Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sam jeden

Użytkownicy
  • Postów

    497
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Sam jeden

  1. Cholera, byłem prawie wszędzie w Polsce, ale jakoś nigdy nie udało mi się dotrzeć do Czchowa, czy okolic. Może za Twoją sprawą nadrobię zaległości... A jak już je nadrobię, nie zapomnę nie przegapić świtu - w Twoim opisie jest niezwykle pociągający :) Pozdrowionka szczere M.
  2. Serdecznie dziękuję za miły komentarz. Szczerze mówiąc, myślałem o kilku częściach opowiadania ''Przed wiejskim sklepikiem''. Miałem jednak obawy, jak czytelnicy podejdą do wielości użytej przeze mnie gwary. Choć z drugiej strony, wszyscy przecież pochodzimy ze wsi...
  3. Przed wiejskim sklepikiem Czerwona tarcza słońca powoli zbliżała się do linii horyzontu. Był ciepły, sierpniowy wieczór. Tysiące muszek wirowało w powietrzu w fantastycznym, niepojętym balecie, który przez chwilę obserwował przekrwionymi oczami Zenek. - Nie wim, co ty do mnie godos – zwrócił się do Mądrali – powtóz, kurwa, co mos do powiedzynio. - Zenek, kurwa, czy ja niewyraźnie mówię? - Mądrala splunął w bok i kolejny raz pociągnął łyk piwa. Obydwoje siedzieli przed sklepem, który pełnił rolę takiego wiejskiego marketu. Zdziwiłby się niejeden, co też można znaleźć w zwykłym wiejskim sklepiku. Między ich nogami walały się dwie puste flaszki po półlitrowej wódce i kilka zgniecionych puszek po piwie. - Aaaaa... Pierdolis, jak profesór jaki... Aleś chyba nim jesce nie jes? - Zenek roześmiał się od ucha do ucha, prezentując swoje dziesięć zębów, które ocalały z próchniczego pogromu, w całej okazałości. - Zenuś... Zenuś... - Mądrala objął jego kark – Profesorem nie jestem... Jest możliwość, że być może za dwa lata nim będę... Co? Czy mam ci powtórzyć, co sądzę o... - No! Godoj! - Zenek zerwał się na nogi, prawie jednocześnie puszczając ślicznego pawia przez swe lewe ramię, obficie obryzgując trawę. - Dobrze, Zenek – Mądrala zgniótł następną puszkę piwa. – Czy ty wiesz, jakie jest sedno sprawy? Wiesz to? Zenek potrząsnął głową na znak swojej niewiedzy. - Sednem sprawy, jego jądrem, trzonem i kośćcem jest coś, co nigdy powstawania nie ma, a istnieje wiecznie, coś, co powstaje zawsze, a nie istnieje nigdy. Nasze idee, Zenek, nasze idee można poznawać tylko rozumem, ponieważ idee są przedmiotami definicji, ponieważ takie mamy założenia. A idee są niezmienne i wiecznie istnieją. Przeciwnie przedmioty zmysłowe - powstają i giną, nie istnieją. Jedynie naszymi niedoskonałymi zmysłami można je dostrzec. Prawdziwa wiedza dotyczy idei, a przedmiotów zmysłowych dotyczy jedynie mniemanie, które jest niepewne i mętne – nie jest to wiedza, na pewno. - Dali nic nie wim – rzekł powoli Zenek. – Wis co? - Ide spać. Mom juz doś. Złapał się rękami za niski, drewniany płotek, który okalał sklep. Jego ręce były jak bochny chleba, wielkie i napuchnięte od fizycznej pracy. Afiszował się po wsi w białym, przybrudzonym podkoszulku, jeszcze brudniejszych bojówkach w kolorze khaki, obuty w rozlatujące się tenisówki. Pod jego spaloną od słońca skórą grały czyste mięśnie, bez grama zbędnego tłuszczu. Całe życie mieszkał na tej wsi. Ojciec umarł, nim mu wyrosły włosy na przyrodzeniu, więc zmuszony był przejąć gospodarstwo, no bo przecież niepodobna, żeby matka sobie z wszystkim poradziła. Nie potrafił znaleźć panny, która mogłaby zaspokoić jego pragnienia i zechciałaby dzielić z nim wszystkie noce i dni. '' - Nojsomprzód