
Brygida Konia
Użytkownicy-
Postów
131 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Brygida Konia
-
Kto pod kim dołki kopie...
Brygida Konia odpowiedział(a) na Gośka Dąbrowska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wciągające i zabawne, podobało mi się bardzo :) Też mnie irytują takie telefony, ale z drugiej strony jak pomyślę o znajomych, które pracują w czymś takim, to już nie wiem, po czyjej jestem stronie... ostatecznie chyba zawsze najlepiej zostać po własnej ;) również czekam na kolejne teksty, publikuj :) pozdrawiam -
Dziennikarz (fr. większej całości pt. "Student")
Brygida Konia odpowiedział(a) na Brygida Konia utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
zamierzone :) -
Dziennikarz (fr. większej całości pt. "Student")
Brygida Konia odpowiedział(a) na Brygida Konia utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Matka Błażeja była hipiską bez wykształcenia, do szaleństwa zakochaną w niższej (być może najniższej…) klasy dziennikarzu sportowym z gazety o klasie niezaprzeczalnie jeszcze niższej. Wystarczyło jednak, że miał długie, blond włosy, mówił do niej „maleńka” i był w stanie utrzymać ją wraz z jej dzieckiem. Nie liczyło się przy tym kompletnie, że był ostatnim sukinsynem i notorycznie ją zdradzał z odpicowanymi dziennikareczkami z działu mody i urody w jego podrzędnej gazecie. Dopóki matka nic o tym nie wiedziała, było wszystko w porządku, ale kiedy któregoś razu mąż zabrał ją na kolację do restauracji, po czym zniknął na piętnaście minut i przyłapała go z obcą babą w damskiej toalecie – zaczęła bardzo dużo płakać po nocach. Błażej widział, że płakała, ale kiedy pytał, co się stało, zbywała go byle wymówką. Kiedy sięgała po kieliszek i piła przez pół nocy, Błażej również pytał ją „mamo, co się stało?” i ona również odpowiadała: „nic, synku, idź spać”. Więc mały Błażej szedł do swojego pokoju, ale długo nie mógł zasnąć. Za smutki mamy zawsze winił ojca. Jak na ironię poprawiło jej się pół roku później, kiedy dowiedziała się, że jej mąż do końca życia będzie kaleką. Uległ wprost niesamowitemu wypadkowi, który teoretycznie w ogóle nie miał prawa się zdarzyć! Sam często zastanawiam się, czy to rzeczywiście możliwe… Facet robił zdjęcia do reportażu z jakichś podrzędnych ligowych mistrzostw w piłce nożnej i stał za bandą jak wszyscy fotografowie ze swoim gigantycznym teleobiektywem, wyczekując sensacji. Najlepiej by było, gdyby ktoś komuś wybił zęba przy pojedynku główkowym (na zdjęciu powinno być widać jak ząb szybuje w powietrzu gdzieś poza kadr), kopnął w krocze przy wyskoku, wsadził obrońcy palec w oko przy ataku z prawego skrzydła lub nawet przyłożył z plaskacza po ostrej dyskusji z arbitrem. Takie zdjęcia opłacano najlepiej w jego plotkarskiej gazecie, bezczelnie nazywającej siebie "gazetą sportową", tylko dlatego, że na dwadzieścia stron egzemlparza, osiem poświęcano szeroko pojmowanemu „sportowi”. On sam też nie był w niej tak naprawdę żadnym sportowym dziennikarzem, a jedynie zwykłym fotografem z ledwo ukończoną jakąś nikomu nieznana ruską szkołą fotograficzną. Ojciec Błążeja pochodził z Rosji i po nim chłopak odziedziczył swoja bujną czuprynę blond loków, którą jednak ścinał dosyć często. Tego dnia akurat żadna wyjątkowa okazja nie chciała się wydarzyć i przez całą pierwszą połowę mężczyzna pstrykał zdjęcia bardzo dynamiczne i być może nawet niezłe artystycznie, wymagające jedynie drobnej obróbki, ale nie mające żadnej szansy na spieniężenie przez jego redakcję. Właśnie kadrował wyskakującą w górę chmarę piłkarzy zdeterminowanych wbić bramkę (bądź ją wybronić) z rzutu rożnego, kiedy poczuł jak ktoś puka go w ramie. Po długości paznokcia powinien poznać, że to redaktorka od mody z jego gazety. Kilka dni temu te same paznokcie wbijały się w jego nagie plecy w pokoju hotelowym, zostawiając na skórze czerwone pręgi, które prawdopodobnie jeszcze tego dnia mogły być widoczne pod koszulką. Teoretycznie nie powinno jej tam być, ale dla tej kobiety żaden „zakaz wstępu dla