Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

chlopiec

Użytkownicy
  • Postów

    70
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez chlopiec

  1. chlopiec

    Sonet styczniowy

    Śnieg, dni pian manna z anielskich chmur to forma przetrwania jest najzdradliwsza. Obok kalcyfikacji kości i petryfikacji piór ciała miększym tkankom bywa właściwsza. Krążą czapeczki przy rdzawym trzepaku. Rwetes, śmiech; sanna śnieżek wokoło. Wpadła kulka bezdźwięcznie wprost do krzaków: wepchnięto głębiej w grotę kryształową: Tam pękną wiązania molekuł i głód spowolni wnet roztańczone enzymy: Wpłynie twardą moreną siny chłód. Opalom nocy spod mgły fiksatywy przyjrzą się ślepia ostrych kocich głów z drapieżnie obojętnej perspektywy.
  2. Włamałem się do opuszczonego domu, domu czyichś snów. Leżały tam książki dla dzieci, przyczerniał je nagi nów, walało się potłuczone szkło, niepotrzebne nikomu świeczki, bombki z tamtych wigilii. Zabrałem album rodzinny, w błysku chwili, by go nikt nie ukradł, bo tam pili, zajrzałem do środka, ujrzałem dobry kadr, i szczęście, dzieci, pieluchy. Rok później, to musiał być ojciec. Przetarłem ręką te mury jeszcze raz, nim niechybnie strawi je dym, wszedłem i już śmieci po pas było, rozkręcone meble kuchenne, wybite szyby, na których języczki mrozu kiedyś w święta zachwycały córki. On był tu. Powrócił, z piekła, z czyśćca, z Ameryki. Skądkolwiek. Powrócił pewnej nocy, i gdy nie odnalazł tego czego szukał, tego albumu, to wpadł w szał, dokończył bałągan, który tu ledwo rozkręciły te gnidy i robale z ulicy Zagórnej, czy skądkolwiek. Wział negatywy zdjęć z tego albumu, wywołał je i naniósł na ściany w nieznany mi sposób: nie znam tej techniki. Oznajmił mi: "Czymże jest nędzny papier tych zdjęć, o wspomnień złodzieju, kiedy ja cofnę czas i namaluję je tą sekretną techinką na ścianie, spójrz, tam, w tym kącie, gdzie spała moja córka, tam gdzie pewnie baby wycierała. Co ty o tym możesz wiedzieć?" I powiedział wszystkim, którzy tu byli: "Musielibyście wszyscy zburzyć, albo zjeść te ściany, by pogrzebać to miejsce, w którym się tliło nasze spokojne życie. gdzie wychowałem moje dzieci." W te święta zawstydzony geniuszem jego dzieła odłożyłem album tam, gdzie go znalazłem z listem z przeprosinami. Wyszedłem prędko w śnieg, potykając się próg, wypędzony przez ducha psa z tych zdjęć.
  3. Dzień Lisy Bentley zaczął się wcześniej niż zwykle. Dojeżdżając do miejscowego klubu sztuk walki, nie zauważyła samochodów na szosie, co poprawiło nieco jej samopoczucie – nigdy nie lubiła prowadzić samochodu, który dostała od rodziców, więc kupiła sobie zgrabną pudrowomiętową Vespkę, ściągając ją z Florydy. Pozwoliło jej to zaoszczędzić czas, który w przeciwnym wypadku zmarnowałaby na staniu w korkach jej rodzinnego miasteczka Kettle Hights. W dojo nie było jak zwykle żywej duszy, ale od właściciela, przemiłego, łagodnego Wientamczyka grubo po pięćdziesiątce, dostała zapasowy komplet kluczy, więc mogła wemknąć się od ogrodu. Był wtedy pierwszy dzień jej urlopu – po południu wyjeżdżała na camping, Rzuciła więc ciężki plecak w szatni i przebrała się w niebieskie keikogi. Będzie wyciskać siódme poty z Gấu-mèo przez cały dzień, a na koniec upiecze sobie kiełbaskę nad ogniskiem i zaśnie pod gołym niebem w borze, owijając się w kocyk. Tak będzie, ha! Ale chyba sama się oszukuje, bo raczej zachleje dziś mocno kolejną rocznicę zerwania z tym frajerem Jackiem i jego hydraulicznie zbudowanym ciałem hydraulika, tak smutno nie współgrającym z jego spłyconą osobowością stłamszonego i wiecznie obrażonego na świat gangridera, który nie akceptuje słowa "nie", szczególnie kiedy chodzi o spanie z innymi kobietami. Co ona sobie wtedy wyobrażała? Taką, kurwa, zwyczajną sprawe w związku, jak wierność, Jack obkręcał ogonem na wspak i traktował jak atak na jego hmm, WOLNOŹDŹ, albo usiłowanie zmiany jego charakteru i okiełznanie jego "buntowniczej natury", która to była w rzeczywistości naturą notorycznego zdrajcy, słabego mężczyzny, który puszcza się na lewo i prawo, bo nie wie czego chce i wmawia kobietom, że to one nie wiedzą czego chcą! Ale jeszcze żeby nieokiełznanym być, to trzeba mieć motocykl! – Iksde! – parsknęła śmiechem przeszukując szafki w szatni, przypominając sobie, że dawniej, gdy jeszcze przepruwał swoim chopperem obok jej okna, ledwo zapomniane emocje wdzierały się do jej nieźle ułożonego planu dnia, planu życia albo pomysłu na życie, wtedy jeszcze był taki czas, że nie wiedziała co robić po skończeniu szkoły wieczorowej, ale raptem dwa miesiące później, wystarczyły dwa miesiące, żeby to wszystko, ten cały dryl a'la Bobby Briggs x Laura Palmer dość szybko zdegradował się do pospolitego wiejskiego stalkingu, kiedy spróbował siłą zaciągnąć ją do łóżka na ognisku przy rustykalnych bluesowych akordach rockabilly. Ha, do łóżka na ognisku! I nawet podjęła tę razem z nim tę próbę powrotu, wychodząc mu naprzeciw, wrzucając mu gorący kartofel do rąk, sprawę dla prawdziwego in question mężczyzny do zmierzenia się, mianowicię sprawę rozliczenia z tych wszystkich panien z liceum nieopodal. To on wtedy, tak dojrzale, skwitował to prostym ucinającym "to przeszłość Liso, po co do tego wracać?" "No kurwa, ten... Bobby to jeszcze tańczył z Laurą na studniówce do tych rockowych