mnie. Będę komuś potrzebny. Można się rozwieść z żoną, ale z dzieckiem? Minął czas przesilenia zimowego. Ostatnie dni były nie do zniesienia: chciałem mieć ten poród jak najprędzej za sobą. Myślałem o tym rąbiąc drewno na farmie, wracałem w oczekiwaniu szczęśliwej nowiny do domu. Tak samo było tamtego dnia: jechałem ruchliwą ulicą, potem skręciłem w równie szeroką, ale rzadziej uczęszczaną aleję, na jej końcu zatrzymałem się przy parterowym domu. Dom było łatwo rozpoznać po kolorowej cegle i rosnącej na trawniku brzoskwini, którą posadziłem zeszłej wiosny. Zostawiłem rower przy schodach, zapukałem — nikt nie otwierał drzwi, co było nieoczekiwane, a jednocześnie ekscytujące. Wszedłem do środka i od razu zauważyłem na stole w kuchni kartkę papieru, z naprędce skreślonymi słowami, w których rozpoznałem pismo mojej matki: „Marii odeszły pierwsze wody. Jedziemy do szpitala”. Co znaczy, że odeszły pierwsze wody? Czy umiera? Zaczynałem żałować, że nie zapisałem się na ten kurs, lecz na dłuższe rozmyślanie nie było czasu. Wskoczyłem na rower i popedałowałem co sił w nogach do szpitala. Maria leżała na łóżku w pokoju na piętrze z oknami wychodzącymi na ulicę, którą chwilę temu przyjechałem. Na dworze było już ciemno i pod sufitem paliły się jarzeniówki. Moja matka siedziała z boku na krześle, a po drugiej stronie łóżka usadowiła się ciotka z Iwanem, który przywiózł ich samochodem. Wokół panowała cisza; wszyscy wpatrywali się niespokojnie w leżącą, jakby miała za chwilę umrzeć. Maria podniosła na mój widok głowę. — Bardzo cię boli? Zaprzeczyła, siląc się na uśmiech, który budził więcej współczucia niż radości. — Długo tu leżysz? — Nie wiem, może godzinę… — A gdzie położna? — Na porodówce. Minęła następna godzina, która wydawała się wiecznością. Iwan z ciotką poszli sobie, ale zaraz po ich wyjściu przyszli kuzyni. Poprosiłem, żeby nie siedzieli zbyt długo. Do sali weszła położna i stanęła przy Marii. — Masz skurcze? — Jeszcze nie. — Wobec tego powinniśmy je przyspieszyć, żeby uniknąć infekcji. Zrobiła Marii zastrzyk i wyszła z pokoju. Już na samym początku jakieś komplikacje! Nagle na twarzy Marii pojawił się grymas, po którym otworzyła szeroko usta, żeby nabrać powietrza raptownym wdechem, towarzyszącym duszeniu się. Zawołałem położną. Kiedy przyszła, uniosła prześcieradło, kazała Marii rozchylić nogi i zajrzała do środka. Postała chwilę, zajrzała znowu i kazała mi pchać łóżko korytarzem na porodówkę, jakbym był salowym. — Czy chcesz, żebym był cały czas przy tobie? — Tak. — Mam aparat, zrobić ci zdjęcie? — Nie teraz, jak już będzie po wszystkim. Podłączono aparaturę i przewody: jeden do zewnętrznej strony dłoni, drugi do dwóch pasków dookoła brzucha. Na ekranie oscyloskopu zaczęło migać w rytm tętna czerwone serduszko, nie wiedziałem tylko: jej, czy dziecka? Skurcze następowały coraz częściej, trwały dłużej, przybierały na sile. Natura, wbrew ludzkiej woli, niepowstrzymanie parła do przodu. Była to ta sama siła, która stworzyła niebo i gwiazdy. Z każdym skurczem płód przesuwał się w kierunku wyjścia. Naturalna kolej rzeczy — starałem się zachować zimną krew. Jeśli kogoś złapać za policzki i pociągnąć z całej siły, albo wsadzić palce w nos i zadrzeć go do góry, to nawet najpiękniejsza twarz nie będzie podobna do siebie. To samo działo się teraz z jej ciałem. Jednak ciekawość mnie przemogła i obserwowałem każdy szczegół tego niepojętego