nieuprawnionych” nie był w rzeczywistości zakazem, jeśli wstęp był strzeżony przez mężczyznę (choć kto wie, czy i z kobietą nie poradziłaby sobie podobnym sposobem i z podobna łatwością…). Nasz dziennikarzyk tak się zdziwił i zarazem ucieszył na widok koleżanki, że pocałował ją w usta namiętnie, nie zauważywszy, że piłka przeniosła się pod bandę przy której kucał i że wszyscy wokoło przezornie chowają obiektywy. W pewnym momencie któryś z obrońców postanowił przerwać akcję przeciwników i wybić piłkę na aut. Nie powinno być zaskoczeniem, że trafił akurat w ten jeden jedyny wystawiony nad bandę aparat i że nagle redaktorce z działu mody jakaś dziwna siła zmiotła kochanka sprzed nosa. Ona sama została zawadzona obiektywem, nieomal również tracąc ten swój piękny, chirurgicznie wyprofilowany nosek. Było dużo krwi i dużo krzyku, meczu jednak nie przerwano. Bo czy warto? To tylko jakiś pseudo dziennikarz z jakiejś pseudo gazety dostał piłką w nos. A cenny czas gry to jedyne 90 minut… Do matki zadzwonili ze szpitala, więc natychmiast wsiadła w pociąg i była na miejscu po czterech godzinach. Błażej miał już wtedy tyle lat, że uważał się za mądrego człowieka, którego należy co najmniej uważnie wysłuchać. Poczuł się więc boleśnie zignorowany i urażony, kiedy po jego pełnym wyrzutów monologu na temat „tego pieprzonego Casanovy z radzieckiego Wypizdówka pod Moskwą” i setki pytań „po cholerę tam jedziesz? chcesz zobaczyć jego nową dziwkę? Myślisz, że nie wiem, co jest grane?” – matka spokojnie ucałowała go w czoło i zamykając za sobą drzwi powiedziała cicho: „to twój ojciec, kochanie.” Chuj, nie ojciec – pomyślał chłopak, podchodząc do okna i patrząc jak matka wsiada do taksówki i odjeżdża z piskiem opon. Niemal słyszał jej rozemocjonowany głos, może nawet płakała, kiedy mówiła: „Na Centralny, szybko! Mój mąż jest w szpitalu.” Prawda była taka, że ojciec nigdy się specjalnie synem nie interesował. Chłopak nie mógł narzekać, bo zawsze dostawał od niego pieniądze, na co tylko były mu potrzebne; wykształcił się również za jego dochody (bo matka nie miała żadnych), ale za to, jak traktował swoją żonę szczerze i otwarcie tym człowiekiem gardził. Facet rzadko bywał w domu, z synem spędzał tyle czasu co urodziny, Boże Narodzenie i Wielkanoc. Poza tym nigdy nie mógł choćby zamienić z nim słowa, bo albo „pracował”, albo był bardzo zmęczony po „pracy”. Dlatego też Błażej czuł raczej, że ma hojnego sponsora niż ojca. A teraz matka przywlekła tego obcego patałacha z powrotem do domu z zabandażowaną całą prawą częścią twarzy (nie fortunne wybicie pozbawiło go prawego oka, zgruchotało kość jarzmową, nie wspominając już o obiektywie Nikona za kilkaset tysięcy; jego odłamki wciąż jeszcze tkwiły w twarzy swego właściciela i rzeczywiście był on już tylko wspomnieniem) i z niezwykle smutną lewą połową. Błażejowi wydawało się, że sprawną połową ust próbował wymówić „przepraszam”, ale z całej siły starał się ignorować ten nagły (jak uparcie sam siebie w duchu przekonywał: wcale nieszczery) przypływ skruchy i poczucia winy. Kobieta od mody nawet nie zadzwoniła zapytać swego kochanka jak się czuje, nie mówiąc już o tym, że usiłowala wytoczyć mu sprawę w sądzie. Prawnik nie do końca wiedział o co mógłby oskarżyć okaleczonego fotografa, a argumentem, że znalazła się w tej części stadionu nielegalnie i że to jej powinien zostać wytoczony proces, zamknął dziennikarce jej pięknie uszminkowane usta. Potem przespał się z nią, kiedy próbowała w ten sposób zdobyć jego poparcie, ale zaraz po tej przyjemności bardzo jasno dał kobiecie do zrozumienia, że ma „całkiem miłe ciało, ale to wszystko”. Wpadła w szał i prawnik musiał zadzwonić na policję, bo próbowała go udusić ręcznikiem. Błażej potem przeczytał na ten temat artykuł w gazecie i jeszcze bardziej znienawidził swojego ojca. Żeby z taką zdzirą! Od wypadku ojciec spokorniał, a matka rozpromieniła się, mając go znów przy sobie. Dzięki sprytnemu adwokatowi mogli żyć dalej spokojnie z jego renty i odszkodowania. Dla Błażeja jednak cała ta sytuacja oznaczała jednoznacznie, że musi się jak najprędzej wyprowadzić. Z jednej strony z powodu pieniędzy (których nie było już tak dużo jak wcześniej i utrzymanie trzeciego członka rodziny stało się ciężarem) i z drugiej dlatego, że coraz gorzej się czuł w towarzystwie znienawidzonego kaleki. Odczuwał presję o charakterze szantażu, kiedy matka syczała do niego na korytarzu przy drzwiach tak, by jej mąż nie usłyszał: „to twój ojciec, do cholery i kaleka! Okaż mu trochę szacunku choćby z jednego z tych dwóch powodów, kurwa!”