Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'kolej' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 3 wyniki

  1. Wyszedłem, na odchodne rzucając do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał mógł w pierwszym wrażeniu podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie w towarzystwie papierosa wystającego z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami. Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi. Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę, nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną lecz tak samo cyniczną melodię Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi. Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie. Noc mimo wrześniowej pory, była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych, dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo. Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich. Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki do źródła ognia i odczytałem godzinę Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila. Rozpalone żarem dnia szyny, stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy by słyszeć ten dźwięk. Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic rozrzuconych wśród kęp młodych traw. Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo, pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci. Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei, zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia. Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie. Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko. Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej. Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł z pobliskiego wiaduktu usytuowanego zaraz za łukiem szyn za moimi plecami w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym. Wspomnienie, które żyło w szynach i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę palacza i maszynisty. Wysoki brunet, ogolony na gładko, nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków. Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale. Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt. Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta, zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło. Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.
  2. _Maryanne_

    Szlaban

    Zsyłały szlabany na banery, Rena bany, na bal zsyłały. Sz. Ma tyły, bo to pociągi - figą, i co - po to były tam?
  3. Katastrofy, choć przychodzą nie wiadomo skąd, przybierają postać osób znanych oraz miejsc, gdzie zwykle spędzamy czas. W tym sensie są ledwie zauważalną alternacją zdarzeń, normalnie przemijających bez śladu. Wystarczy jednak jakiś drobiazg, sam w sobie bez znaczenia, zaistniały w nieodpowiednim miejscu, w złym czasie, żeby nagle spowodować nieszczęście nieludzkich proporcji. Określenia „zły”, „nieodpowiedni” stają się cechą szczegółów, nadawaną im dopiero po wypadku, przez ludzi potrafiących odróżnić dobro od zła, bowiem zanim do wypadku dojdzie, wszystko jest zwyczajne — ani dobre, ani złe, po prostu nijakie, jak słoneczny dzień pod błękitem nieba, wczesna, chłodna noc, pasma mgły ścielące się nad łąkami, nawoływania nocnych stworzeń od ciemnego boru… Czerwone i niebieskie ślepia semaforów łypały tajemniczo za obszernym, podzielonym szprosami w kratkę oknem. Jaśniejszy snop światła z latarni przymocowanej do ściany budynku oświetlał krawędź peronu, kilka pustych ławek, dalej odbijał się od szyn, koliście rozjaśnianych blaskiem latarek