Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

staszeko

Użytkownicy
  • Postów

    2 492
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    5

Treść opublikowana przez staszeko

  1. Bardzo oryginalny wiersz. Chmury grają w biliarda ludzkimi myślami. Podczas zachodu słońca zdarzają się również: różowe, czerwone, purpurowe. ⛅
  2. Fajny tytuł, uniwersalny... A jeśli Adam chce przytulić Adriana? ?️‍? Pozdrawiam serdecznie. ✋
  3. Łatwo uwierzyć, gdyby wyjąć korek i opróżnić butelkę... Zabawne, a jednocześnie przewrotne. Lubię takie życiowo-absurdalne. Pozdrawiam. ?
  4. Przeczytałem jednym tchem, nawet się zachłysnąłem, bo bardzo wciągające. Bardziej poetyczne niż logiczne, ale właśnie dlatego dobre i z nóg powalające! Ale filmu o bombie cara nie obejrzałem, ponieważ takie koszmary nie dają mi spać w nocy. ?
  5. @iwonaroma Ciekawa kombinacja, ale ja bym to ustawił w innej kolejności: I. Nadzieja II. Miłość (niespełniona) III. Wiara (bo cóż innego pozostało)?
  6. staszeko

    Ciacho z Idaho

    @Klip Idaho-ciacho rymuje się inaczej po polsku, inaczej nieco po angielsku. Zabawne posłuchać drugiej wersji.
  7. @violetta Lubię takie strofy... ?‍?️
  8. @Krzysztof2022 Dobry wiersz, z drugiej strony takie czekanie nie prowadzi do niczego. Ale w poezji musi być na odwrót, inaczej nikt by nie czytał.
  9. @WiechuJK Nastąpi, ale w innym miejscu, opowiadany przez inną osobę. ? Dziękuję za wytrwałość.
  10. @WiechuJK A ludzie łamią sobie głowę: jaki jest sens życia? Dobry wiersz (bo krótki). ?
  11. @WiechuJK Owszem ładne, byle nie rosły zbyt blisko siebie ?? Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie. ✋
  12. @Klaudia Gasztold Dopóki chcesz, tak długo piszesz o tym. Między marzeniem, a spełnieniem... Piękny wiersz.
  13. @Somalija Unikałbym w wierszu nazwisk. Zawsze można użyć metafory, porównania, każdy wie o kogo chodzi, a wiersz generalnie zyskuje, nabiera ponadczasowego, uniwersalnego charakteru. Dobrze jest zachować pewien dystans do tematu, emocje rzadko kiedy są dobrym doradcą. Pozdrawiam i życzę powodzenia, ? (-)Kapniew
  14. Do Düsseldorfu przyleciałem z samego rana. Odprawa celna miała miejsce kilka godzin wcześniej, we Frankfurcie. — Cel podróży? — Biznes. Funkcjonariusz kontroli granicznej zmierzył mnie uważnym wzrokiem. Musiałem budzić zaufanie, bo przez twarz przemknął mu wyraz sympatii. Wbił stempel do paszportu i oddał mi go bez słowa. Na postoju czekał sznur taksówek: z tej na początku wysiadł niepozorny człowiek o bliskowschodnim wyglądzie i pomógł włożyć do bagażnika walizkę oraz torbę podręczną. Usiadłem obok niego. — Hanseat Hotel, bitte. Nic nie mówiąc, ruszył w stronę miasta. Na dworze zalegał półmrok, a pod pochmurnym niebem błyszczały ulice mokre od deszczu. Wyprzedził kilka samochodów, zmienił pas i wjechał na most zawieszony na wbitych w dno rzeki dwóch pylonach. Zaraz za mostem ulice były węższe, za to zabudowa wystawniejsza, do samego hotelu. Spojrzałem na odczyt licznika umieszczonego u góry pod lusterkiem. — Poproszę o rachunek. Zapłaciłem gotówką i schowałem pokwitowanie do kieszeni. Hotel zajmował trzypiętrową kamienicę, wkomponowaną w rząd kilku budynków stojących przy samej ulicy. Nacisnąłem dzwonek, a kiedy drzwi otwarto, wszedłem do przytulnego przedsionka pełniącego rolę recepcji. Po prawej stronie stał stolik, przy nim dwa fotele, z tyłu drzewko świąteczne przystrojone gustowną dekoracją. Za kontuarem siedziała recepcjonistka, wyglądająca na trzydzieści kilka lat. Szczupła, wysoka blondynka, chyba nieco tleniona. Na mój widok odłożyła książkę i wstała z krzesła. — Ach, Herr… — tu wymieniła moje nazwisko. — Jak pański lot? — Dziękuję, nie najgorzej. Położyła przede mną arkusz papieru, a obok klucz przytwierdzony do dużego, mosiężnego stożka, zakończonego czerwonym pomponikiem. — Proszę tylko tu podpisać. Podpisałem i wziąłem klucz. W hotelu nie było chłopców do posyłek, ani windy i musiałem taszczyć bagaż po wąskich, krętych schodach na drugie piętro. Przekręciłem klucz w zamku, pchnąłem drzwi i wszedłem do niedużego przedpokoju. Po prawej stronie przygotowano dla mnie pokój ze świeżo pościelonym łóżkiem na dwie osoby, skórzanym fotelem i szafką, na której stał telewizor. Zamknąłem okno, zasunąłem zasłony, podkręciłem zimny kaloryfer. Mimo, że dochodziła dziesiąta, przez firankę przebijały tylko skąpe promienie światła. Wnętrze pokoju spowijała ciemność, dopóki nie zapaliłem lampki na biurku. Otworzyłem walizkę i zacząłem układać rzeczy w szafie: spodnie i koszule na wieszakach, resztę na półkach. Kiedy skończyłem układanie, zrzuciłem wszystko co miałem na sobie na podłogę i wszedłem do łazienki. Popłynęła z prysznica gorącą woda. Jakaż ulga! Dwadzieścia pięć godzin w podróży; na końcówce byłem chyba już nie pierwszej świeżości. Zgoliłem kłujący zarost, umyłem zęby i okryty samym ręcznikiem poszedłem do łóżka. Przedtem sprawdziłem zamek w drzwiach: włożyłem klucz od środka i przekręciłem dwa razy. Zegarek wciąż miałem na ręku. Dotknąłem pokrętła i cofnąłem wskazówki o dziesięć godzin. Z ulicy dochodził przytłumiony odgłos tramwajów, z pokoju śniadaniowego na dole aromat rogalików i świeżo zaparzonej kawy. „Ach, Europa” — westchnąłem i zapadłem w sen. Było już ciemno, kiedy otworzyłem oczy. Zły na siebie, wkładałem w pośpiechu ubranie, żeby nie zmarnować reszty dnia. Wszystko czekało gotowe do wyjścia, kiedy z kieszeni torby, w której trzymałem skórzane rękawiczki, wypadła prostokątna karteczka. Podniosłem ją, obracałem przez chwilę w palcach, a drugą ręką przysunąłem telefon. Złapałem za słuchawkę i wykręciłem numer zapisany na kartce. Odpowiedział mi długi sygnał, a po nim głos z taśmy: „Panna Kate Euler jest nieobecna. Proszę zostawić…”. Odłożyłem słuchawkę i zszedłem na dół. Na recepcji siedziała kobieta, której przedtem nie widziałem. Wyglądała na młodszą od swojej poprzedniczki: ufarbowane na węgiel włosy, brązowe oczy, ciemna opalenizna, zupełnie nie wiadomo skąd… Sięgnąłem po jedną z parasolek w stojącym przy drzwiach kuble. — Jak sądzisz, będzie padać? Myślała o tym przez chwilę, po czym odpowiedziała powoli, kalecząc język: — To jest tak: jeśli weźmiesz parasolkę, nie będzie padać, a jeśli nie… Nie czekając aż skończy, wepchnąłem parasolkę z powrotem do kubła. Położyłem na ladzie klucz od pokoju, pociągnąłem za klamkę i wyszedłem na ulicę. Na dworze panował przenikliwy chłód, odczuwany najbardziej w porywach wiatru. Postawiłem kołnierz, a głowę, którą jeszcze dwa dni temu moczyłem w morzu, okryłem wełnianą czapką. Plac z pustą wiatą przystanku i witryny zamkniętych sklepów wzdłuż torów tramwajowych miały w sobie coś przygnębiającego. Jazda U-bahn do centrum zabrałaby sześć minut, ale tramwaj nie nadjeżdżał, wiatr wiał mi prosto w twarz i pomyślałem, że dobrze byłoby po godzinach siedzenia w samolocie rozruszać nogi. Najlepsze wyjście to łazić bez celu i wrócić do hotelu zmęczonym, żeby spać do samego rana. Skoro Hans nie zadzwonił, widocznie nie ma go w domu i spotkam go jutro w biurze. Szedłem aleją wysadzaną po bokach efektownymi platanami: na sękatych pniach wiatr kołysał cienkie i długie, pozbawione liści pędy. W lutym zetną je przy samej nasadzie, żeby zrobić miejsce dla tych, co wyrosną na ich miejscu wiosną. Platany towarzyszyły mi aż do mostu i podmokłej łąki, oddzielonej szarą łachą piachu i żwiru od ledwie widocznej wstęgi rzeki. Wczesny zmrok oblekał wszystko ciemnością; idąc tuż przy barierce miałem wrażenie, że szybuję wysoko w powietrzu, a obok przelatują światła jadących samochodów, nawet jakaś kobieta na rowerze, dająca sygnał dzwonkiem, żebym zrobił jej drogę. Zaczynało siąpić. Zszedłem kamiennymi schodami