Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

chlopiec

Użytkownicy
  • Postów

    70
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez chlopiec

  1. Za ścianą echa Bałtyk zaślubia się z brzegiem, jak kochanek zaborczy, na swą modłę zmienia, szczędzi rozkoszy panieńskich; z każdą nawałnicą Posejdon chłodnieje, gwałtem z nadania kropelkę marzenia* zgrabia w ciemność morza, i w kopiec - tron sypie, swą Jassą * pijany. Na polach niczyich, gdzie las dotyka wydem, jego piechurzy inscenizują Cud nad Wisłą Brną uparcie kompanie przez leje mrówkolwów do ciał jaszczurek, myszy i mniejszych istot, strawionych pożarem wznieconym przez żar petów. W oddali drży i kłębi się żywo ich fort, wzniesiony przed okiem lata pod zasłoną bzów. Nie sięgnie ich Boga Koni sen mściwy; sen, co w Beauforta mierzy się skali. rozbije się on w próżnej sile Na Rozewiu, o skarpę latarni. I zniknie w oddali, słabnąc nad lądem. ______________ *Jasa, jassa - prawo mongolskie, jasyr. https://pl.wikipedia.org/wiki/Jasa *Piosenka dla dzieci "Bursztynek, bursztynek".
  2. chlopiec

    PUTIN

    Pewien Petersburski Putin mierzył wskoczyć w Stalina buty trafił w kamasze tak sztywne i ciasne aż mu noga zdrętwiała w tv.
  3. Po kolejnej nocy w barze obudziłem się z szkłem w nadgarstku. (W mięśniach kłębika.) W barze tym poprzedniej nocy dostrzegłem marmurkową, błękitno-piaskową, zdartą tapetę niechcący w stylu vaporwave, boazerię, różowe płytki, tatrzańskie ławy, oraz szklaną kulę; - cały mój kraj umiłowany, w jednym miejscu, wszystko, na raz, jednocześnie. To nie jest poezja, to jest właśnie moje życie. Moje życie jak mój kraj. - mówiłem pięścią do szklanki. Piękna Śmierć (z dalekiej przyszłości, z niebezpiecznej planety Pluton) śpiewała do mikrofonu w karaoke, że skończył się wideofilm. To była chłodna noc, deszcz musiał padać wtedy pięknie na uchodźców. Gdybym umiał czas cofać, i miał taką moc, wiecie, "przenoszenia miast przez granice", pomyślałem wtedy, że przeniósłbym moje miasto pod Kijów. Żeby Rosjanie je wyrżnęli, zamiast Buczy, albo do Mariupola, żeby raszyści spalili je, zamiast Mariupola. - Czy są miasta zbyt podłe na to, by w nich żyć? - zapytała Śmierć przenikając dyskretnie granice czasu i miejsca, a jej słowiczy głos układał mi słowa w ładne poetyckie konstrukcje. - Są płoty tak szerokie, że zwą je krajami - - odpowiedziałem jej kwieciście niemalże w tej samej chwili. - Bucza na pewno nie była takim miastem. - odrzekła mi Śmierć damokletycznie i transcendentalnie, ubrawszy gabardynową jesionkę. Widocznie przyszedł na nią czas. Rano obudziłem się z szkłem w nadgarstku. - - -
  4. Ostatniego poranka w Niedzielę Palmową ogłoszono na Rynku Solnym, że piękna Rozalka Hrobockova, córka mistrza cechu, porwana została, ku radości tłuszczy, przez podstępnego Bazyliszka i zawleczona do jego oślizgłego barłogu. Na ratunek nikt się nie kwapił, poszedł więc Janko Jąkała przez krużganki ku bulgoczącym trzewiom Odwróconej Katedry, odziany w najznakomitszą zbroję, jaką mógł wtedy przywdziać: zbroję lustrzaną. A i nie było go na nią raczej stać, powiedzmy sobie prawdę. Wykonana z czystego srebra, polerowanego lnianym płótnem z całunów świętych w pracowni jego dziadecznego wuja Merriniego, najwspanialszego spośród mistrzów złotników weneckich, w noc poprzednią stamtąd znikła. Mieniła się ona delikatnie w lichym świetle, docierającym do przeklętej świątyni przez ogromne, zdobione witrażami rozety, odbijając złowieszczo płomień pochodni, schowana przemyślnie pod ciężkim sobolowym płaszczem, otulając tego, który ją "pożyczył". Długa droga w dół wiodła przez głęboką kamienną studnię, na której dnie leżał dzwon i z nieznanych powodów wciąż dźwięczał. Gdy dotarł niżej i ominął mosiężne serce, zwalone w poprzek portyku, wszedł ostrożnie w mokrą czeluść nawy głównej, wznosząc mgiełkę pyłu, potykając się o wypluwki, z których wystawały niestrawione szkielety córek przeklętego Grodu. Skierował się w stronę transeptu ku zawieszonemu u stropu ołtarzowi, gdzie podobno Bazyliszek