przy zwrotnicach. W niezmąconej ciszy gasnącego dnia rozległ się dźwięk dzwonka powtarzanego kilka razy. Siedzący przy stole mężczyzna poruszył się niespokojnie. Miał na sobie czarną marynarkę, pod spodem białą koszulę, zawiązaną czarnym krawatem. Na klapach marynarki widniały wyszyte złotą nitką insygnia dyżurnego ruchu. Dzwonek zabrzmiał ponownie. Tym razem siedzący podniósł słuchawkę. Po drugiej stronie rozpoznał głos dyżurnego odcinka, który zniecierpliwionym tonem wydawał mu proste polecenie, na co słuchający mruknął coś niewyraźnie i prędko odłożył słuchawkę, jakby telefon oderwał go od czegoś ważnego. Rozluźnił krawat pod szyją i przycisnął prawą dłoń do klatki piersiowej. Masował to miejsce przez chwilę, patrząc z wyraźnym wysiłkiem na światła za oknem. Pomyślał ni stąd ni zowąd o dniu, gdy jako młody człowiek zaczynał tu pracę, a wtedy twarz rozpogodził mu uśmiech, prędko zgaszony dzwonkiem, który brzmiał natarczywiej niż ostatnim razem. Teraz dzwoniła do niego Krystyna, kasjerka z budynku stacyjnego, dodatkowo zajmująca się odbiorem przesyłek ekspresowych z pociągów pasażerskich. Powiedział jej, że nie ma czasu i żeby mu nie przeszkadzała. Co za wieczór! Dopiero objął zmianę, jeszcze nie zdążył się przestawić na tryb pracy, a co chwila zawracają mu głowę. Gdyby zostawili go w spokoju choć jedną noc, pomyślał z nadzieją, lecz ciszę zakłócił kolejny dzwonek: zawiadowca stacji pouczał go o konieczności stosowania zamknięć pomocniczych w przypadku zatrzymywania pociągów na torach głównych. Jakby o tym nie wiedział! Nim położył słuchawkę, następny telefon. Znowu Krystyna. Nalegała, żeby do niej wpadł, choćby na krótko. Założył czapkę i ruszył do wyjścia. W chwili gdy zamykał drzwi, usłyszał telefon. Stał niezdecydowany na progu, a gdy telefon umilkł, wzruszył ramionami i zszedł na dół. Dyspozytornia gdzie pracował, znajdowała się w wykuszu stacyjnego budynku. Stamtąd, do kasy biletowej prowadziło osobne wejście, od strony peronu. Zatrzymał się w połowie drogi, żeby rzucić okiem na światła nastawni wykonawczej, skąd miał nadjechać za osiem godzin pociąg z Kołobrzegu. Widok przesłaniała mgła, coraz gęściejszą warstwą zalegająca nad torowiskiem. Stacja była usytuowana na łagodnym łuku, co dodatkowo utrudniało widoczność. Pchnął drzwi i po kilku krokach krótkim korytarzem, znalazł się w pomieszczeniu kasjerki. Krystyna popijała herbatę przy niedużym stoliku. W jej pokoju, urządzonym na tyłach kasy biletowo-bagażowej, nie było miejsca na nic większego. Mimo to, dzięki kobiecej zaradności, potrafiła nadać temu miejscu przytulności, jakiej brakowało przestronnym salom na stacji. Ścianę frontową zdobił wzorzysty kilim, nad nim wisiało kilka obrazków, niżej stał rozsuwany fotel, na którym od biedy można było się przespać. Podłogę przykrywał czerwony dywanik, tłumiący dokuczliwe dźwięki przejeżdżających pociągów, a na półce pod oknem rosło w kolorowych doniczkach wystarczająco dużo kwiatów, żeby się tu czuć jak w ogródku. Obok telefonu stało kilka zdjęć z albumu rodzinnego Krystyny. Chwilę temu stało tam jeszcze jedno zdjęcie: jej męża, ale schowała je do szuflady. Antoni usiadł po drugiej stronie stołu. Lubiła gdy patrzył na nią typowym dla niego, nieśmiałym wzrokiem, jakby czegoś się wstydził, lecz on nie zdawał sobie z tego sprawy. Wprost przeciwnie — bolało go, że choć zachował czerstwość twarzy i gęste włosy, nie był tym samym człowiekiem co dawniej, przynajmniej jeśli chodzi o kobiety. Nim zdążyli zamienić słowo, rozległo się ciche pukanie. Krystyna otworzyła