z mostu i idąc dalej wzdłuż rzeki, dotarłem do budynku latarni. Latarnia stanowiła punkt widokowy przy skwerze, z którego promieniście brały początek wąskie ulice, wyłożone granitową kostką. Między ulicami stały rzędy kamieniczek, dobrze utrzymanych, o nienagannej elewacji. Dominowały kolory: żółty i beżowy. W oddali wystrzelała ku niebu wieża o wysokości sześćdziesięciu pięter, pełniąca funkcję nadajnika telewizji. Na jej szczyt wjechałem w towarzystwie koleżanki z pracy, która oprowadzała mnie po starym mieście kilka lat temu. Kiedy filiżanką kawy zakończyliśmy oglądanie panoramy miasta, wskazała na niewysoki budynek z czerwonej cegły. — W tym gmachu miało siedzibę Gestapo. Amerykanie zburzyli wszystko dookoła, ale w kwaterę policji nie uderzyła ani jedna bomba! — Wybuchła śmiechem, bez cienia zażenowania na twarzy. Ze sposobu oświetlenia wieży można było odczytać czas z dokładnością do sekundy. Rolę wskazówek pełniły czerwone światełka: u samej góry godziny, niżej minuty i sekundy. Stanąłem, żeby je policzyć. Gdy wybijał kwadrans, wieża mrugała, niczym świąteczna choinka. Czas nie był jednak teraz najważniejszy; wprost przeciwnie: chciałem, żeby mijał jak najprędzej. Obszedłem bez pośpiechu nieduży basen załadunkowy i postałem chwilę na kładce przerzuconej nad wejściem do portu. Tutaj nurt rzeki wyżłobił w piaszczystej równinie literę S, nadając zachodniej części miasta charakter malowniczego półwyspu. Bokiem, gdzie prąd był mniej porywisty, sunęły dwie barki, szczepione jedna za drugą i obydwie załadowane po brzegi węglem. Na niedużym podeście z tyłu drugiej barki stał samochód szypra, ozdobiony trójkolorową banderą, powiewającą nad nazwą macierzystego portu. Barki przepływały tak blisko, że mogłem dostrzec w oknach kabiny białe firanki i doniczki z kwiatami, poczułem nawet zapach rumu i pierników podawanych na podwieczorek. Od chodzenia chłód odszedł mi zupełnie i mogłem rozluźnić szalik pod szyją, lecz czapki nie zdejmowałem, bo po krótkiej przerwie znowu zaczęło mżyć. Postanowiłem przejść na dworzec główny, oddalony o dwadzieścia minut piechotą. Po drodze schwyciłem z rożna bułkę z kiełbasą, polaną obficie musztardą. Wejście przed dworcem rozbrzmiewało różnojęzyczną gwarą rozmaicie ubranych ludzi. Szczególnie barwny i obładowany tobołami tłum nadciągał w moim kierunku od parkingu z autokarami. Zajrzałem do księgarni w hali dworcowej, sprawdzić czy nie mają najnowszych czasopism z Polski, potem wjechałem schodami na peron, ten sam, na którym wysiadałem z pociągu, kiedy przyjechałem tutaj pierwszy raz. Po przeciwnej stronie dworca, blisko nasypu z torowiskiem, wyrastała kilkupiętrowa kamienica z rzędami jasno oświetlonych okien bez firanek, w których wystawały niewiasty obdarzone hojnie przez naturę i ubrane jedynie w nocną bieliznę. Przy każdym oknie namalowano na ścianie numer, wyraźnie widoczny z przejeżdżających pociągów. Wybrałem jedenastkę, bo miała twarz niewinnej dziewczyny, ale zaraz przesłonił ją długi skład wjeżdżający z piskiem po sąsiednim torze. Rzuciłem okiem na tabliczkę przy drzwiach. Wystarczyło wsiąść, zająć wolne miejsce i poczekać do odjazdu, a za jedenaście godzin byłbym u ojca w domu. Kiedy pociąg ruszył, pomachałem temu co odjechał, a temu co został na peronie kazałem iść w stronę Heinrich-Heine-Platz. Było tam jeszcze więcej ludzi niż przed dworcem. Przeszedłem na drugą stronę torów tramwajowych i stanąłem u wylotu wąskiej uliczki, zagrodzonej trójpoziomową rotundą: na dole bufet, za nim duże, cynowe baniaki z grzanym winem, w każdym baniaku wino o innym smaku. Dwa wyższe poziomy zdobiły figury aniołków, bałwanów, pasterzy i innych postaci związanych ze świętami. Górę wieńczył wiatrak, u jego boku urządzenie o podłużnym kształcie, którego funkcji nie potrafiłem odgadnąć. Podszedłem do lady i zamówiłem szklankę Glühwein mit Amaretto. Pod rotundę ściągało coraz więcej chętnych, zmuszając stojących przy ladzie do ucieczki pod wystawę sklepu jubilerskiego, gdzie zostało jeszcze trochę wolnego miejsca. Popijając wino, oglądałem kolekcje niezliczonych pierścionków, kolczyków, bransoletek, z których niektóre kosztowały więcej niż moje roczne zarobki. Poczułem wewnętrzne ciepło, wzmocnione przyjemnością trzymania gorącej szklanki w ręku. Brakowało tylko jednego. Nagle, jakby na moje życzenie, zaczął prószyć śnieg. — Ale tu zajebiście! — usłyszałem po polsku. Obok mnie stały od dłuższego czasu dwie dziewczyny, lecz nie zwracałem na nie uwagi. Może wracają autokarem zaparkowanym koło dworca? Odniosłem pustą szklankę, odebrałem kaucję i po krótkiej medytacji postanowiłem wracać, gdyż włóczęga w pojedynkę nocą po mieście nie miała wiele uroku. Na moście dopadł mnie zacinający z ukosa deszcz, ale szybko go pokonałem, zarzucając kaptur na czapkę, wciąż suchą pod spodem. Strugi deszczu i porywisty wiatr towarzyszyły mi do drzwi hotelu, za którymi powitała mnie niewiarygodnie zaciszna atmosfera i senny uśmiech na ustach portiertki. Zamierzałem zadzwonić do panny Euler ponownie, ale czar grzanego wina minął, deszcz irytował stukaniem w okiennice i ostatecznie przemogła mnie chęć wskoczenia do ciepłego łóżka. To był pracowity, ale przyjemny tydzień. Hotel serwował śniadania w uroczej sali na dole: drzwi szeroko otwarte, stoły nakryte białym obrusem, bufet pełen przysmaków i cicha muzyka płynąca z niewidzialnych głośników. Usiadłem w kącie skąd mogłem obserwować wchodzących gości oraz mały ogródek z boku. Lało całą noc: krople deszczu bębniły bez przerwy o parapet, woda chlupała w rynnach, nawet nie myślałem kiedy przestanie padać. Zaparzyłem w filiżance zielonej herbaty, a zanim wystygła, wypiłem szklankę soku grejpfrutowego, potem jeszcze jedną. Chrupiące bułeczki z serem szybko napełniły mi puste miejsce w żołądku, mimo to nie mogłem sobie odmówić kilku kromek czarnego chleba z łososiem i salami, bo nic podobnego nie jadłem od dłuższego czasu. Czułem koniuszkiem języka, że wciąż mam popękane usta, dlatego wychodząc skubnąłem liść pietruszki, przyozdabiający talerze z delikatesami. Prosto po śniadaniu poszedłem na miasto, tą samą trasą co tydzień temu. Deszcz osłabł, a brzeg rzeki stanowił idealną okazję do zrobienia zdjęcia. Później usiadłem w Alter Bahnhof nad szklanką ciemnego piwa i rozmyślałem, co robić dalej. Gdybym zawrócił promenadą, okrążył martwe wody starego portu jeszcze jeden raz, czy miałbym szansę ją spotkać? Pod ścianą stała dziwaczna maszyneria do warzenia piwa. Patrząc na nią, usiłowałem cofnąć czas o dwa lata, przypomnieć sobie tamten dzień… Przyjęcie noworoczne w austriackiej restauracji w Oberkassel, kilka przystanków tramwajem z hotelu. Większość skończyła wcześnie, tylko mnie i kolegę coś ważnego zatrzymało w biurze do szóstej, chociaż miał to być najkrótszy dzień w roku. Przyjęcie zaplanowano rozpocząć godzinę później, ale zanim tam dotarłem, Hans wygłaszał już mowę świąteczną. Stanąłem przy drzwiach, żeby mu nie przeszkadzać, a zgromadzonym nie psuć widoku na odświętny wystrój. Podniosły nastrój ceremonii nie trafiał do mnie i rozmyślałem, jak przeżyć ten długi wieczór. Gdyby tak znaleźć jakiś wolny stolik z boku sali na dwie osoby, to na pewno nikt nie będzie mi przeszkadzać. Spróbowałem powitalnego szampana i odpowiadając zdawkowym uśmiechem na pozdrowienia znajomych, czekałem cierpliwie, aż wszyscy wykonają pierwszą rundę po bufecie. Kiedy nadeszła moja kolej, nałożyłem sobie kilka dań: na początek sznycel Esterházy, specjalność zakładu, oraz pierś z dzikiej gęsi, na które właśnie był sezon. Wracając zauważyłem przy moim stole jakąś dziewczynę. Postawiłem talerze, a wówczas wstała i podała mi z wielkim fasonem rękę. — Katharina Euler! Powiedziała