uwił sobie kościane gniazdo. Zgasił pochodnię, dusząc ją w płaszczu. Świszczący oddech przeszywał ciężkie powietrze liżąc i łechcąc jego uszy, po nim narastał pulsujący koci pomruk, który przenikał na wskroś trzewia, a był tak potężny, że na jego siłę zwalony za chłopcem dzwon świętego Marka odpowiadał posłusznym poddańczym drżeniem. Młodzieniec stawiał ostrożnie kroki, przeprawiając się kilkanaście metrów przez wystające kamienne żebra sklepienia, które tu prawem diabelskiego odbicia stało się podłogą. — Ssss... zbliż-ss się... s-aliwżdy, odwa-sz-ny sz-łopcze, ce-ce-ce-ce. — usłyszał młodzieniec przedziwne zawodzenie, skalane odkrztuśnięciem. Coś potoczyło się i zawadziło o jego nogi. Leżała przed nim brudna głowa dziewczyny, splątana posklejanymi warkoczami. Janek cofnął się i zaryczał przeciągle z bólu i przerażenia. — Spó-ś-niłeśś się-ęę, Panie Janku, ku-ku-ku? Panie Janie, Panie Janie, ranosz-stań, ranosz-stań! — Od świszczącego oddechu załopotał jego płaszcz. Monstrualna obecność niespodziewanie wyrosła za jego plecami. Janko zmrużył oczy i wyciągnął zza pasa woreczek proszku alchemicznego z magnezją, splunął do środka i odrzucił za siebie, kierując się biegiem w stronę najbliższego z filarów. Katedrą wstrząsnął świdrujący wrzask, jak gdyby tuzin wściekłych dachowców i stado greckich lwów na raz miauknęły rzucając się na siebie w furii. Przylgnął całym ciałem do chłodnego muru. Głos odbił się kilka razy od ścian, a gdy echo zamarło, ustąpił ponownie miejsca miarowemu, wyczekującemu mruczeniu. Głos dobiegał zaciskającego oczy Janka z kilku kierunków jednocześnie, drażniąc jego bębenki, strącając szyby z okien w deszcz odłamków. — S-prószne stuczki-sss. Czy nie chciałbyś-sss ujrzeć-sss jeszcze swojej Ro-ss-alki. Ki-ki-ki. Kici-kici? Dzielny niedzielny Janko, ko-ko-ko-ko? Mam ją tu... — Zamilcz! W imię Syna Boga Jedynego klnę się, jeśli... — Dwunożna bestio! Twój Bóg nie ma tutaj żadnej władzy! Jest tylko ziarnem dla kur! Cip-cip-cip! Gdy jak jego bękart, ujrzysz prawdę, Ty i cała rzesza Tobie podobnych złożysz mi hołd! Spójrz mi w oczy-sss, a ujrzysz to, co nie śniło się mędrcom proroka. Ka-ka-ka. — Janko! — jej głos przebiegł mu po plecach ciarkami. Zebrał się w sobie. Sięgnął po przytroczoną do pasa flaszkę, zwilżył wargi sokiem z jabłek, rzucił pięć mieszków z pyłem w wierzchołki Gwiazdy Dawida, a gdy rozległo się syczenie, zdarł z siebie płaszcz i wyszedł naprzeciw czemuś, czego nikt, kto zdrowy przy zmysłach chcąc pozostać, ujrzeć nie zechciałby. Blask żarzących się jaskrawo metalicznych trocin i tasiemek odbity od napierśnika przenikał nawet przez zaciśnięte powieki rozwiewając kłęby niemal namacalnej ciemność i kreślił ponury kontur stwora, rozpostartego przed nim w całej swej okazałości. — Spójrz no... coś nabroił. Ka-ka-ka. Głos, który rozległ się później, na zawsze już pozostał na dnie jego poszarpanej pamięci. Kakofoniczny, przywodzący na myśl dźwięk piszczałek, złożony w jedno z beczeniem ofiarnego barana i lwa, który z miłościwą siłą dławi szyję poddającej się gazeli, pośród niewytłumaczalnego śmiechu ukrytych gapiów i dobiegającego z wysokości obłaskawiającego anielskiego śpiewu. Po omacku kroczył ufnie przed siebie, powoli, pełen wiary w swoją broń, a przy każdym kroku pod ciżemką kruszył się fragment kolorowego szkła. Gdy już ośmielił się otworzyć oczy, snop światła przebijającego się przez chmury kurzu głaskał go stojącego na niewielkiej górce szklanych odłamków. Było już po wszystkim. W jednym z nich ujrzał odbicie znajomej błękitnej sukni, powiódł z niedowierzaniem wzrokiem za siebie i zobaczył piękną Rozalkę całą i zdrową, biegnącą w jego kierunku z wyciągniętymi rękami. Wyniósł ją na światło dzienne, a tydzień później wzięli ślub. Mszę celebrował sam arcybiskup, lecz zanim odbyło się gromkie wesele, Jankowi nadano nowe nazwisko. Na zaproszenie ojca panny młodej przybyli muzykanci z siedmiu grodów. Miód lał się strumieniami prosto do gardła świętujących gości, jak też i oszołomionego Janka. Przekrzykiwali się w