Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Piotr_Strzałecki

Użytkownicy
  • Postów

    232
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Piotr_Strzałecki

  1. Być może to po prostu nie do Ciebie tekst. Może w Tobie nie ukrywają się kłamsteweczka.
  2. Dziękuję za odwiedziny
  3. W jajecznicy na bekonie w podrapanej nodze stołu w bulgocącej głośno wodzie w marmurowym ścisku dłoni w wysuszonej, mdłej powiece i w milowej warstwie skóry w butach, włosach, w okularach w cichym kroku po ulicy w nieznaczącym szepcie sosny w małym, cichym, skromnym chłopcu w cichej, skromnej, cnót niewieście w małym, głośnym pacholęciu się ukrywa w lukrem słodkich przyrzeczeniach w małych, słodkich przyjemnościach w przesłodzonym tłumaczeniu w Twoich w moich i w jej oczach w Waszych naszych i ich słowach w myśli w czasie w przeznaczeniu się ukrywa drobne kłamstwo kłamsteweczko zacienione rozognione ostudzone Ciągle inne, wciąż te same kłamsteweczka w każdych ustach w każdym nim nadzieja pusta nie zbudują Ci przyszłości nie zapłaczą razem z Tobą kiedy Tobie się nie uda znajdą nowych kłamstw oprawcę i ofiarę Kłamstwo pływa Ty utoniesz zła ciężarem z żalem
  4. W jajecznicy na bekonie w podrapanej nodze stołu w bulgocącej głośno wodzie w marmurowym ścisku dłoni w wysuszonej, mdłej powiece i w milowej warstwie skóry w butach, włosach, w okularach w cichym kroku po ulicy w nieznaczącym szepcie sosny w małym, cichym, skromnym chłopcu w cichej, skromnej, cnót niewieście w małym, głośnym pacholęciu się ukrywa w lukrem słodkich przyrzeczeniach w małych, słodkich przyjemnościach w przesłodzonym tłumaczeniu w Twoich w moich i w jej oczach w Waszych naszych i ich słowach w myśli w czasie w przeznaczeniu się ukrywa drobne kłamstwo kłamsteweczko zacienione rozognione ostudzone Ciągle inne, wciąż te same kłamsteweczka w każdych ustach w każdym nim nadzieja pusta nie zbudują Ci przyszłości nie zapłaczą razem z Tobą kiedy Tobie się nie uda znajdą nowych kłamstw oprawcę i ofiarę Kłamstwo pływa Ty utoniesz zła ciężarem z żalem
  5. Dziękuję, babciu :) Myślę, że to bardzo dobre uwagi, postaram się je zastosować. Pozdrawiam Piotr Strzałecki
  6. Nie tak dawno i wcale nie tak daleko stąd, być może nawet kiedyś go spotkałeś, drogi przyjacielu – małego, brudnego chłopca, w podartych trampkach, w słoneczny dzień. Tak, to był słoneczny dzień, wyjątkowo słoneczny, wydawało mi się wtedy, że słońce pada głębiej, niż tylko na moją twarz. Mały, głodny chłopiec szedł prawie pustym chodnikiem. W rękach trzymał jabłko. Czerwone, soczyste jabłko, brudne od jego brudnych dłoni. Szedł nie spuszczając z niego wzroku. Tak mijał nielicznych przechodniów, którzy oczywiście nawet nie zwracali na niego uwagi. Takich jak on lepiej nie widzieć. Mijał kolejne skrzyżowania, kolejne kamienice, kolejnych przechodniów. Podnosił wzrok tylko na krótki moment przejścia przez ulicę, ale jabłko wtedy trzymał tak mocno, że zostawiał na nim wgniecenia od swoich chudych paluszków. Mały, brudny chłopiec wszedł do kamienicy i wyszedł na jej dach. Zamknął za sobą klapę. Lecz brudne, porwane trampki zahaczyły się o zamknięta klapę i gdy chłopiec chciał ruszyć do przodu przewrócił się na twarz. Dachówka, na którą upadł pękła, ze skroni popłynęła krew, a z jego bezwładnej ręki wypadło jabłko i obijając się o dachówki, sturlało się do rynny. Minęło południe, popołudnie, minął nawet wieczór. Krew na skroni zaschła, jabłko zbrązowiało od siniaków, bezwładna dłoń zacisnęła się w pięść i głodny, brudny chłopiec odzyskał przytomność. Wstał na kolana, odhaczył porwany trampek i pierwsze co po tym zrobił, to szukał zgubionego jabłka. Skroń bolała, w jego głowie się kręciło, nie wiedzieć czemu zbierało mu się na wymioty, noc w mieście zawsze była jasna, a jednak niewiele widział. Jabłko cierpliwie czekało na niego. Gdyby ktoś inny chciał je wtedy zabrać, pewnie uciekłoby wprost do dłoni chłopca. Tak i teraz, nie wiem jak, ale pomogło mu się znaleźć. Chłopiec ostrożnie podszedł do niego, wyjął je z rynny, uważając, aby się nie zsunąć z dachu i wrócił znów na górę. Ruszył tak, jak ruszyć miał kilka, a może kilkanaście godzin temu – wprost do wybitego okna prowadzącego na opuszczony strych. Tu też było stromo, niebezpiecznie, ale chłopiec znał już ten dach, znał go dobrze. Ścisnął więc tylko mocniej miękkie, bo poobijane jabłko i pokonał te kilka metrów. Wszedł do strychu. W kącie leżała owinięta w koc mała, brudna dziewczynka. -Maju, mam jabłuszko dla ciebie. Patrz, mam jabłuszko, już nie będziesz głodna. To dla ciebie jabłuszko, Maju. Maja od wielu dni było głodna, bardzo głodna. Maja była też chora. Była mniejsza od chłopca, więc głód szybciej ją zmógł. Maja nie odzywała się, leżała nieruchomo. Chłopiec podszedł do Mai, położył obok niej jabłuszko, poprawił jej koc, ukląkł obok niej, a potem się położył, tak, aby móc przytulić swoją młodszą siostrzyczkę. Po jego brudnym policzku popłynęła łza. -Maju, słyszysz mnie, Maju, prawda? Poproś Go proszę, żeby mnie też zabrał, Maju. Poproś go. Maja umarła z głodu i wycieńczenia w dwa tygodnie po tym, jak razem z bratem uciekła z domu alkoholika.
  7. No ale ja nie dojrzałem jak jabłko. Tylko jak zgniłe jabłko. Jabłko, którego się nie zerwie, które za długo dojrzewa, gnije. To chyba logiczne, i nie trzeba mieć sadu, by o tym wiedzieć.
  8. Racja i co w związku z tym?
  9. dojrzałem jak zgniłe jabłko spadłe z drzewa by palić dzisiaj zdjęcia naszych wspomień być może przeżyjemy coś ponownie lecz dziś tu Twoich zdjęć nie trzeba tak byłaś mi jak rodzina dobrze wyszliśmy jedynie na zdjęciach Twój uśmiech, nosek, ucho, ręka ten podstęp, plan, śmiech i kpina dojrzałem jak na sośnie zgniłej śliwki woń by odpiąć od kluczy moje pół serca z plastiku, dłonią drżącą jak dłoń starca, zasłaniając drugą dłonią skroń tak były te dni jak marzenie nieosiągalne i nierealne, i nie prawdziwe, kochałem obrazek, Ciebie-niby Nie Ciebie, nie osobę, tylko cienie nie dojrzałem tylko, by spalić te zdjęcia, te prawdziwe, na papierze i choć w Twą miłość już nie uwierzę to chciałem dla Ciebie tylko żyć A Ciebie nie ma
  10. I bardzo dobrze, nie musi mi się wszystko podobać, najważniejsze, by wypływało z serca :) Pozdrawiam Piotr
  11. Ależ skąd Aniu! Częstochowa i epopeje to dwa najbardziej skrajne typy utworu, dlatego też właśnie je porównałem. Ani nie uważam Twoich rymów za częstochowę, a nie też (jeszcze) (ale już niedługo się to na pewno zmieni :) ) za epopeję. Wręcz przeciwnie, od kiedy pamiętam, zawsze bardzo ceniłem Twoje wiersze. Właśnie dlatego zajrzałem akurat do Twojego a nie do jakiegokolwiek innego wiersza. Pozdrawiam Piotr
  12. Ojj nie, jestem całkowicie przeciwny 'proponowaniu czegoś' ;) Lepsza własna częstochowa, niż cudze epopeje :)
  13. Ostatni wers jakoś nie przemawia. Rozumiem, metafora, ale jakoś nie pasuje w tym miejscu, tak że cały, piękny, lekki wiersz nagle z łoskotem spada na ziemię jak stutonowy ciężar. Blisko chmur, łagodnie, jak muśnięciem pędzla. Głęboko i tkliwie, ale to komplement. Trochę smutno, że już nie chcesz malować tego świata. Wszystko wciąż w Twoich rękach. Pozdrawiam :)
  14. Łatamy w sercu wypisane inicjały naszą krwią na wpół skrzepłą Tak pierwsza miłość zimnym kończy się akcentem a jawiła się ciepłą... Czas z języka wyciera słodkie słowa "kocham" rozum w oczach gasi żar To Ty karmiłaś mnie złudzeniem, że ja tylko To Ty kłamałaś, nie ja Tych wielkich słów nadużyliśmy po tysiąckroć I za dużo też chciałaś Czas miał nas na wieki złączyć z czasem miłość ustała... Nie powiem Ci kocham, bo słowo to boli gdy wiem, że Ty nie kochałaś Lecz kiedy upadniesz, kiedy sił Ci zbraknie by walczyć z obłudą w swym sercu Przyjdź do mnie jak dawniej, pomogę, opatrzę pokażę którędy wyjść z błędu I rozdział zakończę tym lekkim muśnięciem byś pamiętała, że kiedyś mnie znałaś