to w sposób, jakby ubijała ze mną interes na ćwierć miliona euro. Odpowiedziałem na przywitanie i nim usiedliśmy, zdążyłem uchwycić, że jest bardzo wysoka, jak na kobietę. — Mam nadzieję, nie masz mi za złe, że zajęłam czyjeś miejsce. — Skądże, Katha… — Mów mi Kate. Powiedziała to bezbłędnie po angielsku, z ledwie wyczuwalnym akcentem i co bardziej zaskakujące: amerykańskim akcentem. Twarz rozjaśniał jej uśmiech, z wyjątkiem krótkich chwil, kiedy patrzyła na mnie badawczo. Poczułem nagły przypływ sił, jakbym był sflaczałą dętką, w którą pompują powietrze. — Kate, dobrze. W takim razie, co ci przynieść do picia? — To samo, co sobie. — Pokazała ręką na pustą szklankę. Z dziewczyną w jej wieku wszystko jest takie proste… Przyniosłem dwa piwa i stuknęliśmy szklanką w szklankę. — Skąd tak dobrze znasz angielski? — Studiowałam na uniwersytecie Yale, dwa lata. — A teraz? — Wydział prawa na tutejszej uczelni. Po takim początku, świat nie może mieć granic — pomyślałem i kiwnąłem z podziwu głową. W odpowiedzi posłała mi uśmiech, jeszcze dłuższy niż za pierwszym razem. — Dobrze mieć studia wreszcie za sobą, żeby móc zażywać wolności i słońca. Zanim zdążyłem pomyśleć, ile w tym prawdy, dodała: — Christian w nagrodę chce mnie zabrać do ciebie na wakacje, ale przerażają mnie rekiny, węże i pająki. Zapomniała o krokodylach. — Myślisz, że będę tam bezpieczna? — Myślę, że to świetny pomysł. Długo znasz Christiana? — Oczywiście, to mój chłopak. Że też o tym nie pomyślałem! Christian — ten modnie ubrany dandys, który cenił drogie samochody, gustował również w atrakcyjnych kobietach, a jego dziewczyna mogła zostać wkrótce synową mojego szefa i taki układ stawiał mnie w niezręcznej sytuacji. — Nie lepiej, żebyś była teraz z nim? — Przecież on jest zajęty cały czas rozmową z kolegami. — Wskazała na stolik, przy którym siedział. — Zawsze mnie ignoruje. — To dlatego, że o pewnych sprawach nie można rozmawiać w biurze. — Ach, dajcie spokój, przecież ten wieczór jest tylko raz w roku. Miała rację, choć niezupełnie: takie wieczory są tylko raz w życiu, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. — Teraz moja kolej. To mówiąc wstała i podeszła do baru z alkoholem. Była nie tylko wysoka, ale nadzwyczaj zgrabna i cokolwiek robiła, robiła to z wdziękiem. Patrzyłem na blond włosy, równiutko przycięte i opadające na plecy; na niebieskie oczy i usta pomalowane czerwoną szminką o łagodnym odcieniu. Miała na sobie dopasowaną, satynową sukienkę we wzorach jak na atłasowej tapecie, odsłaniającą kolana, lecz wystarczająco długą, żeby pobudzać wyobraźnię. Christian też na nią spojrzał, ale w jego oczach nie dostrzegłem śladu podziwu ani uwielbienia, jakby nie miał własnego zdania i widział ją oczami swoich przyjaciół: gdyby mieli inny gust, byłby teraz z inną dziewczyną. — Czemu wybrałaś prawo? — spytałem gdy usiadła. Nie byłem tego aż tak ciekaw, lecz nic innego nie przychodziło mi do głowy, chyba dlatego, że z piękną kobietą można rozmawiać o czymkolwiek. — Tradycja rodzinna. — Rodzeństwo masz? — Nie mam, dlatego we mnie cała nadzieja. — Czyli, był to nie twój wybór? Odpowiedziała śmiechem, jakbym przyłapał ją na drobnym szachrajstwie. — W pewnym stopniu. — Do tego nosisz nazwisko słynnego matematyka… Może to twój krewny? — Nie sądzę, ale teraz jestem pewna, że mnie nie zapomnisz. — Nie zapomnę, ale z zupełnie innej przyczyny. Słysząc to, odstawiła szklankę i wbiła we mnie zaintrygowany wzrok. — Jakiej? — Nigdy w życiu nie spotkałem kobiety, która byłaby równie atrakcyjna, co taktowna, bezpośrednia i niepretensjonalna. To rzadkość. Moja odpowiedź trochę ją przygniotła. Spuściła wzrok i kręciła łyżeczką w pustym talerzyku po tiramisu. Milczałem również, szukając sposobu na przełamanie bariery, którą sam nieopatrznie stworzyłem. Pomogła mi, zmieniając nieoczekiwanie temat: — Bardzo tęsknisz za żoną i dzieciakami? To było zaskakujące pytanie. — Skąd tyle o mnie wiesz? — Od Christiana. Jest zachwycony twoim zaangażowaniem i zanudza mnie przy każdej okazji szczegółami waszych projektów. Już dawno chciałam cię poznać. — Jasne, teraz rozumiem — odparłem mimochodem, bo całą uwagę pochłonęło to, co powiedziała na końcu. — Masz ich zdjęcie? Podałem jej fotografię, którą nosiłem w portfelu. — Najstarsza córka, ile ma lat? — Jedenaście. — A co chce pod choinkę? Wiedziałem doskonale, czego chce, lecz nie byłem pewien, czy to odpowiedni prezent. — Nie mów tylko, że szwajcarski scyzoryk. — Dokładnie! Jak na to wpadłaś? — Bo w jej wieku, też chciałam, żeby ojciec mi to podarował. — Czemu akurat nóż? Twarz Kate wyrażała wahanie, jakby chodziło o zdradę tajemnicy, którą mógłbym kiedyś wykorzystać przeciwko niej. Kobieta w moim wieku skłamałaby bez mrugnięcia okiem, lecz dla niej kłamstwo nie miało jeszcze żadnej wartości. — Pewnie chce zaimponować tatusiowi. A widząc wątpliwość na mojej twarzy, powiedziała zabawnie pouczającym głosem: — Nie ma powodu do obaw, wyrośnie z tego. Tylko zademonstruj, jak ma ten nóż bezpiecznie używać. Czas mijał niepostrzeżenie, alkohol przełamywał bariery. Ludzie zmieniali miejsca, żeby móc porozmawiać ze sobą w beztroski sposób, do czego nie mieli okazji na co dzień. Większość kobiet przyszła w towarzystwie. Nie licząc kilku, znałem wszystkie: te po rozwodzie, te żyjące długi czas samotnie, dopóki nie znalazły sobie partnera, również te, które z nikim nie wchodziły w stały związek; jednak z żadną pogawędka nie była tak szczera i swobodna, co z Kate. — Jak leci? — Nieźle. A tobie? — Nie najgorzej — No to fajnie. Na tym najczęściej kończyliśmy rozmowę. Nie było w nas ognia wykrzesanego w młodości, wypalaliśmy uczucia zbyt raptownie, albo płomień przygasał powoli pod ciężarem każdego dnia, aż zostawało z naszych uczuć straszące pustką pogorzelisko. Hans z żoną poświęcali chwilę każdemu z gości i nie ominęli również mojego stołu. Przypomniałem sobie dzień, kiedy postawiłem przed nim na biurku swoje résumé i stertę dokumentów z projektami dla poprzednich pracodawców, a on nawet do nich nie zajrzał. Zamiast tego spojrzał mi głęboko w oczy i w tym momencie wiedziałem, że zwerbował mnie do swojej załogi. Był nietypowym szefem; nigdy nie powtarzał: „Zrób to, zrób tamto”, tylko pytał: „Jak ci pomóc, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?” i tym sposobem przyciągał ludzi na długie lata, choć wielu znalazłoby lepsze perspektywy gdzie indziej. Kate przeprosiła nas i zaczęła krążyć z niespodziewaną energią po sali, jakby chciała nadrobić czas stracony na pogaduszki ze mną. Zauważyłem, że rozmawia z kolegami Christiana, zwłaszcza z jednym, którego nie znałem i nigdy nie widziałem w biurze. Wyglądał na takiego co lubi dobrą zabawę z przygodnie napotkaną kobietą, a Kate nie szczędziła mu uśmiechów, ani zalotnych spojrzeń. Uświadomiłem sobie, nie bez pewnego zaskoczenia, że jej zachowanie zaczyna mnie denerwować. Hans i jego żona pożyczyli mi wesołych świąt i przeszli do stołu obok, a wtedy usiadłem przy barze i odwrócony tyłem do sali, poprosiłem o kieliszek czystej. Nim zdążyli podać, Kate wskoczyła na sąsiedni stołek, niczym dobry duch z nieba. — Unikasz mnie i pijesz sam? Zamówiłem to samo dla niej. Barman zrobił zdziwioną minę, bo Niemcy mieli paskudny zwyczaj psuć wódkę sokiem, ale podał bez szemrania. Wypiła po ułańsku, jednym wrzutem. — No i jak? — Super. Skinęła, żeby nalał nam jeszcze po jednym. Sala pustoszała, najwięcej ludzi stało przy drzwiach, czekając na taksówki, które zawiozą ich do domu. — Jadę z Christianem do Altstadt, walnąć sobie na sen „Die grüne Fee”. Dotrzymasz mi towarzystwa? Rozsądniej byłoby wrócić do hotelu, złapać kilka godzin snu. Już widzę samolot do Warszawy odlatujący