szlagierów, Jack. Bobby to grywał Laurze na gitarze, ale do tego potrzeba drobniejszych i delikatniejszych dłoni, a nie dłoni hydraulika, Jack." Choćby nawet jej piersi leżały w nich tak dobrze, to ma od tego stanik, który nie włazi po kryjomu na cycki innych lasek. I nie nasiąka piwem co sobotę! Wtedy właśnie zaczęła myśleć o kursie samoobrony, chociaż nie była całkiem zielona w tych sprawach. Wtedy też wsypała mu to baku paczkę cukru i przekręciła kilka śrub w silniku. Ale i tak, niebawem, niespodziewanie, rozeszły się wieści, że wolny duch Jack nie jest już członkiem gangu, bowiem został uziemiony przez własną niepokorność, która rzuciła go w ramiona dziewczyny herszta "Róż Asfaltu", Sharon, drobniutką blondynkę, miseczka D, w sam raz dla Jacka, którego to faktu nie potrafił nawet dobrze ukryć. Znaczy, nie miseczki, tylko durnego romansu. A co dopiero przemyśleć jego konsekwencje. No, ale przynajmniej Sharon była całkiem bystra i uwaliła to w zarodku! Ha. Wyobraziła sobie zawołanie dla zespołu cheerleaderek. "Żaden z niego Bobby Briggs, i na pewno nie z Twin Peaks, do boju Kettles!" Kop do przodu i obrót bioderkiem w lewo! Unik, którego Jack nie zdoła zauważyć, a już tym bardziej metaforycznie pojąć. Ciekawe, co u niej słychać, u tej Sharon? Stop. Dawne życie nie może wracać oknem duszy. All wounds are doors after all, prawda to. To, co mówiłeś, Stary Szopie. Rozejrzała się po sali ćwiczeń. Rozpoczęła rutynę rozciągającą uważając żeby nie nadwyrężyć nadciągniętego rok temu ścięgna achillesa. Przeszła płynnie od wstępnej kalisteniki i rozgrzewki atletycznej do rutyny poprzedzającej ćwiczenia z dao, włócznią, pomysłu, na który kilka miesięcy upierał się Gấu-mèo, kiedy po przeleceniu z nią nad technikami obrony przed nożem w tylnym ogrodzie, przeszli do zupełnie innych rzeczy. I chwała Bogu. Dziękuję Ci, Stary Szopie, za dar mądrości, mój późny tato. Gấu-mèo, albo Stary Szop, jak mówiła na niego jego zmarła żona, od dawna marzył o tym, żeby przemycić któremuś uczniowi nieco więcej mroczniejszych technik, które poznał jako gówniarz pod okiem swojego mistrza w Wietnamie, w jakimś klasztorze, który został spalony przez Francuzów, albo zasypany bagietkami. Technik z bronią improwizowaną, z jakimiś widłami, toporkami czy sztućcami czy innymi bzdurami, ckliwych opowieści rodem z chińskich westernów fantasy, które każdy zbywał wtedy wzruszeniem ramion, przymrużając oko, no bo na co to komu teraz? Niewielu ich zresztą już miał, tych uczniów – zaś jego partner w biznesie, naturalizowany w trzecim pokoleniu Japończyk Suzuhara Keichi, no on, to to co innego, do niego to ludzie walili drzwiami i oknami, chociaż żaden z niego Ipman był, jego dziadek też nie. No ale wszyscy byli świadomi istnienia karate, a o wovinam słyszał mało kto. Ha! Teraz, jeszcze tym bardziej mało kto! Spojrzała na wiszący worek do boksu. Miał zaznaczoną markerem linię. Wzięła rozbieg i uważnie wyznaczyła wyskok do półtora toe-loop'a. Obliczyła ilość obrotów z tarcia powietrza i wyprowadziła cięcie nożem. Trochę poniżej linii. Znów za lekkie wybicie. No bo to było przed apokalipsą zombie. Ciało Suzuhary odnalazła w jego domu, w łóżku, najwyraźniej nie zdążył wyprowadzić w porę tych potężnych highkicków. Przerwała ćwiczenia i podeszła do kapliczki rodziny Nguyễn, schowanej w ustronnym miejscu na tyłach dojo. Uklękła, zapaliła ogarek świeczki i jeszcze raz przyjrzała się zdjęciom ślicznych wnuczek. Nie ma już ich z nią, niestety nie zdołała ich uratować, nie była wtedy gotowa. Nikt nie jest gotowy na apokalipsę, prócz tej garstki oszołomów – prepperów, którzy i tak później umierają w piwnicy na botulinizm, karmiąc się zepsutym mięsem albo pijąc nieprzegotowaną wodę z rzeki, która wyżej płynęła w poprzek pól masakry hordy nieumarłych. Wstała, pomyślała sobie, choć raczej była niewierząca, że może gdzieś tam jest, w zaświatach, może słyszy ją i nią czuwa, jeśli mu się nie udało. Miło tak pomyśleć. Jego ciała również nie odnalazła w mieście, lecz starusieńka Toyota wciąż stała zaparkowana przed mieszkaniem. Wygrzebała z plecaka trąbkę pneumatyczną do odstraszania napastników pokroju Jacka Hollinsa i podłączyła ją do butli z sprężonym powietrzem za pomocą przewodu z zaimprowizowanym zaworem, którą wyszabrowała z zakładu mechanicznego w tamtym tygodniu. Wyszła na środek przestronnej sali dojo,ubrana w te same niebieskie keikogi, które dostała od mistrza, na które założone miała ochraniacze do jazdy na rolkach. Włożyła na uczy wyciszające nauszniki dla pracowników przemysłu ciężkiego, z zainstalowanymi słuchawkami, a na głowę lekki hełm kompozytowy. Pomyślała, że to jest ten moment, kiedy na filmach chłopaki zapalają papierosa, jeszcze zanim dorwie ich rak płuc. Ale ona nigdy nie paliła papierosów i dzięki temu miała wspaniałą spirometrię, nie to co chłopaki z Kettle Hights, z których żaden nawet nie powąchał stypendium sportowego Uniwersytetu Kansas. Włączyła kawałek, który ściągnęła przed Apokalipsą z youtube z linku. Rozluźniła mięśnie, wzięła głęboki oddech I podniosła ceremonialną włócznię Nguyễn Gấu-mèo z przyczepionym pomponikiem cheerleaderki. Przeszklenia sali chwilę potem pękły pod naporem atakującej hordy przemienionych. – Stary Szopie, patrz na mnie dziś – powiedziała i zaczęła taniec śmierci.
  4. chlopiec