niewielkim gronie, który głośniej miauknie, albo zagdacze. I ja tam byłem, miód i wino piłem, i szczerze przyznam, nie pamiętam już dziś jasno, kto z nas darł się najgłośniej, czy najdłużej śpiewał. Zachodzące słońce malowało rumianymi muśnięciami bardzo jasną twarz jego oblubienicy, gdy niósł ją przez próg, a kiedy jej splecione warkocze opadły z jego ramienia, dostrzegł w tym delikatnym ruchu największą tajemnicę życia i śmierci, z czego mi się zwierzył. Zsunęła się z jego ramion lekka jak piórko, i uśmiechnięta, zawiodła go za rękę ku izbie, rzuciła się z stłumionym westchnieniem śmiechem na łoże z baldachimem, kryjąc się w pierzynie, zostawiając go zdumionego w progu. Zwątpiwszy przez moment w swoje szczęście, odszukał swoją zbroję. Wypolerowany rynsztunek zalśnił porozumiewawczo, rozłożony na rakach. Nigdy nie zrozumiał, jaką siłą udało mu się powstrzymać trzech strażników, ujadających jak ogary, którzy wdarli się do jego domostwa i usiłowali go pojmać. Rozpaczliwym susem rzucił się ku łożu, z ostrzeżeniem na ustach złapał za rąbek pościeli, a gdy ją zerwał, odsłonił puste łóżko. Po krótkiej szarpaninie obezwładnili go i przywiązali do jego stóp. Uniósł głowę i rozejrzał się po Rynku, pełnym rozdartej gawiedzi. Odczytywano właśnie wyrok - łamanie kołem, na mocy listu księcia, bez prawa do coup de grâce . A był to Dzień Zmartwychwstania Pańskiego 1533 roku. Zanim przystąpiono do działania, wykrzyczał prośbę o spowiedź, jaką mu zaoferował jakiś zagubiony kleryk. Prędko jednak ją przerwano, strażnicy, pchani przez tłum, odciągnęli duchownego. Pozwolono sobie zadać mu dodatkowe cierpienie. Kat z groteskową uprzejmością zsunął przed nim białą płachtę , pod którą leżało zdekapitowane ciało Rozalii. Narzędzie zbrodni zostało tryumfalnie ujawnione wrzeszczącemu tłumowi – była to tafla szkła, mieniąca się barwami tęczy. Targnęły nim bolesne konwulsje i odwrócił wzrok, na co kat zareagował śmiechem. Pewnym ruchem przebił sztyletem policzek i przekręcił silnie jego głowę z powrotem, pochylił się nad jego uchem i wycedził szyderczo: — Spójrz no, coś narobił! Gdy leżał przykuty do koła na zbudowanym specjalnie na tę okazję podwyższeniu, powiódł jeszcze po wykrzywianych w skrajnych emocjach twarzach. Nie rozumiał ich wstrętu, miał już za nic ich nienawistny rechot. Dosięgło go dziwne zmęczenie i ulga, której się poddał. Zdziwił się, że oślepiające promienie słońca w zenicie odbijają się u od wszystkich okien rynku jednocześnie ku niemu, co było przecież niemożliwe. Sekundę później jego ciało wydało mu się ciężkie i zimne.
  5. Po co kochać kobietę, skoro można ją mieć. Można mieć wszystko, chcieć tylko wystarczy. Coraz więcej, coraz bardziej, z każdym dniem, bronić tego przed kutasem wypchanym hajsem, kutasem zatankowanym wahą, kutasem, co to nie jedno złamanie przeżył, albo kutasem o odcieniu podejrzanym, na którym legijnej dziary nie widać wcale, więc nie wiadomo: czy swój, czy wróg! Kutasy wilków wyklętych przez przymrozki zamkniętych, co sterczą dzielnie rano w kolejce po mięso, ale kiedy trzeba coś zrobić z aborcją, to nie. Jak dziewczynę po ulicy psy przeciągną, to już miękko. To wtedy jajka się grzeją bezpiecznie w gaciach z kotwicą, bo na netflixie "Żywot Burego" wjeżdża, hehe. Bury to ma zawsze porządek w bieliźnie. -------------- - A psa wścieklizna dalej toczy bezlistośnie! Albo, kurwa, ksiądz Mateusz, na rowerze, przez Rynek Gdański popierdala zdrowo; w łańcuch mu się wkręcają jakieś sznurówki; w ogóle nie przeszkadza, daje aż szprychy trzeszczą. Omija gołębie wyborcze pana Prezydenta i obalone pomniki swoich kolegów - bohaterów. A te sznurówki, kumasz? - Dalej kurwa lgną. Więc, - kiedy psa wścieklizna dalej toczy bezlistośnie - (i lepiej go nie dotykać, bo można mieć sprawę za nieprzestrzeganie obostrzeń sanitarnych) gdyby wtedy, produktywnie, skierować szkiełko i oko na stosunki z matką, nie tą rodzoną, tylko tą, co jej nie wybierasz, wiesz którą, to wyjdzie, mówiąc poetycko, że coś jest, kurwa, słono popierdolone. Ojczyzna bowiem, nie