muse poznać, ło co w tym zyciu chłodzi '' – mawiał, ku strapieniu matki. '' - Czemuz to jeden jes mondry, a kto inny głupi? Jak to jes, ze jednemu piniondze przychodzo ło tak, na pstryknincie renki, a inny musi wtencas przeliź przez menki niewysłowione, zeby choć złotówke zdobyć? Cy śmierć to naprowde kuniec, jak prawi probosc, i idzim do nieba, abo do piekła, cy jest jesce inacy?'' - te wszystkie pytania o ludzką egzystencję na tym padole absorbowały głowę Zenka. Nie trudno więc zrozumieć, że skumał się z Mądralą. Mądrala przyjeżdżał tu co rok do dziadków na żniwa. Od gówniarza. Znali się więc z Zenkiem doskonale. Mądrala - bo tak go nazywali we wsi, naprawdę miał na imię Marek. Marek był doktorem filozofii na prywatnym uniwerku i wciąż się uczył, ku profesorskim szlifom brnąc, bo to właśnie sobie wymarzył. Nigdy nie przestawał przy tym być człowiekiem normalnym, nie podatnym na maniery, jak jego koledzy z pracy, co to się uważali za chodzące wszech-cudy stworzenia, znające odpowiedzi na wszystkie pytania. On nie. Potrafił załadować w okamgnieniu całą furę snopkami żyta i jeszcze uśmiechu z oblicza nie stracić, albo czasem gdzieś zapodziać rezon i nachlać się z kompanem do nieprzytomności prawie. - Gdzie pójdziesz, Zenek? O tej porze? Siadaj! - pociągnął go za spodnie. - No dobra, siadum, ale juz nie pije – zastrzegł. - Zenek... Zenek... Wiesz, co chciałbym ci powiedzieć? Nigdy nie wierz w to, co widzisz. To ci chciałem powiedzieć – Mądrala był już nieźle pijany, lecz mówił zadziwiająco składnie i logicznie. - Świat trzymają za jaja rzeczy niedostrzegalne. - Aaaaaa... - Zenek machnął ręką – jo tam myśle... myśle... Co jo myśle? - rozciągnął twarz bochnami chleba – Juz nie wim, co jo myśle. - A tak, odnośnie myśli, czy wiesz, że niektórzy uważają myśli za fale, które są spowodowane wewnętrznymi drganiami duszy? - Dusy? Podług mnie, wsysko w mózgu sie dzieje. To łun przecie kieruje tym, co cłek robi, nie? - A, Zenek... – Mądrala uniósł palec wskazujący ku górze – nie wynoś tak mózgu ponad wszystko. Wyobraź sobie, że mózg jest tylko wilgotną gąbką, w której się skraplają opary, co się z serca unoszą... - A jak sie te gombke wykrenci, to co bedzie? - szelmowski błysk zalśnił w jego oczach. - To się narodzisz na nowo, albo wylądujesz w domu wariatów – zarechotał Mądrala. - Ło kurwa, to już wole sie na nowo urodzić. - skonstatował – Ale wis co? Ciekawi mnie jedna zecz. To, co ty się ucys, to jedna sprawa. Ale jo bym chcioł wiedzić, co ty se myślis? Tak naprowde, bez ścimy. Co myślis ło tym świecie? Mądrala popatrzył na niego przez dłuższą chwilę. - Co ja myślę... ? - Wiesz, co kiedyś myślałem? - skłamał, gdyż wciąż nie znalazł odpowiedzi na te pytania i wciąż mu nie dawały spokoju. - Zawsze chciałem się dowiedzieć, czy świat i wszystko, co się na świecie dzieje, powstał i powstaje ze ślepej tylko konieczności? Czy też powstaje nie tylko z powodu konieczności, ale oprócz tego pod wpływem umysłu twórczego? Dlaczego pojęcie sensu owego determinizmu pozostaje dla nas niezrozumiałe? Czy istnieją tylko atomy i pusta przestrzeń? Atomy, które różnią się kształtem, wielkością, położeniem i poruszające się wciąż, wiążąc się i rozłączając, tworząc na pewien czas to takie, a to inne związki? Czy naprawdę istnieje tylko materia, czyli te atomy i pustka w której te atomy wirują? A czy dusza – zastrzegam, że ja przyjmuję jej istnienie, a prawie wszyscy moi koledzy ją negują – jest w takim razie