procesu. Przypomniałem sobie o autorze, co napisał, że jak wrzucą do ognia człowieka, to go tam nie ma, bo w ogniu wszystko jest ogniem. Tak samo w bólu rodzenia: nie było jej, był tylko ból. Położna wydawała polecenia w obcym języku, starałem się tłumaczyć, ale wychodził z tego bezsens: kładź się, teraz kucaj, napieraj, połóż się znowu i tak w kółko. Minęło kilka chwil zanim ujrzałem pokrytą delikatnym, ciemnym meszkiem główkę dziecka, wypychaną powoli na zewnątrz. Utknęła w najszerszym miejscu i ani rusz dalej, jakby dziecko się rozmyśliło i chciało wracać tam, skąd przyszło. Położna złapała oburącz po bokach i zaczęła ciągnąć, a wtedy cieniutka skorupa ugięła się pod naciskiem jej palców. — Co robisz? Zdeformujesz głowę mojemu dziecku! — Proszę się uspokoić. Główka noworodka jest całkiem elastyczna. — A jak jemu zostanie tak na całe życie? — jęknąłem i złapałem położną za rękę. — Czy wy nie macie w tym szpitalu odpowiednich przyrządów? Moja reakcja bardzo jej się nie podobała. — Wiesz co, obok jest pokój dla facetów o słabych nerwach. Idź tam, bo jeszcze nam zemdlejesz. Ale moment później dodała o wiele przyjemniejszym tonem: — Gratuluję, macie córkę. Dziecko obmyto, zawinięto w kocyk i położono u boku matki. Maria miała opuchnięte usta, była wyczerpana, ale szczęśliwa. Pochyliłem się nad nią i powiedziałem szeptem: — Teraz jesteś już prawdziwą kobietą, a ja muszę dowieść, żem ciebie wart. Gdy opuściłem szpital było już po trzeciej nad ranem i na dworze panowało przenikliwe zimno. Niebo było upstrzone mnóstwem gwiazd. Patrząc na nie pomyślałem, że człowiek też składa się z wielu gwiazd, lecz żadna nie trwa wiecznie. Ale jest jedna gwiazda, która nigdy nie zgaśnie: tą gwiazdą jest moja córka; dzięki niej stałem się nieśmiertelny. Podałem ramię matce i ruszyłem raźno w stronę domu, żeby jak najprędzej podzielić się tym odkryciem z innymi.
- 10 odpowiedzi
-
2
-
- opowiadanie
- wspomnienia
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Kurczak czy wołowina, czyli co jedzą w pierwszej klasie?
staszeko odpowiedział(a) na staszeko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Olgierd Jaksztas Nie mam czasu na krótkie teksty, bo tak jak krótki zeks: nie dają satysfakcji.? Tym bardziej dziękuję za przeczytanie. ?- 11 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- życie
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
@Wędrowiec.1984 Bardzo możliwe, ale nie mam pewności. Musiałbym poszperać... Lady Astor to była chyba ta, której marzyło się dziecko z Bernardem Shaw. Powiedziała mu: — Wyobraź sobie: twoja inteligencja, moja uroda. — A co, gdyby było odwrotnie? — skwitował pisarz. ?
-
Przypomniałeś mi anegdotę o Bernardzie Shaw: — Jak ślicznie dziś pani wygląda. — Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o panu. — A czemu? Może pani łgać równie dobrze co ja. ?
-
Piękny opis beznadziejnego życia introwertyka. ?
-
Następnie Konrad gościł w świecie militarnym. Choć generałowie rządzili różnobarwnymi szeregami żołnierzy, nikt nie ginął. Walka była pozorowana. Wojskowe formacje przybierały kształt geometrycznych figur, niosących wyzwanie dla wroga. Generałowie obmyślali sposoby walki i jednoczyli się we wspólnym wysiłku pokonania armii przeciwnika. Konrad zadawał kłam wojennej teorii, za co został w rezultacie wygnany z krainy.
-
Początek piękny, a później tak jakoś dziwnie, zupełnie na inną nutę. ?
