Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ludwik Perney

Użytkownicy
  • Postów

    86
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Odpowiedzi opublikowane przez Ludwik Perney

  1. Która planetoida nosi twoje imię? Moja to ta skuta lodem.
    Tysiące lat wirowała nade mną - Hej Ötzi! – wołałem
    z mojej bryły – Hej Ötzi! – odpowiadała i kręciła się dalej.

    Jadłem mięso kozicy i chleb, aż rozbolał mnie brzuch,
    mam wygodne buty, futro, siekierę i nóż – jestem gotowy.
    To dla mnie chmury układają się w kształty zwierząt,
    a gwiazdy mrugają zanim zasnę. Wszystko co widzę z góry,
    należy do mnie, jednak ja nie należę do tego świata.

    Moja planetoida krąży gdzieś między Marsem i Jowiszem,
    przyczaiłem się w dolinie Ötzi, jak nazywa się twoja dolina?

  2. Przepraszam, mój ojciec jest starszy od twojego,
    może nawet młodszy – drugie imię, które nosi,
    mogłoby zapłonąć najwyższym drzewem,

    ale obsuwa się z błotem, wybucha magmą, albo uderza
    tsunami – mam do dyspozycji gamę podpisów i parafek.
    Słuchaj, opowiem jak wyciąć, przewieźć i ułożyć głazy.

    Gdzie północ, południe już chyba wiesz, zdradzę
    kilka nowych zasad biologii, matematyki i fizyki,
    mogę je nawet lekko zmienić, tylko posłuchaj.

    Wysłuchali więksi i mądrzejsi - ich ciała nie zgniły do dziś,
    a klątwy wyciskają trzewia tych, którzy nachodzą świątynie.

  3. Dziadku, niedobrze - znów zrobiłem się senny
    podczas rodzinnego święta, a po przebudzeniu
    wiem, jak to jest zabijać; znam strach, decyzje
    i pośpiech, żeby zdążyć, zanim ktoś zabije mnie.

    Niedobrze. Na płycie naszego grobowca obok imion,
    z którymi już dawno się oswoiłem, pojawiły się nowe.
    Nie licują z żadną opowieścią, rodzinną anegdotą,
    a wszyscy wokół zachowują się, jakby to było normalne.

    Dobrze, dziadku, przejdę do klasztornego ogrodu;
    tam łatwiej ochłonąć ze zdumienia a nawet gniewu.
    Pamiętam twojego przyjaciela - księdza z domu obok.
    Dobrze znał rodzinę, ale nie spotkam go, on też umarł.

    Niedobrze, między cmentarzem a ogrodem salezjanów
    popękał asfalt. Potknąłem się. Bliscy znów zerkają
    na mnie z niesmakiem. Udam znudzenie, a ty pokaż,
    jak się przerzuca przez ramię ciała nabite na bagnet.

  4. Przesyłka dotarła. Nieswojo się czułem czekając w deszczu
    przy wylocie kanalizacji nad brzegiem Wisły.
    Słuchałem cię jak instynktu – mógłbym napisać list
    adresowany do mnie. Skąd byłby nadany?

    Czuję ten sam strach, który wypełnił adrenaliną żywe komórki,
    gdy złapali mnie - z czekoladą pod kurtką. Rodzynki i orzechy.

    Płócienny woreczek rozlazł się w palcach, trzymam dziesięć monet,
    które kilkadziesiąt lat temu trzymałeś - przesyłka dotarła,
    pachnie ziemią i rzeką, nadzieją na życie dłuższe niż pokolenie
    - łamanie kodów, deformowanie naszych ciał, Ludwiku.

  5. Ojciec opowiadał, że Ludwik wydał wyrok
    i go wykonał: zdrajca puszczał zajączki
    do samolotów przelatujących nad Wyszogrodem.

    Więc dziadku, drewniany most zniszczyły kry
    - ścięły filary, jak ty głowę po wojennym sądzie.
    Już wtedy byliśmy razem; jeździliśmy konno,
    z szabelką w naszej dłoni. Ściąłem cię szybko
    - kilka lat przed moim narodzeniem;
    Ludwik mam po tobie.

    Marianna była silna, wierzyła w pracę
    i porządek. Potrafiła okazywać miłość
    surowym spojrzeniem. Mama do dziś
    trzyma jej gorzkie listy.

    Pamiętam smak kawy zbożowej:
    popijaliśmy nią kanapki
    chroniąc się przed skwarem
    pod orzechem na malinowym polu.
    Walczyłaś babciu. Nie pozwalałem ci jeść,
    rozlałem żółć, skóra przyległa do kości
    - polubiłem cię; tuż przed końcem nakarmiłem
    rosołem z kury. Twoje panieńskie było Perney.

    Jestem włókniakiem – kawałkiem bezkształtnej tkanki
    tuż za rąbkiem naszej koszulki. Rozpoznał mnie lekarz,
    zmierzył centymetrem. Tym razem mam trzydzieści trzy lata
    - za mało, by się zezłościć.

  6. Odwracam się, ale obok nikogo nie ma - obojętnie
    czy jestem wzruszony, spokojny, czy kpię – zostaję sam.
    To pewnie te zbyt mocno unerwione palce. Wsadzam je
    w wytrawiony oczodół, przesuwam po żebrach

    - chcesz, mogę wystukać rytm. Będziemy się w nim kołysać.
    Ulegniemy aurze lekkiego wiatru i czerwonych blasków
    płomieni odbijających się od skał; zaśniemy
    z poczuciem nowej religii starej jak świat.

    Obudzę się w mokrym śpiworze, zmarznięty
    - jak przystało – na kość. Nie będzie za mną nikogo,
    komu mógłbym wsunąć dłoń w ciepłą ranę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...