drzwi, zza których wysunęła się ciekawska głowa, za nią jeszcze jedna. Na widok Antoniego schowały się za drzwiami, a z tyłu dobiegło piskliwe chichotanie. — Proszę, wejdźcie — zapraszała Krystyna. Do pokoju wślizgnęły się ostrożnie dwie kobiety, tak na oko w wieku kasjerki. Jedna z nich wyjęła z torebki butelkę wódki i postawiła ją na stole. Krystyna przyniosła cztery kieliszki. — Co to za okazja? — zdziwił się Antoni, któremu te odwiedziny były nie na rękę. Wyobrażał sobie telefon na górze w jego sali, brzęczący bez ustanku. Widząc, że kobiety na coś czekają, uderzył pięścią w spód butelki, wyciągnął korek i nalał do kieliszków. — Za spotkanie! — Krystyna wzniosła toast. Koleżanki zerkały ukradkiem na Antoniego, a jedna parsknęła śmiechem, zakrywając dłonią usta. Ta druga, popatrzyła na nią karcącym wzrokiem. — Poznajcie się. — Krystyna przedstawiła swoje koleżanki, potem wskazała na Antoniego: — To jest nasz dyżurny ruchu, a w życiu prywatnym wciąż kawaler. Ostatni szczegół koleżanki skwitowały stłumionym rechotem, pochylając nisko głowy i chowając oczy. Krystyna miała ochotę na jeszcze jeden toast, lecz gdy Antoni wymówił się obowiązkami, schowała butelkę. — Taki piękny dzień… — Przerwała ciszę jedna z koleżanek. — Ale noc chłodna — zawtórowała jej siedząca obok. Przez jakiś czas rozmawiali o pogodzie. Kobiety przyglądały się Antoniemu z coraz większą ciekawością. Nie uszło to uwadze Krystyny, która wstała od stołu i założyła granatową marynarkę od munduru, co oznaczało koniec imprezy. Zanim Antoni zamknął za sobą drzwi, rzuciła mu spod długich rzęs czarujące spojrzenie, żeby nie zapomniał wkrótce odwiedzić ją znowu. Antoni po powrocie do nastawni zastał istny chaos — dyspozytor odcinkowy oraz dyżurni z obydwu kierunków od dłuższego czasu usiłowali się z nim skontaktować, każdą z dostępnych metod: przez urządzenie seltonowe, telefon bazowy, nawet wysłali dróżniczkę z pobliskiej strażnicy, by sprawdziła co się dzieje na stacji. Antoni wiedział, że dłużej nie może pozostawiać biegu zdarzeń przypadkowi. Zgłosił się przez telefon i od razu ich zaatakował, czemu podnoszą taki alarm. Ten tupet zaskoczył wszystkich. Nim zdążyli ochłonąć, Antoni zapewnił, że każde polecenie wykonał na czas i niech nie niepokoją go bez potrzeby. Podszedł do niedużej kuchenki w kącie pokoju, żeby zaparzyć kawy. Omal się nie poparzył, poderwany dokuczliwym dzwonkiem. Zignorował dzwonek, ale przedtem się upewnił, czy wejścia ze szlaku na tory stacyjne są prawidłowo zabezpieczone. Telefon nie przestawał dzwonić, dopóki go nie uciszył podniesieniem słuchawki. — Czego znowu? — warknął nieprzyjemnym głosem. Dzwoniący, zaskoczony niepożądaną reakcją, powtórzył pytanie: — Antoni, to ty? A nie doczekawszy się potwierdzenia, ciągnął służbowym tonem: — Przepuściłeś towarowy numer 15093? — Jeszcze nie dojechał — odpowiedział Antoni, już spokojnie. — Jak to, nie dojechał? — irytował się kolega z sąsiedniej stacji. — Przed chwilą rozmawiałem z dróżniczką. Powiedziała, że od kilku minut stoi na czerwonym świetle i blokuje przejazd drogowy. Wychyl głowę przez okno, to zobaczysz. Antoni nie potrzebował tego robić, bo słyszał klakson, ponadto maszynista ponaglał go kilka razy przez radiotelefon. A niech tam stoi choćby i ruski miesiąc. Kolega wciąż oczekiwał wyjaśnień, ale widząc, że Antoni nie ma ochoty na rozmowę, udzielił mu następującej instrukcji: — Słuchaj uważnie. Nie zatrzymuj towarowego, bo ten z Łodzi Kaliskiej co leci za nim jest opóźniony o czterdzieści minut i prędko go nie dogoni. Antoni puszczał