ciałem z atomów subtelnych? Ciała stałe składają się z atomów grubszych – dlatego dla żadnych przedmiotów niezmysłowych nie ma miejsca we wszechświecie? Przerwał, pociągnął spory łyk z puszki, po czym z impetem rzucił nią o ścianę sklepu. Niedopite piwo schlastało bladoróżowy tynk. - Kurwa mać! - przeklął głośno – kurwa mać! Wiesz, co mnie najbardziej wkurza? To, jak ludzie teraz żyją. Jak można żyć wciąż przeszłością, jak można żyć przyszłością! Przecież życie ucieka im pomiędzy palcami! Ciągle bleblają i bleblają o przeszłości, jak to było, a jak nie było, żyją nią bez ustanku. Rozumiem, że pewne sprawy należy pamiętać, oddawać należną im cześć. Ale żeby one określały ich obecne poczynania? - Wiesz, Zenek... Pamiętam taką sentencję w zasadzie, nie wiem, kto jest jej autorem, ale brzmi tak mniej więcej: ''Na pewno nie ma nic innego, niż pojedynczy cel obecnej chwili. Ludzkie życie jest następstwem chwili za chwilą. Jeśli w pełni zrozumie się obecną chwilę, nie będzie niczego innego do zrobienia, niczego, za czym można by ścigać...'' - A któz to zrozumi – Zenek machnął ręką – ludzi nic teroz nie łobchodzi, ino piniondze i wygodne zycie. Wbrew wcześniejszym deklaracjom, łapnął puszkę z piwem Mądrali, i pociągnął potężny łyk. Puszka chyba się okazała za ciężka, bo rąbnął na plecy jak kłoda, ale się pozbierał, nim Mądrala mu pomógł. - Nic mi nie jes! Nic mi nie jes! - otrzepał się szybko – No dobra, a co mi ty powis ło miłości? Co ty ło ni wis? - O cholera, Zenek! – usiedli obaj na powrót na ławeczce – Toś mi zadał pytanie. To jest dopiero najcięższa kwestia na świecie. Uśmiechnął się lekko. - O miłości możesz mówić godzinami, żeby na końcu stwierdzić, że to co przed chwilą powiedziałeś, jest stertą bzdur wyrwaną z kontekstu i że żadne słowa nie opiszą tego stanu, w którym żeś się właśnie znalazł. Czy rozumiesz, że można kogoś kochać bardziej, niż siebie samego, a serce, któreś jeszcze do niedawna za swoje uważał, do kogoś innego już należy, a ty na to nic poradzić nie możesz? Zenek wiedział, dobrze wiedział, oczym mówi Mądrala. Raz jeden, dawno temu, nieprzytomnie się zakochał. Bożenka mieszkała na początku wsi. Nigdy niczego mu nie obiecywała, niemniej jednak on już sobie wyobrażał ich wspólne życie. Nie potrafił przestać myśleć o jej jasnych, grubych warkoczach, o pełnych, sterczących piersiach i o szerokich biodrach, którymi kołysała, stawiając te swoje kocie kroki w sposób przyprawiający Zenka o utratę zmysłów. Raz ją minął jadąc na rowerze, no i oczywiście nie potrafił nie spojrzeć na jej tyłek, lecz robił to na tyle długo, aż się wpierniczył do przydrożnego rowu, w którym stała woda pomieszana z gnojówką. Bożenka parsknęła tylko śmiechem i poszła dalej. A utytłany w gównach Zenek pognał polami do domu, jak zbity pies, bo mu wstyd było przez wieś dalej jechać. Spotkali się kilka razy. Raz pozwoliła mu się złapać za swoją obfitą pierś. Zenkowe wyobrażenia o miłości skończyły się pewnego ponurego, październikowego popołudnia. Dowiedział się, że jej rodzice mieli wtedy jechać do miasta, jakieś ważne sprawy załatwić. Postanowił zrobić Bożence niespodziankę i poleciał do niej do domu. Na pukanie do drzwi nikt nie odpowiadał. Zszedł ze schodów i podrapał się w głowę. Pomyślał, że może jednak też z nimi pojechała do miasta. W tym samym momencie dostrzegł uchylone drzwiczki w stodole, która znajdowała się za domem. Ruszył ochoczo w ich kierunku w przekonaniu, że tam właśnie znajdzie