Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Birczin

Użytkownicy
  • Postów

    102
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Birczin

  1. No tak, zgadza się, stoi ta poczciwa szalona lokomotywa gotowa do startu w przyszłość, obok klepsydry "BĘDZIejestbYŁO", ale to już tęsknota za innymi zamierzchłymi czasami... Natomiast stare niebieskie nocne tramwaje już chyba nigdy nie powrócą na tory.
  2. Rano wyszedł z domu, tym razem bez papierosa, było wystarczająco siwo i bez dymu, z trudem odnalazł przystanek. Wieczorne przemęczenie nadmiarem internetowej papki z wczoraj pozostało rozlazłe na kocu, jego resztki kleiły mu się jeszcze na powiekach. Gdyby miernikiem samopoczucia miały być opadłe liście, to dostrzegłby tu zależność odwrotnie proporcjonalną, im więcej jesieni nawarstwiało się na ulicach, skwerach, w parkach, pod płotami, tym mniej niezadowolenia oblekało jego twarz, nie mylić z mgłą, ani z fragmentami rozbitych wirtualnych witryn. Z sąsiadem na ławce uciął chwilową pogawędkę, zachwalając jego gitarę, no, no, no! "A kiedy to będą gitary sygnowane twoim nazwiskiem?" Co prawda musi jeszcze popracować nad szczerością przekazu, ale już jest coraz lepiej. Oczywiście nie ma tu mowy o byciu drugim Jezusem, ale od czegoś trzeba zacząć w tym staraniu się "być mniej doskonałym", nawet jeśli miało by się zaledwie wdrapać na najmniejszy palec lewej stopy Gombrowicza. Kierowca autobusu był punktualny, jak nigdy, jakby trafił w odpowiednią strefę czasową niby w totolotka. Wysiadł wcześniej niż zwykle, aby uatrakcyjnić poranek spacerem. Wsłuchiwał się w jazzowe aranżacje Chopina, na których korozja skrajnej melancholii i romantyzmu tylko gdzieniegdzie pozostawiła po sobie drobne plamy, bo utrzymane w jakiejś żartobliwej lekkości jednak chropowato i wręcz "Żelazowo" trzymały się woli "Jagodzińskiej" koncepcji. Pozostawiał za sobą szum miasta, jakby ten dźwięk spoza słuchawek był innym, odległym wymiarem, drogę wytyczały mu wszystkie, napakowane szczęściem, suche, platanowe i wiązowe aleje, z pudełkowatymi domkami bladego przedmieścia, z pękatymi workami opadłych liści. W pewnym momencie zdjął słuchawki i zadzwonił do ojca, aby tylko wspomnieć, że jest zadowolony ze swojego życia i nie zamieniłby go na żadne inne, i cieszy się, że mógł do tego dojść dzięki niemu. Równie dobrze mógłby to powiedzieć do siebie, albo w niebo, ale nigdy wcześniej nie robił czegoś podobnego. Tkwiły w nim drzazgi wczorajszej kłótni. Zdawał sobie sprawę, że korzenie braku porozumienia już dawno podziurawiły mu serce, szukając gdzieś głębiej zgryzot i żali, potrzebnych złu kiełkować. Ojciec wydawał się mocno zaskoczony i zaniemówił zawieszony w poszumie działającej korporacji, by zaraz potem dodać, że musi kończyć, bo ma dużo pracy. A on wiedział, że trwa w swoim małym zakłamanym obłędzie, w swojej pięknej alternatywie na zło. Tylko, czy przypadkiem nie było to jeszcze większe zło? Bo czy inny jego nagły telefon, na przykład taki o pogorszeniu stanu zdrowia kogoś z rodziny rozbiłby twardą skorupę jego analfabetyzmu emocji? Nie wiedział. Ale uwaga o całkiem niezłym poziomie samopoczucia zgłoszona przez niego telefonicznie, jakoś zabalsamowała rany, zakleiła na chwilę te dziury, przycięła rozłogi tego braku rodzinnej bliskości, na który tak często zdawało mu się chorować, przynajmniej tak to odczuł. Nie wyrwie już z siebie tego, co w nich tkwi, ale może przyzwyczaić się do nich, godząc się na nie w symbiozie z pasożytem, wykonując raz na jakiś czas taki telefon, być może iluzyjny, ale dziecinnie szczery, prawdziwie kojący.
