Stoję twardo ciałem na ziemi,
Duchem nawet parę planet dalej.
Lecę lekko Duchem,
Imię moje wyryte na niewidzialnej skale.
Moce gotują zupę napełniając talerz tym,
Co materialne i tym, co nie.
To wszystko chaos.
Cała głębia w kałuży codzienności
Namawia do wytarcia z kurzu naszych imion.
Niemodnie służyć choć termin ten
Jakby gubił swoje prawdziwe znaczenie.
Jego chłód wybudza z odrętwienia tak,
Jak chłód jesieni i zimy po niej następującej
wprowadza w odrętwienie wszystko, co wokół żyje.
A paideiczny ład, choć w dobrej wierze budowany
A przynajmniej tak mi się wydaje -
Gnije na peryferiach wartości.
Podpalam fronesis, niech spłyną na nas rzeki oczyszczenia.
To nie istnieje naprawdę.
Czy ptaki na niebie są wolne, czy nie?
Czy milczeć roztropnie, czy pleść?
Pająk czasu złudną tka sieć.
Ze srebra.
A wieczność czeka.
Jej granice są przykute jedynie do wiatru.
A przaśny zlepek zapychaczy myśli próbujący zalepić nikłe echo
Prawdziwego ja nie poznał nawet samego siebie.
Biedny, nie poznał miłości.
A kurtyny z powiek lekkie, choć ciężkie.
Takie też mam serce.
Wciąż próbuję opisywać to, czego nie rozumiem.
Ale dziś zwyczajnie to przyjmuję.
Niebawem to usłyszysz i również przyjmiesz.
Rafał Dąbrowski