dziewczynę. Kiedy był już prawie przy wejściu, głośne stęknięcie ze stodoły sprawiło, że znieruchomiał. Po nim nastąpiła cała seria szybkich oddechów, jęków i plaśnięć. Zenek uskoczył w bok i prawie natychmiast znalazł wśród drewnianych desek, z których zrobiony był budynek, dziurę po sęku na tyle dużą, by móc zobaczyć, co się w środku dzieje. Przyłożył więc oko i wtedy ją zobaczył. Nie, nie była sama. Była z Waldkiem, który mieszkał tuż za jej płotem. Waldek był kilka lat starszy od nich, miał żonę i czworo dzieci. Bożena trzymała się rękami za wysoki, drewniany filar, podtrzymujący strop stodoły. Wypięła się tak, że Zenek w życiu by nie przypuszczał, że kobieta może się tak wypiąć. Spódnicę miała zarzuconą na plecy, biała bluzka leżała na sianie, obok niej stanik, więc piersi uwolnione z jego jarzma trzęsły się jak szalone we wszystkie strony. Waldek stał za nią ze spodniami spuszczonymi do kostek, cały zlany potem i parł swoimi biodrami w jej wypięty jasny zad z taką szybkością, że Zenek przez chwilę pomyślał, że tylko króliki, które widział spółkujące, potrafią równie bystro się parzyć. Kiedy Waldek zwolnił nieco i zaczął okładać ją dłońmi po tyłku, cedząc z wysiłku: '' - Heja, ty ssssuko! Jeszcze cie wypierdole...ochchchchch... '', a ją zalała wtedy nowa fala podniecenia, Zenek odwrócił się od dziury po sęku. Powoli poszedł do domu, zamknął drzwi do pokoju i spał aż do rana. Nigdy już nie wymówił jej imienia. - Wiem, że miłość powinna rządzić światem – kontynuował Mądrala – ale tak nie jest. Światem rządzą głupi ludzie, przemoc i pieniądze. - I kurestwo – dorzucił Zenek. Mądrala parsknął śmiechem. - Taaaaak. Skłonny byłbym się z tobą zgodzić. - Aaaaa... Co mi tam... Pocekoj momencik – Zenek odwrócił się i zniknął w sklepie. Mądrala dopił piwo i spojrzał na nieboskłon. Pomarańczowe chmury o fantastycznych kształtach powoli żegnały zachodzące słońce, sunąc sennie przed jego masywnym obliczem. Wrócił Zenek z czterema piwami. - Marek – rzekł, siadając obok niego. – Marek...To jo ci teroz powim ło najwingsym dowodzie miłości, jaki znom. Mozes się śmioć, wim ze mozes, wy miastowe inacy widzita niektóre sprawy... - Przestań pieprzyć, Zenek. Chętnie wysłucham, co mi chcesz powiedzieć. I nie śmieję się z takich rzeczy. - No dobra, dobra. Ale najpirw napiim sie. Stuknęli się puszkami i odchylili głowy, wlewając w siebie złocisty płyn. - Wis, ze dziesińć roków temu umar mi łociec? Wis. A wis, ze nigdy moi matki nie sarpnoł, nie telepnoł, ani nawet nigdy na nio głosu nie podniós? Chocioz naprowde, jak mi Bóg miły, nieroz i sie nalezało. Mój łociec to był przecie prosty chłop, ino zimia i zimia, a nie jakiś tam poeta, co wirsem godo. Alem nigdy nie widzioł taki miłości, jako łun dzierzył do moi matki. W polu jo nosił na renkach! Jak już widzioł, ze zmencono robotom, to jom chyb na rence i pzez świzo wyorane skiby sadził wielgie kroki i jo zaniós do wozu, zeby se odpoceła. Przerwał na moment, podniósł z ziemi mały kamień i rzucił nim w bliżej nieokreślonym kierunku. - Ale zoboc... Matka nigdy mu ty miłości nie oddowała tyle, na ile by łun zasługiwoł. Przynajmi tak mi sie zdawało. Dopiro po śmierci... Dopiro po śmierci. - Jak to po śmierci? - zdziwił się Mądrala. - Ano wis co, jak łociec był juz w trumnie i mieli jom zamykać na cmentozu, to matka wyina taki dzbanusek z goroncom wodom, taki z zamykaniem i dała go miendzy jego stopy. Zwiesił głowę. - Bo, jak godała, jemu zawżdy w nogi zimno było...