jest kobietą. Ojczyzna, jak nazwa wskazuje, jest własnością ojca. Ojczyzna, mimo rodzaju żeńskiego, nie jest nawet człowiekiem. A Ty ją kochasz, odkądś wypadł z kojca, zapomniawszy, kto czoło plastrem zalepił. Kiedy to robisz, jeden Dmowski dostaje spazmów w szafie. Wytacza się z niej w sukience Twojej mamy na głowie, jak w czarczafie, z jej zeszytami szkolnymi, zdjęciami sprzed ślubu, zasuszonymi kwiatami, listami z pen-clubu. Ręce trzęsą mu się jak przy litanii, brew w podskoku, drze te zeszyty, zdjęcia, wiesz, wypierdala przez okno, i nawet nie kierując wzroku na Ciebie, tylko na Boga, mówi: Motyla Noga! Wszystko w najwyższym porządku, chłopcze? Nic się nie stało? To świetnie! To bardzo dobrze. To już Cię nie ma! Ale czekaj! Kto ty jesteś? Jaki znak twój? Nie pomyślałeś niczego złego? Może chcesz ruszyć ze mną, leśnym szlakiem pod dwór Piłsudskiego? Tego drania, rozumiesz? Chustka pachnie czystym, polskim obywatelem, a nie czymś zupełnie innym. Szarfą paryską wpół przepasany, Ordo Buryis w bieliźnie. A stwo dwadzieścia trzy lata później jakiś przypudras-padawan jego, no minister któryś, opowiada Twojemu synowi o miłości do "matki", która nie jest swoja. uczy Twojego syna na lekcji języka polskiego, kochać "matkę", która nawet nie jest własna, - jak Kowalska, która kowala jest córką albo Nowakowa, która w mieście od wczoraj. Tak uczą kochać ci, co mówią, "po co kochać kobietę, skoro można ją mieć." [przełom 2020/2021]
  6. Karuzeli z Madonną - Madonną ze Szczytna, a szlabanów jedwabnych przed Pendolino. Jabłek i gruszek - co się otwierają jak kwiaty! Zamków nasjłodszych rozmrażaczy! Bo - skuteczność jest słodka! I sexy! Więc i łomu do otwierania na manifach serc kobiecych. Kluczyków automatycznych do bram wszystkich miast! Z serc ośmiornic najgłębszych układów - tusz do długopisu. By go zdobyć - dwudziestu tysięcy mil podwodnej żeglugi, szybkiej i sprawnej, deportacji gazów obojętnych dzięki piorunująco skutecznej mieszance w butli. Żelaznych obietnic od żelaznych dziewic - randek z Żelaznymi Damami. Powalających fal miłości ludu - pod tamą we Włocławku. Od dojrzałych influencerek z Instagrama - influenzy bez granic. Do bezpiecznego rżnięcia szarf - od akumulatora cęgi, a zgromadzone napięcie niech regularnie i zdrowo zalicza spadek prosto w dół z wapnem i niezdrowym potasem. W samym środku wyborczej żylety - najostrzejszej kiełbasy. I cyklicznych zgromadzeń moli w chlebaku. Trudności w zapieraniu się win dojrzałych? Zawsze! A odpuszczania win to tylko z Franią. W odpowiedniej temperaturze, przy sześćdziesięciu stopniach, najgłośniejszych toastów z płuczki rozszczelniającej żylaki w łydkach, nabyte Prawem Wilka. A gdy wilk chwyci - i na chłodnym cokole pomnika spocząć nie można - Niech Zstąpi Duch Twój na generalny azyl w San Escobar. Recepty na sukces - do zrealizowania w Budapeszcie. Scen najczulszych pożegnalnych pocałunków - z dowodem osobistym. Aby dieta lekką była - codziennie, metrów dwieście gorzkich suplementów do dyplomu ukończenia szkoły wyższej. A także z obywatelskiego marszu, życzenia dostatku kosmicznego - szybkiego osiągnięcia celu wprzód, wpław, bądź skromną komunikacją miejską! I inne, - śle autor, ukrywający podmiot liryczny przed redakcją.
  7. to my dziś witamy słońce rumiane sutymi ofiary kadząc nos niebu. - za życie spokojne podziękowaliśmy dziećmi.---- puste chaty patrzą na lament kobiet. lecz łzy nie będą rzeźbić ich policzków po wszeczas. - wspaniałych synów powiją najeźdzcom. zobaczą zimny świt przy pogrzebie zwłok. utopią wianki w jeziorze.-- cierpkie jagody nie raz zerwą.-- w ich dłoniach leżą ostrza oliwione łzami z miłością podają je nam, oraz skóry zwierząt. my nie mówimy nic. to prośba obietnicy, czy może niegdyś nocą zajrzą nimi do wielkich serc swoich mężów późnych. pytając, czy pamiętają nasze twarze i czy mieliśmy jednak jakieś imię. teraz musimy przejść przez las.-- wszędzie wokół drzewa i kamienie. jak co nów, u skraju dąbrowy kulawy lis zaczaja się na łowy. - lato było piękne tego roku. (2006-2020)