  15. Ktoś kiedyś powiedział, że wszyscy skrywamy w najgłębszych zakamarkach duszy jakiś sekret. Kiedy patrzę na ludzi, kiedy patrzę w ludzkie twarze widzę tysiące tajemnic, tajemnic ubranych w okulary, z opaską na głowie, w spodniach, spódnicy, z plecakiem, z papierosem w ręku. Zwykłe, małe wielkie, ludzkie tajemnice. Małe łzy, wielkie szczęścia, kruche smutki i uśmiechy. Ale jest jeszcze coś. Coś, gdy patrzę w lustro. Oto właśnie moja tajemnica... Poranek jak poranek. Słońce jasną falą atakuje zaspane oczy. Pod dziecięcą, cienką, bo mocno wyeksploatowaną już, białą pościelą w – sprane – jasnobrązowe misie, w pomarańczowych majtkach, w skrajnie niewygodnej pozycji na wpół śpiący, przez co jeszcze bardziej rozdrażniony rozbudzającym światłem, przekręcił się na drugi bok, dokładnie zasłaniając kołdrą piegowatą twarz, szesnastoletni chłopak. Sobota, ósma rano, kwiecień, Soboty zawsze wyglądały tak samo. Oczy otworzyły się dopiero na dźwięk budzika. Piszczące, irytujące, małe dzieło sfrustrowanego wkraczaniem w średni wiek, ściganego przez wszystkie rządy świata sadysty. Tak właśnie jawił się mały, szary zegarek z budzikiem, który stał na biurku, oddalony dwa metry od łóżka. O te dwa metry, które codziennie rano były przepaścią nie do przebycia, które stawały się polem rozżarzonych węgli, rozwścieczonych szczypawek, nastraszonych jeży. O te dwa metry, które każdego dnia były bramą, cholernym średniowiecznym portalem do realnego świata, którego tak serdecznie nie cierpiał. Pierwsze, czołowe zderzenie z veritas-atis ma już za sobą. Zanim jednak postanowi wstać, zamknie jeszcze oczy, by choć na chwilę wrócić myślą do rozgrywanych w jego głowie wydarzeń minionej nocy. Zdążył już zauważyć, że sny są tak kruchą materią, że bezpowrotnie znikają wraz z przekroczeniem żelaznej bramy dnia powszedniego. Regularne, wciąż brzmiące, wysokie i drażniące dźwięki budzika trafiały do uszu i obijając się z łoskotem wewnątrz czaszki odrywały od jaźni resztki snu. Niewiele udało się przypomnieć, lecz już te dwa, czy trzy obrazy, które pojawiły się przed oczami chłopaka skutecznie zniechęciły go do szukania resztek wspomnień z 'błogiej' krainy snu. Wstał i omijając plecaki, puste butelki po wodzie i torbę na buty przestąpił próg jawy. Prawa ręka ciężko upadła na budzik, lewa zaś podrapała zarośniętą rudą głowę. Jaki ojciec, taki syn, fryzjer zawsze kojarzył się z rozwścieczonym bulterierem. Nastał kolejny piękny, szary dzień. Jak dobrze, że noc mamy już za sobą. Jak niedobrze, że po skończonym dniu czeka nas następna, że znów trzeba będzie wytrzeć się po kąpieli, założyć wreszcie pidżamę, skarpety (choć i tak wtedy już się o tym nie myśli i ostatecznie nigdy się tego nie robi) i podjąć po raz kolejny tragiczną decyzję czy włączyć nocną lampkę i narażać się na śmieszność, czy... Nie, nie warto o tym teraz myśleć. Przed nim cały Boży dzień, do nocy daleko i jest tyle do zrobienia. „Trzeba żyć chwilą obecną”... Ciągle to powtarza, od kiedy zaczął regularnie, co tydzień narkotyzować się genialnym filmem Victora Salva'y z 2006r. Chwila obecna skomplikowana się nie wydawała, nawet dla niego, który, jak sam sobie powtarzał, lubił wszystko komplikować i wyolbrzymiać: Stał boso, w swoich pomarańczowych gatkach, prawą ręką pakując rozrzucone po całym biurku długopisy do piórnika, lewą zaś drapiąc się po plecach. Sam nie wiedział czemu sprząta te cholerne długopisy. Na biurku stoją cztery puste kubki po herbacie, na które nawet nie zwraca uwagi, a przeszkadzają mu czarne, pogryzione długopisy Pentela. Zasunął piórnik i położył go na półkę obok zeszytów. Schylił się po czarną torbę na buty i wcisnął ją do szaroniebieskiego plecaka ze zgrabnym nadrukiem „ESET Smart Security”, który jako gratis do programów antywirusowych przyjechał pewnego zimowego dnia do sklepu rodziców w liczbie sztuk 2. Plecak od paru tygodni ma urwane ramię, jednak jakoś zawsze brakuje pamięci, by wziąć igłę z nitką i jako tako, na okrętkę zszyć jedno z drugim. Dlatego też plecak na trening nosi się na lewym ramieniu. Jest 8:35. Wszystko, co trzeba było zrobić, jest już zrobione. Twarz, zęby umyte, ciuchy uprasowane i założone. Plecak spakowany. Na śniadanie nie ma czasu, więc chłopak zarzuca swój szaroniebieski plecak na lewe ramię i zamyka za sobą drzwi. Od kiedy ostatnio zgubił klucze, nosi je na łańcuszku przyczepionym karabinkiem do szlufki przy spodniach. To całkiem wygodne, bo po pierwsze nie musi się bać, że gdzieś je posieje, a po drugie zdecydowanie łatwiej jest je wyjmować z kieszeni. Przekręcił więc dwa razy w zamku klucz o wdzięcznym kolorze brudnego złota, okrągłej główce i z wypukłym napisem „EURO PROFIL”, wyciągnął go i, idąc w stronę furtki, nerwowymi, szybkimi ruchami próbował wychwycić spośród pęku kluczy, kluczyków, breloków i breloczków klucz srebrny, z kwadratową główką i takim samym napisem. Furtka była zamknięta, jednak umiejętnie, szybko ją otworzył i jeszcze szybciej zamknął za sobą z drugiej strony, schował klucze. Poczuł się lepiej. Rodzice śpią jeszcze, pies, skoro go nie przywitał, pewnie też, no chyba że znów uciekł dziurą w rogu ogrodzenia i pałęta się po okolicznych polach, po raz kolejny strojąc się w zwartą skorupę z rzepów. Nieważne. Jest piękny dzień. Chłopak idzie żwawym krokiem do miejskiego domu kultury. Słońce słodko ogrzewa twarz, ciepły wiatr niesie zapach wiosny, prawą stroną piaskowej drogi płynie wartki potok, będący skutkiem przerwania rur, czy drenów, kto ich tam wie. Miasto dotąd się tym nie zajęło i nie zapowiada się, żeby prędko ruszyli do tego tyłki. Chłopak uśmiechnął się. Kto by pomyślał, że chłopak się uśmiechnie. Był naprawdę piękny dzień, a on na chwilę zapomniał o tym, że kiedyś się skończy. Tak pięknie jest nie pamiętać. Uświadamiał to sobie coraz częściej. Z każdym dniem, z każdym zachodem słońca, z każdym powrotem do domu. A zwłaszcza z każdą nocą: Jak pięknie jest nie pamiętać, nie wiedzieć, nie widzieć. Nawet nękające go od miesięcy, a może i lat koszmary wydają się być ucieczką i ukojeniem. Cienie, które majaczą każdej nocy, to już nie tylko problem oczu, one wnikają w całe ciało, wnikają w duszę, wybijają piętna na każdej sekundzie życia, na każdym oddechu, na każdym kroku, westchnieniu i mrugnięciu, na prasowaniu koszuli, na piciu kolejnej i kolejnej herbaty, na odpowiedzi ustnej, na wierszach, które już przestały powstawać, na tym, jak trzyma długopis i ile wody leje podczas kąpieli. Cienie są wszędzie i nie opuszczają go nawet na krok. Ale czasami udaje się o nich zapomnieć. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, samochody emitowały zanieczyszczenia do środowiska, nie było cieni, był piękny dzień. Chłopaka czekało przecież tak wiele dobrych rzeczy. Już niedługo, już zupełnie niedługo. Przyjaciele będą gratulować, ojciec serdecznie uściśnie, matce popłyną łzy. Znów pomyśli, że może jednak go kochają. Później przyjdzie ona. Najwspanialsza, najdoskonalsza, ziszczą się wszelkie marzenia. Więc zanim po raz kolejny, już na dobre, zwątpi w nienaruszalność dobra, w przewagę światła nad cieniem, ciepła nad chłodem, dobra nad złem, zanim zwątpi we wszystko, w co wierzył, będzie jeszcze przez chwilę szczęśliwy. Ale jeszcze nie dziś. Za trzy dziewiąta był już pod drzwiami. Wysokie, drewniane, potężne drzwi, ze starości krzywo już wiszące na zawiasach każdego gościa witały irytującym skrzypnięciem. Po dwóch latach szło się przyzwyczaić. Chłopak dobrze znał to miejsce. Zdarzało mu się przecież odwiedzać je sześć razy w tygodniu, choć przecież odwiedzałby i siedem, gdyby w niedziele nie było zamknięte. Znał dobrze każdy szczegół, każde brązowe żeberko od kaloryfera, każdy plakat wiszący na tablicy ogłoszeń na przeciw wejścia, każdy wiodący na piętro schodek z osobna i wszystkie razem układające się w kanciastą literę C, każdy gwóźdź wystający z obitych drewnem ścian. To była jego najwspanialsza ucieczka. Za drzwiami sali znikały głosy, myśli zostawały na zewnątrz, gdy zakładał buty, czas się zatrzymywał, a on mógł się zatracać. Mógł nie myśleć, mógł zapominać, mógł udawać, że o niczym nie wie, że nigdy niczego nie