-
Kurczak czy wołowina, czyli co jedzą w pierwszej klasie?
staszeko odpowiedział(a) na staszeko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@violetta Ty naukowiec ?, ja poeta. ? ?- 11 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- życie
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Kurczak czy wołowina, czyli co jedzą w pierwszej klasie?
staszeko odpowiedział(a) na staszeko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@violettaPiasek wszędzie ten sam: biały niczym śnieg, żółty jak w taczkach na budowie, czekoladowy — wymieszany z wulkanicznym popiołem, ale czujemy za każdym razem ziarenka pod stopami inaczej, zależnie od nastroju. Byłaś na Bahamas ??, przeżywałaś piękne chwile, nikt Ci tego nie zabierze. ⛱️?? Dziękuję za szczery komentarz. ?- 11 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- życie
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Kurczak czy wołowina, czyli co jedzą w pierwszej klasie?
staszeko odpowiedział(a) na staszeko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Marek.zak1 Nie trzeba jechać daleko, żeby spędzić podróż w towarzystwie miłej pasażerki. Kiedyś to były pociągi: pospieszne, osobowe, nocne, opóźnione, dopóki nie wynaleziono smartfona. ?? Dziękuję za ciekawy komentarz. ?- 11 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- życie
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Kurczak czy wołowina, czyli co jedzą w pierwszej klasie?
staszeko odpowiedział(a) na staszeko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Jacek_K Nie sądzę, ale nie mam pewności, ponieważ latam inną trasę i liniami: przez Abu Dhabi i Dohę, dzięki czemu zaoszczędzam kilka godzin i jedną przesiadkę. Ale linie singapurskie uważam wciąż za jedne z najlepszych. ✈️?- 11 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- życie
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Kurczak czy wołowina, czyli co jedzą w pierwszej klasie?
staszeko odpowiedział(a) na staszeko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Jacek_K Ten sam lot, tylko opisana historia miała miejsce południową wiosną 2007. Linie singapurskie były pierwszym przewoźnikiem oferującym przelot samolotem Airbus A380. Dziękuję za komentarz. ??- 11 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- życie
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Kurczak czy wołowina, czyli co jedzą w pierwszej klasie?
staszeko opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Pilot pociągnął za dźwignię: odpowiedział mu przeraźliwy huk czterech silników. Samolot potoczył się kilkadziesiąt metrów w kierunku pasa startowego i stanął tam, pozwalając poprzedniemu odlecieć na bezpieczną odległość. Wydano zezwolenie na start, a wtedy Airbus A380 wykonał pół obrotu, ustawiając się dziobem pod wiatr. Złocisty Kris, namalowany na ogonie, wystawił kuper do błękitnych fal pokrywających Zatokę Botaniczną i rozpostarł skrzydła, gotów odlecieć stąd jak najprędzej. Pilot ponownie pociągnął za dźwignię, tym razem do oporu. Silniki zahuczały, samolot nabierał rozpędu, popychany siłą trzystu tysięcy newtonów, aż jego kadłub zaczął się trząść i podskakiwać, jakby pas startowy był ułożony z kocich łbów, a nie idealnie wypolerowanego bituminu. Był już na samym końcu drogi, prawie trzy tysiące metrów od początku rozbiegu i zdawało się, że lada moment uderzy w halę lotniska, kiedy nagle przód uniósł się pod kątem osiemnastu stopni, a ułamek sekundy później, ostatni punkt styczności z ziemią przestał istnieć. Samolot wznosił się lekko w powietrzu niczym papierowa strzała, a nie maszyna o masie ponad pięciuset