  3. Strzępy nerwowych impulsów Chowają się W spękanych żyłach Próbują pulsować w stronę życia Uderzam białym czołem O rutynowe drzwi W których utkwiła twoja czarna suknia Wiem że czekasz na mnie Po drugiej stronie I że nawet nieraz tu zaglądasz Gdy słyszysz pukanie Ale udajemy że się nie znamy Że nigdy nie było nas dla siebie Chociaż przekonanie że odnajdziemy się Na platanowej wyspie Przesiąka głęboko Szparami wynędzniałej jesieni W nasze szpiki I kołysze podmuchami zimnych snów Nie ma nic gorszego Jak patrzeć na spadające przebudzenie Lub porozdzierać delikatnie myśli na fragmenty W nadziei na lepszy kolaż od realizmu
  4. To szczęście jest wiatrem Snuje się po ulicach Głaszcze mnie po licach Piachem pluje mi w twarz To szczęście jest wiatrem Biegnę równo z nim Unosi mnie bym mógł Dosięgnąć nieba To szczęście jest wiatrem Nie wiadomo skąd pochodzi Ani dokąd zmierza Jest mi bratem To szczęście jest wiatrem Kołysze drzewami I szumi liśćmi Mówi do mnie szeptem
  5. Tęskno to taka kleista substancja Na tarczy czasu Tęskno to takie bezludne miasto Słońca w tańcu Wysiadłem na dworcu w Tęsknie I dokąd tu pójść Tęskno jest tą luką w rubryce Twarzy i miejsc Tęskno to takie duszne powietrze Łysych skwerów Tęskno jest tym znoszonym swetrem Wieczornych spacerów Tęskno to taki loft w mojej głowie Czekający na twój wynajem Tęskno jest tym bez torów Wrocławskim tramwajem
  6. doszczętnie oszołomił mnie ten właśnie a nie inny wiersz :)
  7. Noc pohukująca miejską czernią parcelową Postawiony przed brzaskiem płynę falującym płaszczem mroku Pchany chęcią jutrzejszego zmartwychwstania I staję na krawędzi kolejowych torów I mam to chwilowe wrażenie że przemykają przeze mnie duchy skrzypiących wagonów I gwiżdżących lokomotyw - zjawy ciężkich miarowych stukotów I stoję i nie waham się i słyszę ten jazgoczący zgrzyt kołyszący cienistą przestrzenią I w asymetrycznej fatamorganie drgają wszelkie blefy egzystencjalnej ciszy Ja trzymam się jeszcze gałęzi pewnej gwiazdy w nadziei o obawę Na rychłe i głośne ułamanie światła
  8. Sprzedaż detaliczna tanich zdań Na wąską skalę produkcja słów Skup wytartych wróżb Zapraszam witam i żegnam Pajączek utkał pod pachwiną dromadera Taką pajęczynę romantycznych skojarzeń Że mucha pragmatyzmu nie siada Żeglarz ciasnych rubryczek Nieszczelnych kabin Krępujących snów Gdzie zamiast owieczek wyskakują podniecone byki Rodeo fazy REM I prohibicja trzeźwości Nietoperze wyklute z jaj Węszenie po wyblakłej mapie wolności Na antypodach świadomości Trafianie na Bezludy Zaklęty azymut Per aspera ad astra
  9. Nie będę z Panem po fachu polemizował, być może nie wiem czym jest poezja, słowami ułożonymi w określonym nieporządku? Przecież w poprzednim poście dałem do zrozumienia, że mogłem się pomylić, po co to jeszcze według Ciebie podkreślać? A Tak subtelniej To już mnie nie interesuje Czy rysujesz uśmiech stuletniej pożogi Czy zebrałeś swój upadek z podłogi Nie patrzę na zasypane zmęczeniem oczy I skrzypiące zawiasy umysłu Czy bystry instynkt samozachowawczy Twoje słowo zwierzęcia Mnie nie ujmuje Ani nuty logicznego rozumowania I czysta dusza nadszarpnięta Nieprawidłowym zgryzem sumienia Nie zaglądam pod zmarszczki siwego kurzu na powiekach Dziś chciałbym ujrzeć w tobie tylko człowieka Swoją drogą pozdrawiam (ale tu niedługo od tych pozdrowień wszyscy będą zdrowi) :)
  10. Dziękuję, kilka takich słów napełnia otuchą i zachęca do działania, a bez rymów precyzyjniej można oddać wnętrze czarno na białym.. Pozdrawiam również
  11. Trzysta tysięcy metrów mojego układu krwionośnego Na jedną sekundę impulsu nerwowego Okrążam cichcem układ słoneczny Księżycowa larwa obżera mi kość promieniową Na co mi ślina twojej ślepej bliskości I trzy tysiące kroków mojej czarnej ulicy Na jedną źrenicę pustego okna Które mruga zimną ścianą Kochanką moich pleców Na co mi łza twojej bezwonnej samotności I trzysta oddechów przed odlotem Na jedną gwiazdkę Przez tępe ciernie I organoleptykę orgazmów Na co mi pot twojego czystego zmęczenia I trzydzieści nieprzeczytanych książek Na jedną stronę mądrych cytatów Pod grzbietami zakurzonych mistyfikacji Karmiących zachłanną wyobraźnię Na co mi krew twojego zakrzepłego bólu I trzy słowa w tytule na jeden wiersz
  12. Twoje dzień dobry poranne Spod powiek moich Motyle nocne wyciąga za skrzydła I pozostają na palcach ich łuski - wczorajsze szczęścia - Już nie odlecą Jest to dzień dobry spokojne Nie jak ocean Bezkresne niebo Ale szeroką falą niesione z imieniem moim Jakbym odbity w chmurnym zwierciadle Powracał do ciebie codziennie Śladem pomadki na kołnierzu randki Odmierzyłaś mi dzień dobry Które rozetrzeć można odcieniem łąki A jeśli ciebie nigdy nie było, i sam sobie to twoje dzień dobry Rysuję zaspany na karcie świtu od ręki?
  13. To nie musi być ostateczna wersja wiersza, właściwie to chyba nie powinienem zamieszczać go w tym dziale, z uwagi na nie zamknięcie formy, być może retusz by mu się przydał, , jakkolwiek nie wiem co z robić z ćmami tęsknoty(uprzednio były one nocnymi motylami, ale już śpią, albo gdzieś odleciały), co do odcisków rozkoszy, muszę je zostawić z uwagi na zaczepną moim zdaniem sprzeczność tego epitetu. Jeśli chodzi o nie najładniejszy rym, to rzeczywiście w tym wierszu mogłoby nie być takiego akcentu. Swoją drogą, dzięki za słowa krytyki. Pozdrawiam!
  14. może właśnie w tym wypadku ten zapach jest odpowiedni...