widział. Taniec nauczył go udawać, nauczył go uciekać, zapominać. Gdyby go nie odnalazł... byłoby ciężko. Każdy trening mijał szybciej niż mogłoby się wydawać. Tak na prawdę pamięta się tylko jak zakłada się spodnie, czystą, suchą koszulkę i buty, a potem dopiero jak chowa się zupełnie mokrą koszulkę do plecaka. Tak mijają cztery godziny. Tak w całkiem łatwy i w miarę przyjemny sposób udaje się przeżyć cztery godziny życia. To tylko cztery godziny, a doba ma przecież dwadzieścia cztery, ale już o te cztery łatwiej. Teraz trzeba się ubrać, pożegnać z partnerką, wrócić do domu, zjeść coś i z niepokojem obserwować przemierzające nieboskłon słońce. Czynności proste i oczywiste, jednak niekoniecznie łatwe. Spacerek w drodze powrotnej to najrozsądniejsze rozwiązanie. To wtedy natura wydaje się najdoskonalsza, wiatr najcieplejszy, świergot najmilszy uchu. To wtedy najlepiej widać, jak szybko słońce zbliża się do horyzontu, to wtedy serce najmocniej drży. Ale to dopiero dwadzieścia minut po pierwszej, do zachodu jeszcze właściwie cały dzień. A ptaki, drzewa, trawy tak pięknie wygrywają Preludium e-moll. Tak łatwo jest uciekać, tak łatwo byłoby uciec raz na zawsze, tak trudno byłoby to zrozumieć. Chłopak bał się zostawać sam na sam z myślami, bał się, że doprowadzą kiedyś do czegoś złego. Doprowadzały do różnych dziwnych wniosków, powodowały różne dziwne zachowania, ale bał się, że kiedyś okażą się groźne. Czuł się zupełnie bezwartościowy, zupełnie niepotrzebny, mały, zbędny. Ale czuł też, że może zdziałać dużo. Dużo złego. Bał się tego jak ognia. Wciąż jeszcze wierzył w dobro i bał się, że stanie się kimś, z kim właśnie zawsze chciał walczyć, że zacznie hołdować zasadom zupełnie sprzecznym z jego obecnymi poglądami. Bał się, że zamiast pomagać ludziom, zacznie ich krzywdzić, że zamiast dzielić się dobrem, będzie je niszczył. Gdy myślał tak, a zdarzało się to coraz częściej, z przerażeniem stwierdzał, że odkrywa w sobie zapędy psychopatyczne - a to chce walczyć ze złem, a to chce popełnić samobójstwo, a to chce uciec w siną dal, a to ma ochotę rozbić komuś nos. W końcu zaczął się też zastanawiać, dlaczego tak bardzo chce bronić dobra. Czy to z poczucia obowiązku wyswobodzenia świata spod jarzma ucisku i niesprawiedliwości, z głębokiej wiary w Miłość jako nadrzędną wartość, siłę we wszechświecie? Czy może z powodu własnej pychy, chęci udowodnienia całemu światu, że jednak jest coś wart, z chęci zrobienia czegoś wielkiego, bycia zapamiętanym na wiele lat? Prometeizm? Czy pycha? Wciąż bał się, że wszystko, w co wierzy, to tylko puste hasła i czcze slogany, że jest zupełnie sztuczne, że doskonale mieści się w planie zła, że jest tylko marionetką, że sam nie jest w stanie wpływać na swoje decyzje, że nie posiada żadnej wolnej woli. A jeśli nasza osobowość, nasz charakter, wszystkie nasze plany i decyzje to wypadkowa DNA i otoczenia w jakim przyszło nam żyć? Jeśli to po której stronie barykady stoimy to tylko czysta matematyka? Jeśli to, że ludzie czynią dobro, lub zło nie jest żadną ich decyzją, tylko odległością od punktu 0 na osi X? Jeśli jesteśmy zupełnie przewidywalni? -To znaczy, że nie mam żadnego cholernego wpływu na moje życie ani na to jakim będę człowiekiem! Stanął jak wryty. Czy on to naprawdę powiedział na głos? Idąc chodnikiem? Wśród innych przechodniów? Pora już chyba wracać do domu. Wbił więc wzrok w chodnik i przyspieszył kroku. Znów szedł żwawo, znów przypomniał sobie... „Nie myśl. Bądź chwilą obecną.” To mu pomagało. Im mniej myślał, tym mniej dziwnych wizji pojawiało się przed jego oczami. Kiedy zostawał sam na sam, najgorszym z jego wrogów było myślenie. Nie czuł się na siłach stanąć z nim twarzą w twarz, więc „BĄDŹ CHWILĄ O B E C N Ą” Krok za krokiem, prosto do domu, rzucić plecak, włączyć komputer. To kolejna odskocznia - póki tępo patrzy się w monitor, nie widać cieni skradających się za plecami. MYŚLI atakują jak oszalałe, ale „BĄDŹ C H W I L Ą OBECNĄ” Nie patrzy na zegarek, choć bardzo interesuje go, która jest godzina, ile czasu stracił na bezsensowne myślenie i przede wszystkim... jak daleko jeszcze do ZMROKU. Widzi tylko szybko zmieniające się kostki chodnika, tak szybko, że to właściwie jednolita płaszczyzna. Z lewej strony biała, z prawej czerwona, tu krawężnik, tam wydeptana ścieżka, mija kolorowe, mocno zniszczone przez czas ogrodzenie podstawówki, Fiat, Opel, rower, okno, kamień, stopa „B Ą D Ź CHWILĄ OBECNĄ” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zbawienny czas niemyślenia zakończył się dla niego koło godziny dziewiętnastej, kiedy to z przerażeniem stwierdził, że w jego pokoju jest zupełnie ciemno. Spędził przed komputerem pięć godzin. Pięć godzin. Rodzice już dawno wrócili, na pewno przyszli powiedzieć mu cześć. Czy to możliwe, że tego nie pamiętał? Czy to możliwe, że nie zgłodniał przez ten czas, że nie jadł z rodzicami kolacji? Pobiegł szybko do łazienki. Panele, płytki, beton... no cóż, łazienka była jeszcze niewykończona. Stała wanna i kibelek. Nic więcej, tylko wielkie okno i firanki. Czerwone słońce dotykało już czubków dalekich drzew. Źrenice nieco przykurczyły się zaatakowane wściekłą czerwienią. A więc zaczyna się. Zachciało mu się płakać. Tu zawsze chce mu się płakać. Szybko zatkał wannę i odkręcił wodę. Może zdąży się wykąpać, nim słońce zajdzie za horyzont. Ma jakieś pięć minut Może nawet nie. Panele słoneczne na dachu domu rozgrzały wodę ponad potrzeby. Poparzył się, zanim zdążył odkręcić zimną. Nieważne. trzy minuty Nogi, ręce, tułów. Głowę zwykł myć pod bieżącą wodą jako ostatnią. Minuta Nie wytarł się, owinął się ręcznikiem, pobiegł do pokoju, naciągnął gacie i oto stanął przed dylematem. Przed tym wielkim, tragicznym dylematem. Patrzył się na nią z nadzieją, ale też pogardą dla samego siebie. Energooszczędna żarówka, biały kabel, biały włącznik. Biały włącznik. Cholerny biały włącznik! Już jest noc. Zobaczył go za swoimi plecami. Nie spodziewał się niczego innego, przecież tak jest i tak będzie i nigdy się to nie zmieni. Spojrzał na rozrzucone na biurku długopisy Pentela. To go zabolało, zakuło gdzieś głęboko w sercu, uderzyło pogrzebaczem w twarz. Czarne, pogryzione długopisy Pentela, rozrzucone na biurku i rozsunięty czarny piórnik. A w głowie szepty, szepty, które bolą bardziej niż dźwięk budzika, które rodzą się w głowie i rozsadzają ją od środka. Szepty, które rodzą myśli, które są obcymi myślami, które są jak zadra pod paznokciem... jak deska pod paznokciem... Jeśli chłopak kiedyś porwie się na swoje życie, to właśnie z ich powodu. Szepty rodzą myśli, a myśli uczynki. Cień przykrywa życie swym czarnym płaszczem. Sprawia, że umysł jest sam. Sam na sam z niczym. Tylko on. A nic boli. Cisza boli, ciemność boli. Kiedy leży się tak pod kołdrą słychać kroki i szelesty, czuć oddechy, wyłaniając twarz zza białej kołdry w brązowe misie kątem oka można dostrzec postaci. Ale tylko kątem oka, jeśli będziesz się przyglądać znikną, jeśli będziesz chciał dotknąć znikną, jeśli włączysz światło, znikną. Ale kiedy już się pojawią, nie będziesz miał odwagi, by wstać i zapalić światło. Nie będziesz miał odwagi, by się przyglądać. Kątem oka zobaczysz, jak stoją i patrzą. Nic takiego. Tylko stoją i patrzą. I szepczą. Ty durniu. Masz szesnaście lat i boisz się potworów. Boję się CIENIA. Boisz się czegoś, co nie istnieje. Pięć lat spałeś przy zapalonym świetle. Jesteś śmieszny. CIEŃ jest TU. Stoi za tobą, gdy myjesz zęby. Zagląda Ci w twarz, gdy myjesz głowę. Stoi, gdy kładziesz się spać. Nie chrzań. Trzęsiesz portkami jak mały szczeniak. Wołają go różnie Mastema Szatan Iblis To CIEŃ, który zagląda do najgłębszych zakamarków jaźni. Nie rozmawiaj. Zniszczy cię łatwiej i szybciej niż może Ci się wydawać. Nie myśl. Myśli wychodzą z CIENIA. Teraz to dopiero wymyślasz. ON zakłada czarne okulary. ON sprawia, że widzisz tylko to, co chce. ON trzyma cię za rękę, gdy źle o nim piszesz. ON zwiera twoje usta, gdy chcesz przed nim ostrzec. On... jest TU.