słowa mimo uszu. Był zmęczony wysłuchiwaniem: co ma zatrzymać, co przepuścić, wpisywaniem numerów pociągów do dziennika, wydawania poleceń nastawniczemu… Pracował dwadzieścia lat w tym samym miejscu, jak nie człowiek, ale jakiś automat: ustawić blok końcowy półsamoczynnej blokady liniowej, założyć klin zastawczy na drążku przebiegowym… Czuł się jak guzik naciskany przez ludzi, z każdej strony, o każdej porze, przez cały rok, tyle już lat… Czy do tego stworzył go Pan Bóg? Myślał o tym coraz uporczywiej, aż ujrzał daleko w nocnym mroku światło księżyca prześwitujące przez przecinkę w lesie. „Wolna wola” — pomyślał z radością. Teraz on będzie włączać przyciski! Zadzwonił do nastawni wykonawczej, żeby pociąg towarowy skierować na tor numer 4. Ta decyzja kłóciła się z poleceniem, które otrzymał przed chwilą, co więcej — była owym „drobiazgiem” mającym wywołać spiralę zdarzeń prowadzących do katastrofy, lecz w tym momencie żaden ludzki umysł nie miałby odwagi wyobrazić sobie tak straszliwych konsekwencji. Zegar na ścianie wybił trzecią w nocy. Telefony ucichły. Antoni odzyskał spokój ducha. Nie będą mu mówić, jak ma wykonywać swoją robotę. Towarowy zatrzyma, przodem puści osobowy z Łodzi. Ludzie nie bydło, powinni mieć pierwszeństwo. Pół godziny później zażądano zezwolenia na wjazd pociągu towarowego z Gdańska. Antoni nakazał puścić ten pociąg na tor numer 2, ponieważ jedyny tor do mijanki, zajmował inny pociąg. Ta konieczność była następstwem wcześniejszej, błędnej decyzji. Wachlarz możliwości kurczył się powoli, jak w zmierzającej do rozstrzygnięcia partii szachów, lecz nikt nie znał rezultatu końcowego, bynajmniej nie dyżurny ruchu, który obserwował przez okno elektrowóz wciągający powoli na stację skład dwudziestu sześciu wagonów-cystern, załadowanych olejem napędowym. Słychać było szczęk metalu w sprzęgach samoczynnych, kilka kół stukało monotonnie spłaszczonymi kołnierzami, rozległo się terkotanie sprężarki, aż wszystkie odgłosy zagłuszył momentalnie pisk hamulców, a kiedy pociąg stanął, nad torami zaległa głucha cisza. Antoni dostrzegł w oświetlonej kabinie lokomotywy maszynistę oraz pomocnika, który wysunął głowę przez szybę i pomachał mu ręką. Antoni nie odpowiadał. Wiedział, że domagają się, aby odprawił towarowy z czwórki, bo inaczej dalekobieżny z Kołobrzegu nie uzyska wolnej drogi przebiegu. Będąc chłopcem marzył o miniaturowej kolejce. Teraz dotknięciem małego palca sterował pociągiem o długości pięciuset metrów i masie dwóch tysięcy ton. Wychylił głowę przez okno. Na peronie przed kasą stał jakiś żołnierz. Pewnie czeka na pierwszy lokalny pociąg, który wjedzie za kilkanaście minut… Wjedzie, albo nie wjedzie… Wszystko w rękach dyżurnego ruchu. A dyżurny ruchu w czyich, Krystyny? Może powinien do niej pójść, rzucić ją na ten stary fotel, na którym pewnie rżnięto ją nie raz. Jemu ulży, a jej jeden raz więcej nie zrobi różnicy, może nawet polubi ten sport… Z rozmyślań wyrwał go głos nastawniczego: — Proszę podać czas zajęcia toru 2 przez pociąg numer 70992. Antoni nie rozumiał, czego od niego chcą. Takie pytania zadawano mu kilkanaście razy dziennie, lecz tym razem nie robiło to najmniejszego sensu. Znowu myślał o Krystynie. Czemu nie może pracować razem z nim, zadbać o detale, na które on nie ma czasu. — Czekam na potwierdzenie założenia klinów zastawczych na torze numer 2 — sprecyzował nastawniczy przez telefon. Antoni popatrzył na pociąg stojący w dole. Stoi, zaraz pojedzie, jaka to różnica? Przyjdzie pijany tatuś, rozwali nogą tory na dywanie, to na co