    Wańka-wstańka

    Cześć, nazywam się Janek, ale wołają na mnie Wańka-wstańka, do południa - to nic mnie nie złamie, kumasz, łapię pręt fi osiem i gnę i gnę i gnę czy paliwo jest czy nie. Pręt się gnie, łapanka, inspektor, ja się trzymam prosto. I świat jest wtedy taki prosty. Kaszkiet się pruje, kierownik nic, ale w domu trochę ostrożnie chodzę, bo mam córkę, żona w drodze, tylko kierunek nie wiem, jaki, wtedy już nie jest tak za prosto. Wtedy miłe wspomnienia mają łapankę. Odkryłem, że córka zakochała się w dziewczynie, Że są razem, że inaczej, myślę, ok, minie, nie minie, w końcu jej serce, moja wańka, a później jest wojna, otwieram piwo a później jest masakra w Buczy, to otwieram już inne rzeczy, mimo, że nikt nie patrzy na to radośnie, to robię to teraz częściej, tymczasem pręty stalowe stają się droższe i nie można już giąć ich tak bezmyślnie. Dziewczyna córki jest bardzo ładna. (to należałoby wykreślić później) Cześć, nazywam się Janek, to już dwa miesiące. Kolega z Ukrainy mówi mi, że wyjeżdża, bo tak trzeba, mówię mu, że ma rację. Kto ze mną będzie giął, nie ważne, nieistotne; ręka nie witka, pręty nie stal. Myślę, że nie inaczej bym postąpił, zawsze się znajdzie młodszy, mówię mu, uważaj w polu, że trzeba uważać, że ojciej jak służył, to mówił, że to zupełnie inaczej na poważnie jest. A on, że syn nie żyje, żona też, że w Charkowie* podczas bombardowania się obudzili, że wiesz, nie było mnie tam, żebym umarł z nimi. Że całe życie służba zdrowia, taka inna wojaczka. Państwówka, powołanie, psychiatria dziecięca, a później, a teraz, a niedawno: Kijów, Lwów, Rzeszów na piechotę, przejazd, w Warszawie piąta rano Dworzec Zachodni, Gruba Kaśka i FSO i rzędy łóżek polowych, zaduch i hałas, i że nie wie, czy wyjdzie dobrze, czy zaśpiewać to karaoke Joe'ego Dassin "Et Si Tu N'Existais Pas" tym wyższym głosem, czy tym naturalniejszym, bo przyszedł czas na jego kolej i czy mam jeszcze fajka jednego, tak szybko płynie czas w Grubej Kaśce. To ja mam, ale nie wiem. Bo to dzień dziś, że ja nie Janek. Dziś ja nie Janek tylko Wańska-wstańka. Wańska-wstańka minus dwa. Moja córka nie może spać w nocy, łazi po tiktoku, syreny łeb ryją, więc gnę te pręty coraz mocniej, wyobrażam sobie wtedy, że naginam szkolnictwo, fi dwa jeden przecinek trzy siedem, zabieram do domu, uczę w spokoju tego, co ważne, co się przyda, że kupuję konia siedmiolatka, minus trzy, i ona kłusuje przez las, w siodle się trzyma, lecą jej błonia, jak mi te nadgodziny, nadgodziny n'existent pas, myślę, a tam w tych błoniach dzieci się nie kryją, nie kryją w tych błoniach się bezwstydnie, bo ich nie ma, bo nie ma wojny, że wojna jest jak płatność za nadgodziny. Więc, fi dwanaście za dużo, jak szyjka małpki Małpek litr dwanaście za dużo więc za dużo, dużo za dużo za dużo na głowę litr, za ciężko, za dużo no i pewnie przyjdzie wiosna ale w mojej garsonierze okropny zaduch, płacę czynsz, płoną zdjęcia, pakuję walizki, węgiel czołga się po dywanie, zcieram wzrost dzieci z listwy i Wańka-wstańka minus trzy. Nazywam się Jan. Wołają na mnie "Rosomak", mam czas przebiegu minus trzy, głowa nie wylezie na błoniach, żebym nie dostrzegł. Na czarnych bagnach szczerzę kły. Mam czterdzieści sześć lat minus pięć lat, walki o córkę minus dwadzieścia lat związku minus dwadzieścia lat bycia wańskim młodzieńcem. Nazywam się Wania. Nie ma nic w środku, nie ma nic w środku, wstać jak nie ma. Co wstać znaczy jak nie ma Janka? Jestem Janek, pamiętam to.
  5. Kurka, mamo najdroższa! Tatku mój najukochańszy, skało cierpliwości! Ty, coś gniadego Posejdona i Zeusa, co Piorun ma w zanadrzu i grzmoci na lewo i prawo, przegnałeś od najdroższej mame! Tato, tak, jak Cię kocham, to się nudzę! Słuchaj, ogarnij! Tu nic nie ma! Nie wiem, które z was to wymyśliło. Tatku drogi, przegiąłeś tym razem, jak się dowiem, że to Ty, to znów Cię podniosę do góry tak wysoko, aż Zeus Cię zobaczy i znów będzie burza, a Ty mamo najukochańsza, znów musiałaś mnie umoczyć? Jak coś, ten Liko to równy gość, tylko ta jedna jego córka, to nie słuchaj jej, my to tylko haftowaliśmy wspólnie, tylko jej się wątek zgubił. W ogóle ciśnie mnie ten kiton, ale nie przejmuj się, jutro będzie bazar, wreszcie coś się będzie działo w tej dziurze, w końcu się ubiorę porządnie, aż mnie pięta swędzi!
  6. Zmrok zapadał nad miastem szybciej, niż wydawało się to koniecznie. Otulał każdą wąską uliczkę, każdy zapomniany zaułek i każdego mieszkańca usiłującego się przed nim ukryć. Wdzierał się do umysłów, atakował wspomnienia, obdzierał z człowieczeństwa. Zwiastował tragedię, która miała wydarzyć się tej nocy. Po południu z fabryk wyszli wściekli robotnicy i robotnice. Kobiety z fabryki maszyn do szycia spotkały się z mężczyznami z wytwórni silników wiatrowych. Niektórzy nieśli metalowe pręty, inni mieli przy sobie drewniane kije. Na ustach mieli żądania dotyczące sprawiedliwych warunków pracy oraz uznanie wyników wyborów do Landstagu. Na czele pochodu szli przywódcy kultu Heraklesa, nastoletni rozpromienieni chłopcy, gotowi na śmierć, lecz wciąż nie wiedzący do końca, za co mieli umrzeć. Moi chłopcy. Czekali na nich żandarmi z pałkami i karabinami na wozach. Gniazda karabinów uwito w gęstych gałęziach barykad. Wszędzie było pełno tajniaków. Poprzedniej nocy książę rozwiązał Parlament. Konserwatyści skryli się w zamku w ponurym oczekiwaniu, zaś socjaliści zostali postawieni przed trudnym wyborem - pójść za nimi, albo zostać w mieście, wspierając swoich wyborców i podzielić ich los, stając się wrogiem Rzeszy. Tak też postąpili redaktorzy naczelni, aktorzy z opery, część z członków rady miasta. Piękna Willhelmina kroczyła razem z nimi, swoim delikatnym głosem dodając im otuchy. Wagner również opowiedział się po stronie ludu. Oddziały piechoty saksońskiej zostały rozmieszczone w newralgicznych punktach metropolii, przy zakładach produkcyjnych, przy rogatkach mostów oraz w pobliżu pałacu wiejskiego. Nikt nie podejrzewał, że rzesze ludzi jeszcze tydzień wcześniej podejmujący racjonalne decyzje, dziś rozpoczną rzeź, której od lat nie widziano nad Elbą. Mężczyzna wzdrygnął się, pisząc pamiętnik; gdzieś daleko ktoś przeciągle zawył z bólu. Podszedł do dużego okna, by spojrzeć na plac. Zapalił papierosa i powrócił do pisania, siadając znów przy starym biurku. Dwa dni wcześniej przedarłem się z grupką moich zwolenników do magazynów lokomotywowni na tyłach Dworca, do tego miejsca, w którym spędziłem pierwszą noc w tym mieście, liżąc rany zadane mi przez pościg. Najwidoczniej zataczam koło i powracam do korzeni. Teraz znów jestem tu. Pozostali ze mną najbardziej lojalni członkowie kultu, jednak co i raz któryś z nich przychodzi do mnie z wertującym go pytaniem, czemu nie walczymy, kiedy wszyscy inni walczą? Obserwowałem długo, jak w ich błyszczących oczach rodziła już się pogardę i nienawiść, lada chwila mogą wystąpić przeciw mnie, lada chwila stanę się dla nich równie stary