ton. Siedziałem przy samym oknie na dolnym pokładzie, wystarczająco daleko w tyle, żeby gigantyczne skrzydło nie przesłaniało mi widoku. Miasto w dole malało w oczach, jakbym przesuwał suwakiem na mapie Google. Mignęła w oddali charakterystyczna sylwetka gmachu opery, stylizowanego na fregatę o rozwiniętych żaglach, zaświeciło z przeciwnej strony słońce. Samolot wzbijał się jednostajnym ruchem przez dwadzieścia minut. Gdy osiągnął pułap jedenastu tysięcy metrów, pilot wypoziomował lot. Zgasły sygnalizatory zapięcia pasów i kilkunastu pasażerów pospieszyło do łazienki. Rozejrzałem się po pokładzie: prawie wszystkie miejsca były zajęte, ja jednak miałem szczęście, bo siedzenie obok było puste, a to za nim zajmowała jakaś kobieta, za nią wąski korytarz, czterech siedzących w rzędzie, drugi korytarz, trzech siedzących i okienko, identyczne jak to, przy którym siedziałem. Pewnie w ostatniej chwili ktoś zrezygnował i nie udało się znaleźć nabywcy, choćby za połowę ceny. Rozerwałem plastikową torebkę i wyciągnąłem z niej słuchawki. Przy dźwiękach muzyki monotonny krajobraz nabierał dramaturgii — nieba nie mąciła najmniejsza chmurka, widoczność była znakomita, a ziemia w dole wyglądała jak dzieło abstrakcjonisty: cienkie, proste linie zaznaczały sporadycznie drogi na pustkowiu, zgniłozielone plamy to porośnięte eukaliptusem wzgórza, coraz rzadsze. Dalej kolory się zlewały w białawe łaty wyschniętych, pokrytych solą jezior. Na korytarzu pojawiły się asystentki: wysokie i smukłe, ubrane w dopasowane bluzki i obcisłe, wzorzyste spódnice. Pracowały parami: jedna ciągnęła wózek, druga popychała go z tyłu. — Czego się pan napije? — Sok pomidorowy poproszę. — Z pieprzem? Pokręciłem przecząco głową. — Coś jeszcze? — Kubek wody. — Gazowanej czy nie? — Niegazowanej. Podała mi co chciałem, do tego paczuszkę pistacjowych orzeszków. Popijając soczek i gryząc orzeszki, zatopiłem wzrok w pustynne obszary pode mną. Miałem wrażenie, że jestem zawieszony wysoko na niebie, a ziemia powoli się przesuwa do tyłu. Kobieta obok poprosiła o szklankę czerwonego wina. Mogła mieć koło czterdziestki i wyglądała na dobrze zadbaną. Pewnie leci odwiedzić rodzinę lub zająć się biznesem; samotnych turystek w jej wieku nie spotyka się często. Wstała i ze schowka nad głową wyciągnęła plik arkuszy. Ułożyła je przed sobą na plastikowym stoliku, zapaliła lampkę u góry i zaczęła czytać. Ciekawe czy płacą jej za nadgodziny? A może po prostu lubi to robić. Facet przede mną rozłożył siedzenie na maksa i musiałem dostosować pozycję. Ziemia zmieniła znowu kolor, tym razem na jaskrawo czerwony, który przypomniał mi o szczepieniu klaczy przeciwko końskiej grypie kilka lat temu. — Ta strzykawka, nie za mała jak na konia? — A bo ja wiem? Chyba nie… — Weterynarz zamruczał pod nosem. Wbił z całej siły strzykawkę, jednak niezbyt fachowo: kawałek igły tkwił w karku klaczy, druga część się odłamała i poleciała nie wiadomo gdzie. Bałem się, żeby nie popłynęła z krwią do serca. Wtedy weterynarz wyciągnął z torby stalową podkowę i zaczął ją przesuwać nad ziemią, jak saper szukający miny. Igły ani śladu, za to do podkowy przylepiają się grudki czerwonej ziemi. — Co to? — Żelazo. Minęły dwie godziny lotu. Symbol samolotu na ekranie zamontowanym w siedzeniu przede mną utknął w jednym punkcie na linii biegnącej w kierunku północno-zachodnim, kilka centymetrów od brzegu Oceanu Indyjskiego. Przełączyłem napisy na niemiecki, żeby nie przeliczać z mil na kilometry i z Fahrenheita na Celsjusza. Do zewnętrznej strony szyby przylgnęły mikroskopijne płatki śniegu, po drugiej stronie zachodziło