komu ta zabawa. — Nie ma potrzeby zapisywania czasu — odrzekł nieswoim głosem. — Pociąg już odjechał. Nastawniczego zdziwiła ta odpowiedź, ale jej nie podważył, bo przecież dyżurny ruchu wie najlepiej — w końcu pociąg stał pod jego oknem. W tym czasie pospieszny numer 81202 gnał do Warszawy. W jego skład wchodziło trzynaście wagonów: bagażowo-pocztowy za lokomotywą, za nim sypialny, następny z miejscami do leżenia… Pociąg prowadził doświadczony kolejarz o długim stażu. Znał każdy kilometr trasy, wszystkie niebezpieczne miejsca. Nie wiedział tylko, że niedługo wjedzie na tor zajęty cysternami, w obrębie stacji, której dyżurny ruchu stracił poczucie realiów. Antoni stał w oknie zahipnotyzowany przez nocne ciemności, które nęciły go ku sobie, wchłaniały niczym zgubne oczy Krystyny, nie pozwalały myśleć o niczym innym, wtrącały w otchłań szaleństwa… Wystarczyło przyjąć pociąg pospieszny na tor numer 4, który w tym czasie był wolny, aby ten dzień przeminął spokojnie w niepamięć. Nigdy nie wyszłoby na jaw oczywiste niedbalstwo dyżurnego ruchu, ani domniemana rola jego kochanki, o jaką będzie ją posądzać. Najprościej można by uznać, że Antoni stracił rozum, ale i tej hipotezy nie potwierdzały fakty. Kierowany jakimś niepojętym impulsem, przekreślił w kontrolce zajętości torów zapis pociągu towarowego, a w jego miejscu wpisał pociąg relacji Kołobrzeg-Warszawa. Wszystko w jego głowie szło zgodnie z urojonym planem, podczas gdy w rzeczywistości, co mogło tylko pójść złą drogą, złą drogą poszło. Na ratunek było za późno. Pociąg nadjeżdżał do stacji spowitej obłokiem skondensowanej mgły. Widoczność spadła do stu metrów. Przezorny maszynista zmniejszył prędkość. Ujrzał na tarczy ostrzegawczej sygnał „wolna droga”, ale doświadczenie kazało mu sprawdzić, czy sygnał istotnie mówi prawdę. Wywołał przez radiotelefon dyżurnego ruchu. — Droga wolna — zapewnił go Antoni i szybko dodał: — Z powodu uszkodzenia, sygnał na tarczy może być niewyraźny, ale tor jest gotowy na przyjęcie pociągu. Po niespełna minucie usłyszano w radiotelefonach krzyk: — Osiem-jeden-dwa-zero-dwa stój! — i zaraz potem, jakby westchnienie: — O, Boże. A po chwili wołanie: — Dyżurny, coś mnie pchnęło, coś chyba na mnie najechało! Nastawniczy obserwował przez okno wjeżdżający pociąg pośpieszny. Pociąg minął go i zaraz potem usłyszał potężny huk, jakby detonację. Dojrzał we mgle czerwony błysk, który za chwilę wystrzelił łuną ognia, widoczną na kilkaset metrów. Na odgłos eksplozji Krystyna wybiegła na peron, a jej oczom ukazał się makabryczny widok: w ogniu płonęły piętrzące się wagony; przez okna, naderwane dachy, w palących się ubraniach, wyskakiwali ludzie. Ze środka wagonów dochodził krzyk i wzywanie o pomoc; z rozbitych cystern wylewało się paliwo, podsycając ogień i rozszerzając pożar. Przy torach leżeli ranni i poparzeni. Na stację wbiegł mieszkający w pobliżu zawiadowca. Polecił nikomu z personelu nie oddalać się z miejsca, dopóki nie przybędzie milicja, po czym przystąpił do organizowania akcji ratunkowej. Wykorzystując zamieszanie, Antoni rzucił się do ucieczki. Przeskoczył przez płot, biegł w poprzek ogrodów, polami, do lasu. Przewrócił się w rowie. Zobaczyli go ludzie idący na grzyby. Na ich widok otworzył szeroko oczy i zamachał w powietrzu rękami. — To przez nią. — Pokazał na jęzory ognia, przebijające się przez mgłę na tle blednącego nieba. — Ta suka, czarownica, córka Szatana! Po tych słowach padł na twarz, gryzł ziemię, szarpał twarde grudy rękami, zasypywał piachem głowę…
×
×
  • Dodaj nową pozycję...