i niepotrzebny jak ich ojcowie oraz bracia, jedyna burżuazja wśród biedoty dostępna na wyciągnięcie dłoni. Nie śpię od czterech nocy. Dostrzegłem osobliwą przemianę. W cieniu drzew dotychczas przynoszącym ulgę i łaskę od letniego słońca, teraz zaczęła czaić się niewypowiedziana groźba. W dźwięku kościelnych dzwonów bijących na alarm cień rozrastał się ponad miarę swojego obiektu i stawał się głębszy niż dotychczas, dojrzewał i odrzucał silną, prastarą niechęcią, jak gdybym był razem z moimi towarzyszami nieproszonym gościem u progu pana jakiegoś niezmierzonego domu. Cień szczególnie emanował wrogością pod okazałymi dębami, wisiał nade mną niczym miecz kata. Jego kojący wcześniej chłód był teraz tak zupełnie inny, obcy, namacalny, acz przejmował mnie nieznanym wcześniej strachem, strachem przed spoczynkiem. Strachem przed domem, do którego nie mam już wstępu. Kryje się w tym nieprzychylność Cardei, strażniczki równowagi, jednej z niewielu Mocy zachowujących neutralność oraz utrzymujących status quo. Późnym popołudniem przybył do mnie zszokowany posłaniec z korespondencją. Był jednocześnie przerażony oraz podekscytowany, opowiadał mi o rzekach krwi, stosach trupów, sklepach płonących w dzielnicy żydowskiej. Wierzyłem mu na słowo. Otworzyłem list i przeczytałem słowa grozy. Dowiedziałem się, że rozwścieczony tłum przeszukując przedmieście, wdarł się do budynku Teatru Swietłany, splądrował jego biblioteki i wymordował tych, którzy się w nim skryli. Myślę, że ona sama dawno przestała już uciekać i postanowiła zabrać ze sobą na tamten świat jak najwięcej istnień, natomiast lojalność jej czarnoskórego towarzysza pozostaje sprawą otwartą. Choć był jej prawą ręką, szedł zawsze swoimi ścieżkami i miał swoje rachunki do wyrównania. Mojego drogiego Helge, tak jak Gavroche w Paryżu lata wcześniej, pochłonął Żelazny Wilk. Zawsze na czele, zawsze pierwszy, z pieśnią krwi i zemsty na ustach, dostąpił nieśmiertelności z łaski najbardziej chaotycznej i krwiożerczej siły, którą Moce spuściły z okowów, by biegła przez Świat szarpiąc i pożerając wszystko, co stanie jej na drodze. I tak jak ja nadawca czujemy, że jesteśmy przyczyną ich gniewu, tak przyczyną gniewu Żelaznego Wilka jest samo istnienie świadomej ludzkości; cywilizacja i jej porządek. Cardeia była jedną z najstarszych sił onirycznych - jej upartość i cierpliwość to sztywna waga, na której szali możesz złożyć całe miasta i narody, a i tak pozostanie niewzruszona. Jeśli zgodziła się podczas rady na uwolnienie Żelaznego Wilka, biada nam wszystkim, nic nie ocali nas przed chaosem. Pozwoliłem moim coraz bardziej agresywnym adeptom otworzyć skrzynki z najlepszym winem, które leżały wciąż nierozpieczętowane na pace ciężarówki. Barbarzyńskie pomioty pobiegły do nich z łomami, deski zostały rozerwane, butelki tłukły się im pod nogami - luksus do tej pory dla nich niedostępny, a teraz najwspanialsze egipskie wino drżało im na językach. Upili się z natarczywością godną Wizygotom napadającym Rzym, próbowali też ściągnąć jakieś biedne, zagubione dziewczyny z miasta. Folgując ich zachciankom, kupiłem sobie czas potrzebny na przygotowanie się do walki z Viktorem. Tak więc mój rywal, mój ojciec, pisze do mnie. Czułem swąd jego potu na papierze, jednak zdołałem opanować emocje, które uderzają w moje wątłe ciało jak potężna rzeka napiera na stary jaz. To, o czym nie sprytnie nie wspominał, dotarło do mnie kilka dni wcześniej. Bramę snów zatrzaśnięto najprawdopodobniej przed obojgiem z nas, a to oznacza, że nasza walka musi roztrzygnąć się, gdy jesteśmy w przebudzonym świecie. Większość z Mocy odwróciło się od nas. Ktoś jednak uważnie śledzi nasze kroki. Które z nieznaych mi Mocy mój ojciec zdołał przebłagać? Jaką ofiarę złożył, jaką cenę zapłacił? Sebastian przerwał ponownie. Ledwo zagojona szrama na jego dłoni zapulsowała niecierpliwie, lecz... to już nie była jego dłoń. Poczuł dziwny przepływ siły, lecz co dziwne i nieco zdradliwe, nie zaniepokoiło go to. Cień każdego strachu jak szkło pozytywu trzasnął w jego umyśle, aż samo wyobrażenie strachu stało się w jednej chwili jedynie... nieuchwytną, nierozumiałą, odległą ideą platońską. Odłożył pióro, gdy nagle coś przeszyło jego plecy, w okolicach prawej łopatki. Odłożył papierosa, czuł ostrze w swoim ciele i pozwolił połączyć mu się z nim. Obejrzał się do tyłu na jednego z swoich towarzyszy, trzymających rytualny sztylet i nagle wiedział już wszystko i wcale nie był zaskoczony. Strumień gniewu jaki przepływał przez niego, stał się teraz potężny jak Dunaj, jego drążące lodowce źródła znalazły w końcu swój początek, spoczęły wysoko pośród szczytów Góry Światła, skąd pochodził i dokąd się wspinał przez wieczność. Podszedł powoli do przerażonego mężczyzny i wyjął mu sztylet z ręki. Przyjrzał mu się uważnie, po czym zaczął giąć go z ogromną siłą, aż broń zabłysła z czerwoności. Grymas pogardy wykrzywił jego twarz. Splótł broń w pierścień i bez trudu rozplót spowrotem, jakby bawił się wierzbową witką. -- Udaj się z tym do Domu Artiemievny. Jestem pewien, że mój ojciec tam jest, grzebie się w pozostawionych śmieciach jak karaluch, który czeka na zdeptanie. Powiedz mu, że przyda mu się jeszcze jeden taki nożyk! Ucałuj go, ucałuj go z miłością! -- rzekł do przerażonego chłopaka. -- Eris powierzam mą ścieżkę, mój wzrok starą krew psuje, siłą zdobywam uznanie, długo swych praw dochodzę... idę po ciebie, ojcze! -- zanucił dziarsko. Podwładny przyjął z pokorą nóż, lecz upuścił z krzykiem łapiąc się za nagle poczerniałą dłoń, po której zaczęly pełzać napuchnięte bąble. -- Ależ poczekaj odrobinę! -- klepnął go po plecach uśmiechając się szeroko, aż tamten upadł na twarz. Sztylet pobłyskiwał złowieszczo w zwodniczym blasku księżyca, gdy z głuchym brzdękiem odbił się od splamionego betonu. Nie było odwrotu. Zło zostało uwolnione.
  7. Postanowiono w Niebiosach Poezji że dziś będzie o kwiatach. Euterpe była wściekła, za włosy złapała Erato, Erato kłaki się walają wszędzie, powyzywały się od suk. Na dzielni wyjaśniana wnet Euterpe będzie. Halo policja, proszę przyjechać na Olimp. "A Ty lepiej uważaj, bo będziesz pochowana na chmurze publicznej." Talia to tylko machnęła miotełką po tych greckich marmurach. Apolla to w ogóle tam nie ma. Ale cicho, przyszedł esemes. Poskręcane chaszcze umysłu myśli wykonawcy umowy o dzieło zadelegowały się wtedy posłusznie równie poskręcanych palcach jego. Tak mnie jakoś napadło, kazano mi na Sorbonie przyjrzeć się żywej istocie. To ja mówię, będzie po mojemu. To i wyestetyzować się da - ja, pelet sorboński, po uszy w błocie wyenterowanego niespełnienia przybliżę wam zręby wyobrażenia mistycznego krańca pola widzenia, gdzie się czai tajemnica istnienia. Jest takie miejsce w polu wzroku, klisza filmu, z wypaloną słońcem obserwacją powtarzaną wielokrotnie, która czeka na wywołanie. No i trach, to moje oko, jest pejzaż. (jest jak Zenit ET, siada czasem mechanika). Na