  15. ...nosiła kolory skóry i okulary Na jego koszuli osiadły ćmy tęsknoty Odciski rozkoszy przypięła mu do twarzy Kurz wepchnięto w pewien fragment ust Gdy buty dziko postawił na pościeli Wydawać się mogło że taka chwila wiecznie upływa A tu zimny kran wygrywa Już marsza żałobnego I dnieje I cienie tamaryszków Po oknach wiją się jak węże a on czeka w pustej sieni złudzeń Że ostatniemu ziarnku w piaskowym zegarku Jak gwoździowi do trumny Mogłoby się przytyć
  16. Gdzie ta ciężka głowa zamieszkuje śliskie chmury Co obumarłym dotykiem dziurawego światła plują spoza płaszczyzny niebieskiej Gdzie te stopy tłuste maszerują po spękanych odmętach piaskowych fal urągających westchnieniami wiatru Gdzie myśli zawieszone pomiędzy tumanami kurzu co po kątach się przechadza I wyjada słoneczne promienie Gdzie włosy haczące o rozświstane pneumatofory bagiennych gigancików Łapczywie rozdrapujących przestrzenie Gdzie mokre pragnienie ucieka szparami oskrzypłych desek podłogowych Wijących się po stropie Gdzie oczy zimne goreją pod horyzontami ukrytymi za kartkowymi drzwiami Przeciągniętymi haustem powietrznego pędu Gdzie dłonie biegnące oplatają okółkowo fragmenty pulsującej twarzy opartej o fundament zdrady Tam moja postać niknąca śladami krwi zakrzepłej zaciera byt przyrosły do łydek kosmosu
  17. Ustały nasze oddechy i dotyki Usta ustały na polu chwały Tu już inne życie odbywa się Na przekór kartkom w kalendarzu I zmiennościom sezonów W linii granicznej koszmarów i marzeń Spod powiek monotonnych dni Przemijamy pobudzeni blaskiem mokradeł Rozmawiamy nie słysząc Nie wypowiadając i nawet nie szepcząc Kuchnia i salon Dziedziniec i atrium Sypialnia i ogród Piwnica i schody Wiemy gdzie są Ale jesteśmy wszędzie Więc nie możemy być tam Jesteśmy zamknięci nieograniczonymi horyzontami Zza których świecą słońca nadziei Że kiedyś nadejdzie kres
  18. Wybacz mi Aniu moją ignorancę jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju usterki językowe, czy elementy pozwabione sensu. Wiem że nie zwalnia mnie to w żadnym względzie z obowiązku przestrzegania ogólnie przyjętych zasad, ale z wykszatłcenia jestem architektem i na codzień nie mam do czynienia z nauką języka, profesjonalnym tekstem (no chyba że poprzez jego czytanie). Jeśli chodzi o to zdanie: Zachowaj ostateczności..no to już próbuję w miarę moich skromnych możliwości przedstawić o co mi chodziło.. Ostateczności o których mowa, wychodzą od człowieka, którego nic już nie dziwi, dla którego wszystko jest oczywiste..(jeśli chodzi o tą kobietę w nawiasie odsyłam do cytatu W.Allena), nowy początek, to tytuł pewnej piosenki (Hurt), która opowiada o miłości, bohater nakazuje sam sobie wstrzymanie się z ostatecznymi podsumowaniami, bo zbliża się jesień (romantyczna pora zakochanych), która może rozbudzi jego zmysły, a on ma cichą nadzieję na to że może w końcu pozna kogoś, komu mógłby o tym wszystkim (ostatecznościach)opowiedzieć, co do krzywych przegród...hmm szeroko pojęty pesymizm, jako mocny środek wyrazu. No, jakoś poszło, a może ja sam siebie do końca nie rozumiem, i jednak forma przerosła treść..? ;) Pozdrawiam gorąco, i dziękuję za krytykę!
  19. Dom i kochająca żona, kochająca żona, wiedząca czego ma od ciebie wymagać i kiedy może się obrażać, remont, przygotowywanie razem przekąsek na parapetową imprezę, wcześniej powrót z pracy i szybkie zakupy po drodze, kłótnia drobiazgów, o to który jest bardziej drobiazgowy. Upadki i powstania...czy jak już jest się starym (i mniej się stara) są trudniejsze do ogarnięcia? Jak ma garba i upadnie na plecy, to może mieć problemy z powstaniem, a jeszcze jak zacznie się bujać to i zasnąć może w takiej pozycji. Kompromis, dobra maniera i mina do złej gry, krzywy uśmiech w bladym, prostym świetle. Wódka na stole i rozmowy międzyludzkie. Bla, bla, czasami jeszcze bla, bla i bla, i nie należy wspomnieć tu przypadkiem o tym jak bla, bla i wiadomo, że bla na koniec opowieści, a słuchacz nie dodaje już bla jako przytaknięcie i dopowiedzenie do ostatecznego bla opowiadacza, ale pozoruje wrażenie wyraźnego nim zaskoczenia i mówi bla? I tak zyskujesz w oczach miano wspaniałego rozmówcy. Nie trzeba mówić nic, przecież mamy sobą tyle do powiedzenia(i te niedopowiedzenia), smaczna mina do niesmacznej gry. Czy każdy jest nadętym bufonem, balonem (BLAonem!!! prawie jak EONEM, eony samotności,sobie, sobą, samo sobą, sam osobą) myślącym, że nic nie jest w stanie go przebić? Że świat nie posiada zakrzywień? Kozich rogów, kantów i kątów za nieodpowiednie zachowanie w przedszkolu i kątów ostrych i tych słów w kącikach ust. Tam gdzie ciasno. Że sylwetki rozpoznaje się bez cienia wątpliwości. Że nawet naczynia krwionośne w mózgu nie muszą się rozszerzać. Siedzenie,kojarzenie, rozpatrywanie, wpatrywanie się, znów... w ten punkt, a z bliska? Nie no, też punkt. . Nuda. Zachowaj ostateczności, (jak kobieta z szaleństwem czeka na menopauzę) żeby mieć okazję opowiedzieć o nich początkowi. Nowy początek? Ooo tak...gdzie ten smród jesienny. Czekam w przedsionku nosowych otworków. A jednak, w krzywe przegrody węszenie jakoś śmielej wkracza... Więc według niego to jakiś niebywały, pierdolony oniryzm. Nie