  16. Dziękuję za przeczytanie i zapraszam do III części.
  17. Ktoś kiedyś powiedział, że wszyscy skrywamy w najgłębszych zakamarkach duszy jakiś sekret. Kiedy patrzę na ludzi, kiedy patrzę w ludzkie twarze widzę tysiące tajemnic, tajemnic ubranych w okulary, z opaską na głowie, w spodniach, spódnicy, z plecakiem, z papierosem w ręku. Zwykłe, małe wielkie, ludzkie tajemnice. Małe łzy, wielkie szczęścia, kruche smutki i uśmiechy. Ale jest jeszcze coś. Coś, gdy patrzę w lustro. Oto właśnie moja tajemnica... Poranek jak poranek. Słońce jasną falą atakuje zaspane oczy. Pod dziecięcą, cienką, bo mocno wyeksploatowaną już, białą pościelą w – sprane – jasnobrązowe misie, w pomarańczowych majtkach, w skrajnie niewygodnej pozycji na wpół śpiący, przez co jeszcze bardziej rozdrażniony rozbudzającym światłem, przekręcił się na drugi bok, dokładnie zasłaniając kołdrą piegowatą twarz, szesnastoletni chłopak. Sobota, ósma rano, kwiecień, Soboty zawsze wyglądały tak samo. Oczy otworzyły się dopiero na dźwięk budzika. Piszczące, irytujące, małe dzieło sfrustrowanego wkraczaniem w średni wiek, ściganego przez wszystkie rządy świata sadysty. Tak właśnie jawił się mały, szary zegarek z budzikiem, który stał na biurku, oddalony dwa metry od łóżka. O te dwa metry, które codziennie rano były przepaścią nie do przebycia, które stawały się polem rozżarzonych węgli, rozwścieczonych szczypawek, nastraszonych jeży. O te dwa metry, które każdego dnia były bramą, cholernym średniowiecznym portalem do realnego świata, którego tak serdecznie nie cierpiał. Pierwsze, czołowe zderzenie z veritas-atis ma już za sobą. Zanim jednak postanowi wstać, zamknie jeszcze oczy, by choć na chwilę wrócić myślą do rozgrywanych w jego głowie wydarzeń minionej nocy. Zdążył już zauważyć, że sny są tak kruchą materią, że bezpowrotnie znikają wraz z przekroczeniem żelaznej bramy dnia powszedniego. Regularne, wciąż brzmiące, wysokie i drażniące dźwięki budzika trafiały do uszu i obijając się z łoskotem wewnątrz czaszki odrywały od jaźni resztki snu. Niewiele udało się przypomnieć, lecz już te dwa, czy trzy obrazy, które pojawiły się przed oczami chłopaka skutecznie zniechęciły go do szukania resztek wspomnień z 'błogiej' krainy snu. Wstał i omijając plecaki, puste butelki po wodzie i torbę na buty przestąpił próg jawy. Prawa ręka ciężko upadła na budzik, lewa zaś podrapała zarośniętą rudą głowę. Jaki ojciec, taki syn, fryzjer zawsze kojarzył się z rozwścieczonym bulterierem. Nastał kolejny piękny, szary dzień. Jak dobrze, że noc mamy już za sobą. Jak niedobrze, że po skończonym dniu czeka nas następna, że znów trzeba będzie wytrzeć się po kąpieli, założyć wreszcie pidżamę, skarpety (choć i tak wtedy już się o tym nie myśli i ostatecznie nigdy się tego nie robi) i podjąć po raz kolejny tragiczną decyzję czy włączyć nocną lampkę i narażać się na śmieszność, czy... Nie, nie warto o tym teraz myśleć. Przed nim cały Boży dzień, do nocy daleko i jest tyle do zrobienia. „Trzeba żyć chwilą obecną”... Ciągle to powtarza, od kiedy zaczął regularnie, co tydzień narkotyzować się genialnym filmem Victora Salva'y z 2006r. Chwila obecna skomplikowana się nie wydawała, nawet dla niego, który, jak sam sobie powtarzał, lubił wszystko komplikować i wyolbrzymiać: Stał boso, w swoich pomarańczowych gatkach, prawą ręką pakując rozrzucone po całym biurku długopisy do piórnika, lewą zaś drapiąc się po plecach. Sam nie wiedział czemu sprząta te cholerne długopisy. Na biurku stoją cztery puste kubki po herbacie, na które nawet nie zwraca uwagi, a przeszkadzają mu czarne, pogryzione długopisy Pentela. Zasunął piórnik i położył go na półkę obok zeszytów. Schylił się po czarną torbę na buty i wcisnął ją do szaroniebieskiego plecaka ze zgrabnym nadrukiem „ESET Smart Security”, który jako gratis do programów antywirusowych przyjechał pewnego zimowego dnia do sklepu rodziców w liczbie sztuk 2. Plecak od paru tygodni ma urwane ramię, jednak jakoś zawsze brakuje pamięci, by wziąć igłę z nitką i jako tako, na okrętkę zszyć jedno z drugim. Dlatego też plecak na trening nosi się na lewym ramieniu. Jest 8:35. Wszystko, co trzeba było zrobić, jest już zrobione. Twarz, zęby umyte, ciuchy uprasowane i założone. Plecak spakowany. Na śniadanie nie ma czasu, więc chłopak zarzuca swój szaroniebieski plecak na lewe ramię i zamyka za sobą drzwi. Od kiedy ostatnio zgubił klucze, nosi je na łańcuszku przyczepionym karabinkiem do szlufki przy spodniach. To całkiem wygodne, bo po pierwsze nie musi się bać, że gdzieś je posieje, a po drugie zdecydowanie łatwiej jest je wyjmować z kieszeni. Przekręcił więc dwa razy w zamku klucz o wdzięcznym kolorze brudnego złota, okrągłej główce i z wypukłym napisem „EURO PROFIL”, wyciągnął go i, idąc w stronę furtki, nerwowymi, szybkimi ruchami próbował wychwycić spośród pęku kluczy, kluczyków, breloków i breloczków klucz srebrny, z kwadratową główką i takim samym napisem. Furtka była zamknięta, jednak umiejętnie, szybko ją otworzył i jeszcze szybciej zamknął za sobą z drugiej strony, schował klucze. Poczuł się lepiej. Rodzice śpią jeszcze, pies, skoro go nie przywitał, pewnie też, no chyba że znów uciekł dziurą w rogu ogrodzenia i pałęta się po okolicznych polach, po raz kolejny strojąc się w zwartą skorupę z rzepów. Nieważne. Jest piękny dzień. Chłopak idzie żwawym krokiem do miejskiego domu kultury. Słońce słodko ogrzewa twarz, ciepły wiatr niesie zapach wiosny, prawą stroną piaskowej drogi płynie wartki potok, będący skutkiem przerwania rur, czy drenów, kto ich tam wie. Miasto dotąd się tym nie zajęło i nie zapowiada się, żeby prędko ruszyli do tego tyłki. Chłopak uśmiechnął się. Kto by pomyślał, że chłopak się uśmiechnie. Był naprawdę piękny dzień, a on na chwilę zapomniał o tym, że kiedyś się skończy. Tak pięknie jest nie pamiętać. Uświadamiał to sobie coraz częściej. Z każdym dniem, z każdym zachodem słońca, z każdym powrotem do domu. A zwłaszcza z każdą nocą: Jak pięknie jest nie pamiętać, nie wiedzieć, nie widzieć. Nawet nękające go od miesięcy, a może i lat koszmary wydają się być ucieczką i ukojeniem. Cienie, które majaczą każdej nocy, to już nie tylko problem oczu, one wnikają w całe ciało, wnikają w duszę, wybijają piętna na każdej sekundzie życia, na każdym oddechu, na każdym kroku, westchnieniu i mrugnięciu, na prasowaniu koszuli, na piciu kolejnej i kolejnej herbaty, na odpowiedzi ustnej, na wierszach, które już przestały powstawać, na tym, jak trzyma długopis i ile wody leje podczas kąpieli. Cienie są wszędzie i nie opuszczają go nawet na krok. Ale czasami udaje się o nich zapomnieć. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, samochody emitowały zanieczyszczenia do środowiska, nie było cieni, był piękny dzień. Chłopaka czekało przecież tak wiele dobrych rzeczy. Już niedługo, już zupełnie niedługo. Przyjaciele będą gratulować, ojciec serdecznie uściśnie, matce popłyną łzy. Znów pomyśli, że może jednak go kochają. Później przyjdzie ona. Najwspanialsza, najdoskonalsza, ziszczą się wszelkie marzenia. Więc zanim po raz kolejny, już na dobre, zwątpi w nienaruszalność dobra, w przewagę światła nad cieniem, ciepła nad chłodem, dobra nad złem, zanim zwątpi we wszystko, w co wierzył, będzie jeszcze przez chwilę szczęśliwy. Ale jeszcze nie dziś. Za trzy dziewiąta był już pod drzwiami. Wysokie, drewniane, potężne drzwi, ze starości krzywo już wiszące na zawiasach każdego gościa witały irytującym skrzypnięciem. Po dwóch latach szło się przyzwyczaić. Chłopak dobrze znał to miejsce. Zdarzało mu się przecież odwiedzać je sześć razy w tygodniu, choć przecież odwiedzałby i siedem, gdyby w niedziele nie było zamknięte. Znał dobrze każdy szczegół, każde brązowe żeberko od kaloryfera, każdy plakat wiszący na tablicy ogłoszeń na przeciw wejścia, każdy wiodący na piętro schodek z osobna i wszystkie razem układające się w kanciastą literę C, każdy gwóźdź wystający z obitych drewnem ścian. To była jego najwspanialsza ucieczka. Za drzwiami sali znikały głosy, myśli zostawały na zewnątrz, gdy zakładał buty, czas się zatrzymywał, a on mógł