dalekim krańcu ogrodu, wyrosła samotna róża. Myślę sobie -- bez sensu, ale jeszcze w to nie wnikam. Myślę sobie, do diabła, wiersz się nawet nie zaczął, a już jest klisza nie fotograficzna, a literacka, gorzej, najgorzej, skandal wisi w powietrzu. Powieszą mnie w Sorbonie za fraki! Znowu mnie nie zrozumieją! Nie jest jakaś tam dzika, co to to nie, herbaciana - ale końcówki różowych płatków są rude. Nigdy nie jest na odwrót. Rude róże, to by dopiero była niezgodność charakterna. Miła i wredna. Mary Sue kwiatów! Teraz jest rano. Maj, kawa, papieros, autobus, jakaś burza niespodziewana, lato w końcu, targa ją ta burza, kiedy wracam do domu. Całą noc nie śpię. Znów rano, a ja ledwo wstaję, jak z trumny firmowej, filmowej, firmy "Zróbpanprojektzapółdarmo". Wychodzę, patrzę, i ona tam jest. Krople rosy na płatkach mienią się jak cekiny, miejsce ocienia dorodny rdest. Nie. Lepiej. Krople rosy na płatkach tańczą zajączkami wakacji Na to wszystko idzie bokeh generalizacji i manifestacji zwiewnego mirażu letniej pauzy. Pragnienie róż, to pić rosę marzeń. (Myślę sobie, piękna jest, ale tu tego tak nie napiszę bo mnie wyrzucą z Sorbony na zbity frak, co mnie za niego powiesili, to nie żłobek dla poetów). (Twoje komplementy są jak abortowane dzieci na porodówce klawiatury -- Erato#) Kilka dni później, też z pracy, jakieś dzieci na klatce liżą konfitury, ale czerwiec. Nadal rośnie, trzyma się dzielnie tam w oddali, kilka kolców leży w próchnie, jakiś bąk się nad nią czai. Rdestowiec pokryty jakimś brudem, gdzieś za siódmym krzakiem malin, a to pył, bo gmina znów postanowiła naprawić chodnik! Co za człowiek, taką słodycz tu zasadził, tam za górą! A obok jakiś pracownik fizyczny niczego nieświadomy jedzie diaksem kostkę brukową -- szybki i wściekły! Myślę sobie, żeby jakiś dzieciak jej dla zabawy kolców nie pourywał, ale dzisiaj dzieci po uszy w tablecie a do lasu? Chyba tylko, gdy zadanie, od wieloryba, niebieskiego. Nawet w lecie. I dobrze. W końcu te kolce są do czegoś, ale pożar, jakiś kretyn, żeby na polance ognia nie zaprószył mi przypadkiem by żyźniejsza gleba była, kurwa! Albo, że jakiś tępy szpadel wbije się w ziemię, przez korzenie! Albo, że z diaksu lecą iskry! Mszyce, kurwa! "Idioto. Zakochałeś się." Zrywam się o drugiej, a tam Erato siedzi w oknie i kiwa głową jak w chorobie sierocej. "A mój ojciec nigdy nie powiedział, że mnie kocha. Stąd ta cała jebana poezja. Stąd wy i ten wasz cyrk." Obejmuję ją. "Skończ ten projekt." Pytam się Euterpe, czy jest dobrze, bo esemes, no i że iskra wpadła, jest, napisałem i melduję. Mówi "domyśl się", ale głos ma jakiś inny. Ktoś tam na niebiańskiej linii szepcze i podśmiewa się, szczebiocze. To ja mówię, że jest ok. Pozdrawiam i życzę miłego dnia! Autor.
  8. Zwalony most wciąż istnieje, chyba, że się go spali.
  9. @Giorgio Alani @Rafael Marius Człowiek nie żyje po to, żeby pracować, a! Chyba, że przeniesiemy się do Kraju nad Wisłą, w którym anarchia rynku pracy, opiewana przez samokowali sobiedajności, skutecznie już od wielu lat niszczy więzi społeczne, wraz z atrapą polityki społecznej rządu. Strona po stronie się zapełniają Czyżby wybitne dzieło? Lecz zaraz, zaraz; coś tu nie gra Gdzie fabułę wcięło? W tej strofce jest błąd logiczny, przeciez fabuła w utworze jest zawsze. A, no dobra, też nie zawsze. Odczepiam się. "Nie samym zasiłkiem żyje człowiek" - oczywiście. Ludzie, którzy pobierają świadczenia społeczne, dorabiają zazwyczaj na boku, jesli mogą? Dlaczego? Otóż, ponieważ zasiłki i ich progi nie były waloryzowane od... bo ja wiem, 2008? albo 2011. Jeden wuj - to doskonale pokazuje, gdzie mamy tych ludzi. Linijkę odczytuję jako jakąś przewrotną złośliwość, ukazanie człowieka bezrobotnego jako zadowolonego z siebie lenia, który prócz tego zasiłku, pobrałby sobie jeszcze świadczenie bycia spełnionym pisarzem i jeszcze zasiłek zadowolenia z siebie. A wiadomo, trzeba zapracować na bycie szczęśliwym, nikt Ci tego nie przyniesie na tacy, nie? Nic dziwnego, że niektórzy nie lubią - no ale wiadomo, nie ma się tego, co się lubi, chyba, że jest to firma. Firmę zawsze się lubi, a swoją to się wręcz wyznaje. Prymitywny totemizm dzikiego nieuregulowanego kapitalizmu znajduje czasem zabawne formy - na przykład logo firmowe musi zawierać jak najwięcej symboli, nawet wewnętrznie sprzecznych. Logo jest tak ważne, że właściciel firmy dąży, by było jak tarcza Achillesa, na której jest wyryta cała historia założenia działalności, jej misja, wszystkie "lajki" od zadowolonej klienteli. Na ten cyrk trzeba patrzeć codziennie. Wiadomo, normalni ludzie nie habilitują się pisząc monografię o dobrze i pięknie, ale zdecydowana większość mieszkańców polemizuje na codzień z Tatarkiewiczem. DObra, wrócmy do utworu...! "Pewien starożytny mędrzec." To mi tak pachnie właścicielem firmy, która istnieje tylko dlatego, że zatrudnia ludzi na śmieciówkach, a jej szef to kapłan wolnego rynku. Wrrr. Nie ma czegoś takiego jak pewien mędrzec, albo się wie, albo się nie wie, i narcystycznie manipuluje. Podmiot liryczny jako obserwator w tym miejscu sam się ośmiesza, co też jest sprzeczne, bo narcyzi nie mają do siebie dystansu. ;pp Pewien Marks mógłby mnie tu wspomnieć, oraz pewien ... jak on się nazywał, ten od piramidy potrzeb, nieistotne, podmiot liryczne - obserwator, próbuje postawić się na miejscu osoby bezrobotnej, a trzaska komunałami z Uwagi. Dorobienie przedmiotowi obserwacji żony na szybko też traktować można jako planowanie... a no tak! Przecież są dzieci, dwójka. Dobrze, że są, bo niedługo wymierać będziemy szybciej od Rosjan. Jako planowanie dowalenia jeszcze przedmiotowi obserwacji nie dość, że za własną niezaradność, to jeszcze za wykute już w głowie przeciętnego czytelnika wyimaginowane cierpienie jego rodziny, aż czytelnik mógłby zapomnieć, że w rzeczywistości ma do czynienia z zupełnie zafałszowanym, skarykaturozowanym symbolem, dzisiejszym odwróconym żydkiem, którego można sobie nienawidzić bezpiecznie. Żydek był cwany i zaradny. Ale przyszedł Niemiec i bach, już nie ma. Sami zatem będziemy cwani i zaradni, a kto nie, ten... no, wiadomo. Zaprosi się nowego dojcza... W skrócie, takich postaw nie ma. To jest parszywy stereotyp bezrobotnego, pobierającego zasiłki i jeszcze śmiejącego się rozmnażać. Cel tego utworu jest podejrzany. Jakby ja bym zrozumiał, jeśli na końcu utworu była jakaś przewrotna puenta, która by demaskowała szyderstwo z tego korwinizmu, darwinizmu, ale jej nie ma, cytując autora, jest to: Co było dalej? Sam nie wiem Spacerek Podmiotu lirycznego - nowego Wokulskiego, przez Tamkę na Powiślu, i dogłębna diagnoza biednej części mieszkańców Warszawy miała chociaż jakiś finał. Jak pamiętamy, Wokulski pomaga wdowie Stawskiej i jej córeczce, znajdując jej zajęcie. Lecz główna myśl jest taka Bycie artystą To nie jest żadna praca. Co za bezsens. Bycie, czyli istnienie, nie jest generalnie pracą w ogóle.
  10. chlopiec