był z Nią już długi czas, a sny, w których obsadzana była przez chory żart w roli pierwszoplanowej wciąż go nękały. Męczyła go jej osoba, majacząca jeszcze gdzieś na skraju podświadomości postać, charakter i sposób bycia, który nawet między myślami rozkładał mu przestrzeń na czynniki pierwsze, panoszył się i rozklejał z lubością po ścianach jego chwilowego zastanowienia. Jakby jego myśli nie mogły przystanąć przy czymś innym, nie, bo zaraz to znów powracało. Chociaż nie spotkał jej od tak dawna. A ile czasu można uznać za tak dawno? Czas oszukańczy, diabeł podły, nawet jak śmieje się z ciebie szyderczo, gubiąc zęby minut, to i tak nie wygląda na szczerbatego, ale jeszcze mocniej, zaciska ciebie całego w pełnym zgryzie. Nie wierzył w czas. Pamiętał. Nie musiał sięgać do pudełka po butach, w którym trzymał wszystkie związane z Nią drobiazgi – jakby żyły, w których zakrzepła krew już się nie przetacza, ale wciąż jeszcze pulsowieje. Pamięta wciąż. Sny powracają. Budzi się, jej bliskość tak realna, że wyławia go z powodzi snów w siódmych potach, i wyjaławia jego rzeczywistość. Potem znowu się budzi. Smutny i przygnębiony, chociaż wie, że nie wytrzymałby z Nią dnia dłużej, ani chwili, mrugnięcia, czy muśnięcia sekundą o cień powiek, gdyby tego nie zaprzestał. To jednak, pamięta. Nie ważne który dzień był którym. Pamięta momenty, i ich zapachy. Spojrzenia, wszystkie konfiguracje, ustawienie mebli w pokoju, barwy bawełnianych bluzek i niechlujnie porozrzucane sandały. Jej sposób siadania i mówienia. Poprawiania włosów niepewnym gestem ręki, to był jej jedyny niepewny gest, cała reszta wahania była wpisana w jej jestestwo w tak banalny sposób, że aż trudno było wyobrazić sobie kobietę bardziej pewną siebie i zdecydowaną. Tak chciała zmienić jego sposób bycia, że musiał sam Ją zmienić, na inną partnerkę i życiową towarzyszkę: samotność. I przechodził jak co dzień. Przechodzień. Przechodzony dzień. Szczęścia szukał. W mieście onirycznym, przelewającym się majakami, z głowami, twarzami socjotypów w miejskiej tkance. Gdzie niby każda inna, w formie swojej zamknięta, z odrębną fryzurą, frywolna płcią, tu męska pociągła, tam damski owal, brwi zrośnięte, wypielęgnowane, ciekawe i zdziwione, miejsce na brwi wymazane henną, zielone oczy jak trawa co dawno tu nie szumiała, niebieskie niebem odbite, piwne upite i kaprawe, mądre i głupie, kulawe i klawe, loki, koki, grzybki, jeże, irokezy i tupety, usta pełne, wąskie, gadatliwe, spękane, suche usta narkomana, nakarmione różową szminką, okrągłe kolczyki w małych uszach, uszy odstające, przylegające i brudne, różowe płatki uszu, gniewne zmarszczki na czole, kurze łapki mile rozdrapujące łagodny uśmiech staruszka, prawie niedostrzegalny, a na pewno niedostrzeżony, łysy czubek, grzywka, trwała, policzki zapadnięte, wargi nadęte, dwa podbródki, trzy i cztery, jak pulpety, okulary, mimiki mimikry jak czary mary, czarne marne oprawki, przenikliwości i tępoty, rozbity łuk brwiowy, kanty żuchw i subtelności, złośliwości.. Wszystkie razem jak fala szarej masy przewalały się przez beton i szkło, biły na oślep jakimś niewypowiedzianym smutkiem, milczącym, niemówionym. Omijał te spojrzenia, miny, wyglądy, cisze, aparycje, bezskutecznie, bo każde zadawały się wklejać mu pod czaszkę, tapetować jego zbłąkane myśli. odnalazł tylko siebie samego, ale już dawno był nieszczęśliwy, więc nie znalazł tego, czego szukał. No a skoro szukał szczęścia..to kiedyś już gdzieś musiał je zgubić, albo chociaż rozminąć się z nim, a po momencie dusić już tą winę w sobie, że się nie zawróciło i nie porwało tego szczęścia ze sobą albo chociaż na kawałki, więc chyba wiedział jak smakuje, ale może teraz jest już za stary, na te zabawy ze szczęściem, na te wygłupy i choć teraz to samo szczęście co kiedyś, mijając go, zahacza o jego ramię, on go nie rozpoznaje, bo to szczęście ma ubiór na miarę dzisiejszych, a nie tamtejszych dni. I mogło by go szarpać i nim potrząsać, a on by się nie zorientował. Bo on też..tonie już w pieczęciach zmarszczek, niedowidzi, tym łatwiej nienawidzi tego szczęścia, którego nie jest w stanie oszukać, albo chociaż odszukać, chociaż czuł je kiedyś i to nim kiedyś był do szpiku przesiąknięty, ale teraz to już nie to samo, ten sweter sprzed lat pokurczył się, zmechacił i wyblakł, to szczęście już nie wygląda w nim tak zachwycająco, zachęcająco, stare plamy krwi i rdzy nie chcą zejść, wolą stać jak pomnik mimo woli, szczęścia mają różne swe oblicza, i obliczają którędy najtrudniej, najgorsze z oblicz to twarz do mdłości zakurzonej młodości, wkurzonej na wszystko wokół, w swetrze z tamtejszych lat, jak on sam, jak łachmyta, święty dureń i żebrak. Łaty na dziurach tej szmaty, dziur wiele na dyszącym ciele, chciało by się, chciało by wprawić to ciało w euforyczne drgania, choćby jeszcze przez moment, ale jedyne drgania jakie może ono wywołać wynikają z braku sił witalnych. I szukał tak tego szczęścia...ale to samo szczęście w nowym, niezniszczonym, nieznoszonym, nieznośnym swetrze, nie byłoby już tym samym szczęściem, wiedział o tym, więc szukał, szukał dalej i już nie wiedział, czy przypadkiem nie omija tego właściwego...szczęścia.