  8. Czyli... to ja przegiąłem pałę?! Muszę się nad tym zastanowić.
  9. Gotyk, antyteza "And death shall have no dominion" Dylana Thomasa. I wszystko Śmierć zgrabi w swoje władztwo. Adam i Ewa wstyd przykryją trawą, Szukać będą Ojca w każdym wschodzie słońca; Gdy oddech dziecka zmyje piętno przodka, Żaden astronom w gwiazdy ich nie wzniesie; Prozy życia nie wspomni nikt, a fugi szaleństw, Choć szli brzegiem morza, skryli się w odmęcie W pokurczonych dłoniach miłość umrze wnet; I w swoje władztwo wszystko zgrabi Śmierć. I wszystko Śmierć zgrabi w swoje władztwo. Na klifie, tam hen, nad kipiel szarą Wola życia pryśnie w okamgnieniu; Członki, niespięte żadną dratwą, Trzasną w zetknięciu z morską taflą; W jednej chwili struchleje ślepa wiara, Gdy pojmiesz, że inaczej mogłeś działać; Pękną, choć mięso pożre każdy ból; I w swoje władztwo wszystko zgrabi Śmierć. I wszystko Śmierć zgrabi w swoje władztwo. Ścigał ich będzie mewy lament, Przed snem szumem ich ukoi morze; Gdzie konwalie kwitły, lichy wzejdzie oset, A pożar lasu oszczędzi go z litości; Choć budzą ich ranki, i i spią w nocy, Nie wstaną na baczność na dźwięk trąby; W niepamięci grzęznąc czarny mrok, I w swoje władztwo wszystko zgrabi Śmierć.
  10. Odpowiedź na piosenkę "Tęczowa Międzynarodówka", pióra posła Stanisława Michalkiewicza, opublikowanej dnia 17 sierpnia 2020r., w tygodniku "Najwyższy Czas!". 1. Strona autora: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4765 Treść odpowiedzi: Powstań biskupie, policjancie! Przewietrzyć pałę, ornat swój. W tłum pałę wsadzić czas z zapałem; Posługi wdziać szatę -- acz, nie przy dziecku. Nie damy się legitymować, co wolno nam, to wara wam! By małpę - ucywilizować, Kraj Nadwiślański ma już plan. Stoi brunatnożółta flaga, ni żywej duszy, święty spokój. Prosto do nieba ich, sukami, wieźliśmy do aresztu w Płocku, choć jeszcze chodzą po ulicach, ci, których nie urobił ołtarz, tron. Murem staniemy, w kontrmanifach, by bez liści im wskazać gałąź tą! Jeden Suweren - Pantokrator! Ziemi, tej ziemi, myśmy - pieprz. Ksiądz, poseł, policjant, prokurator, Nie w jutro, we wczoraj - wpieriod wsie!
  11. o wow. dziękuję. stębnówka. racja.
  12. Jest taka szkatułka, którą się chowa przed ciotką wódką, wujkiem szlugiem. Drewniana komórka lokatorska, wynajęta od Boga, skulona pod przedwojenną czynszówką, w ostatniej pipidówie nad Bugiem, gdzie czajnik babci wciąż działa, rumianek odświeża blask wspomnień. Pas ojca - zawsze wisi bezczynnie. Siekiera dziadka - nie wyważa drzwi. Groby i krzyże nie chodzą po drogach. Jedyny złodziej z podwórka, to stary wiatr, wyrywa tylko ziarnka piasku z fug - a oddaje matkom torebki. Nie sieje fug w swoich ziarnach Siewca. Kolędnik ma wiarę, a nie mordę. Gdzie Kościół jest domem Bożym. Śnieg, co chrupie pod butami dziecka, pod płozami saneczek w kuligach, prędzej zniknie na rozgrzanych policzkach, niż będzie ciepłą pierzynką dla Kaya i Gerdy. A jeśli zdjęcia w albumach śpią, to opowiadają wschody i zachody, które nie płoną w oczach. Nie błądzimy tam w zaspach, nie toniemy w rzekach, horyzont wydarzeń - nie ściga nas łuną pożaru, w ścieku pod Starówką - nie gaśnie żagiewka, a tylko cicha świeczka cierpliwie płonie nad stębnówką. Skrzyp bydlęcych wagonów nie szarpie nam serc. Tam kołysze nas fotel na biegunach i otula koc. Nie tkwimy zamarli wśród malowanych drzew. Psy na mrozie nie szarpią nam rąk. Tam zasypiamy - obserwując sikorki w karmniku.