z samego rana, ale puszczała mi kocie oczy, wydymała wargi w słodko-kapryśnych uśmiechach i pomyślałem: co ma być to będzie. Christian miał już nieźle w głowie, dlatego za kierownicą usiadła Kate, bo była najmniej pijana z nas trojga. Na szczęście dochodziła północ, ulice opustoszały i szybko znalazła miejsce na parking. Christian nagle zgłodniał, jakby w restauracji nie było co jeść. Zaprowadził nas pod małe okienko w murze z szyldem „Schweine Brötchen”. Wewnątrz przypiekano na otwartym ogniu olbrzymie kawały mięsa, a za ladą krążyło dwóch sprzedawców w białych fartuchach. Znowu zaczynało kropić. Christian zapłacił i podał mi ogromną bułę z wieprzowiną. Smakowało trochę jak polska golonka, bo sprzedawcami i właścicielami była dwójka braci z Serbii. Nigdzie indziej nie można było zjeść specjału równie smacznego. Chociaż Melody Bar czekał na nas niedaleko, nie śledziłem drogi i nigdy nie trafiłem tam drugi raz. Zapamiętałem wąski korytarz między ścianą z malowidłami słynnych gwiazd rocka i długim kantorem, zza którego biła w oczy mozaika kolorowych butelek i szkła. Stylizowany na epokę Jamesa Deana, bar był ulubionym miejscem spotkań nowej generacji ultra wrażliwych ludzi. Rozmawialiśmy w krótkich przerwach na drinki o osobliwościach życia: co trzeba zmienić, co musi pozostać takie samo. Serwowałem ciekawostki z ostatniej wizyty w Polsce, na co Kate zareagowała podnieconym głosem: — Jedziemy do Gdańska! Zaczynała pleść bzdury, ale Christian nie zwracał na nią uwagi, bo sam ledwie kontaktował. Wyszedłem do łazienki, a kiedy stamtąd wróciłem zobaczyłem go siedzącego bez ruchu, z głową opartą na ladzie obok niedopitej szklanki. Kate mówiła do niego coś po niemiecku, ale jedyną reakcją było niezrozumiałe mamrotanie i machanie ręką, żeby dała mu święty spokój. — Muszę go odwieźć do domu. Pomóż mi, proszę. Christian był ode mnie wyższy, ale ja miałem korzystniejszy stosunek masy. Złapałem go chwytem jakim strażacy wynoszą ofiary z pożaru i zaniosłem do samochodu. Kate otworzyła drzwi, odsunęła siedzenie i położyliśmy go z tyłu. Było późno, ulica świeciła pustką, domy stały ciche i wygaszone. Kate wyjęła z torebki swoją wizytówkę. — Gdy przyjedziesz następnym razem, koniecznie zadzwoń do mnie. Mówiła to tonem, jakby chodziło o odebranie rzeczy z pralni lub podobny drobiazg. — Kiedy tylko zechcesz, naprawdę. Pocałowała mnie w policzek, jakbym był jej tatusiem, a nim zdążyłem ochłonąć, włączyła silnik i po chwili BMW Z3, którym jechała, zniknął na światłach za skrzyżowaniem. Tyle zdołałem zapamiętać. Wróciłem do hotelu i wykręciłem jej numer, lecz zanim zdążyłem pomyśleć od czego zacząć rozmowę, usłyszałem w słuchawce jej głos: — Hallo, wer spricht? Kate, to ja. Ten facet, z którym przegadałaś całe przyjęcie w Kitzbüheler Stuben, pamiętasz? Chciałem jej to powiedzieć, ale słowa utknęły mi w gardle. — Wer ist es? Bitte mach keine dummen Witze. Odłożyła słuchawkę. Wstałem z fotela i podszedłem do okna: na dworze padało. W dniu wyjazdu o piątej rano obudził mnie alarm komórki. Spakowałem rzeczy i zszedłem na dół. Na recepcji zastałem blondynkę, tę która przywitała mnie pierwszego dnia. — Ach, Herr… jak te dwa tygodnie szybko minęły. Zamówić taksówkę? Stałem w korytarzu i spoglądałem przez szybę w drzwiach. Mokra jezdnia odbijała światła ulicznych latarni, dopóki odbicia nie rozchlapały koła nadjeżdżającej taksówki. — Który terminal? — zapytał kierowca. — Lufthansa. Pojechał ulicą przez pusty plac, na moście włączył wycieraczki. Odwróciłem głowę w kierunku wieży pobłyskującej w oddali światłami za rzeką. Patrzyłem na nią długo w zamyśleniu, jakbym widział ją ostatni raz.
  15. @Leszczym Oczywiście, że kobiety są różne — każda zła na swój sposób. ?
  16. @Leszczym Kobieta się zwraca do mężczyzny „kochanie” i to dwa razy w jednym zdaniu? Nie wiedziałem, że takie istnieją, chyba na Cyprze, lecz niestety nie znam tam nikogo. ?
  17. @Werka1987 Ponoć nawet piszący do szuflady podświadomie pragnie, aby jego teksty zostały przeczytane. Portal literacki jest właśnie wirtualną szufladą, do której teoretycznie każdy może zajrzeć, tylko mało kto tak robi. Mnie psychiatra poradził, żeby w trudnych momentach pisać, zamiast zażywać antydepresantów i faktycznie czuję się lepiej. Pozdrawiam serdecznie. ?
  18. @Łukasz Jasiński Jednostka, której odebrano wszystko za wyjątkiem wolnej woli w walce z nieludzkim systemem. Wołanie spragnionego na pustyni, którego nikt nie usłyszy. Trochę zbyt subiektywne jak na mój gust oraz trąci niepotrzebnie teorią konspiracji, ale mocno poruszające i gładko się czyta.
  19. „Boże spraw, żeby wszystkie moje dziewczyny były zdrowe i nigdy na siebie nie wpadły!” — dobrodziejstwo tego życzenia miałem docenić poniewczasie. Gdyby nie małe niedopatrzenie, wszystko poszłoby zgodnie z planem, jednak diabeł siedzi w detalu i to on w końcu decyduje o naszym losie. Pociągi wjeżdżały o tej samej porze. Pomachała mi ręką z okna w pierwszym wagonie i kiedy przeszedłem na koniec peronu, czekała tam na mnie. Miała na sobie białą bluzkę i brązową spódnicę, na ramieniu zwinięty żakiet, w ręku niedużą torbę z podręcznym bagażem. Przywitałem ją, chwyciłem za torbę i ruszyliśmy w kierunku wyjścia: ja przodem, ona pół kroku za mną, ściskając w ręku bukiet kwiatów, które dostała przed chwilą. Dobrze było zobaczyć jej stęsknione oczy, więc czemu akurat w tym momencie pomyślałem o tej drugiej, która według precyzyjnie opracowanego planu powinna witać wschód słońca trzysta kilometrów stąd? Myśl ta to był zły omen: stała z plecakiem na ramieniu przy przeciwnej krawędzi peronu. Uszczypnąłem się, nie chciała zniknąć. Widząc mnie, podskoczyła z radości i zaczęła biec w moim kierunku. Nagle stanęła jak wryta, a uśmiech momentalnie znikł jej z twarzy. Ta obok mnie zauważyła ją również i ich spojrzenia skrzyżowały się w powietrzu jak szpady. Stały tak przez chwilę, taksując się nawzajem wzrokiem, a potem spojrzały na mnie, cóż to wszystko znaczy? Usiłowałem szybko zebrać myśli, szukałem najgłupszej choćby wymówki, ale wciąż nie mogłem uwierzyć, że stoją tam blisko siebie, na tej samej stronie, chociaż są postaciami z różnych książek. Stan osłupienia długo mnie nie opuszczał, widziałem to w ich oczach. — Uhm… poznajcie się, to jest Róża… — Próbowałem odzyskać zimną krew. — A to Stokrotka — powiedziałem w zabawny nawet sposób, ale nikomu nie było do śmiechu. Stokrotka ściągnęła plecak i położyła go na peronie. Była nieco wyższa od tej drugiej, dość szczupła, włosy blond, upięte z tyłu czarną klamerką, oczy niebieskie, kolorem trochę podobne do moich. Miała ładną twarz, choć nigdy nie używała mocnego makijażu. Atrakcyjna, ale nie obnoszącą się tym przed światem. Ponadto bardzo wysportowana: na dwieście metrów mogła się uplasować w pierwszej trójce, na czterysta złoty medal murowany, w zespole uniwersyteckim oczywiście, bo na olimpiadę musiałaby jeszcze trochę potrenować. Róża była zupełnym przeciwieństwem: brązowe włosy, długie i proste, które czasem sobie kręciła, piwne oczy, duże i ciekawe świata. Kolor włosów znakomicie kontrastował z jasną karnacją. Ubierała się elegancko i gustownie, jakby przyjechała prosto z Paryża lub Mediolanu. Chodziła na lekcje baletu i znakomicie tańczyła. Do tego była małomówna, co uważałem za dużą zaletę. Widząc moje zaambarasowanie, uśmiechnęła się nieznacznie na znak, że doskonale rozumie jego powód. Tym pół-uśmiechem naprowadziła mnie na jedyne rozsądne rozwiązanie: udawać, że wszyscy znaleźliśmy się tutaj przypadkiem i powinniśmy to spotkanie traktować jako szczęśliwy zbieg okoliczności. — Wyjdźmy przed dworzec… Nie będziemy przecież tak wystawać na peronie — zaproponowałem, lecz w moim