słońce, ziemska skorupa znikała pod purpurową kołdrą nieba. Ze słuchawek popłynęła romantyczna melodia i w tym samym momencie na korytarze wytoczono wózki z obiadem. Kobiecie obok podano kurczaka i szklankę wina. Ściągnąłem słuchawki. — Co pan chciałby zjeść? — A co jest do wyboru? — Kurczak i wołowina. — Kurczak. — Niestety już nie mamy. Może być wołowina? — Nie, dziękuję. Stewardessa popatrzyła na mnie zdezorientowana, jakby nie była przeszkolona na taką ewentualność. — To podać dodatki, bez głównego dania? — Dziękuję, nie jestem głodny. Założyłem słuchawki. Wyjąłem długopis i zapisałem na marginesie karty pokładowej tytuł utworu oraz wykonawcę. Skoro nie mieli kurczaka, czemu dała mi możliwość wyboru? Chwilę później przyszła inna asystentka, ta odpowiedzialna za całą sekcję. Była nieco wyższa od poprzedniej, miała długie, czarne włosy, upięte z tyłu spinką, ale najbardziej przyciągały uwagę duże, okrągłe oczy oraz pomalowane różową szminką usta. Wyglądała na całkiem ładną Malezyjkę o europejskich rysach. Popatrzyła na mnie przepraszająco i odezwała się uprzejmym tonem: — Bardzo mi przykro, że nie mogliśmy podać, co pan sobie życzył. Sprawdziłam w kuchni, niestety kurczaka już nie mamy. Nalegam, żeby pan coś zjadł. Do końca lotu zostało jeszcze pięć godzin. Czy podać panu alternatywne danie? — Proszę nie robić sobie kłopotu. Ja naprawdę nie jestem głodny. — Żaden kłopot, po to tu jesteśmy. — Dziękuje, naprawdę. Odeszła niepocieszona. Moje zachowanie zwróciło uwagę siedzących najbliżej, zwłaszcza kobiety obok, popijającej czerwone wino. Nie minęło dziesięć minut kiedy ta sama Malezyjka wróciła w towarzystwie asystenta pokładu, ubranego w dopasowaną marynarkę czarnego, matowego koloru, ze stójką, podobną do tej, jaką miał na sobie Bruce Lee w „Wejściu smoka”. Jeszcze raz przeprosił mnie za tę niewygodę w imieniu swoim oraz linii lotniczych. Skinął na asystentkę, która podała mi olbrzymią tacę z dużym wyborem owoców, pokrojonych na kawałeczki. Po krótkim namyśle włożyłem do ust kawałek ananasa i zrobiłem minę, jakbym nie kosztował w życiu nic lepszego, żeby już nie stali nade mną z zębami wyszczerzonymi w sztucznym uśmiechu i poszli sobie. Nie zdążyłem zjeść wszystkiego, gdy nadeszła stewardessa, ta która obsługiwała mnie na początku i podała mi tackę z obiadem. — Proszę, kurczak dla pana. — Przecież zabrakło… — Ten jest z pierwszej klasy. Smacznego. Jedzenie poprawiło mi humor. Zacząłem układać w myślach ranking linii lotniczych, którymi miałem okazję latać ostatnio. Zapadła noc i asystentka poprosiła o zasunięcie pokryw na oknach. Przerwano program rozrywkowy, żeby nadać komunikat, w którym kapitan poinformował, że za chwilę wejdziemy w prąd strumieniowy. Włączono sygnalizatory zapięcia pasów. Po kilku minutach dały się odczuć pierwsze kołysania i wstrząsy, jakby samolot skakał po pagórkach. Przybierały na sile. Parę metrów przede mną wypadły z niedomkniętego schowka na podłogę części bagażu. Asystentka podbiegła, szybko go zamknęła, po czym usiadła na swoim miejscu i zapięła się pasem. Turbulencje były równie groźne dla samolotu, co machanie ogonem dla krowy, jednak wielu pasażerów odczuwało dyskomfort, a niektórzy bali się panicznie. Siedząca obok kobieta wyglądała na przerażoną: praca, dom, stabilizacja życiowa — to wszystko zostało daleko, teraz za oknem ciemność, w sercu lęk i oczekiwanie na kolejny wstrząs. Turbulencje nie trwały dłużej niż dziesięć minut. Kiedy samolot powrócił do idealnie jednostajnego lotu, odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się do mnie. Poczucie zagrożenia jest dobre, bo