  20. od wrzenia w żyłach krwi wywijania na lewą stronę myśli odkąd jesieni smród wlał się nosem w mózg od tętnic ulic zamierania wieczoru od latarni bladych lic odbitych w pustce bruku odnalezienia braku bezsensownego wyboru od marznięcia spojrzenia po horyzont twojego cienia miło od pierwszego wrzenia krwi w żyle na ustach drgań w międzygwiezdnym pyle od krycia nowych doznań
  21. Przebrzydłaś mi kobieto.. Pewną chwilą niepewną Przebrzydłaś przez moją odmowę bycia mężczyzną Przebrzydłaś mi kobieto Bo pachniałaś malizną Pod wytworną bielizną Gdy seksizm wyciekał kończynami Przebrzydłaś z innymi dziewczętami I patrzyłem na ciebie rzeczowo jak na galerię sklepową Przebrzydłaś chociaż nie miałem na myśli tych myśli Przebrzydłaś mi kobieto Gdy udawałem że słucham Pewną pora zimną i suchą Gdy maska romantycznego kochanka wisiała już na ścianie Przebita gwoździami Gdy się na tym przyłapałem I jako petent stawałem u okien przed twym mieszkaniem I rzucałem kamyczkami Aż uśpiły cię melancholią rytmu w relacji z chłodną szybą A ja czekałem na twoją reakcję szybką Aż usypał się kopczyk na parapecie I przesłonił twoją przebrzydłość Przebrzydłaś mi kobieto i już cię nie widzę i już tylko złość Przebrzydłaś bo przez siebie samego nie mogę ścierpieć cię
  22. Na początek zechcę może podziękować za rzeczywiście wyczerpującą odpowiedź, czego się raczej nie spodziewałem, gdyż byłem skłonny sądzić, że forum "prozowe" nadal będzie świecić pustką, głuszą i CIEMNOŚCIĄ, a zatem dziękuję za poświęcony czas, słowa uznania, jak również uwagi.. No właśnie, te pleonazmy nieszczęsne..hehe aż W DÓŁ SPADŁEM z krzesła i DO TYŁU mnie COFNĘŁO, jak się okazało, że popełniłem takie zbrodnie. Jeśli chodzi o mężczyznę, to oczywiście nie miałem na myśli osobnika śliniącego się, jak też słusznie zauważyłeś. A ta ów zdobycz..no cóż szkoda gadać;) Ale to chyba dobrze, że nie jesteśmy doskonali, byłoby kurewsko nudno... Łączę się w nadziei na tłumne odwiedziny, połączone z konstruktywnymi komentarzami Pozdrawiam !!!
  23. Tak na marginesie.. czy powyższy mój tekst jest aż tak błahy, cienki, żałosny, nieciekawy i niegodny nawet uwagi? i z tego wynika brak komentarzy..bo nie sądzę żeby ich brak wywołany był stanem osłupienia "to jest świetne!":)) prosić bym chciał zatem w miarę możliwości o jakieś sensowne uwagi, nieco krytyki nie zaszkodzi, bo wiadomo że i tak zrobię po swojemu, ale warto by wiedzieć, co sądzą o tym czytający..przebrnijcie przez te parę pierwszych akapitów i osądźcie szanowne koleżanki i koledzy po fachu.. dziękuję za uwagę no!
  24. Wymamlany zbesztany i wybebeszony, spoglądam na swoje krzywe nogi w skarpetach nie do pary, parkiet co się spod nich wyślizguje. Deski podłogowe owijają się na uszach, trzeszcząc zgryźliwie. Głowa pochylona, na wpół senna i obolała, obserwuje jak knuje się spisek przeciwko ludzkości, zamach stanu na człowieka, na jego nieskazitelną postawę humanitarną. I strach pomyśleć, że to ja go knuję, cierpiąc na brak konkretnego zajęcia. Rozwijam mózg na stole, obok krzesła. Wycieram nim mądre ksiązki wypożyczone z miejskiej biblioteki, aż litery, wyrazy i zdania spływają po czole, nie mogąc przedostać się głębiej, a potem upadam na podłogę jak ścierwo, skarpety zsuwają się ze stóp oplątując się wokół twarzy. Duszę się niemrawo, zastanawiając się jak do tego doszło. Wtem do pensjonatu wkracza pani Marta, pokojówka będąca recepcjonistką, kucharką, kelnerką, elektrykiem, hydraulikiem i ogrodnikiem w jednym kobiecym ciele. Mimo natłoku pracy czyhającego na nią za każdym pensjonatowym progiem, na brak czasu nie narzeka, ale czuje się samotna, przy tak niskim obłożeniu, choć początek sezonu zaczął się dwa tygodnie od mojego przyjazdu, prócz mnie nikt na razie nie kwapił się by wynająć tu pokój. A gdyż rozmowę zagaić może, i to na krótko, jedynie z gośćmi pensjonatu tudzież z panią Martyną z drugiej zmiany, a w ostateczności z właścicielką, która jednak pensjonat nawiedza rzadko, pani Marta z przyjemnością korzysta z budki telefonicznej stojącej przed budynkiem, tylko tam bowiem znajduje ukojenie w rozmowie z przyjaciółką. Na moją prośbę ulokowała mnie w ciasnym pokoiku na poddaszu. Mam więc jeszcze chwilę aby pozbierać się z podłogi, zanim pani uniwersalna robotnica nadjedzie na swoich skrzypiących gąsienicach i wymierzy we mnie lufę pytań i próśb zapraszając słodko, lepko, kojącym głosem na kolację i oferując posprzątanie pokoju w czasie trwania posiłku. Tak to na pewno okrzyk jej obcasów, acz zbyt piskliwy, niespodziewanie szybko przedostała się wysokimi schodami na górę. Czyżby miało nie być dzisiaj kolacji? Coś musiało się stać. Żółte światło porywczo wlewające się z korytarza uchylonymi drzwiami, alarmuje mnie, że jest już blisko. Szelest jej uniformu jest inny niż zwykle, jakiś taki napięty, skupiony i niespokojny zarazem, zwiastuje, że to nic dobrego być nie może. Co robić? Nie rozmawiać? Udać, że śpię? Że mnie nie ma, schować się do szafy? Ale