głosie nie było pewności siebie. — Wiesz, ja może jednak zaczekam na pierwszy powrotny pociąg do Szczecina — odcięła Stokrotka. — Następny pociąg podstawiają dopiero po południu. — Wolę stać tutaj cały dzień, niż być w twoim towarzystwie choćby minutę dłużej. Podniosła plecak, podeszła w kierunku najbliższej ławki i usiadła na niej, bokiem, żeby nie patrzeć na mnie. Mogłem się tego spodziewać. Na jej miejscu zareagowałbym tak samo. Było mi okropnie żal, że to uczucie, które miała dla mnie, stało się nagle siłą niszczącą. Przed oczami przesunęła mi się scena nad Jeziorem Głębokim: Leżeliśmy pośród wysokich traw, głaskanych delikatnie podmuchami wiatru. Przy brzegu fale kołysały kajak, w którym schowaliśmy ubranie. Trzymając się za ręce, patrzyliśmy na obłoki płynące lekko po niebie. Jej ciało miało zapach łanów pszenicy, brzemiennych, mokrych od deszczu. Nigdy przedtem, z żadną kobietą, nie było mi tak dobrze. Teraz wiedziałem, że ten dzień już nie powróci, jest wspomnieniem, jak pożółkła kartka papieru w pudełku z listami. Gdyby nie ta głupia pomyłka mielibyśmy przed sobą wiele takich dni, może nawet całe życie. Róża wciąż stała obok mnie. Poprosiłem aby usiadły razem, niech nie myślą, że biorę stronę którejś z nich. Sam przycupnąłem na krawędzi ławki. — Jaką miałaś… miałyście podróż? — zapytałem, żeby przerwać nieznośne milczenie. — Nie najgorszą — odpowiedziała Róża. Wydawało mi się, że lepiej znosi konfrontację. Zawsze wychodziła z założenia, że nie ma sensu się martwić, skoro i tak niczego to nie zmieni. — A ty? — zwróciłem się do Stokrotki. — Jakby kogoś to obchodziło. — Obchodzi mnie. — Tak? A to, jak ja teraz wyglądam, o tym nie pomyślałeś? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Gdybym był swoim obrońcą, wniósłbym natychmiastowy sprzeciw: Wysoki Sądzie, nie mogłem przewidzieć sytuacji, która nigdy nie powinna się wydarzyć. Na świadka powołuję diabła. — Nawet jeśli nie dziś, to i tak kiedyś bym się dowiedziała. Miała rację, dwa zero dla niej, ale obrywam w bańkę! — Jak długo się znacie? — zapytała Różę. Zostałem wyeliminowany z dalszej dyskusji. Nie pozostawało mi nic innego, tylko biernie się przysłuchiwać rozmowie. — Trzy lata. — Tak długo? — Nie mogła uwierzyć. — A wy? — Poznałam go trzynastego kwietnia, o godzinie dwudziestej osiemnaście… — mówiąc to wyjęła z plecaka cienki zeszyt i zajrzała na jedną z kartek. — Tak, nie pomyliłam się. Wyciągnęła z kieszeni długopis i zaczęła coś zapisywać. — Wynika z tego, że znamy się… przepraszam, znaliśmy się… cztery miesiące, dziewięć dni, czternaście godzin i trzydzieści sześć minut. Popatrzyła na mnie z ironicznym uśmiechem, jakbym był jej partnerem w konkurencji o puchar świata i zawalił wyścig kilka metrów przed metą. — Nie najgorszy wynik, co? Czemu one to robią? Mówią takie rzeczy, jakby szukały zemsty. Czemu nie chcą ocalić tego co piękne? Popatrzyłem na ten zeszyt, który wciąż trzymała w ręku, jakby zamierzała wrzucić go do kosza stojącego obok ławki. Jego istnienie odkryłem w drugim miesiącu naszej znajomości. Przyjechałem wczesnym rankiem, kiedy jeszcze spała. Nie chcąc jej zbudzić, ostrożnie rozpakowywałem torbę i wówczas zauważyłem zeszyt leżący na stoliku, przy głowie łóżka. Otworzyłem go, zacząłem czytać, a linijka po linijce ciekawość zamieniała się w przerażenie. Zapisywała w nim każdą chwilę spędzoną beze mnie, każdy szczegół, który mógł mnie przypominać, najintymniejsze zwierzenia, słowa jakich ja sam nigdy nie miałbym odwagi powiedzieć, cóż dopiero zapisać. Łechtało to moją próżność, jednocześnie zasiewało wątpliwość, czy ten brak równowagi pozwoli nam długo być ze sobą. — Nie wyrzucaj tego, proszę! — To mój pamiętnik, mogę zrobić z nim co zechcę. — Właśnie dlatego. To jest twoje życie, nie niszcz go, bo możesz tego żałować. — Po co ja to w ogóle pisałam — rzekła do siebie, lecz jednak schowała zeszyt do plecaka. Odetchnąłem z nadzieją: jeszcze nie wszystko stracone. Na tor obok wtoczono skład pustych wagonów. Peron zaczął się zapełniać ludźmi; co chwila przejeżdżały po nim elektryczne wózki z bagażem. Minęło południe i słońce przygrzewało coraz mocniej. — Słuchajcie, nie ma sensu tkwić tutaj w nieskończoność. Chodźcie, usiądziemy w cieniu drzew po drugiej stronie dworca. Nie czekając na reakcję, złapałem za torby z bagażem i skierowałem się w stronę schodów na końcu peronu. Dziewczyny podniosły się i bez słowa poszły za mną. Usiedliśmy na jednej z ławek przy alejce ciągnącej się wzdłuż dworcowego placu. — Chcecie coś do picia albo lody? Pewnie jest wam gorąco. — Teraz przynajmniej nie będziesz musiał mówić wszystkiego dwa razy — dogryzała Stokrotka. Róża zdawała się być bardziej wyrozumiała. — Gdybyś mógł mi kupić tylko butelkę wody. Poszedłem do pobliskiego kiosku i stanąłem na końcu długiej kolejki. Upłynęło trochę czasu zanim wróciłem i zauważyłem, że dyskutują o czymś zawzięcie. — Ach tak, to dlatego nie chciał się wtedy spotkać… Bo w tym czasie był z tobą. — Róża uzupełniała brakujące elementy układanki, unikając mojego wzroku. Czułem, że nawet i jej pobłażliwość ma się ku końcowi. — A następnego miesiąca, kiedy chciałam go odwiedzić, powiedział że nie może, bo maluje mieszkanie. — Maluje? Ty w to uwierzyłaś? — Kłamca! No tak, proszę, śmiało… Ulżyjcie sobie kwiatki, powiedzcie kim naprawdę jestem: uwodziciel, niewierny, niewdzięcznik, egoista, nieczuły, ignorant, impotent… Co takiego? Chyba już trochę przeholowały. Byłem znużony tym wysiadywaniem na ławce przed zatłoczonym dworcem. Chcą dokonywać nade mną sądu, to niech tam argumentują choćby i cały wieczór, ja wracam do akademika. — Kwiatuszki zbierajcie się, przenocujecie u mnie. Stokrotka przeszyła mnie wzrokiem, jakby się przesłyszała. — Widzisz go? Ale bezczelny, proponować nam coś takiego w tej sytuacji. — A macie inne wyjście? Chcecie się telepać do domu nocnym pociągiem przez pół Polski? — Już ty się o nas nie martw. Wynajmiemy pokój w hotelu na jedną noc. Co o tym myślisz? — Czemu nie — zgodziła się Róża. — Przecież nie znacie miasta, a teraz pełnia sezonu, wszystko wynajęte. — To może raz w życiu zachowasz się jak dżentelmen i zdobędziesz się na gest? Przeszliśmy na postój po drugiej stronie placu. Po kilkunastu minutach nadjechała taksówka. Usiadły z tyłu, ja obok kierowcy. — Hotel Nadmorski, proszę. — Panie kochany… Tu jest bulwar nadmorski, teatr nadmorski, restauracja nadmorska… To całe miasto jest nadmorskie. — Taksówkarz popatrzył na mnie jakbym był nietutejszy. — Adres pan zna? — To ten nieduży hotel, zaraz przy plaży, jak się jedzie do Redłowa… — Aha, kurwidołek! Od razu trzeba było tak mówić. Jazda zabrała niecałe dziesięć minut. Róża i Stokrotka miały miny, jakby nie były pewne, czy będzie to odpowiedni kąt na nocleg, ale się uspokoiły gdy dojechaliśmy na miejsce: stylowy, dwupiętrowy budynek, otoczony bujną zielenią, na malowniczej skarpie z widokiem na morze. Pokoju jednak nie było, chyba że za specjalną cenę, o czym doskonale wiedziałem, lecz zależało mi, żeby się przekonały same. Ponadto chciałem zyskać na czasie i pozbawić je możliwości powrotu nocnym pociągiem. — Niech pan zaczeka — zawołałem w stronę kierowcy, który nie zdążył jeszcze odjechać. — Kurs na Grabówek, ulica Kapitańska. W akademiku zajmowałem duży pokój z balkonem. Właściwie nie był to typowy akademik, ale zwykły blok mieszkalny, zakupiony przez szkołę morską. W mieszkaniu znajdowały się jeszcze dwa pokoje, kuchnia, łazienka i oddzielna ubikacja. Zwykle kwaterowało w nim siedmiu studentów, ale podczas wakacji mieszkałem tylko z jednym kolegą. Jutro niedziela, a w niedzielę nie spodziewałem się gości. Zaprowadziłem dziewczyny do kuchni, bagaże zaniosłem do pokoju. Stokrotka