    Nenufary Moneta

    Na niebie eskadra myśliwców prowadzona przez wytrawnego dowódcę klucza wypatruje odpowiedniego lądowiska. Przelot z kołowaniem zakończony powodzeniem, w dzienniku misji rozpoznawczej cechy okolicy lasu łęgowego, rozległe tereny podmokłe, dywany kaczeńców i lilii wodnych, suche kikuty brzóz oraz moją skuloną sylwetkę w niskiej wodzie, członkom misji skrupulatnie zagęgano. Boże, jakże tu pięknie, jakie to wszystko żywe i jaskrawe, tak skontrastowane z żócią i sepią sahelu: tam u nas zieleń jest kolorem smutku i żałoby, -- jest tak niespotykana na pustyni. Ta niezgodność przeciwstawiona mojemu doświadczeniu oraz istocie wita mnie triumfalnym hymnem przeciwłamaniowego alarmu. Pełno wokół mnie kwiatów kaczeńcy i grzybieni, z których napar tłumiłby doskonale moją rozbuchaną seksualność, gdyby nie to, że nie mogę pochwalić się wieloma podbojami, ostatnio zdobyłem w Mińsku smartfona Huawei, a jedyne, co zapiąłem, to siostrze w Amsterdamie pinezkę. Dręczy mnie pragnienie, staram się zająć myśli, kiedy leżę w mokrej trawie i patrzę na gwiazdy, aby wyestetyzować tę historię, ucieknę się zabiegu literackiego (bo pewnie się nie spodziewałeś, że w innym życiu tłumaczyłem irańską poezję nowoczesną). Więc tak. Gdyby jakiś malarz namalować mnie miał, weźmy Moneta; gdyby taki zaszczyt miał mnie kopnąć, to byłbym wtedy na granicy uniesienia i niedowierzania, chciałbym mienić się barwami dla niego. Być jak kaczeńce i nenufary o zmroku, będę więc pił wodę z rowu i kąpał się w niej dla mistrza, aż się stanę różowy, później biały, a potem zżółknę, a na koniec będę fioletowy, jak ta rzadka górska odmiana. Gdyby od granic Raju, (bycia namalowanym przez Moneta, nadążasz?) dzielił Cię tylko niski, kilkukilometrowy, dziurawy bukszpanowy płot, o liściach gładkich, jak dotyk ukochanej dziewczyny, który tylko co kilka dni jest patrolowany przez oddział wyposażony w cechowane kolorymetry nie wpuszczające ordynarnych, stłumionych odcieni, (rozumiesz, tych co niegodne są wielkiego Moneta) to też byś bez wahania go przeskoczył. Ba! To ja bym nawet kilka dni leżał bez ruchu dla Moneta, jak te kwiaty: pachniał słodko i wabił owady. (Bo przecież na codzień nie kąpię się i śmierdzę, atakuję zapachem kobiety w Uberze. Ładuję się codziennie rozpędzoną hulajnogą pachnącą szakszuką prosto w twoją przerażoną rodzinę). Kiepsko to ująłem, wybacz mi. Jednak nie skończyłem tej literatury w Chartumie. To moja siostra jest tą zdolniejszą, -- maluje kwiaty w Amsterdamie. Ja, to wiesz, wolałem być panem swojego losu, księciem kebabów, które tak lubisz. ---- Jak tu cicho. Tęsknię za nią. To dzięki niej tak tutaj kolorowo i spokojnie w moim intymnym wiatrołapie Raju. Już zawsze będę mieć dwadzieścia lat. Spokojna rzeka stanie się moim domem, będę jak książę rzecznych piratów; nieskrępowana wolność, wiecznie w podróży; nigdy nie zapuszczę korzeni. Jestem pewien, jakiś nowy Monet mnie niebawem namaluje. Może wtedy mnie dostrzeżesz. Przyjdź z rodziną na wystawę.
  11. chlopiec