drzwi uchylone, wyjdzie na moją lekkomyślność, że jak to śpię przy otwartych na wpół drzwiach, a tym bardziej gdyby miało mnie rzekomo nie być, czemu klucza na recepcji nie zdałem. Zbieram automatycznie z podłogi odrętwiałe ciało i rozbite myśli, w pośpiechu ściągam skarpety z twarzy i nakładam je z powrotem na stopy. Siadam na krześle i przysuwam się do biurka, zwijam z niego mózg i chowam na swoje miejsce, w ostatniej chwili chwytam za jakieś czasopismo, nie zważając na tytuł, otwieram losowo, mniej więcej na środku. Kątem oka widzę nadciągający jak nawałnica cień wtaczający się uchylonymi drzwiami do pokoju. Delikatnie natarczywe, trzykrotne puknięcie, na które ustami odpowiadam zachrypniętym ”Proszę!” ,myślami natomiast dodaję nienawistnym ”Nie przeszkadzać!” - Zbiegł zbieg! W okolicy! W pobliżu…tutaj, pozamykać drzwi, okna, wszystkie pozamykać…!!! – Zaczęła błyskawicznie histerycznie. - Pani Marto, spokojnie, powoli, proszę powiedzieć co się sta… - To pan nic? To pan nie słyszał? Ale jak to możliwe? – Zastygła w chwilowym zdziwieniu jakby nie mogła uwierzyć że ja taki nieskoordynowany z otoczeniem. – Policja, koguty, sygnały, wyją, tam w polu, śmigła śmigłowców, światła, rażą, a pan nic? No nic, pozamykać, okna, drzwi! Pozamykać.. Brnie w swoim lamencie, przejęta, łapie się za głowę, do okienka podchodzi, odchyla firankę, chociaż noc ciemna, granatowa nie mieści się w oknie, ona wygląda, usta wyszminkowane różowo wyginają się w trwodze, oczy z orbit wychodzą, mrok przedzierają, dłonie latają jak motyle po łące…a ja stoję na środku pokoju obojętny, z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia, „A co mnie jakiś zbieg…” nie wiem jak mam się zachować, jaką przybrać reakcję. Spokojnie, powoli? Czy może panicznie? Jak ona. Zdziwienie okazać? Podtrzymać rozmowę? Kazać wyjść? Jak ukształtować sytuację na własną rękę i na pożytek własny? A do tego okazuje się że w ręku trzymam czasopismo erotyczne, całe szczęście ona zbyt zajęta tworzeniem zamieszania, nie spostrzegła mojej kompromitacji, odkładam gołe baby na biurko, przykrywam je Lukrecjusza „O rzeczywistości”. - Gdzie go do ludzi przyciągnie? – Pytam odwracając uwagę od gazety, próbuję jakoś ostudzić zamęt. - Najciemniej, pod latarnią najciemniej! – Nic z tego. Znów się zaczyna pocić, gapi się jak na wariata, krzyczy w paranoi. – Magazyn! Na śmierć zapomniałam! Sprawdzi pan magazyn?! Nie wiem czy zamknęłam jak po pościel byłam! No i co teraz? Prośba o intensywnym odcieniu nakazu. Wykreowała mnie na bohatera… albo tchórza. Zostałem skazany, wtrącony w akcję, bez wyjścia. Choć zdawać by się mogło że mam jeszcze asa w rękawie… - No, ale przecież pies? - Och! Tam pies, pies przestał szczekać. – Jakby przewidywała moje ruchy, każdą odpowiedź ma gotową. - To chyba dobrze, że nie szczeka? – Ostatnia próba zrównoważenia stanu rzeczy. - Dobrze? A pan nie wie jakie to metody teraz mają, a jak kiełbasy mu rzucił, albo zabił bandyta jeden w najgorszym wypadku?! – No i się doigrałem, teraz to już nie ma odwrotu, zagięła mnie, odmówić już nie mogę. Teraz to już rozkaz: - Sprawdź pan, ja się boję, nie wejdę! No i dla świętego jej pensjonarskiego spokoju wyłażę za nią, schodzimy po schodach do kuchni. Tupet, czelność, bezczelność, jednym słowem pani Marta w pełnej krasie. Jedynego gościa, ukochanego mieszkańca pensjonatowego, eksponować przed oblicze zbiegłego zbiega. Bom mężczyzna, tom śliny, to się nie boję. A gdybym tak był kobietą? To co? Zamknęłybyśmy się obydwie na poddaszu i trzęsłybyśmy spódnicami popiskując po mysiemu? Ale co tam. Pani Marta łaskawa i wyrozumiała wręcza mi pokrywkę od garnka oraz sporych rozmiarów nóż kuchenny, objaśnia drogę do magazynu i plan zagospodarowania terenu wokół pensjonatu. Wychodzę tarasem, a tu cisza i mrok przyrosłe do drzew, krzewów, płotu i trawy, ani śladu policyjnej obławy. Obracam się w tył, ale pani Wścibska macha ręką zachęcając do głębszej penetracji otoczenia. Przechodzę niepewnie ścieżkę wzdłuż budynku, zakręcam w lewo, według instrukcji magazyn powinien znajdować się gdzieś tu. Wtem nagle coś zaszeleściło w krzakach, chociaż zupełnie nie wiem w których, bo wszystkie przykryte tym samym cieniem nieba. Naprężam się w pełnej gotowości, wytężam uszy, strach zagłusza nieco czujność. Słyszę jego sapanie, coraz bliższe i bliższe. Nagle czujnik ruchu zapala lampę ogrodową i co widzę? Gapi się na mnie ta psina ruda, poczciwa, merdając ogonem, okazuje zadowolenie, tylko w pysku coś trzyma. Co to może być? Podchodzę o krok, pies wypuszcza zdobycz z pyska, zatacza wokół kółko i kładzie się obok niej z nosem dumnie uniesionym w górę, dwoma szczęknięciami oznajmia mi że TO jego, sapie. Spoglądam na ów zdobycz, z trudnością rozpoznaję w niej zmasakrowane ciałko jeża. Ale jak? Jakim cudem? W jaki sposób pies dobrał się do jeża? Przecież jeż ma kolce, każdy głupi wie, że jeż ma kolce i jak się skłębi w kulkę, to rady na niego nie ma. Więc ten Rudzik to chyba nie jest