zbliża ludzi do siebie. Potrzebują odreagować z kimś, kto jest pod ręką. Tak było z nią w tej chwili. — Mój boże, już myślałam, że się rozlecimy… — Ależ skąd, ten samolot jest niezniszczalny — grałem rolę twardziela. — Tak myślisz… — odrzekła uspokojona i już pewniejszym głosem zapytała: — Dokąd lecisz? — Do Düsseldorfu. A ty? — Singapur. — Praca? — Tak, jeden tydzień. — A ja na dwa. Potem tydzień wakacji. Przechodząca obok asystentka zatrzymała się przy nas. Trzymała w rękach butelki z winem: białym i czerwonym. Dolała kobiecie, z którą rozmawiałem i odeszła. — A na wakacje dokąd? — Do Warszawy. — Gdzie to jest? — W Polsce, skąd pochodzę. — Po akcencie sądziłam, że jesteś Rosjaninem. — Blisko. Temat się wyczerpał. Popatrzyłem na mapę: mijaliśmy właśnie port Surabaya na Jawie, niecałe dwie godziny od celu podróży. Odpiąłem pas i przeskoczyłem nad nią, ale zanim wylądowałem na korytarzu, zdążyłem zauważyć, że ma dość zgrabne kolana. Zacząłem chodzić tam i z powrotem, żeby rozprostować nogi. Większość pasażerów oglądała filmy, niektórzy bawili się gadżetami, kilku spało. Z przodu, przy ścianie siedziała kobieta z małym dzieckiem w nosidełku, które płakało bez przerwy. Podszedłem do miejsca łączącego dwa korytarze i pełniącego rolę kuchni. Odsunąłem dyskretnie zasłonę: w środku stały dwie asystentki, drobnej budowy, prawie wcale biustu. Rozmawiały o czymś z przejęciem. Rozpoznałem mandaryński, jeden z czterech oficjalnych języków używanych w Singapurze. Złapałem za papierowy kubek z wodą, wypiłem jednym łykiem, sięgnąłem po następny, a wtedy przerwały rozmowę. — Może chce pan spróbować whiskey? Skąd ona wie, co facet w moim wieku lubi najbardziej? Podziękowałem i przytknąłem nos do szyby w drzwiach zewnętrznych: w dole panowała absolutna ciemność. Gdybym pociągnął za wajchę, czy drzwi by się otworzyły? Zginąłbym od razu, czy spadałbym wystarczająco długo, żeby ujrzeć w migawce całe swoje życie? Wolałem na wszelki wypadek nie ryzykować. Stanąłem na końcu kolejki do toalety. Na nogach zamiast butów miałem grube skarpety, które znalazłem w torebce na siedzeniu. Była w niej również opaska na oczy do spania, mikroskopijna szczoteczka do zębów i jeszcze mniejsza tubka z pastą, zbyteczny drobiazg, gdyż zębów podczas lotu nie szczotkowałem, używałem gumy do żucia. Wąskie drzwi jednej z toalet się otworzyły i wyszła z nich młoda kobieta. Na mój widok uśmiechnęła się z zakłopotaniem, jakbym przyłapał ją na czymś wyjątkowo intymnym. Czemu w samolocie kobiety i mężczyźni nie używają oddzielnych toalet? Pchnięte drzwi złożyły się w harmonijkę, bo inaczej trudno byłoby wejść do środka. Koszula wyszła mi na zewnątrz, więc odpiąłem pasek i zsunąłem spodnie, żeby włożyć ją do środka. Odwróciłem się i spojrzałem w lustro: wyglądałem w nim pięć lat młodziej, a może był to efekt świateł palących się u góry? Wycierałem twarz i ręce, a gdy papierowy ręcznik zamienił się w mokrą papkę, wcisnąłem go do pojemnika pod zlewem, zapchanego śmieciem po brzegi. Wróciłem na miejsce. Kobieta obok, skończyła pracować i znudzonym wzrokiem patrzyła w ekran. Przełączyłem na kanał wideo i szybko przejrzałem listę filmów. Wybrałem 'The Ghost Writer', którego jeszcze nie oglądałem. Lubiłem filmy tego reżysera, ponieważ były dopracowane do najmniejszego detalu: horror jest w każdym z nas, trzeba tylko umieć to pokazać. Samolot, którym leciałem był nowocześniejszy niż B747 Jumbo: miał nieco szersze siedzenia, a kadłub tłumił lepiej huk silników. Mimo to wciąż gubiłem pojedyncze słowa, chociaż głośność ustawiłem do poziomu ogłuszania. Traciłem koncentrację i niebawem