    Pan moim pasterzem

    @violetta To retorycznie tak? Można, można ufać. Znanej i kochanej. Widzianej, jakby, takiej prawdziwej. Pozostającej z Tobą w związku partnerskim a nie szkodliwej metaforycznej, duchowej relacji władzy typu nieśmiertelny ojciec-zagubione dziecię / owieczka. Kiedy pisałem o trzech osobach to miałem na myśli osobowości z punktu widzenia psychologii, z sarkazmem. Pozdrawiam.
  12. chlopiec

    Pan moim pasterzem

    @andrew Straszne. Ten bóg to jakiś narcyz, że JA, ON, MI. Kapitalikami, dla podkreślenia wstrętnej relacji władzy się wypowiada. Nigdy nie należy ufać takim osobom, a jak są trzy w jednej, to już rozszczepienie osobowości i należy mieć telefon na pogotowie w zanadrzu schowany. A teraz na poważnie: W bieżącej zastanej formie utwór nie wybrania się przed moją interpretacją, nie ma tutaj tropów, które sugerowały by jakieś drugie dno, jeno apoteoza bezdennego poddaństwa.
  13. chlopiec

    Igła

    Mam umysł przenikliwy. Lubię przeszywać różne materiały. Tylko ci się wydaje, że jestem wątła. Przeciwnie. Widzę siebie gibką w omijaniu przeszkód. Spójrz na mnie, jak na pstrąga w potoku. Możesz wpleść wątek do mojego ucha. - Uszyję ci czapkę błazna, a sobie trójróg. - Uszyję ci frak, a sobie welon. Ślubny lub pogrzebowy -- dużo zależy tu od twojej inicjatywy. Kocyk do kołyski. Ściereczkę pod wazon na bzy, lub pod butelkę whiskey. Cierpliwość doceniam, naparstków -- raczej nie przewiduję. Czasem wymknę się z rąk -- lecz, przez chwilę pozostanę w polu widzenia. Możesz mieć grube i twarde opuszki, ale miej też delikatne dłonie. Prowadź mnie ostrym wzrokiem, - łącz materiał ściegiem gęstym, a kończ overlockiem. Pojemnik na ścinki opróżniaj regularnie, a wszystko uszyje się samo. Tak jak zwykło - zgodnie z planem.
  14. Załkały gołębie pod lnianą poduszką, wyfrunął ksiądz spod ołtarza; policzył wszystkie krople rosy, nawlekł na krokwie kalendarza. Śniące kolana drażnią nos smukłym smyczkiem, oblało łąkę chłodne niedzielne tchnienie. Każde źdźbło trawy płynie pod policzkiem leniwie po skórze jak Brutusa sztylet. Malinowi bracia knują cichy rozejm. Wiódł wieżę z kości słoniowej cień malin. Hen w dole łopocze biała chorągiew; przemyka się jak lis między brzozami. Czemu się boję, we mgle chowam oddech? Nadchodzi nad las zmarszczka nocy. Pocałunek wypiekam jak pierwszy chleb, nim obrus lata nam spadnie na oczy.
  15. @Jacek_Suchowicz tętnicę*** :>
  16. Podniósł się gniew Julki mnogi jak kruk znad pól rzepaku na Instagramie. Zdybał mnie przy latte porannej, pochwycił jak żul w praskie bramie. - powiesił za nogi na trzepaku. Z zielonych wzgórz rower Anki na bruk runął ciężko, jak głaz Syzyfa; drży na muszce moja krucha sylwetka, wyje wśród burz szczerbinka - lufa pluje demokracją. Więc, jaki to piękny dzień, by umrzeć, jakby spojrzeć na to z boku, w lustrzance uchwycić kadr z doskoku zdarzenie, gdy brutalnie imploduje wysokogórska Anna z czarną Julią - redefiniując Ci facjatę. Podpisać protokół wszystkim nacjom, zakwilić falsetem elfim rozejm. Pod zderzakiem Anna, reaktor Julionów trzasnął mnie racji miru kaskadą.
  17. Proszę sobie darować takie sugestie. Podwójny Chopin nie ma jakiegoś tajnego znaczenia, po prostu Chopin to super-polska, ważna postać. Czasem ogłasza się jakiś rok rokiem kogoś, np. ze względu na okrągłą rocznicę.
  18. W żółtym świetle halo papieskiego starsi panowie w białych Saint Laurentach drążą misterną konstrukcję dogmatów, w tle zaś mknie szósty maybach Chopina. Pismo Święte wpłynęło na czas z góry, o tym, że kobieta w bólach rodzić będzie. Termin został zachowany, zatem nie będzie weta w tej dziedzinie. Mężczyźni dojrzali, w tradycji ukształtowani - doświadczeni przez życie. nie jak Ci lewaccy poeci po uszy w unijnym korycie. Spływa więc boski komunikat należycie i dostojnie a prezes trybunału w telewizji wraz ze Stwórcą przybił piątkę. Były też kwiaty dla Chopina, szelest ustaw, błysk fleszy; dzieci poczęte poszły do nieba - w jednej rzeszy. Jakiś czas później Ci sami mężczyźni na pytanie, czy było im wiadomo, że istnieją takie badania, w których jest, że kobiety nie lubią umierać przy porodzie, wyrażają szczere zaskoczenie. Zajęci pięciolatką wniebowstąpienia dla genetycznych patriotów oraz pogłębianiem dna biegu historii, by było zdatne do żeglugi barką - zaprawdę, odcięci byli od spraw błahych. Bo historię piszą zwycięzcy, a wielkie sprawy - potrzebują Lebensraum.
  19. Trudny tren snu Klary tuszem czarnym jak dusza Czarnka lał się od cyrkla i zastygł taflą zapomnianego poranka. Sunie kondukt gilbertów; mruczą senną rapsodię dla spanka, - żaden wianka nie trzyma. Trzyma ich whiskey, soda i sunie pod rękę duktem do rapsów z Memphis; wspólnie przez mękę, wosk przebudzeń wczesnych i brak ess. Dziecię Tanatosa lgnie w len całunu ciem cirrusowych, cieknie jak ułan, co dzielnie na tanki mknie szusując wrzosów polaną. Spłoną na raz w koronie Iris gach-dansys i jego machorka, wykrzesana na czas przesilenia kochanka-znachorka, co nadprożem ściany tymczasowym flaneurstwa cmentarnego i niezawodną spłonką smutku: starego i nowego. Przewraca ich pod zaspę snu lahar obietnic noworocznych.
  20. chlopiec