  13. chlopiec

    Ballada o jarmużu

    Niewymiernie jest mi przykro, polny jarmuż, serce Polski. nieopodal wszerz rozpadły, a przegniły wpół nieśpiesznie, wpół zaśmiardły, się nie ostał. Skradzion został - są czereśnie. Chyżo w ostach skradzion został. A bryzg lodu i brzdęk łyżew - hartowanych nieomylnie - niósł ten jarmuż jak sam wyżeł. Klejnot kapust skradło sztycą, strzygąc strzępem pstrej chorągwi wiatru oddech niósł rzężączkę - płoche, śnięte niebożątko w ług pomorca, przez zaborcę w śnie pomroczym tak zaszczute, w strach i niemoc, zawleczone na Pomorze! Tam na pomór już niechybny, czyimż morgenszternem wrażym krwawy bohurt zhańbi wydmy? Otóż tego Pogrobowca! Padł mu ojczym pod Zbarażem. Matka również, przy porodzie. A imię jego czterdzieści cztery polskie i rosyjskie zawiera litery! Wśród ziemniaka niedostatku było tak pewnego czwartku. Biskup łeb wymoczył w wodzie, co się kłębi w gnieznym brodzie, i mu sople zżarły brodę. (Znaczy, kleszą, nie tematu). Nie majstrując nawet zbytnio przy pogrobowcowym ptaku, wnet umieścił go w baraku rudą brodę, lica śniade dedukując w swym sztumbachu niecodzienny jego spadek. Tam żołnierkę chapnął chyżo Pogrobowiec nasz przybliżon kładąc starszych ręką bitną i techniką wcale lipną -- a zaszczytną. Czy Pogrobowiec -- dziś pokaże do wojaczki -- czy się zraził do rdzy, co na psim kordku pstrzona niewydobytego z korca strasznie przeciętnego owsa? O nie. Pomorzątka głos grzmiał po wsiach: "Klawy kord w Krzywaśni brzęczy i problemów Ci nastręczy. Nie pierz więc w koncerz, boś leszcz - a nawet śledź nie szczy ibidem!" Czyż klawikord nie ma piano, w rejestr przaśny - kiedyś znużon, w okularach czytelniku: przyśniesz -trzaśnie lepką strugą; ciemny porter pianą kraśnie? Waśnie niegdyś o to wrzały; "Jak pić porter - to zdziadziały, wyleżany, wysmażony, cynamonem zaczyniony, gałką startą. W osmoloną beczkę zdartą w Noc Kupały wcierasz cały goździk już rozczapierzony, wrzuć też ćwiartkę łba Gorgony, i nieśmiały stercz niedźwiedzia - a do smaku dodaj wody!" Pogrobowiec sam, bez mała, przed wojażem na Pomorze, zagrzmiał jak wół zarzynany, szczując szynkwas w swojskim szale: "A tu takie są kabały! - Leży w beczce śledź zjełczały! Dziegieć smoli szarawary! Śledź krzyżacki, śledź nieświęty. Tak zaśmiardły, tak przewstrętny, aż zawrzały Śniardw odmęty, całe Śniardwy szkwałem łkały - wszerz zatkane śledzim kałem! Nasze biedne Pomorzątko, Wspomnij tedy Pogrobowca - Czyż nie przysiągł Ci wraz w ryło? Ach na trzyksiąg! Liżąc rany, śpiesz się, śpiesz, i rzuć w te tany, primo: niedoraźne szarże: Charge d'affairs z Malibu brany, dżinem schlany, ten głowonóg jak paszenog nieskalany, pomniał wszakże, gdy zaniemógł: "Wiesz, nie powiesz, ich attache śpi w pidżamce passe, to spiął pas tak, że ni kutas szlafmycy attache nie wybzdyczył się natenczas. Czas to jędza: szlafmyc to nie pędzą takich już od śmierci tego księdza, co to spędzał z dziećmi wolne chwile, choć był znanym bibliofilem." Może rycerzowi Zbaraż błyśnie w myśl o rzezi zaraz? Zatem secundo - weź ten porter! Nie cygański - imperialny! - pławion w Gdańsku Wisły ujściem. wlej mu w dziób z dziarską pieśnią dziarsko przypięczętuj pięścią w dziegciu wcześniej wymoczoną, co się tapla w beczce śledziej, z pleśnią kłębi z obrzydzeniem, od Panienki zamążpójścia, wrzaśnij, tertio, jak Sejm Walny: "Niechaj zgaśnie punkt zapalny! Jedna Polska! Jedna beczka! Jarmuż łże jak kaczka w teczkach, Choćby nawet beczkę z taczką zielska tego wymiędolił tu ciupażką, co sił starczy, Perepeczko, psuje jarmuż chmiel diabelsko, nawet wtedy wszystko na nic!"