film stał się tłem do rozmyślań. O czym można rozmawiać z kobietą w jej wieku? Znamy wszystkie pytania i odpowiedzi, każdy temat przerabialiśmy setki razy. Nie powie tego co myśli, a jeśli kłamie, robi to sprytnie i nie da się złapać. Nie śmieje się spontanicznie, nie droczy, nie kokietuje, nie uwodzi, nie chce być zdobywana, bo i po co? Starałem ją sobie wyobrazić kiedy miała dwadzieścia lat. Jakoś obraz nie przychodził. Zamknąłem oczy, teraz już lepiej. — Dokąd lecisz? — zapytałem dziewczynę z wyobraźni. — Przecież przed chwilą ci powiedziałam. Zrzuciła koc, odkrywając kształtne nogi. Potem podniosła oparcie i przysunęła się w moją stronę. Uczyniłem w odpowiedzi to samo, żeby nie było między nami już żadnych szlabanów. — Ach tak, Singapur, praca. — Jaka tam praca… Ot tak, jadę się rozerwać. Zrobiła minę, jakbym był jedynym kandydatem do wspólnej podróży. — Szkoda, że lecisz tak daleko, do tej Polski. Nawet nie wiem gdzie to jest… — Do diabła z Polską! — wpadłem jej w słowo. — Wysiadam z tobą w Singapurze, jedziemy do hotelu się odświeżyć, a potem do klubu. — Jakiego klubu? — Wiesz, wszędzie w Singapurze wymierzają srogie kary za zaśmiecanie, ale jest jedno miejsce gdzie można sobie walnąć slinga, zajadać się orzeszkami i rzucać łupiny na dywan. O, tak! Zamachnąłem się ręką w powietrzu. — To super! A ten Sling, jest bogaty? — Jeszcze jak! Półsłodki, musujący, o zachwycająco bogatym smaku. Po nim będziesz spać jak niemowlę. W klubie bawiło mnóstwo gości, więc siedzieliśmy przy samym barze. Zamówiliśmy jeszcze po jednym slingu i zostawili po sobie straszny śmietnik. Jutro posprzątają; trzeba stwarzać miejsca pracy. Było późno, lecz ulice tętniły życiem. To miasto nie zasypia ani na chwilę, jak Paryż w czasach kiedy paryżanie nie chodzili jeszcze spać z kurami. Od centrum rozrywki nad rzeką dzielił nas kawał drogi, dlatego żeby nie męczyć jej długim marszem, zatrzymałem przejeżdżający tuk-tuk. Taksówką byłoby szybciej, ale z autorikszy mogliśmy podziwiać widoki. Zapłaciłem kierowcy tyle co za potrójny kurs. — Do restauracji Din Tai Fung, ale przez Orchard Road. Wjechaliśmy na szeroką aleję. Po jej bokach rosły olbrzymie drzewa z szeroko rozpostartymi konarami, spod których wyrastały węższe pnie, nadając roślinom wygląd baśniowej kolumnady. Gałęzie przyozdabiały mgławice kolorowych lampek. Obok, po szerokiej promenadzie, przechadzały się tłumy ludzi. Wzdłuż ulicy ciągnęły się sklepy, rozbłyskujące niekończącą się mozaiką świateł. Mijaliśmy kilkunastometrową choinkę, ustrojoną bajecznie kolorową dekoracją. — Wow! — wykrzyknęła dziewczyna z zachwytem. Była jeszcze zbyt młoda, żeby tłumić instynkt. Takie spontaniczne, naturalne odruchy ustąpią za kilkanaście lat miejsca wyrachowaniu i zimnej kalkulacji. W restauracji nie było już wolnych stolików, czego się spodziewałem. Miejsce to było niezwykle popularne i rezerwację należało robić miesiąc wprzód. Wyczarowałem siłą wyobraźni stolik na dwie osoby, zaraz przy balustradzie. Nakryłem go długim, białym obrusem, odprasowanym na stal. Pośrodku, ukryta w misternej dekoracji z czerwonej krepiny, płonęła świeczka, nadając bukietowi świeżo ściętych orchidei w wazonie obok barw tęczy. Trafiliśmy w sezon świąteczny, kiedy brzegi rzeki dekorowały latarenki i lampiony w chińskim stylu. Podano menu. Zaczęła je przeglądać, lecz nie potrafiła dokonać wyboru. Poleciłem jej na początek ogon homara i ostrygi w muszelkach, przybrane ryżem w occie oraz sosem z soi i sezamków. Dla siebie zamówiłem filet wołowy, delikatny i soczysty. Drugi kelner nalał nam po kieliszku szampana. — Jak ci