    Jesiennie

    Żółte jabłuszko, co nie grzeje opatulone w mgieł jesionkę, stoi z boku na lazurowym placu, przez który się tłoczy chmurek stadko. Gna je Boreasz siwobrody, w epizodycznym zrywie pracy, a wyraz twarzy ma arktyczny: wściekły na wrednych młodszych braci, co mu te owce z lewa w prawo. W dole zaś miasto, a w nim nagle uścielił się park dywanem barwnym; park, co go jeszcze nie przykryli płytą defilad samochodów. Fale liści gżda dziarsko twój krążownik, pancerz ma z szorstkiej sierści szyty, a durny dziób mokry jest i dziki jak najdzielniejszy węgiel z Ameryki: To twój owczarek złapał essę. Więc z psem tak do pary, paradujesz leniwie i śledzisz chmury w górze: niebo ma kolor stonowany, jasność niewielka, jakby zgasił ją ktoś o wzrok twój dbając. I też gżdasz ten dywan kolorowy, nim Policja Liści nie wywęszy i cichaczem rano go nie sprzątnie, by było już czysto i porządnie. I czas by nawet płynął snadnie, lecz nagle cię w policzek smagnie ten dziadek z góry - dość nieładnie spojrzeniem atlantyckim zmrozi i fuknie, nim zdążysz zebrać myśli, że mu te owce w niebie płoszysz!
  21. chlopiec

    Dzieci spod lasu

    @Anna_Sendor pisałem do melodii "Nasza zima zła", łamanej przez "Hioba" Kaczmarskiego.
  22. chlopiec

    Dzieci spod lasu

    Dzieci spod lasu inaczej szczypie mróz; dzieci spod lasu inaczej szczypie mróz; W nos popieści delikatnie, a o stópkach to zapomni. Szalik wiąż, wkładaj but, sznuruj but. Dzieci spod lasu nie skaczą dobrze wprzód; dzieci spod lasu nie skaczą dobrze wprzód; bo wzwyż skaczą przez skakankę, albo w klasy grają w szkole. Nie mam prądu w telefonie, Pani krzyczy, nie rozumiem. Prędko hop, szybko siup, hop i siup. Dzieciom spod lasu nie prędko iść na dwór; dzieciom spod lasu na dwór nie śpieszy się; bo na dworze zimno, wieje, a kakao miło grzeje. Miło zostać dłużej trochę, długa droga, na osłodę pij i leć, w środku miód, dobry miód. Dzieci spod lasu rzadko chodzą w las. dzieci spod lasu rzadko chodzą w las. W lesie groźny wilk to biega, w chowanego, to się nie da. Jak znów wpadniesz, to już bieda, nie masz fantów, żeby sprzedać, tutaj nie, tędy nie. Szukaj sam. Dzieci z lasu rysują inny wzór; dzieci spod lasu rysują inny wzór; Bo jak las to rysowany, żadnej zaspy ani bagien, gdzie sarenka sobie biega, nikt nie krzyczy i nie strzela. w oknie puch; tańczy śnieg, w cicha noc.
  23. Może chodzi Tobie o takie coś, jak ze zbroją na rakach. Nie wszędzie się da. Ja osobiście to lubię, "gdy mi się napisze tak". To taki *feeling* jest. Wyobrażam sobie, jakby to przemycić coś czytelnikowi, coś dyskretnego. Narrator wtedy, gawędziarz, można go sobie wyobrażać, że zapala fajkę i mówi coś patrząc przez okno. Mówi coś ważnego, ale nie wszyscy go słyszą, tylko ten uważny kujon w kącie ; p Z drugiej strony, jeśli co drugi paragraf otoczenie "mówi" do czytelnika za dużo, znajdzie się on nawet nie w thrillerze / horrorze, ale w powieści symbolicznej, albo nawet w przypowieści, czy ezopowej bajce. Hmm... Dałoby się to wykorzystać. Miałem nawet projekt, gdzie mogę to stosować. Jak tu. https://lubimyczytac.pl/ksiazka/87966/masakra-profana Co w krótkiej formie nie może nastąpić, gdyż nie ma czasu i miejsca w niej na rozładowywanie i schowanie tego spowrotem.
  24. Nie wiedziałem. Dla mnie to naturalna forma. Jestem z wschodniego mazowieckiego, 20km od Warszawy. Emocjonalnie, jest bardziej "oznajmująca", perspektywiczna, obiektywna: narratorska. Drzwi się otworzyły, meble się wyniosły. Się coś. Dominacja związku orzeczenie-podmiot, podkreślenie sprawczości.
  25. chlopiec

    Judasz

    Stoi judasz rozbity w ciemnej sieni. Leniom niewidoczny, wpuszcza wytrwałych; bliskich mnie i nieznanych, mam dla nich wszystkich ten sam ogień, który mnie trawi. Znów zacząłem czytać książki. Za kształtem zmarłej, odciśniętym w pościeli, tęsknię bardziej niż Żydzi za Mesjaszem. Odtrącam dyrygenturę chóru meneli, co sunie adagio nad rozbitym sznapsem Ale śmieję się basem, że mnie okradli rano, wyciągam moją batutę i nie mam zasięgu: Poszli śpiewać piosenki, których nie lubię, dzieciom w domach jasnych, ludziom po ślubie, Z narodzenia Pana, na dwa głosy i piano.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...