  14. Dzielny kapitan reduty książek żegna wzrokiem gazową latarnię, i płochliwą sarnę w liberii skąpej - ulicznej latarni czujną kapłankę. Jeszcze pięścią-pieczęcią, przybije swój los i wypłynie na nieznane morza zapomnienia, Szatan w szmatach poety się rozpuści, jak wosk, by wynurzyć się w rzece rodzaju ludzkiego. Niegdyś śmiałą iskrą myśli miziając absolut podobny był dziecku, co sięga po wrzątek, a wyrosło na karła, co sięga po żelazko. Ten, co odmieniał chciwie kalejdoskop kobiet, i przecierał oko, zdumiony, jak Aladyn lampę. Och ten, co nieśpiesznie łąbędzie pióro ostrzył by nocą tępić je na tyłkach tajemnic świata - choć piękniejszy w tym był niż Nike z Samotraki - dziś błądzi boso przez Babilon. Smagli kapłani z litości obmyją mu dłonie i zewrą troskliwie gardła zigguratów samby. Na ulicy tuli sefirę jak pierś rodzonej siostry. Do prochu tęskni i w proch się obraca. Budzi się z trupem Boga w piwnicy, sumieniem nazisty w Bueonos Aires, ręką na ramieniu i duszą w nocniku. To ja, Beatriz, to ja Twój Borges. Bowiem kropla ostatecznej utraty przepełnia w ciszy czarę spełnienia. Wznoszą z niej toast widma proroków, markując gest grymasem błazeństwa.
  15. Wdzięcznie sunie pochód ithyphalloi: Oto chór mówi Kordianowi, jak jest. Chór tańczy, chór śpiewa, a tu ziewa podmiot liryczny. Bo chórowi jednak chór do tego. Freud jeden wie, jak ego aktora może współżyć z jego emploi. Ile w słowach jest plwocin, a ile lawy. Kordian pamięta Gustawa. Czasem na groby jeszcze wpadnie - pobrać materiał genetyczny. Kropi etanolem szkiełko nakrywkowe, preparuje tkankę i pikluje sprawnie - halogen w oku mikroskopu błyszczy; I już jest w ogrójcu, już wita się z ojcem - drewnianym palem, rzeźbiarzem, ościeżem, którego czeka w piasku syna szkielet, z nudy trzciną porosły pod niebem pożogi. Gustaw mnoży się i infekuje szramę: Jest gram-ujemny; w malignie, na pryczy, Kordian drży w astenii do trzeciej nad ranem. Nie zdąży już zabić ni pokochać Carycy. Nie pozna lata tajgi, słodkiej udręki, zdradził ostatni akt, siebie i całą pieśń. A jej koda i zgrzyt zaciśniętej szczęki niesie się echem po ostatni wiersz.
  16. @Marlett czy skondensowaną wersję tworzyć lepiej edytując twór czy postując wersję w komentarzu, sądzisz.?
  17. @WiJa that's not the point. zuchwale chciałem zostać krytycznie oceniony.
  18. @WiJa Tak, wrzuciłem coś kiedyś na dział dla wprawnych.
  19. rzucam Ci ostatniego franka do stóp z rąk go sobie wyrywam z miłością moja ruletko odejdź towarzysz mi całe życie trzymam w ręku banknot przesiąknięty potem możliwości strachu pożądania jutra do stóp Ci się rzucam błyszczy confetti i błyszczą cekiny tańczą żetony leżymy potem zlani w hotelach Baden wspominamy żetony i cekiny jak razem słodko upadliśmy pragnę Ciebie i palę te wszystkie wiersze jak pali się stare weksle nieopodal jest dworzec i jutro też jest i jesteś Ty jesteśmy w hotelu szumi lotnisko nienawidzę świtów bo wtedy przychodzisz na jawie we śnie a czasem między jednym a drugim bezpiecznie ląduje samolot lokomotywa lekko szarpie wagony wręczasz mi kolejny banknot który i tak przegram moja najsroższa najdroższy mój nie trzymaj tych banknotów tak jakbyśmy stali na dworcu jesteśmy w hotelu szumi lotnisko moja najdroższa najsroższy mój nigdy tego nie przeczytasz nigdy stąd nie wyjedziemy
  20. gdy dorsz z siecią igra pośród fal w nieprzeniknionej morza głębi do kolacji rybacy siedli z dziećmi wśród cieni liżacych bale ścian w nich pamięć mieszka chociaż śpi zna niewiarę ich pięt nieśmiałość kolan gdy nikły skarby w paszczy morza ciała przyjaciół wśród ciał skrzyń nie myśleli gdy sztorm na skały gnał że piasek uśmiechnie się do stóp - za pocałunku ocalenia dług z wdzięcznością płacili w gorzkich łzach ten ogień co w szczapach tańczy dziki gdy tli się sen dzieciom i starcom pamięta pokorę co rozpala żelazo a dumne harpuny dzieli na haczyki
  21. mam smar na rękach czarną krew maszyn nie jestem poetą mleko pod nosem mam bo piję w stalowej macochy cienkim mleku przepłynę każdą zmianę czasem odwodniony jestem może za słono zjeść lubię listów nie piszę wystawiam faktury znicze sprzedaję leży w szufladzie coś z urzędu wcale nie jest tak że muzy nie słucham tańczyć nie lubię skupić się nie mogę mam sto koni na biegunach na ujemne mam sposób na dodatnie receptę teraz milczysz ale przecież ty też marzysz i może śni ci się czasem ktoś zupełnie inny jak już mamy coś czytać to weź jednak jakąś poezję pokażesz mi o co w tym wszystkim chodzi bo ja się strasznie nudzę przy maszynie
  22. I maska brata żywego jak Wisła własna - szum fal, labirynt kanałów, Lecz gdy telewidzów sen morzy, serce drży na transmisji obrad Trybunału. Wyrżnie kształt cienia reflektor w procesie - jak fetysz okrutnym i świętym, Na swieczniku, języczka u wagi Temidy - czy ośmieli się tknąć język bięgły? W walce, kiedy wśród śmiechu świata przechyli się świata los - jak Tupolew, Sumienie w czyścu zaprzęgnie w erracie - o sumienie nienarodzonych. Zdradzony o świcie, samotny jak Polska - ach, Chrystus narodów na etat, I brata Judasz nie pogrzebion, co szczy krwią po internowanych przebiśniegach.