zwyczajny pies…a może jeż był już zdechły zanim pies się do niego dobrał? Rudzik znalazł rozlazłego jeża i przypisał sobie jego pokonanie? Ta sprawa, co najmniej dziwna, wymaga dłuższego zanalizowania. Wszystko w swoim czasie. Wróćmy zatem do zbiegłego zbiega, nie to żebym się go bał, no może odrobinę…ale patetyczna postawa pani Marty wymusiła na mnie wyjście z pokoju przed pensjonat i to w skarpetach, w dodatku nie do pary, z pokrywką i nożem do krojenia chabaniny. Na ścianie, przed którą zaszedłem widnieje tabliczka z napisem MAGAZYN, pod nią uchylone drzwi, kolejne uchylone drzwi tego dnia, odnajduję nawet wierne podobieństwo uchylenia z moimi uchylonymi poddaszowymi drzwiami. Pewno pani Marta obładowana czystym praniem nie była w stanie zamknąć ich za sobą, ale w takim razie powinny być otwarte na oścież. A może pchnęła je nogą, lecz niedostatecznie mocno. W każdym razie wolałbym, żeby drzwi okazały się drzwiami zamkniętymi. Zamknięte drzwi bowiem oddzielają znane od nieznanego, przyporządkowują im swoje miejsca. Drzwi uchylone ostrzegają przed rąbkiem misterium, prowokują i kuszą, są drzwiami niebezpiecznymi. Jeśli już zbiegły zbieg miałby się czaić za jakimiś drzwiami, to najprędzej za uchylonymi. Lęk powoli przedziera się przez odwagę, dociera do świadomości, krew przestaje krążyć w żyłach, jakby zamarzała ze strachu. Skarpety chłoną wieczorną wilgoć z miękkiej trawy. Napięcie napłynęło z zimnym dreszczem, kopnąłem nogą w te uchylone drzwi i wpadłem do pomieszczenia jak rażony gromem (trzeba było narobić rabanu, co by gotowy do zbrodni zbrodniarz sam się przestraszył i skapitulował jako pierwszy), łokciem przez przypadek uderzyłem pstryczek na ścianie, cały magazyn rozbudził się w świetle żarówki, stanął mi w oczach, a ja zastygłem w oszołomieniu. Jak się po chwili mojego znieruchomienia okazało, w długim jak wagon towarowy magazynie wszystko na pierwszy rzut percepcji było niesłychanie w porządku! Pod ścianami rozciągały się leniwie regały z poskładaną, czystą pościelą, w rogu deska do prasowania, a na niej żelazko, na wieszaku mój wyjściowy, oddany do czyszczenia dwa dni temu, spowity w przezroczystą folię garnitur. Jedyne co natarczywie przykuwało bliższą uwagę i w nadmiarze gryzło się z otoczeniem, to stojąca na samym środku pomieszczenia czerwona kosiarka spalinowa, a obok niej pięciolitrowy baniak po wodzie mineralnej, napełniony żółtawym płynem. Skąd w magazynie na czystą pościel kosiarka spalinowa? Zbliżyłem się do niej niepewnie o krok i gdy tak jąłem się przyglądać baczniej, zauważyłem, iż ku memu zdziwieniu ktoś z niej niedawno musiał korzystać! Wylot spalin był zabrudzony lepkim olejem, koła oklejone świeżo skoszoną trawą, co za tym idzie, przyjrzałem się podłodze i ślady trawy prowadziły do drzwi, którymi tu wszedłem (zresztą innych drzwi nie było). Po ciężkiej robocie, pogrążyła się we śnie, z lekka nawet można było wczuć się w jej pochrapywanie. Ale czy odpoczywająca kosiarka może być tropem po zbiegły zbiegu? Rozglądam się uważnie we współpracy wszystkich zmysłów, szukając jakiegoś innego punktu zaczepienia, jakby ta śpiąca maszyna była niewystarczającym dowodem na bytność zbiega w magazynie. A może jest on bardziej przebiegły niż okoliczności go naszkicowały? Może kosiarki użył celowo, aby odwrócić uwagę od śledztwa? Nie, to nie wchodzi w grę, gdyż z pewnością wszechbytna i wszechwiedząca pani Marta by zauważyła zbiegłego zbiega koszącego trawę. A stanąwszy przy otwartych drzwiach magazynu, światło wydobywające się z niego na zewnątrz oznajmiało nieodparcie, że trawnik został skoszony niedawno, z pewnością dziś. Wskazuje na to także kosiarka, oklejona soczystą jeszcze trawą, jak i zapach trawy kłócący się z zapachem świeżo pranej pościeli, a także moje skarpety oklejone tąże trawą. Koszenie trawy musiało się odbywać dziś! Z godzinę temu, jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Jednak ja zaabsorbowany cierpieniem na brak konkretnego zajęcia w moim pokoiku na poddaszu nie byłem w stanie zwrócić na to uwagi. Myśli tłoczyły się we mnie w czasie powrotu do kuchni. Pies znów dwa razy zaszczekał, gdy mijałem go jak pilnował z troską swojej zdobyczy. W oszklonych drzwiach tarasowych, w kuchennym świetle stała pani Czarownica, czarująca nakazem podporządkowania się mężczyzny kobiecie. Jej kształtne biodra kołysały się ledwie zauważalnie w oczekiwaniu mojego powrotu. Jedną ręką obejmowała żebra pod piersiami, zakrytymi szczelnie szarym, sztywnym uniformem. Druga ręka zgięta w łokciu, spoczywała niemalże pionowo wzdłuż tułowia oparta o dłoń pierwszej, trzymała kurczowo cienkiego papierosa tuż przy lepkich od strachu ustach. Włosy wręcz granatowe miała praktycznie upięte w kok, jednak gdzieniegdzie ich kosmyki wyłaziły spływając bezładnie po ramionach okrytych białą bluzką. Oczy niebieskozielone, zbyt głębokie aby je przeniknąć znaczył tajemniczy blask. Nie wiedziałem czy blask ten spowodowany jest dezaprobatą mojego