się zatracać. Mógł nie myśleć, mógł zapominać, mógł udawać, że o niczym nie wie, że nigdy niczego nie widział. Taniec nauczył go udawać, nauczył go uciekać, zapominać. Gdyby go nie odnalazł... byłoby ciężko. Każdy trening mijał szybciej niż mogłoby się wydawać. Tak na prawdę pamięta się tylko jak zakłada się spodnie, czystą, suchą koszulkę i buty, a potem dopiero jak chowa się zupełnie mokrą koszulkę do plecaka. Tak mijają cztery godziny. Tak w całkiem łatwy i w miarę przyjemny sposób udaje się przeżyć cztery godziny życia. To tylko cztery godziny, a doba ma przecież dwadzieścia cztery, ale już o te cztery łatwiej. Teraz trzeba się ubrać, pożegnać z partnerką, wrócić do domu, zjeść coś i z niepokojem obserwować przemierzające nieboskłon słońce. Czynności proste i oczywiste, jednak niekoniecznie łatwe. Spacerek w drodze powrotnej to najrozsądniejsze rozwiązanie. To wtedy natura wydaje się najdoskonalsza, wiatr najcieplejszy, świergot najmilszy uchu. To wtedy najlepiej widać, jak szybko słońce zbliża się do horyzontu, to wtedy serce najmocniej drży. Ale to dopiero dwadzieścia minut po pierwszej, do zachodu jeszcze właściwie cały dzień. A ptaki, drzewa, trawy tak pięknie wygrywają Preludium e-moll. Tak łatwo jest uciekać, tak łatwo byłoby uciec raz na zawsze, tak trudno byłoby to zrozumieć. Chłopak bał się zostawać sam na sam z myślami, bał się, że doprowadzą kiedyś do czegoś złego. Doprowadzały do różnych dziwnych wniosków, powodowały różne dziwne zachowania, ale bał się, że kiedyś okażą się groźne. Czuł się zupełnie bezwartościowy, zupełnie niepotrzebny, mały, zbędny. Ale czuł też, że może zdziałać dużo. Dużo złego. Bał się tego jak ognia. Wciąż jeszcze wierzył w dobro i bał się, że stanie się kimś, z kim właśnie zawsze chciał walczyć, że zacznie hołdować zasadom zupełnie sprzecznym z jego obecnymi poglądami. Bał się, że zamiast pomagać ludziom, zacznie ich krzywdzić, że zamiast dzielić się dobrem, będzie je niszczył. Gdy myślał tak, a zdarzało się to coraz częściej, z przerażeniem stwierdzał, że odkrywa w sobie zapędy psychopatyczne - a to chce walczyć ze złem, a to chce popełnić samobójstwo, a to chce uciec w siną dal, a to ma ochotę rozbić komuś nos. W końcu zaczął się też zastanawiać, dlaczego tak bardzo chce bronić dobra. Czy to z poczucia obowiązku wyswobodzenia świata spod jarzma ucisku i niesprawiedliwości, z głębokiej wiary w Miłość jako nadrzędną wartość, siłę we wszechświecie? Czy może z powodu własnej pychy, chęci udowodnienia całemu światu, że jednak jest coś wart, z chęci zrobienia czegoś wielkiego, bycia zapamiętanym na wiele lat? Prometeizm? Czy pycha? Wciąż bał się, że wszystko, w co wierzy, to tylko puste hasła i czcze slogany, że jest zupełnie sztuczne, że doskonale mieści się w planie zła, że jest tylko marionetką, że sam nie jest w stanie wpływać na swoje decyzje, że nie posiada żadnej wolnej woli. A jeśli nasza osobowość, nasz charakter, wszystkie nasze plany i decyzje to wypadkowa DNA i otoczenia w jakim przyszło nam żyć? Jeśli to po której stronie barykady stoimy to tylko czysta matematyka? Jeśli to, że ludzie czynią dobro, lub zło nie jest żadną ich decyzją, tylko odległością od punktu 0 na osi X? Jeśli jesteśmy zupełnie przewidywalni? -To znaczy, że nie mam żadnego cholernego wpływu na moje życie ani na to jakim będę człowiekiem! Stanął jak wryty. Czy on to naprawdę powiedział na głos? Idąc chodnikiem? Wśród innych przechodniów? Pora już chyba wracać do domu. Wbił więc wzrok w chodnik i przyspieszył kroku. Znów szedł żwawo, znów przypomniał sobie... „Nie myśl. Bądź chwilą obecną.” To mu pomagało. Im mniej myślał, tym mniej dziwnych wizji pojawiało się przed jego oczami. Kiedy zostawał sam na sam, najgorszym z jego wrogów było myślenie. Nie czuł się na siłach stanąć z nim twarzą w twarz, więc „BĄDŹ CHWILĄ O B E C N Ą” Krok za krokiem, prosto do domu, rzucić plecak, włączyć komputer. To kolejna odskocznia - póki tępo patrzy się w monitor, nie widać cieni skradających się za plecami. MYŚLI atakują jak oszalałe, ale „BĄDŹ C H W I L Ą OBECNĄ” Nie patrzy na zegarek, choć bardzo interesuje go, która jest godzina, ile czasu stracił na bezsensowne myślenie i przede wszystkim... jak daleko jeszcze do ZMROKU. Widzi tylko szybko zmieniające się kostki chodnika, tak szybko, że to właściwie jednolita płaszczyzna. Z lewej strony biała, z prawej czerwona, tu krawężnik, tam wydeptana ścieżka, mija kolorowe, mocno zniszczone przez czas ogrodzenie podstawówki, Fiat, Opel, rower, okno, kamień, stopa „B Ą D Ź CHWILĄ OBECNĄ” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zbawienny czas niemyślenia zakończył się dla niego koło godziny dziewiętnastej, kiedy to z przerażeniem stwierdził, że w jego pokoju jest zupełnie ciemno. Spędził przed komputerem pięć godzin. Pięć godzin. Rodzice już dawno wrócili, na pewno przyszli powiedzieć mu cześć. Czy to możliwe, że tego nie pamiętał? Czy to możliwe, że nie zgłodniał przez ten czas, że nie jadł z rodzicami kolacji? Pobiegł szybko do łazienki. Panele, płytki, beton... no cóż, łazienka była jeszcze niewykończona. Stała wanna i kibelek. Nic więcej, tylko wielkie okno i firanki. Czerwone słońce dotykało już czubków dalekich drzew. Źrenice nieco przykurczyły się zaatakowane wściekłą czerwienią. A więc zaczyna się. Zachciało mu się płakać. Tu zawsze chce mu się płakać. Szybko zatkał wannę i odkręcił wodę. Może zdąży się wykąpać, nim słońce zajdzie za horyzont. Ma jakieś pięć minut Może nawet nie. Panele słoneczne na dachu domu rozgrzały wodę ponad potrzeby. Poparzył się, zanim zdążył odkręcić zimną. Nieważne. trzy minuty Nogi, ręce, tułów. Głowę zwykł myć pod bieżącą wodą jako ostatnią. Minuta Nie wytarł się, owinął się ręcznikiem, pobiegł do pokoju, naciągnął gacie i oto stanął przed dylematem. Przed tym wielkim, tragicznym dylematem. Patrzył się na nią z nadzieją, ale też pogardą dla samego siebie. Energooszczędna żarówka, biały kabel, biały włącznik. Biały włącznik. Cholerny biały włącznik! Już jest noc. Zobaczył go za swoimi plecami. Nie spodziewał się niczego innego, przecież tak jest i tak będzie i nigdy się to nie zmieni. Spojrzał na rozrzucone na biurku długopisy Pentela. To go zabolało, zakuło gdzieś głęboko w sercu, uderzyło pogrzebaczem w twarz. Czarne, pogryzione długopisy Pentela, rozrzucone na biurku i rozsunięty czarny piórnik. A w głowie szepty, szepty, które bolą bardziej niż dźwięk budzika, które rodzą się w głowie i rozsadzają ją od środka. Szepty, które rodzą myśli, które są obcymi myślami, które są jak zadra pod paznokciem... jak deska pod paznokciem... Jeśli chłopak kiedyś porwie się na swoje życie, to właśnie z ich powodu. Szepty rodzą myśli, a myśli uczynki. Cień przykrywa życie swym czarnym płaszczem. Sprawia, że umysł jest sam. Sam na sam z niczym. Tylko on. A nic boli. Cisza boli, ciemność boli. Kiedy leży się tak pod kołdrą słychać kroki i szelesty, czuć oddechy, wyłaniając twarz zza białej kołdry w brązowe misie kątem oka można dostrzec postaci. Ale tylko kątem oka, jeśli będziesz się przyglądać znikną, jeśli będziesz chciał dotknąć znikną, jeśli włączysz światło, znikną. Ale kiedy już się pojawią, nie będziesz miał odwagi, by wstać i zapalić światło. Nie będziesz miał odwagi, by się przyglądać. Kątem oka zobaczysz, jak stoją i patrzą. Nic takiego. Tylko stoją i patrzą. I szepczą. Ty durniu. Masz szesnaście lat i boisz się potworów. Boję się CIENIA. Boisz się czegoś, co nie istnieje. Pięć lat spałeś przy zapalonym świetle. Jesteś śmieszny. CIEŃ jest TU. Stoi za tobą, gdy myjesz zęby. Zagląda Ci w twarz, gdy myjesz głowę. Stoi, gdy kładziesz się spać. Nie chrzań. Trzęsiesz portkami jak mały szczeniak. Wołają go różnie Mastema Szatan Iblis To CIEŃ, który zagląda do najgłębszych zakamarków jaźni. Nie rozmawiaj. Zniszczy cię łatwiej i szybciej niż może Ci się wydawać. Nie myśl. Myśli wychodzą z CIENIA. Teraz to dopiero wymyślasz. ON zakłada czarne okulary. ON sprawia, że widzisz tylko to, co chce. ON trzyma cię za rękę, gdy źle o nim piszesz. ON zwiera twoje usta, gdy chcesz przed nim ostrzec. On... jest TU.