  4. Szkoda tylko, że tak się ludzie skupiają na tej jednej nocy, żeby magię miłości roztaczać po całym naszym małym świecie... Że nie jest to codziennością tak powszednią, jak przekleństwa miotane z naszych ust... Co do pieśni litewskiej - ja tam sobie myślę, że Słońce i Księżyc nie tyle ze sobą walczą i rywalizują, co się wzajemnie dopełniają i doskonale współpracują, dzięki czemu jest to małżeństwo doskonałe i niedościgłe. Księżyc podczas letniego przesilenia i tak nie ma najmniejszych szans, skoro dzień jest najdłuższy :) No ale legenda, to legenda. Zawsze słuchamy jej z błyszczącymi oczami... Mimo wszystko, Smutasowi trochę zazdroszczę :)
  5. Jeżeli drgnęło Twoje serduszko( to przecież najistotniejsza część ciała), to ogromnie szczęśliwy jestem, no bo to znaczy, że jeszcze nie zginąłem, nie porwał mnie szeroki nurt bylejakości i powierzchowności, a to, co piszę ma sens, bo nadają go memu pisaniu tacy ludzie, jak Ty. W pas się kłaniam, Zielona Damo, machając przy tym w nieskoordynowany sposób olbrzymim czarnym kapeluszem z pawimi piórami:)
  6. Bardzo dziękuję za zaglądnięcie i komentarz, no i w takim razie jeszcze bardziej zapraszam ponownie:)... Choć szczerze mówiąc, już przestaje mi się podobać, co napisałem... Już bym to inaczej chciał ująć... O naturo zmienna!
  7. No i wypsknąłem swój tekst pierwszy...
  8. Właściwie do końca nie wiem, kiedy Cię utraciłem... To przyszło znienacka, niespodziewanie, jak zimna woda, która z brzegów wystąpiła i swym mokrym cielskiem objęła wszystko to, co ludzie mają najcenniejszego. Bo popatrz, kochana... Jeżeli prawdziwa miłość jest bezinteresowna, to po cóż więc trzymać się utartych konwenansów? No po co w imię wszechpotężnej normalności trwać w związku, który wyżera z Ciebie ostatnie pokłady szczerości i spontaniczności? Po co trwać w związku, w którym nie ma miłości? Codziennie zadaję sobie te pytania, również wobec siebie... Taaaaak... Można przecież inaczej żyć. Można się gonić po lesie z brzuchem bolącym od śmiechu, kiedy igiełki drzew smagają nasze blade ciała, śmiać się do rozpuku, końcami palców ślizgać się po odzieniu, które i tak zaraz będzie zdarte i my to wiemy, a jednak wciąż się gonimy, zachłystując się śmiechem... Nie wiem, czy to miłość. Pewnie jej część... No bo: czy miłością jest rozerwanie odzienia istoty, którą pragnę ponad wszystko, lecz jesteśmy przecież w lesie i w zasadzie mógłbym unicestwić odzież na każdej kobiecie, która spowodowałaby u mnie bulgotanie krwi, a już na pewno jej skumulowanie w pewnych częściach ciała. Ale! Ja pragnę Jej osobowości, Jej sedna, Jej. Nie ma nic piękniejszego niż oczy przepełnione miłością. Z tym blaskiem po prostu nie równa się nic. Miłością też pewnie jest scałowywanie z Jej dłoni trudu dnia minionego, oraz dostrzeżenie tego osobliwego odbicia światła w tych włosach ukochanych, kiedy słońce idzie spać, a nam się wydaje, że już nic wstrząsającego naszym sumieniem wydarzyć się nie może... To jednak już za mną? To tak wygląda: miotam na oślep rękami, drę się w niebogłosy, a Życie przyciąga mnie ku sobie, powoli, acz stanowczo, ja się wciąż miotam, lecz już wolniej, bez wiary, moje ciosy są coraz słabsze, w końcu widząc, że nie dam rady, obłapuję Życie za korpus i przytulam się do niego w akcie kapitulacji. Ktoś się mnie kiedyś zapytał: '' - Rozum, czy serce?''. Ja, jako ten, który przeżył już to i owo, czuję się predystynowany do tego, żeby stwierdzić, że rozum jest mordercą romantyzmu i że nigdy nie wyrzeknę się tego, że o moich wyborach stanowi serce, nawet, jeżeli przysparza mi to cierpień. Przynajmniej nie jestem tak nieoryginalny.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...