smakuje? — Znakomite! Tego w samolocie nie dało się przełknąć. Obserwowałem statek płynący rzeką, na pokładzie którego bawiła się grupa ludzi. Skończyła jeść i przyglądała mi się zaintrygowana, co takiego chodzi mi po głowie. — Jak chcesz moglibyśmy tutaj zaglądać dwa razy w roku, święta spędzać razem. — A twoja żona? — Nie potrzebujesz mnie o to pytać, gdyż właśnie wykasowałem ją z pamięci. Zamówiliśmy następne dania i drinki. — Jak już zaliczymy wszystkie atrakcje w tym mieście, polecimy do Phuket. — Gdzie to jest? — W Tajlandii, dwie i pół godziny samolotem. Tam wypożyczę jacht i pożeglujemy na najpiękniejszą plażę, jedyną w całej okolicy. — Dasz radę płynąć sam po morzu? — Oczywiście, byłem marynarzem. Stałem za sterem w kabinie luksusowego jachtu. Patrzyłem jak się opala w czarnym bikini, nie zakrywającym nieomal niczego: skąpe miseczki bandeau na piersiach, wokół bioder pięć paseczków, splatających się pośrodku w mały diament. Nigdy nie przypuszczałem, że kobieta może być aż tak piękna. Miała idealną figurę, bez najmniejszej skazy. Mało która, mogłaby stanąć przy niej bez obawy, że będzie się czuć nieadekwatnie. Pomachała mi ręką. — Kapitanie, czy na pańskim okręcie kobiety mogą podróżować topless? — Prawo morskie nie zabrania — odrzekłem rozbawiony jej pytaniem. Skierowałem łódź w stronę niedużej zatoki, otoczonej klifami i skałą, którą porastał gęsty, tropikalny las. Plaża pozostawała niedostępna od strony lądu, nie było na niej żywej duszy, tylko my dwoje. Biegła przede mną, biegła coraz dalej, zostawiając ślady drobnych stóp na śnieżnobiałym piasku. Upadła wyczerpana na końcu plaży, ja obok niej. Leżeliśmy zdyszani, patrząc na bezchmurne niebo odbijające się w lazurowej wodzie. Położyła mi głowę na ramieniu, czułem jak zbiera ręką ziarenka piasku z mojego torsu. W jej dotyku było jednak coś niedelikatnego, jakby chciała mnie uszczypnąć, a potem wsadzić palec głęboko między żebra… — Proszę podsunąć siedzenie do przodu i odsłonić okno. Obudziłem się i zobaczyłem asystentkę, pochylającą się nade mną. — Podchodzimy zaraz do lądowania. Odsunąłem pokrywę na oknie, przez które początkowo nic nie widziałem. Dopiero po chwili zamigotało w dole kilkanaście punktów: były to światła statków zakotwiczonych na przesmyku malezyjskim. Samolot zatoczył obszerną pętlę i zbliżał się do lotniska z przeciwnej strony. Z dołu doszedł zgrzyt wysuwanego podwozia. Suwak na mapie przesuwał się w odwrotnym kierunku: brzeg morza, krótka plaża, za nią ulice oświetlone światłem latarni i jadących samochodów, niskie budynki, mroczne zarysy palm. Cztery zielone światła na początku drogi do lądowania, cztery czerwone zaraz za nimi i rzędy różnokolorowych świateł z boku. Maszyna dotknęła w tym miejscu betonowej nawierzchni i zakołysała się niepewnie, jakby chciała się wyrwać spod ludzkiej kontroli. Pilot włączył hamulce, a wówczas samolot wyprostował bieg i zaczął kołować w stronę hali lotniska. Lot SQ 222 dobiegł końca.- 11 odpowiedzi
-
4
-
- opowiadanie
- życie
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
@Rolek Włoszkom seks nie w głowie Każdy Włoch ci o tym powie ?
-
Całkiem apetyczne i zjadliwe. Zwabił mnie pyszny tytuł. A teraz: Buonanotte! ??
-
Wyzwanie, czyli post dla duszy: spróbuj przez trzy dni nie powiedzieć jednego słowa, do nikogo, na głos bądź szeptem. To bardzo trudne ćwiczenie, jeśli w ogóle możliwe, chyba że żeglujesz samotnie gdzieś po morzu. Jeśli wytrzymasz do końca trzeciego dnia, poczujesz olbrzymią siłę duchową. Wtedy pisz, co czujesz. ??
-
Jesteś piękny i pięknie piszesz. Ona również jest piękna, a ono najpiękniejsze. ?