  18. Dziękuję bardzo za komentarze i zapraszam do drugiej części ;) Dobranoc.
  19. I -Nigdy cię nie zostawię. -Obiecujesz? -Oczywiście. Nie mogłabym cię zostawić. Nie potrafię bez ciebie żyć. Jesteś moim powietrzem, moim słońcem, moją nadzieją, moim najwspanialszym skarbem. Chcę się przy tobie zestarzeć, patrzeć, jak dorastają nasze dzieci, jak rodzą się wnuki. Widzieć pierwsze zmarszczki pojawiające się na twojej twarzy, pierwsze siwe włosy. Chcę całe życie trzymać cię za rękę i pewnego dnia siąść razem z tobą przy kominku, wziąć do ręki album rodzinny i przeżyć to wszystko jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. NIGDY Cię nie zostawię. -Obiecujesz? -Obiecuję. -Kocham cię. -I ja kocham ciebie. Kocham cię. I nigdy nie przestanę. Kocham cię! Życie lubi płatać różne figle. Jedną z tych wielu życiowych prawd, której z całą pewnością możemy wierzyć, jest ta, że zawsze może być gorzej. Ale żeby przekonać się o tym nie należy z napięciem czekać nieszczęść, które mogą na nas spaść, które spadną na pewno. Nie należy nieustannie patrzeć w lustro poszukując kolejnych rys na nieskończenie doskonałej myśli. Patrząc w lustro zatracamy się w krzywozwierciadłowej rzeczywistości, którą sami sobie tworzymy, by sami sobie sprawiać cierpienie. Z biegiem lat lustro szarzeje, pokrywa je kurz, pajęczyny, aż w końcu jedyne co widzimy to szary, brudny świat, każdego dnia błagający o zlitowanie i ukrócenie jego mąk. Lustra są kajdanami ludzkości, bo jeśli nie nosimy ich tuż przed twarzą, by w każdej sekundzie egzystencji mieć baczenie na swoje fizyczne ja, jeśli nie nosimy ich nieco z boku, czy pod kątem, by nie musieć patrzeć na ludzi wzrokiem prawdziwym, sercem, lecz przez pryzmat własnych oczekiwań i ambicji, czy co gorsza przez pryzmat oczekiwań społeczeństw, to okalamy się lustrami odbijając spojrzenia innych ludzi, nawet tych pomocnych, wszyscy, sami lub nawzajem, skazując się na szarą, brzydką, ekonomiczną, polityczną, matematyczną rzeczywistość, na zastój, na wieki oczekiwań, na śmierć myśli, na śmierć duszy. Zawsze może być gorzej, ale jedynym, prawdziwym, niepodważalnym dowodem na to, może być wzrok prawdziwy, nie majaki lustra. A więc ni wzrok wbity w moje własne ja, ni też świat oglądany przez pryzmat mojego własnego ja. Moje własne ja nie istnieje, lustra kłamią, nikt nie żyje na prawdę dla swoich własnych oczu, swoich własnych potrzeb. Lustrzane odbicie to tylko złudzenie, świat, którego nie ma naprawdę, kłamstwo. Zawsze może być gorzej, ale żeby o tym wiedzieć czuć musimy i patrzeć w serca ludzi. Innych ludzi. -Nie możemy być razem. -Co? Ale... jak to? -Wyjeżdżam do Stanów, tata dostał propozycję świetnej pracy. -Cc... cco? -... -Ale, to... na ile? -Nie wiem, może na zawsze. -A... ale mówiłaś, że mnie nigdy nie zostawisz... To... jak . . . To już koniec? -Zaczekasz na mnie? -Ale przecież są te, no, internet, Skype i... GG. -Nie wiem. Zaczekasz na mnie? -Aaa kiedy wyjeżdżasz? -Zaczekasz na mnie? -Oczywiście. Kiedy wyjeżdżasz? -Za miesiąc. Szczyt szczęścia charakteryzuje przede wszystkim to, że łatwo z niego spaść na samo dno rozpaczy. Wystarczy jeden telefon, jedno spotkanie, jedna rozmowa, jedna krótka informacja. Śmierć kogoś bliskiego, utrata majątku, śmiertelna choroba; Zabawne jest to, że ześliznąwszy się parę metrów z góry często mamy poczucie beznadziejności, mimo, że znajdujemy się w punkcie, który byłby dla kogoś innego upragnionym szczytem szczęścia. Niewdzięczność? Obłuda? Naturalna ludzka reakcja? Jeśli Piekło i Niebo to faktycznie nie miejsce, tylko stan ducha, to oczywistym jest czemu "wielbłądowi łatwiej przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego". Im większe wymagania stawiamy światu, im wyżej leży nasz szczyt szczęścia, tym więcej czeka nas nieszczęścia, kiedy będziemy poniżej jego poziomu. Czymże jest nie widzieć ukochanej dwa, czy trzy lata, skoro inni tracą miłość swojego życia na zawsze? Którym umiera matka, ojciec, albo dziecko? Którzy stają się kalekami na całe życie? Zawsze może być gorzej. To my, w duszy, tworzymy swoje małe nieba i małe piekła. Życie malujemy farbami swojej duszy. Wszyscy mamy do dyspozycji takie same farby, choć różne pędzle. To jedyne czym się różnimy. Mamy różne pędzle. -Najdroższa... przez te trzy tygodnie, zamiast cieszyć się ostatnimi chwilami z sobą, zamiast napajać się swoim widokiem, swoją obecnością, zamiast zbliżać jeszcze bardziej, oddychać tą miłością, tak by starczyło nam jej na te kilka lat oddalamy się od siebie, kłócimy się, gryziemy... Co się z nami dzieje? Jeśli to moja wina, to przepraszam, wybacz mi proszę, zapomnijmy o tym co było i cieszmy się tymi ostatnimi chwilami. Już niedużo zostało. Ja już za tobą tęsknię, ale nie chcę, by ostatnim wspomnieniem w jakim będę cię pamiętał i w jakim ty będziesz pamiętała mnie była kłótnia z tobą. Zbyt wiele dla mnie znaczysz. -Dobrze... -A więc? -Dobrze. Czas mija niepostrzeżenie. Choć czasami wlecze się okrutnie. Czas jest czymś tak nieokreślonym, tak płynnym, tak zmiennym i subiektywnym, że trudno o nim nawet mówić. A nie sposób wręcz szukać jakichś wyraźnych powiązań między czasem a myślami. Myśl pojawia się i znika. To jeden mały punkt. Lecz czasem to nieskończone morze, które płynie wciąż przed siebie towarzysząc nam przez dziesiątki lat. Myśli to jedna z najciekawszych zagadek, zdecydowanie ciekawsza niż dylatacja czasu, czy teoria nieskończoności wszechświata. Myśli tworzą obrazy, dźwięki, sytuacje. Myśli wpływają na to jak postrzegamy świat. To od nich zależy, czy dysk to dla nas spłaszczona kula, czy rozepchane koło. To w myślach toczy się połowa naszego życia. I po śmierci ciała tylko one nam pozostaną. Uśmiercać więc myśli za życia to wieczna śmierć naszej duszy. Choć czasami taka bywa zbawieniem, jeśli pozostają nam tylko złe wspomnienia. Choć wartość naszych wspomnień również zależy od naszych myśli. Pierwszy dzień w szkole może być najbrzydszym dniem jaki pamiętamy, któremu towarzyszył silny wiatr, deszcz przycinający prosto w oczy, błotniste kałuże i szemrzący na siebie kierowcy stojący w korku na światłach przed szkołą. Ale równie dobrze może być ciepłym dniem, urozmaiconym letnim jeszcze deszczykiem, łagodnym południowym zefirkiem i słońcem mieniącym się wszystkimi kolorami tęczy w kryształowo czystych kałużach na wilgotnym, kamienistym chodniku. To tylko nasze myśli, które tworzą i o wiele piękniejsze, i brzydsze krajobrazy. To nasz świat, który malujemy własnymi farbami, mając do dyspozycji pędzle podsuwane nam przez środowisko zewnętrzne. Te pędzle... -Kocham Cię. Przepraszam, -Nie, nie, nie przepraszaj. To nie twoja wina. Ja cię przepraszam. Kocham cię. -Za co ty mnie przepraszasz? -Za te nasze kłótnie, spory, sprzeczki. Za to, że nie zawsze patrzyliśmy sobie w oczy. -Żegnaj. -Nie... Do zobaczenia. Już niedługo. -Niedługo. -Kocham Cię. -... -Czekam na maila. -... -Nie płacz, nie... Nie płacz najdroższa. Nic nie zmienimy. Dzieje się jak chciał los. Ale jak bardzo by chciał, jak bardzo by się starał, nas przecież nie rozdzieli. Prawda? Nie płacz, słońce, nie płacz. -Kocham cię. Boże, kocham cię. -I ja cię kocham. No już, nie płacz, już. Niedługo się zobaczymy, tak? Już niedługo. -Tak, niedługo. Będę tęsknić. -I ja będę. -Kocham Cię. -Kocham Cię. Czasy się zmieniają. Ale ludzie ani trochę. Zawsze są nadwrażliwi. I zupełnie niewrażliwi też są. Przezorni. I zupełnie nieroztropni. Obłudni, zakłamani i w stu procentach szczerzy, prawdomówni i kłamliwi, często nawet zakłamani, wierni i przekupni, nieufni i naiwni. Zawsze znajdziesz kogoś komu będziesz mógł zaufać, ale stokroć częściej spotkasz kogoś, komu nie będziesz mógł zaufać w żadnym calu. Wciąż po ziemi chodzą ludzie empatyczni, ale nigdy nie zabraknie też całkowicie egotycznych. Ale niech nie przyjdzie Ci do głowy usiąść i ubolewać nad niesprawiedliwością świata. Jedyną osobą, która może coś zmienić jesteś Ty. Lekki i ciepły letni wietrzyk, szczególnie wieczorami, zawsze niesie ze sobą słodki zapach. Słodki zapach spokoju, wolności, wygrywający najwspanialsze melodie na zielonych skrzypcach traw, które w połączeniu z harmonijnym brzmieniem wodnych fortepianów, czerwonych harf polnych maków, wiolonczel, dud, puzonów i werbli najwspanialszych