  23. bywają dni, że ciało poety zjada zupę nie zostawiając resztek na dnie. ostatnio prócz starzenia się ciało poety nie ma nic do roboty. poeta słyszał, że gdy czasem dzwonić do kogoś, wita człowieka cisza, albo szept ognia. tam pociąg z kwikiem się wykoleja ze strachu. a tu woda niewinnie baraszkuje w wannie. a pierwszy świadek zdarzenia zagubiona czerwona ciecz z nakazem eksmisji z żył rzuca się od razu do oczu z pretensją. to bardzo interesujące, ja też o tym słyszałem. był nawet ktoś kto przez to przeszedł, ale to na pewno nie byłem ja. więc pisze wiersze poeta. niesegregowalny śmieć. gnijące mięso bogów. brud na bucie ewolucji. i tak dalej. i tak dalej. łyżką słów ja-poeta po zupie szura. ale talerz nie brzęczy w odpowiedzi. ja-poeta słów nie porzuci biedaczek. talerz wyżej zupy też nie podskoczy.
  24. sunął w mrok pijany tramwaj i słyszałem rajskich ptaków śpiew odurzającą pieśń młodości wyrywającą ster z rąk no to sobie głowicą zjeżdżam i już frezuję kieszeń przelotem kiepski to frez był ale pralka już chodzi może zdążę do Ciebie tej nocy odkręcam kurek z gorącą wodą i spływa ze mnie Warszawa zapalam latarnię w ogrodzie po ciemku skradam się przez korytarze mój syn cofa głowę z nienawiścią gdy nożycami rąk gładzę jego włosy kryją się w nich proroctwa nim się zbudzą zaspane kosy o świcie nowego świata co przenika przez las jak przez szprosy błyśnie przez babie lato spinające sosny jak halsy zawtóruje mu stek bluźnierstw radosnych gdy pamięć o mnie schwyta żmiję pod szałasem w dwa ognie i asfalt spłynie z szosy załopocze koszula łagodnie rower zasunie piorunem w dół trzeźwo skok nad pniem tramwajarzy trel słowika i zgrzyt zmiany biegu kierownicy chwyt mocny wtem mir domowy zburzył śmiertelnie zakłopotany pająk pogadaliśmy jak mężczyźni rankiem nastał błogi pokój stawię mu czoła dzielnie w oparach benzyny rzeź niosąc gniazdom kretów i chmarom kleszczy uniosę przyłbicę baseballówki braciom w pogodnej miłej śmierci i zetnę kosmyk trawy
  25. Na tapczanie siedzi leń. Skarpet szukał cały dzień. Przepłynęła mu niedziela, wskoczył do niej mały śledź. Wszystkie dziatki poszły spać i przez skajpa dały znać, że w Londynie, jak kupować, to brylować, bez dwóch zdań. A w urzędzie pani zła mu chrzaniła, cały czas, że pękają głośno bańki - lada chwila przyjdzie krach. A w urzędzie dobra pani zapytała o egzamin łkając, że emigrowali ci, co dobrze znają fach. I w kościele dobry pan również plwał na rzeczy stan - nie tam!, żeby Panu Bogu wypominać biznesplan... Pewien malec w mlecznym barze w talerz bił jak w taraban, powiadając, że na Krymie gradem sypie, że aż strach. Na weselu małej Ani trzepotałaś wciąż rzęsami, prułaś tango przez barykady w sukience z studniówki. Potem, z urzędu, pękła bańka. Lada chwila wskoczył śledź. Wszystkie talerze poszły spać. W Londynie. Bez skarpet. Na leniu siedzi kościół. Dawał tango całą niedzielę. Wszystkie panie są złe. W urzędzie wszyscy pękają. W barze śledziowym dobry pan przepłynął z nim cały Londyn. Szukał cały dzień egzaminu. Nie tam! żeby plwał na dziatki. Na tapczanie bryluje skarpeta. Cały dzień głośno, bez dwóch zdań. Ma tam fach! - pruje śledzia. Bar, niedziela, łkając, Londyn. Wiosna lato jesień zima. Polska, polski, chrzanić Putina! Lato zima wiosna zima. Jedna Polska, śledzić gender. [ 2013-2015 ]
×
×
  • Dodaj nową pozycję...