usiadła na parapecie przy oknie. Było to jej ulubione miejsce. Stamtąd roztaczał się widok na port, stocznię i zatokę, po której zaledwie miesiąc temu płynęliśmy statkiem do Jastarni. Róża skorzystała z łazienki. Zostałem ze Stokrotką i zauważyłem, że początkowe rozgoryczenie już jej odeszło. Przecież ona cały czas czuje do mnie to samo. Te kilka słów, które powiedziała dziś w złości, nic nie znaczą. Chciałem dotknąć jej włosów, lecz odsunęła głowę. Do kuchni weszła Róża. Popatrzyła na nas badawczo, ale zaraz się uspokoiła i zajrzała do świecącej pustką lodówki. — Ładnie się przygotowałeś na mój przyjazd — wygarnęła mi w oczy, zamykając prędko drzwiczki. A kiedy miałem zrobić zakupy, skoro cały dzień zmarnowaliśmy na dworcu? Niezrażona wyciągnęła z torby słoik z wekowanym mięsem, drugi z grzybami, a także kostkę masła i chleb, które przezorna zabrała ze sobą. Znalazła w szufladzie nóż i zaczęła przygotowywać coś do jedzenia. — Daj spokój, ja się tym zajmę. — Chciałem odebrać jej nóż, ale nie pozwoliła. — Siadaj i nie przeszkadzaj, też musisz być głodny. Nie jadłeś cały dzień. Zastanawiałem się, co dalej. Nie pojechały do domu, to znaczy, że chcą zostać ze mną. Kolacja była gotowa. Siedliśmy do stołu: kwiatuszki pod ścianą, ja pośrodku. Razem tworzyliśmy doskonały trójkąt równoramienny. Tak się nie da żyć, żadna kobieta nie zaakceptuje takiego układu. Było idealnie kiedy nie wiedziały o sobie. Teraz nasz trójstronny związek nie ma sensu. — Czemu nic nie jesz? Róża chciała poznać moje zamiary już teraz, pewnie dlatego, żeby mogła spać ze spokojną głową. — Nie mam ochoty — odpowiedziałem wymijająco. — Idę, pościelę wam łóżka. Nie siedźcie zbyt długo. Zgasiłem światło i położyłem się na tapczanie, obok drzwi wychodzących na balkon, ale z nadmiaru wrażeń nie mogłem zasnąć. Przysłuchiwałem się o czym rozmawiają, lecz docierały do mnie tylko strzępy słów. W łazience zaszumiał prysznic. Kąpie się, która z nich? A może obydwie? Starałem je sobie wyobrazić pod prysznicem: Mokre włosy każdej z nich wyglądały tak samo. Róża miała bardziej kuszące usta. A piersi? Obydwie miały za małe, Róża ociupinkę pełniejsze. Punkt dla niej. Czekałem aż się odwrócą. Ta po lewej stronie była nieco szersza w biodrach i miała okrąglejsze pośladki. Punkt dla Stokrotki. Zmierzyłem nogi. Stokrotka miała dłuższe. Remis. Drzwi od łazienki się otworzyły i weszła do pokoju. W ciemności nie widziałem jej twarzy, ale po krokach rozpoznałem Różę. Położyła się na dolnym łóżku. Po chwili prysznic w łazience zaszumiał znowu. Wydawało się, że Stokrotce kąpiel zajęła nieco mniej czasu. Czy to znaczy, że tamta dba bardziej o higienę osobistą? Chciałem się przekręcić na bok, ale do pokoju weszła Stokrotka. Przymknąłem oczy i leżałem bez ruchu, jakbym przyrósł do krawędzi łóżka. Stanęła blisko balkonu, dokładnie w miejscu, gdzie sączące się przez firankę promienie ulicznej latarni oświetlały jej postać. Miała na sobie białą haleczkę z prześwitującego tiulu, zdobioną czarnymi kwiatkami pod dekoltem. Tą samą, którą założyła kiedy spędziliśmy pierwszą noc. Wiele bym dał, by móc cofnąć czas. Postała chwilę koło mnie, po czym podeszła do łóżka, gdzie leżała Róża, wspięła się po krótkiej drabince i położyła na górze. Leżeliśmy tak w milczeniu udając, że śpimy. Jakie to nienaturalne. W pewnej chwili, któraś z nich się odezwała: — Śpisz? — Nie. — A on, śpi? — Chyba tak. Mówiły szeptem i nie mogłem rozpoznać ich głosu. — Czy pamiętasz dzień, w którym się poznaliście? — Oczywiście. Pracowałam z jego ciotką w redakcji. Przygotowywałam się do egzaminów na studia, a w wolnych chwilach chodziłam do teatru albo na wystawę. — Sama? — Tak, bo nie znałam w tym mieście nikogo. — To jak się poznaliście? — Jednego razu, jego ciotka zabrała mnie do jego domu na obiad. Byłam przerażona kiedy zobaczyłam, ile on potrafi zjeść. A więc teraz Róża oskarża mnie, że jestem żarłokiem. — Gdzie mu to idzie? Przecież jak ja go poznałam to musiał nosić szelki, bo spodnie mu zlatywały. — Nie miał mamusi, żeby mu gotowała. Do tego jeszcze jestem maminsynkiem. — A jak go zobaczyłaś pierwszy raz, spodobał ci się? — Nie od razu. — A kiedy? — Następnego lata. Przyjechał po mnie do redakcji. Był opalony i miał na sobie taką modną koszulę, wąskie spodnie… Myślałem, że wreszcie zasnęły, ale po kilku minutach któraś wyszeptała: — Co z nami teraz będzie? — Ja jutro wracam do domu, ty rób jak chcesz. — Zostawisz go? — Nie widzę innego wyjścia. — Ja też już z nim nie będę. Zasłużył na to. Najlepiej pojedźmy pierwszym porannym pociągiem. Zostawmy go tutaj samego. — Ja pojadę tym o dziesiątej, chcę się wyspać. — W takim razie śpij, dobranoc. — Dobranoc. Kobiety zasnęły w doskonałej zgodzie. Kiedy się obudziłem, łóżka były puste. Wszedłem do kuchni. Siedziały przy stole i jadły śniadanie. — Smacznego. Mruknęły coś pod nosem, nie odrywając wzroku od talerza. Do diabła z tym! Niech jadą precz. Mało to dziewczyn w świecie? W każdym porcie jedna, a na promach to nawet kilka na jednym rejsie. Niech tylko wyjdę w morze, zapomnę o nich. Zapaliłem i mocno się zaciągając, patrzyłem na nabrzeże daleko w dole, gdzie zacumował olbrzymi statek Ro-Ro załadowany fajnymi autami. Skończyły jeść, poszły do łazienki, a potem zajęły się pakowaniem rzeczy w pokoju. Gdy były gotowe do wyjścia, stanęły wyprężone przede mną, jak na odprawie warty honorowej. — Musimy jechać — oznajmiła Stokrotka. — Przecież możecie zostać tu do następnej niedzieli. W dzień mam praktykę w porcie, ale popołudnia wolne. — Zostać? Jak ty to sobie wyobrażasz? — Zwyczajnie, jak troje prawdziwych przyjaciół. — Nie nadajesz się na przyjaciela. — Ach tak? — Zdusiłem peta w popielniczce i podszedłem do nich tak blisko, żeby patrząc mi w oczy musiały zadrzeć głowę do góry. — Wobec tego, na co czekacie? — Musisz wybrać jedną z nas — postawiła warunek Stokrotka. — A co się stanie z tą, której nie wybiorę? — Pojedzie i więcej jej nie zobaczysz. — To straszne. Do końca życia jej nie zobaczę. Żartujesz sobie, czy życzysz mi, żebym umarł tak wcześnie? Starałem się ją przegadać, zyskać na czasie, ale wiedziałem, że nadeszła ta chwila i nie można jej odwlec. Nie chciałem i nie potrafiłem dokonać tego niemożliwego wyboru. To tak jakbym miał zdecydować, którą nogę dać sobie odciąć. Lepiej być odrzuconym, aniżeli zmuszonym odrzucić kogoś. Żadna nie zasługiwała na taki los, a jednak jedną z nich musiał spotkać i to zaraz. Złapałem Stokrotkę za rękę i pociągnąłem ją do stołu. Usiedliśmy. Nie wypuszczając ręki, spojrzałem jej prosto w oczy. — Wybrałem. Chwilę siedziała blisko mnie, próbując się uwolnić, lecz nie puszczałem. W końcu rozluźniłem uścisk. Wtedy się wyrwała i pobiegła do pokoju. Złapała za plecak i usiadła na łóżku. Podszedłem do niej i zobaczyłem, że po policzkach spływają jej łzy. Wyjąłem z kieszeni chusteczkę i zacząłem je ocierać. — Żaden facet nie jest wart twoich łez, a tym bardziej ktoś taki jak ja. Zanim się rozstaniemy obiecaj, że nigdy więcej nie będziesz płakać, nie z takiego powodu. Wyszedłem na korytarz i poprosiłem kolegę, żeby odprowadził ją na dworzec. Dotrzymałem towarzystwa Róży. Dlaczego jej, nie byłem całkiem pewien. Może dlatego, że nie nalegała tak kategorycznie, żeby wybrać jedną z nich. A może pozostać wiernym dziewczynie, z którą spędziłem tylko cztery miesiące to było zbyt wiele. Cokolwiek zrobiłem, musiało boleć jak diabli. Bóg dał ludziom wolną wolę, aby zadawali sobie rany.
  20. @[email protected] Podróż samolotem jest o wiele bezpieczniejsza niż tramwajem. Im częściej latasz, tym bardziej zmniejszasz ryzyko wypadku. Ja się boję stać na ziemi. Dziękuję za przeczytanie i komentarz w formie wierszyka ?