powrotu (może sądziła, że nie wrócę z tej eskapady cało, albo że w ogóle nie wrócę, byłby to świetny temat do rozmów w telefonicznej budce), czy też wręcz przeciwnie rozpalony został moim rychłym powrotem. Gdyż czujnik ruchu dał znać pani Marcie i ogrodowej lampie, że nadchodzę. Białe światło osiadło na mojej wątłej sylwetce jak stado much na lepie. Bierny obserwator mógłby mnie śmiało przyrównać do średniowiecznego rycerza, który schodzi z pola bitwy w aurze triumfu, acz rozczarowany, że jego przeciwnik nie stawił się na spotkanie. Co prawda należące do Rudzika jeżowe zwłoczki wraz z chrapiącą w magazynie kosiarką, były zjawiskami co najmniej dziwacznymi i przysporzyły mi wiele nowych wrażeń kołatających jeszcze zaciekle w mojej głowie, to fakt, iż nie stanąłem oko w oko ze zbiegłym zbiegiem, pomimo mojego wrodzonego tchórzostwa, stał się sprawcą niebywałego smutku. - I co?! – Eksplodowała krótko pani Bombowiec. - I nic. – Stłumiłem z powodzeniem wybuch odkładając narzędzia niedoszłej zbrodni na kuchennym blacie. - Zupełnie nic?! – Powtórzyła detonację. - Najzupełniej – Odpowiedziałem krótką serią. - Najzupełniej? – Rażąc jeszcze odłamkiem. - Kosiarka, czerwona, kosiarka, na środku magazynu, stała kosiarka i nic więcej jak czerwona kosiarka. – Tym razem wypuszczam serię nieco dłuższą aż łuski ślinek spadają niepostrzeżenie na blat, o ciałku jeża na razie nie wspominam, może jeszcze okazać się tajną bronią w tej bitwie. - Kosiarka? Czerwona? – Ostatnie głuche wystrzały. - Czerwona, kosiarka. – Odpowiadam tym samym kalibrem. - No to może deserek? – I w tym momencie nastąpiła cichutka deflagracja z jej nikotynowych ust wykrzywiających się w pyszny dziubek łakoci. Chyba niedosłyszałem, i może na tym polegała jej skuteczność. Jak to deserek? No ale co z kosiarką? Co z jeżowymi zwłoczkami? Nie moja droga panno Marto, tak pogrywać nie będziemy! Ignoruję szorstko niemy wybuch jej słodkiego pytania i ponawiam atak: - Chwileczkę, nie widzi pani nic dziwnego w czerwonej kosiarce stojącej spokojnie w magazynie na czystą bieliznę? - A to pewnie pan Martin zostawił…właśnie mi się przypomniało. Mamy nowego konserwatora, musiał pomylić pomieszczenia. – No to teraz wprowadziła, konia trojańskiego! Nie dość że wścibska, to w dodatku sklerotyczka! Tylko spokojnie, grunt to grunt pod stopami! - Aha i było jeszcze coś. – Włączam detonator i zaczynam odliczanie. - Co takiego? – Pyta chyba nie zdając sobie sprawy ze skuteczności mojej tajnej broni. Wyczekuję jeszcze chwilę, w myślach odliczam od dziesięciu do zera. Teraz! - Zmasakrowane ciałko jeża we władaniu Rudzika! – Huk moich słów rozniósł się po kuchennych ścianach, aż sam się przeraziłem, znów spłyną po mnie dreszcz. Moment ciszy. Bitwa wygrana, cel zlikwidowany. - Aa to pewnie pan Martin, musiał nie zauważyć jak kosił trawę, biedne zwierzątko… - Pan Martin? Co ona? Z tytanu tytanka jedna czy jak? Kapitulacja! Spuszczam wzrok, nadymam policzki, unoszę dłonie dając do zrozumienia, że nie chcę mieć z tym wszystkim już nic wspólnego, pozostaje mi już tylko jedno: - To może da pani ten deserek? Nazajutrz poznałem rzekomego pana Martina, gdy wybierałem się do miejskiej biblioteki oddać mądre książki. Czyścił kosiarkę przy schodach przed głównym wejściem. Czemu nie widziałem na niej jeżowych flaków? Bo są tak samo czerwone jak sama kosiarka! Jak wytłumaczyć zatem odgłosy domniemanej obławy? Ano wszystko się niby zgadza. Z jego relacji wynika, że były śmigłowce, a właściwie jeden, były sygnały i koguty policyjne i reflektory rażące też były. Z tym, że mając na uwadze linię kolejową przecinającą las nieopodal pensjonatu, jak i wczorajszy mecz piłki nożnej trzeciej ligi, sądzić można jedynie, że drużyna na wyjeździe okazała się zwycięzcami i do służb porządkowych należało bezpiecznie eskortować kibiców powracających do domów.
  25. "Kocham się w tobie" Tęsknię za słowem twoim Słowem do ciebie lgnę I żarem swoim Wylewam powierzchnie pustych powinności Palę wszystkie moje żale Pod lekkością bytu Nogi gnę To tu W tych oczach pełnych miłości Gdy twoje spojrzenie jest ciężarem Spędzam sny z powiek Naumyślnie sobie Kocham się w tobie W tobie się kocham W zaufania lochach W twoich rzęs kokonach W siniakach na kolanach W podświadomości dyptyku W opuszków palców dotyku W brwiach z zielonymi oczami W głowie z luźnymi warkoczami W piegach na nosie W miodowym głosie W plamce na prawym oku W niezdecydowanym kroku W parabolach ramion I w braku znamion I w tej bliźnie po dobermanie W czekaniu na ciebie w bramie W rozmowach gubiących słowa W uśmiechu lepkim od śmiechu W twoim uporze do mojego może W mgławicy marzeń na granicy zdarzeń W spacerach od których czas zamiera W mgnieniach smutnych i radosnych W myślach czystych i sprośnych W zamgleniach powiek W czymkolwiek w tobie I całą tobą wykleja się moja nadzieja A wewnątrz czaszki mam rozum nieważki Zastygam tą spoiną jedyną W pęknięciach twojego serca
×
×
  • Dodaj nową pozycję...