drzew, motyli i gwiazd tworzą najmilsze w świecie koncerty dla duszy. To nie powietrze, to chwile te pachną słodyczą, to czas i myśli, które zlewają się w jedno i opuszczając duszę zostawiają ją samopas na największej sali koncertowej, malowanej siedem dni przez pierwszego Budowniczego. To piękne górskie jezioro, nieskalane ludzką ręką, to piękne górskie łąki, nieskalane ludzką stopą, to takie miejsce, których jest milion i które jest tylko jedno. Tylko jedno. Dla was dwojga. II Kochany Wiele dziwnych rzeczy dzieje się w moim życiu. Jak już pisałam w szkole idzie mi świetnie, tak dobrze, że w domu właściwie nie muszę długo siedzieć przy lekcjach, dlatego też pomyślałam, że znajdę sobie jakieś dodatkowe zajęcie. Szukałam w internecie co ciekawego można robić w Richmond. Rodzice na kurs tańca nie chcieli się zgodzić. Nie chciało mi się o to kłócić. Wiem, wiem, czego innego mnie uczyłeś, ale... wybacz. Chodzę za to na siłownię. Jak mnie następnym razem zobaczysz będę szczupła i seksowna. :P Wiem, wiem... wybacz. Ostatnio mam dziwne sny. Takie strasznie smutne. Chodzę po jakiejś łące i wszędzie Cię szukam, ale nigdzie Cię nie ma. Wtedy się strasznie boję. I to wszystko. Nic więcej mi się nie śni, ale to strasznie smutny sen. Tęsknię za Tobą :( Ja nie mogę bez Ciebie żyć. Nie potrafię. Kocham Cię. Chcę Cię przytulić. Przepraszam. Twoja na zawsze W naszym małym świecie słońce nigdy nie zachodzi. Czasem tylko chowa się za chmurami. Chłopak kolejny dzień siedział na brzegu jeziorka opierając się plecami o pień wierzby, której żółknące liście co jakiś czas spadały na zarzuconą na ramiona wiatrówkę. Kolejny dzień utrzymywała się gęsta mgła, tak, iż nie sposób było ujrzeć drugi brzeg, odległy raptem o nieco ponad piętnaście metrów. Dzieciak podniósł kamyk i puścił kolejną zgrabną kaczkę, która kolejny raz zatrzymała się dopiero na drugim brzegu jeziora, co, po raz kolejny, stwierdził, usłyszawszy dźwięk żwiru. Doskonale zdawał sobie sprawę, że chyba wypadałoby ruszyć dupę z miejsca i zrobić cokolwiek pożytecznego, co jednak można robić w taką pogodę, poza moknięciem i marznięciem pod wierzbą zrzucającą żółte liście? Nigdy nie umiał puszczać kaczek, ale jakie to miało znaczenie? Nigdy nie siedziałby nastu dni pod wierzbą. Ponad jego głową rozległy się łagodne, liryczne dźwięki "Tears in heaven", które jak wierzbowe listki niesione wiatrem brzmiały już słodko w całej dolinie, na każdym wzgórzu, osiadły na każdym, najmniejszym źdźble trawy, poruszyły każdy, najtwardszy kamień i kamyczek. Dźwięki brzmiały a wtórowały im słowa, które wzruszały ciepłe, a drażniły zgorzkniałe dusze. Tu, w niebie. Chłopak wstał. Odwrócił się i szedł przed siebie. Nic dla niego nie miało znaczenia. Ani to, że zupełnie nie wie gdzie idzie, ani to, że nawet nie wie, gdzie jest. W duszy grało mu tylko jedno. "Would you know my name if I saw you in heaven?" Szedł więc przed siebie z pustymi rękoma i głową pełną smutku. Ale mimo wszystko i nadziei. Mgła nagle opadła. Co prawda na niebie nie zagościło słońce, do tego było daleko, ale mgła ustąpiła. Przed nim i za nim rozciągały się wspaniałe wzgórze pełne kwiatów, traw, krzewów, a wyżej, dużo wyżej, także i drzew. Wszystkie zachwycały kształtem, ruchem i zachwycałyby kolorem, na pewno by zachwycały, gdyby tylko nie były szare. Ale to nic. Mgła opadła, a chłopak żwawo szedł przed siebie. Jeziorko, przy którym siedział ostatnie kilkanaście dni znajdowało się w dużym zagłębieniu, stąd też, dużo wysiłku włożył w to, by wdrapać się na górę. Nie chodzi o to, że było stromo. Po prostu ślisko i daleko, a wiatr wciąż wiał zimny, teraz nawet silniejszy. Z pagórka było widać wiele, choć nie wszystko. Tuż obok wznosiła się wysoka, lekko łechtająca wysokie teraz chmury, choć zielona na szczycie góra. Chmury łechtała właściwie jedynym, wysokim dębem o rozłożystej koronie. To będzie najlepszy punkt obserwacyjny. Cóż, że niemal niemożliwy do osiągnięcia. To nie ma znaczenia. "if I saw you in heaven"... Słońce moje Opowiadaj proszę więcej co u Ciebie. Brakuje mi Ciebie, więc próbuj proszę chociaż przybliżać mi siebie. Miś od Ciebie stracił oko. Przepraszam. Przytulam go tak mocno i tak często, że nie wytrzymał ciśnienia :P Ale tak ogólnie się trzyma. Chodzę na tą siłownię, jest świetnie :) Poznałam tu świetnych ludzi, wariaci z nich, ale przyzwyczaiłam się do towarzystwa wariatów :P Wiesz, że straciłam 2 cm? :D wreszcie będę piękna, zobaczysz. :D:D Nie wiem co napisać. Moje życie tu właściwie toczy się wokół szkoły i wokół siłowni. O szkole nie będę Ci opowiadać, bo po co miałabym Cię zanudzać, a co można opowiadać o siłowni? Fajnie tu, mają bieżnie, rowery, wibratory, te takie sztangi (ja do nich nawet nie podchodzę, bo się boję :P) siedzę tu po godzince - dwie dziennie i jest fajnie. A, Mark i Lucy (też tu ćwiczą) zaprosili mnie na house party w piątek, spytam mamy, jak się zgodzi to pójdę :D Poznam jakichś fajnych ludzi, nie będę się nudzić. Tylko szkoda, że Ciebie tam nie będzie. I love you, wiesz? :P :* Bardzo Cię kocham. Odpisz szybko Twoja na zawsze Kiedy do celu jest bardzo daleko, to nawet wyimaginowane buty zaczynają uwierać. Kto by pomyślał... Na szczęście to już tylko paręset metrów. Już stąd rozciągają się piękne widoki, choć patrząc w dół, chłopak na pewno ma wątpliwości, czy wchodzenie tu było najlepszym pomysłem. Wszak to nie wspinaczka wysokogórska, ale pośliznąć się tu i spaść byłoby nieprzyjemnie. Nawet z wyimaginowanej góry. A co czeka na szczycie takiej góry? Drzewo z czubkiem korony ukrytym w chmurach, dwa krzaki i mężczyzna pod czterdziestkę leżący na mokrej trawie. Niecodzienny widok. Nawet na takiej górze. A może zwłaszcza na takiej górze. Dżinsowe spodnie, beżowa koszula w brązowe paski, białe skarpetki, sandały. Chłopaka zauważył od razu, lecz nie wywarło ta na nim większego wrażenia. Nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Podrapał się sandałem po kostce ukrytej pod białą, wełnianą skarpetą i ciemnoniebieskimi dżinsami. Ziewnął zdrowo. Chłopakiem zainteresował się dopiero teraz. Choć żaden z nich nie postanowił się odezwać obaj patrzyli sobie w oczy. Minutę, dwie, godzinę, a może i dwie, nie wiem. Tu nikt nie nosi zegarków. Aż wreszcie chłopak: -Co ty robisz w moim...? -W twoim? -W mojej...? -Ha, w twojej! - Tylko odwrócił się, jakby niechętny do kontynuowania rozmowy. -Nie odwracaj się tylko mi powiedz. I nie odwrócił się. Patrząc w zupełnie przeciwnym kierunku zapytał. -Co mam ci powiedzieć? -Co ty tu robisz? -Leżę, kolego, leżę. Chyba wolno mi? -Nie sądzę. Myślę, że raczej nie. -A czemuż to nie? -Bo to moje - powiedział wskazując ręką na wszystko wokoło. -Chcesz powiedzieć, że te gigametry kwadratowe są twoje? Na jakiej podstawie? -No bo... to przecież... moja... -Nic nie należy do ciebie i pogódź się z tym. Mogę tu sobie leżeć ile mi się żywnie podoba i nie zmienisz tego. Bo jak to zmienisz? -E... No... Jeszcze nie wiem. -Ha. Jeszcze nie wiesz! -Puknij się w głowę. Jesteś chory. Leżysz na mokrej trawie, na szczycie góry, w białych, wełnianych skarpetach i sandałach. -I mówi to gość, który wlazł na sam szczyt tylko po to, by się na mnie pogapić. Żadnego 'cześć', 'dzień dobry', 'jestem Jan Kowalski'. Zero kultury, zero gustu. -E... wybacz, po prostu... Nie spodziewałem się. -Czego się nie spodziewałeś? Tego, że nie jesteś sam na świecie? Spadaj. -Bo ja... szukam kogoś. -A co mnie to obchodzi? -Może go widziałeś? -Tysiące ludzi widziałem, idź se poszukaj. -Gdzie? -Coś ty, gościu, z choinki się urwałeś? A gdzie się pyta, gdzie kogoś ulokowali, stary? Na recepcji. -Jakiej recepcji? -Chryste Panie. Naprawdę z choinki się urwałeś. Gdzieś ty był, jak instrukcje rozdawali? Palcem mam Ci wskazać? Idź na górę, przez bramę i za bramą po prawej. -Na górę? -No toć chyba nie na dół! Po drzewie! Idź bo mnie wkurzasz. Po drzewie. Na górę. Schodami. Przez bramę i po prawej. Recepcja. Pewnie. Pewnie. III Miły To już pół roku od kiedy się nie widzieliśmy. Niedługo wakacje. Mieliśmy się spotkać w wakacje, ale chyba nie będziemy mogli. Znalazłam pracę. Wszystko jest dobrze. Jestem trochę wykończona. Nie mogę spać. Pamietasz jak Ci mówiłam, że szukam Cię i nie mogę Cię znaleźć? Wciaż mi się to śni, tylko że