  21. Nieważne dokąd lecisz; ważne z kim. O Jawę zahaczyłem pierwszy raz, nie żebym sobie tę wyspę pieprzu i goździków celowo upatrzył, ale ponieważ inne trasy nie wchodziły w grę: wszystkie miejsca były zarezerwowane, bądź ceny bajecznie wysokie. Ten stan rzeczy tłumaczono przedświątecznym sezonem, chociaż nigdy nie wiadomo, która pora roku sprzyja podróżowaniu. Wiosennym porankiem opuściłem dom, do Frankfurtu przyleciałem jesienią, w Warszawie witała mnie zima, a po kilku godzinach lotu, deszcz, nocne przymrozki, pozbawione liści drzewa były ledwie wspomnieniem. W stolicy Indonezji trafiłem na czterdziestostopniowy skwar i zaskakująco suchy dzień, jednak pod dość zamglonym niebem. Samolot wylądował punktualnie, a do przesiadki zostały niecałe dwie godziny, pozostawiając niewiele czasu na spacery i bliższe zbadanie okolicy. W pamięci utkwiło mi tylko, że hol był przestronny i nowoczesny, sklepy przyjazne i bardziej amerykańskie niż azjatyckie, pachnące kosmetykami i drogą biżuterią, a nie jak reszta Indonezji duszącymi przyprawami: kurkumą, kminkiem, cynamonem, kolendrą… Krążyłem pierścieniem łączącym cztery terminale, bardziej dla rozprostowania nóg niż z ciekawości, ale również oglądałem wystawy, jak zwykle porównywałem ceny, a gdy chodzenie mnie znudziło, usiadłem w poczekalni. Wzywano właśnie na pokład pasażerów klasy pierwszej i biznesowej, potem tych na wózkach i matki z dziećmi, a dopiero na końcu regularną trzodę, upychając ją rzędami od ogona w kierunku dzioba, chociaż i tak nikt nie przestrzegał kolejności. Większość podróżnych stanowiły blade twarze, ale tu i ówdzie, jak w bezowym cieście nadziewanym malinami, przebijała ciemniejsza karnacja Azjatów różnych nacji i religii. Pokazując asystentce kartę pokładową, przypomniałem sobie moment odlotu na początku wyprawy — wtedy łatwo fantazjować z kim zleci podróż, bo instynkt samoczynnie szuka okazji, ale teraz nie ma to już znaczenia. Nawet nie spojrzałem na siedzącą obok. Zrzuciłem na podłogę koc i poduszkę, usiadłem w wąskim fotelu, zapiąłem pas i patrząc nieruchomo w ekran przede mną, rozmyślałem na ile gorące przywitanie czeka mnie w domu. W tym czasie maszyna zdążyła zatoczyć półkole, pogasły światła, ucichły rozmowy. Czekałem na przeraźliwe wycie, po którym nastąpi wciskający w fotel zryw, kadłub zacznie drżeć i podskakiwać, ale magiczna siła nie poderwała nas do lotu, wciąż sunęliśmy na kółkach z dziobem przy ziemi. Ten sam cykl powtarzano kilkakrotnie: wycie, zryw, wstrząsy i za każdym razem kończyło sekwencję ciche buczenie turbin na wolnych obrotach. Odnosiłem wrażenie, że samolot jest żywym stworzeniem, ma dość latania ruchem wahadłowca między odległymi miastami i chce sobie po prostu odpocząć. Siedzący przy oknach wyglądali na zewnątrz, dopóki ich uwagi nie pochłonął głos pilota z głośników. Mówił w lokalnym języku, żebym nie mógł zrozumieć jednego słowa, ale z niespokojnych min niektórych pasażerów wywnioskowałem, że komunikat jest o czymś ważnym. Istotnie, nie była to prognoza pogody, gdy pilot powtórzył treść komunikatu po angielsku, z zabawnym akcentem, jakby opowiadał śmieszny kawał: — Ladies and gentlemen, proszę o uwagę… Mamy mały problem z silnikiem, nic poważnego… W tym miejscu zrozumiał, że to co mówi nie jest wcale dowcipne i spróbował nieco inaczej: — Na trzech silnikach można spokojnie lecieć i wylądować, ale niestety z pełnym obciążeniem nie wystartujemy — zakończył niezbyt optymistycznie. Później uspokoił wszystkich, żeby czekali cierpliwie aż zaparkujemy u rękawa i tam będziemy sobie wypoczywać, podczas gdy personel techniczny prędko usunie usterkę. Jakoś nie mogłem uwierzyć w ostatnie słowa. Na lotnisku wszystkie czynności wykonują w zwolnionym tempie, opóźnienia to normalna rzecz, samoloty nigdy nie odlatują na czas, bo lepiej stać na ziemi i chcieć pofrunąć, niż szybować wysoko nad chmurami i tęsknić za twardym gruntem. Usiadłem przy przeszklonej ścianie, w miejscu skąd miałem dobry widok na mój samolot, odwrócony teraz niebiesko-turkusowym ogonem, na którym wymalowano pięcioma gładkimi liniami różnej długości jakiegoś mistycznego ptaka. W pobliżu samolotu nie było nikogo, a pasażerowie zniknęli w labiryncie lotniska. Czyżbym tylko ja chciał stąd odlecieć jak najprędzej? Licząc upływające minuty, próbowałem przewidzieć, co mnie czeka. Jeszcze odwołają lot i noc spędzę tutaj na ławce, bo na hotel szkoda mi pieniędzy. Najgorsze, że myślami byłem już w domu i najmniejsza choćby przeszkoda miała rozmiar katastrofy. Patrzyłem na furgonetkę podjeżdżającą do samolotu. „To pewnie ta ekipa fachowców w rękawiczkach i białych fartuchach z laboratorium Boeinga, która rozpocznie za chwilę naprawę” — pomyślałem z nadzieją, tymczasem ze środka wyszło kilku łapserdaków w żółto-białych kamizelkach, kaskach na głowie i pękatych słuchawkach na uszach. Wskoczyli na skrzydło, otworzyli po krótkiej naradzie nieduży właz, coś tam gmerali przez chwilę, ale wkrótce wrócili do wnętrza samochodu. Przynieśli stamtąd napoje w puszkach i żarcie w plastikowych pojemnikach, posiadali dookoła otwartej na oścież, niczym nie zabezpieczonej klapy i nie zważając na ogłuszający huk pobliskich samolotów oraz nieznośny zapach lotniczej benzyny, przystąpili do konsumowania posiłku. Na skrzydle samolotu wciąż leżały narzędzia: nie jakieś wyrafinowane mikroskopy i laserowe mierniki, tylko zwykłe śrubokręty, młotki, obcęgi, jakich nawet ja potrafię używać w codziennych robótkach. Nie miałem siły na to patrzeć i postanowiłem poszukać budki telefonicznej, żeby zadzwonić do żony. Czekała dwa tygodnie, zaczeka jeszcze jedną noc. O dziwo po wykręceniu numeru usłyszałem jej głos i rozważałem, czy takiej sztuki mógłbym dokonać w Polsce, czy przypadkiem Indonezja nas nie przegoniła, przynajmniej w dziedzinie telekomunikacji. Powiedziałem żonie, żeby nie wyjeżdżała po mnie na lotnisko, bo ze względu na złą pogodę, mój lot skasowano. Potem wróciłem do poczekalni i dopiero wtedy zauważyłem tę samą Chinkę, która siedziała obok mnie w samolocie. Posłała mi nieśmiały uśmiech, jakby czas dzielony wspólnie na pokładzie dał jej prawo traktowania mnie jak znajomego. Udałem, że jestem czymś bardzo zajęty, a tak naprawdę nie miałem ochoty na rozmowę. — Ale mamy pecha — powiedziała, pokazując ręką na samolot. Pokiwałem przytakująco głową, a w duchu przyznałem, że nie jest znowu taka zła: miała dość jasną cerę, jakby nigdy nie wychodziła na słońce bez parasolki, całkiem okrągłe oczy i ładny uśmiech, odkrywający rzędy śnieżnobiałych zębów. Prawie wcale biustu, lecz przy szczupłej, zgrabnej sylwetce, każdy biust wygląda dobrze. Odtąd nie odstępowała mnie na krok, przylgnęła do mnie, jakbym był jej przewodnikiem albo tatusiem, choć aż tak dużej różnicy wieku między nami nie było. Dochodziło południe. Przed nami siedem godzin lotu, plus cztery godziny różnicy czasu, bo lecimy zgodnie z kierunkiem obrotu kuli ziemskiej. Może zdążymy, trzeba być dobrej myśli. — A jeśli nie? — Chinka zasiała wątpliwość. — Wtedy zawrócą nas do Melbourne. — Czemu tam? — spytała zdziwiona, a jej oczy przybrały jeszcze bardziej okrągły kształt. — Bo to najbliższe lotnisko gdzie nasz samolot może wylądować. — To w Melbourne pozwalają lądować o północy? — Pozwalają. — A czemu nie w Sydney? „Żebyś miała urozmaiconą podróż” — miałem zamiar jej odpowiedzieć, bo już zaczynała mnie irytować tymi pytaniami, ale zagryzłem usta i tłumaczyłem cierpliwie jak dziecku: — W Melbourne lotnisko jest daleko od centrum miasta, a w Sydney w samym środku. — Nie mogli zbudować gdzieś dalej? — Mogli, ale sądzili, że samoloty będą lądować od strony morza, nie przelatując nad domami. — A nie mogą? — Mogą startować i lądować tylko pod wiatr, a wiatr nigdy nie wieje w przeciwne strony równocześnie. — I oni tego nie wiedzieli? — Wiedzieli, ale miasto było wtedy mniejsze, a samoloty nie tak hałaśliwe. Po tym woleju pytań i odpowiedzi zapadło milczenie, nie na długo. — Nigdy nie byłam w Melbourne, jak tam jest? Pociągnąłem łyk soku pomidorowego, którym poczęstowała mnie przechodząca stewardessa i już na spokojnie podsumowałem informacje wyczytane w przewodniku turystycznym: — Przyjemne miejsce do zwiedzania i zamieszkania, bardziej europejskie niż amerykańskie, duży wybór przedstawień teatralnych i muzyki, ciekawa architektura, największa na świecie sieć tramwajowa… Słuchała kiwając lekko głową, lecz gdy skończyłem, na jej dziecięcej twarzy zauważyłem wahanie. — A plaże ładniejsze niż u nas? — Plaże są niczego sobie, woda spokojniejsza, bo w zatoce… — Jak to? — weszła mi w słowo. — Przecież większość uważa plaże w Sydney za najpiękniejsze na naszej planecie. — Owszem, piękniejszych nie widziałem, oczywiście w obrębie dużego miasta. — Wiedziałam, dlatego tam mieszkam — skwitowała ucieszona. Dalszą rozmowę przerwał kolejny komunikat pilota, który potwierdził nasze obawy: ze względu na opóźnienie skierują nas do Melbourne. Odpowiedziało mu ogólne poruszenie wśród pasażerów. Siedzący przede mną Pommy*, powstał ociężale z miejsca i chodząc korytarzem zaczął organizować coś w rodzaju akcji klasowej przeciwko liniom lotniczym. Miał do tego słuszne powody, gdyż był jednym z uczestników wycieczki i ta nieoczekiwana zmiana trasy pokrzyżowała mu harmonogram. Nalegał na zwrot opłaty za bilet lub bodaj darmowy nocleg w Melbourne. Na to drugie żądanie kapitan po konsultacji z przewoźnikiem wyraził zgodę, lecz wkrótce wyszło na jaw, że nie ma miejsc w hotelach, ani kwaterach prywatnych udostępnianych w takich wypadkach. — To skandal! — pomstował grubas. — Wytoczę wam proces w sądzie! Nikt go nie słuchał, bo w ostatniej chwili firma przewozowa zaoferowała każdemu pasażerowi jako formę rekompensaty czek na dwieście dolarów. Kilka minut przed północą wylądowaliśmy na lotnisku Tullamarine w Melbourne. Następny samolot do Sydney odlatywał za sześć godzin. Pożyczyłem mojej współpasażerce Asmarze, szczęśliwej drogi i ruszyłem w poszukiwaniu atrakcji, za które mógłbym zapłacić czekiem. Wspaniałomyślna oferta miała haczyk: czek można było spieniężyć jedynie na lotnisku, a o tej porze wszystkie punkty sprzedaży zamknięto na klucz, za wyjątkiem McDonalda i baru bistro. Mac świecił pustką, można było wygodnie siedzieć samemu przy stole, ale nie sądziłem, żebym dał radę wydać tam choćby połowę ofiarowanej sumy. Natomiast bar był załadowany po brzegi ludźmi z mojego samolotu, jak okręt wrzaskliwą załogą. Prym wiódł Anglik-wichrzyciel. Otaczała go gromada ludzi przy największym stole, zastawionym ciasno szklankami i butelkami różnego koloru. Awanturniczy nastrój nie opuszczał Anglika, a wprost przeciwnie: w miarę spożywanego trunku, ryczał niczym lew i tym zyskiwał sojuszników w walce z nieludzkim systemem. Stanąłem za ladą i zamówiłem koniak, najdroższy jaki mają. Czekając aż podadzą, spostrzegłem Asmarę idącą pasażem. Ona zauważyła mnie również, bo szybko zmieniła kierunek i podeszła do mnie. — Fajnie, że jesteś. Wypij za moje zdrowie, bo nic innego nie można tutaj kupić — to mówiąc podała mi swój czek, taki sam, który przed chwilą odebrałem w okienku linii lotniczych. Poprosiłem barmana, żeby nie tracił czasu na nalewanie i zostawił mi butelkę, a do tego podał drugi kieliszek. — A ty nie wypijesz mojego? — Picie alkoholu dla wyznawcy islamu to ciężki grzech — wyrzuciła mi Asmara, mrużąc przy tym lekko oko, żebym nie miał pewności czy mówi serio, czy to jakieś zgrywy. — A w mojej religii odmowa wypicia jest czymś o wiele gorszym — odpowiedziałem w równie dwuznaczny sposób. — To skąd ty jesteś? — Z Polski — musiałem powtórzyć dwa razy, bo za pierwszym razem usłyszała „z Holandii”. — Gdzie to jest? — Taki nieduży kraj między Rosją i Niemcami — wyjaśniłem. — Indonezja to również mnóstwo małych państewek — pocieszyła mnie szerokim uśmiechem na buzi. Wypijając powoli zawartość butelki, słuchałem jej opowieści: Asmara pochodziła z zamożnej rodziny osiadłej w Dżakarcie. Do Sydney przyjechała studiować business management. Poznała kogoś na uniwersytecie, a potem wystąpiła o pobyt stały. Potrzebowali wtedy osób religii islamskiej w policji, ale żeby dostać tam pracę, musiała zrezygnować z obywatelstwa Indonezji i odtąd była gościem we własnym kraju. Z początku nie brzmiało to wiarygodnie, lecz nie miałem powodu, żeby jej nie wierzyć. Uznałem, że takie jak ona też są potrzebne w roli stróża porządku, bo niewierna pałująca muzułmankę w miejscu publicznym może wzbudzać niezdrowe emocje, a swoja swoją to co innego. Dalszy ciąg zwierzeń zakłóciła zapowiedź o odlocie naszego samolotu do Sydney. Poszliśmy razem do odprawy, ale posadzono nas daleko od siebie. Asmara namówiła osobę siedzącą obok niej, by zamieniła ze mną miejsce. Zamiast smukłych, drobnych asystentek Garuda Indonesia, obsługiwały nas teraz kowbojki o wybujałych kształtach, w bluzkach w podłużne, biało-czerwone pasy i kapeluszach jackaroo**, zatrudniane przez Ansett Australia. Dziś ta kultowa linia należy do historii; została wyparta przez bardziej ekonomiczne: Jetstar, Virgin, Rex… Przelot między dwoma największymi miastami Australii z dziewczyną jest jak randka na wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Lot zabiera niecałą godzinę, z czego większość czasu schodzi na wznoszenie i opadanie, a tylko krótką chwilę trwa ruch idealnie poziomy — wtedy należy złożyć oświadczyny lub co najmniej wyznać jej miłość. Nietrudno znaleźć właściwe słowa, kiedy w powietrzu tłoczonym do kabiny czuć zapach jajecznicy, pieczonych plasterków pomidora, ociekających tłuszczem kiełbasek i wstążek chrupiącego bekonu. Pomimo wczesnej pory serwowano duże ilości Victoria Bitter, a z win: Chardonnay i Shiraz, nieomal do momentu kiedy pilot posadził jumbo jeta na długim pasie lotniska Kingsford-Smith, pośród błękitnych fal Zatoki Botanicznej. W takich chwilach papież całował ziemię, a mnie również ogarnęło wzruszenie. — Jestem bezpaństwowcem, nie należę do żadnego kraju — wyznałem. Nie powinienem tego mówić, ale dotrzymywała mi towarzystwa wystarczająco długo, żeby poruszyć osobisty temat. — Nie lubisz, kiedy nazywają cię Ozi? — brzmiała jej natychmiastowa odpowiedź. — Nie przepadam… Nie przynosi mi to żadnego zaszczytu. Wolałbym, żeby ludzie traktowali mnie jako Polaka tymczasowo zajętego czymś ważnym na Antypodach. Myślała o tym przez chwilę, po czym stwierdziła: — Wobec tego twoje życie to podróż. W tym krótkim zdaniu było sporo prawdy, lecz mimo to nie przytaknąłem, a wówczas zapytała mnie o coś, co sam ukrywałem głęboko przed sobą: — Czy myślisz o powrocie na stałe? — Myślę, że to możliwe, dopóki nie jest za późno. — Mam nadzieję, że nie jest za późno na cokolwiek tylko zechcesz — były to chyba jej ostatnie słowa. — Witaj w Sydney i bądź zdrów! — pożegnała mnie. — Dzień dobry i do zobaczenia — odrzekłem, odprowadzając ją wzrokiem. Nie jestem pewien czy ten dialog miał miejsce w samolocie, w kolejce do cła, czy na postoju taksówek. Pamiętam tylko, że był poranek, słońce świeciło wysoko, a miasto spowijała mgła. Stałem z walizką na peronie kolejki, nikt na mnie nie czekał. *Pommy — uszczypliwie Brytyjczyk. Nazwa pochodzi od przypominającego owoc granatu (ang. pomegranate) wyglądu policzków dzieci emigrantów przyjeżdżających z Wielkiej Brytanii do Australii. **Jackaroo — potocznie młody mężczyzna zatrudniony na farmie przy hodowli bydła w Australii.
  22. Czy istnieje nicość? Czy przedmiot może mieć wielkość zera? Tego typu myśli są najznamienitszym przejawem ludzkiej egzystencji. Dobre, bo krótkie, nie zabiera dużo czasu, nie nadwyręża oczu, ekologiczne.
  23. Dobry tekst. Ludzie-maszyny są potrzebni do wdrażania projektów wielkich korporacji. Tylko nie mieszałbym w to Stwórcy.
  24. Bardzo wciągająca lektura, przeczytałem całość jednym tchem. — ten dialog nie ma sensu, albo nie wyłapałem. Pozdrawiam i czekam na dalsze pańskie publikacje.
  25. @Łukasz Jasiński Bardzo bolesne i prawdziwe, chyba pisane z głębi serca w oparciu o osobiste doświadczenia. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że autor czerpie skrycie satysfakcję z ukazywania siebie jako ofiary systemu, celowo pomniejszając własne zasługi. Przytoczenie niektórych nazwisk jest konsekwentną realizacją idei przyświecającej autorowi, lecz pomniejsza moim zdaniem uniwersalność utworu.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...