teraz znajduję jakieś martwe ciało. Ale nie martw się, to tylko sen. Zaraz muszę wychodzić na trening. Więc kończę. Pa. Twoja Nie sądził, że chodzenie w chmurach może być takie przyjemne. Od bieli bolały aż oczy, ale czuł się tak lekki, tak wolny, tak czysty jak tylko tam mógł się czuć. Do owej, wspomnianej bramy prowadziła dość duża kolejka, od kiedy parędziesiąt wieków temu postanowiono sporządzić statystyki mieszkańców Raju. Brama była trzymetrowym, dwóskrzydłowym portalem z brązu. Przy wejściu za ławką siedziała dość puszysta kobieta w starszym wieku i spisywała zeznania ludzi przez przekroczeniem wrót Raju. Chłopak stał w kolejce conajmniej kilka godzin, mimo to w długim, ludzkim wężyku nikt nie narzekał, nie wzdychał, nie mamrotał pod nosem, właściwie nikt się nawet nie odwracał, ani się nie kręcił. No oprócz właśnie niego. -Imię. Nazwisko. Data i miejsce urodzenia. Data i miejsce zgonu. Albo indentyfikator. -Zgonu? -No kiedy i gdzie pan umarł. Z choinki się pan urwał? -Umarł?! Ale... ale ja nie umarłem. -Niech se pan jaj nie robi. Myśli pan, że mi żarty w głowie? Od czterech wieków nie miałam godziny przerwy. Albo pan mówisz i nie blokujesz kolejki, albo do widzenia. -Ale ja chciałem tylko do recepcji... -Imię. Nazwisko. Data i miejsce urodzenia. Data i miejsce zgonu. Albo identyfikator. -Ale ja nie umarłem! -Wróć pan jak się przestaniesz wygłupiać. Następny! Głupia stara baba. Miejsce zgonu, ha. Dobre sobie. Kiedy on wcale nie umarł. Ale kim są do cholery ci ludzie, przecież w swoich myślach zawsze był sam, albo z Nią. Nikogo więcej tam nigdy nie było. A teraz? Kim do cholery był ten człowiek na szczycie góry? Chyba chce się tego dowiedzieć. Chyba, bo po tych niespełna dziewięciu miesiącach dobrze wie, że czasem lepiej nie wiedzieć, nie widzieć, nie znać. Mimo to... to chyba jedyny sposób, by ją odnaleźć. A wiec schodami w dół, zejść ze drzewa i spytać. Tak... no przecież. Schody były kamienne. Nie było ich dużo, może ze dwadzieścia. Ostatni stykał się z potężnym dębowym konarem, który wyrastał z pnia jakieś 4 metry nad ziemią. Chłopak musiał więc przełożyć nogę na konar wyrastający z drugiej strony, jakiś metr niżej, później znów na następny niżej, aż wreszcie złapał się rękami - tego ostatniego - i zeskoczył na ziemię, tuż obok kolana wypoczywającego tam mężczyzny, który, mimo tego, kolejny raz nie przejął się obecnością chłopaka. chyba Cie pojechało... zazdrość o nie, o Kinge o TWOJA MAME????????????? myslisze ze co to ze ja bede o Ciebie zazdrosna? chyba Cie coś boli albo nie wiem co..... kurna uwierz nie nie jestem zazdrosna... myslisz ze jak juz za elektrona robisz to bede za Toba szalala jak one i bede zazdrosna nawet o to ze pies z Toba spi??? otworz oczy czlowieku... zrozum to co chce Ci powiedzieć a nie odnoś wszystkiego do siebie Nagle w sercu złapał chopaka straszny ból a z piersi wydarł mu się krzyk. Zachwiał się i równowagę odzyskał dopiero na kolanach podpierając się rękami. Coś w nim pękło. Spod powieki wypłynęła łza. Tylko jedna, słona łza, która prostą ścieżką spłynęła po poliku i spadając na ziemię zmieniła całe jego życie. W takich właśnie chwilach życie staje się ciężarem. Cholernym, zbędnym ciężarem. Długo tak tkwił. Za długo. Nie zauważył, że od kilku godzin około czterdziestoletnia postać w białych, wełnianych skarpetach i sandałach klęczy obok niego i usilnie stara się dowiedzieć co się z nim dzieje. Co się z nim dzieje? Jak to kurna co się z nim dzieje?! A właściwie... co się z nim dzieje? Czuł gorąco palące go od środka i strach mrożący krew w żyłach. Czuł ból dotykający każdą komórkę jego ciała i, co gorsza, każdą, najmniejszą cząstkę jego duszy, czuł, że krew sączy mu się z nosa. I z ust. I z oczu. Czuł że ręce drżą pod ciężarem ciała, a ciało drży dotknięte gorączką, czuł się słaby, czuł się mały, czuł się głupi, czuł się zły, czuł się pusty, czuł że się boi, czuł, że się martwi, czuł, że się nienawidzi, czuł, że nic już nie będzie tak jak dawniej, czuł, że chce z tym skończyć. Chce z tym skończyć. Z tym wszystkim. Ze sobą. Czuł, że nie ma już dlaczego żyć. To już koniec. -Ejj, kolo! Czuł że jego życie dobiegło końca. Czuł, że stało się to, co działo sięod dawna, czuł że złamała to najważniejsze dane słowo, czuł że jest już sam, już sam na zawsze. Czuł, że chce być zły, czuł, że to jedyny sposób, by pozbyć się tego bólu, czuł jak narasta w nim nienawiść, czuł jak wzrasta w nim ogień, czuł, czuł tak wiele. Bić, bić! Głową w ścianę! I jeszcze raz i raz, i raz, i jeszcze, i krew, i krew, i ból, i ciemność. I ciemność. I ciemność... -Ejj... Koleś! Gościu! Cholera jasna, no co jest?! Stary, weź Ty się obudź, bo się boję. Co Ci jest? -... -Co jest, stary? -Boli -Co boli, kurna mać? -Wszystko. -Boże, wiesz, że krew ci leci? Z ust, z nosa? Kurna, z oczu! Boże! -Boli -Kurna! Nic dziwnego. Ja pierdole... -Nie... w środku -Co w środku? Co się stało? Nigdy nic takiego nie widziałem. Dobrze że już sie ruszasz chociaż. -To koniec. -Co koniec? Czego koniec? Weź mów normalnie, weź stary, boję się. Nigdy się nie bałem od śmierci, teraz się boję. -Ja nie umarłem. -Co takiego? -Ja nie umarłem. -Co? -Ja żyję... -Chyba cię pogrzało, nie żartuj -Ale niedługo -Znaczy, że co, że ty jesteś żywy? -Jeszcze -Ale przecież żywi nas nie widzą. Znaczy martwych. Łażą sobie w kółko tam na dole, w swojej wyoraźni, albo siedzą bez ruchu, przecież żywi nas nie widzą... -Może dlatego, że... że moje serce już umarło... -Ta... Jedno ci powiem, nikt tu nie widział żywych co widzieli martwych... No dobra, ja ich nie widziałem, czasem -podobno- się zdarzają. -Czyli ty nie żyjesz, tak? -Tak. Ale nie proś, żebym ci opowiadał, to długa historia. -... -No dobra. Jechałem z pracy służbowym -Muszę ją znaleźć -Vanem... Kogo? -Ją -A... rozumiem... to z jej powodu... Umarła, tak? -Nie, coś ty. -Nie? To co się stało? -Wyjechała. -A... Ile się nie widzieliście? -8 miesięcy, ale nie o to chodzi, że się nie widzieliśmy -A o co? -Straciłem ją -Skąd wiesz? -Czuję. IV ale będzie>>>
  20. Nie stać mnie na ładne metafory późnego wieczoru świtem erotyki ni amory szarych nocnych malowideł Zmięte zimne słoną zwilgacane wodą wycieraczki białe nawet słów kąpieli piany wysuszyć się dziś nie bały Nie stać mnie na ładne metafory przed snem gdy noc się kończy erotyki ni amory tylko tęsknię wschodzi Słońce
  21. Nie stać mnie na ładne metafory późnego wieczoru świtem erotyki ni amory szarych nocnych malowideł Zmięte zimne słoną zwilgacane wodą wycieraczki białe nawet słów kąpieli piany wysuszyć się dziś nie bały Nie stać mnie na ładne metafory przed snem gdy noc się kończy erotyki ni amory tylko tęsknię wschodzi Słońce
  22. się rechotają? a nie po prostu rechocą? ;) Nie dopracowany niestety bardzo. Ale może jeszcze coś z tego będzie ;) Pozdrawiam Piotr
  23. Wiersz ciężki... bardzo dwa razy musiałem przeczytać, choć nadal odnoszę wrażenie, że to może ja po prostu mam ciężkie myślenie po półprzespanej nocy o wpół do siódmej, gdy najmniejszego promyka słońca jeszcze nie widać, odurzony wytęsknionym widokiem i dotykiem ukochanej, jak dużą dawką tlenu, także potrzebnego do życia. W każdym razie... wiersz flegmatyczny, ociężały i z całą pewnością trudny, bo niestety nie wyniosłem zeń nic. Pozdrawiam Piotr ;)
  24. Trzy pierwsze wersy "na dworze coraz chłodniej a w duszy właśnie budzi się wiosna motyle wspomnień" - Miód a reszta... reszta wciąż przewija się w literaturze i poezji... brama oddzielające przeszłość i teraźniejszość, pomyłki losu, bezsenna noc, nie popełniam dwa razy tego samego błędu... to wszystko już gdzieś było. Ciągle jest. Wciąż się powtarza i naprzykrza. Stąd z największą przyjemnością czytało się tylko trzy pierwsze wersy. Które nota bene są naprawdę wyśmienite ;) Pozdrawiam Piotr
  25. Tak po swojemu, jak zresztą zawsze :) I zawsze na pewno trafnie, bo jest tysiąc słusznych interpretacji. Właściwie to jest dokładnie tyle interpretacji ilu odbiorców a i żadnemu nie można zarzucić fałszu, bo niby na jakiej podstawie? Sam autor przecie nie może popełnić "jedynej słusznej interpretacji". To co napisał czyta on na równi z innymi czytelnikami. I taka samą czarną magię stanowią dla niego te słowa ;)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...