. Błażej nie miał ochoty okazywać szacunku, czy współczucia, których wcale nie czuł. I nie znosił, kiedy jego matka przeklinała. -
Dziennik Nieco Rubaszny, część 01
Brygida Konia odpowiedział(a) na Don_Cornellos utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I każdy czyta te, które go zainteresują. Nie przesądzam o tym, czego nie czytałam; nie wątpię, że kolejne części dziennika (lub nawet to, co działo się po wywodach filozoficznych w tej pierwszej części) mogą być wartościowe i ciekawe. Ja w ogóle generalnie jestem na tak. Pozdrawiam :) -
Dziennik Nieco Rubaszny, część 01
Brygida Konia odpowiedział(a) na Don_Cornellos utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dziwnie - nie doczytałaś do końca (czemu?) męczą Cię dywagacje, które jak napisałaś są niezrozumiałe, a jednak piszesz że miło się czyta choć treść przeszkadza. Jakaś straszna ambiwalencja. U mnie ten tekst nie budzi dwuznacznych emocji. Oczywiście - nie odbieram ci prawa do własnego zdania i nie staram się narzucić swego. Sygnalizuję tylko, że w twój tok rozumowania jest nieco niekonsekwentny. Spieszę z wyjaśnieniem :) Napisałam, że styl mi się podoba. Miło sie czyta ze względu na styl, bo jest ciekawy, ale przeszkadza mi to, że treść jest taka strasznie filozoficzna. Gdyby autor opisał wydarzenia: imprezę, kaca, poranną wycieczkę po kefir, cokolwiek, czytałoby mi się zapewne bardzo dobrze i dokończyłabym. W tej sytuacji, żeby zrozumieć, o co chodzi z tymi koncepcjami nie-istnienia przestrzeni i materii, musiałabym jeden akapit czytać trzy razy, a to jest męczące. Nie wiem, może źle do tego podchodzę, może nie należy rozumieć tych fragmentów? Ale to jest dopiero dziwne. Styl jest bardzo interesujący i taki styl bardzo miło się czyta. Czy teraz nieco jaśniej? Mam nadzieję :) -
Dziennik Nieco Rubaszny, część 01
Brygida Konia odpowiedział(a) na Don_Cornellos utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
czyli co Ci się nie podoba? układ linijek, czcionka? ech... :/ A ja będę bronić trochę. Co prawda też nie doczytałam, bo męczą te dywagacje o wszechświecie, za dużo ich i są kompletnie niezrozumiałe (poza tym ja mało co na tym portalu doczytałam do końca, z różnych względów, dlatego też mało komentuję), ale bardzo podoba mi się styl. Właściwie uważam, że nie doczytawszy do końca tylko na ten temat mogę się wypowiedzieć. Styl jest bardzo gładki, miło się czyta, tylko treść trochę przeszkadza ;) moja rada: zrezygnować z całej tej zawiłej filozofii, napisać tym stylem jakąś ciekawą opowieść, wprowadzić więcej akcji, dynamiki, może więcej humoru. Styl jest fajny. Pozdrawiam. -
Za Bukowskiego
Brygida Konia odpowiedział(a) na Piotr Rutkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
!!! No puenta niesamowita! naprawdę dobre, bardzo mi się podoba! :) Sprawy techniczne pomijam, bo to, że niektóre zdania napisałabym inaczej wynika nie z tego, że te, które napisałeś sa złe, tylko z tego, że po prostu ja bym je inaczej napisała :P Wiesz, jak dostawałam tę historię urywkami i czytałam, to naprawdę miałam wrażenie, że to jest wstęp do czegoś, bo jakoś nie mogłam uwierzyć, żebyś po prostu napisał o "dniu z życia kogostam", ale oczywiście to zakończenie wszystko wyjaśnia, domyka całości :) "Czułem się jak król, kurwa." hihi, czyli jednak ;) No co ja mam napisać? Jest bardzo fajne :) Jest bardzo w Twoim stylu i dobrze! Pozdrówka! -
Podróż intymna - część 1
Brygida Konia odpowiedział(a) na macia miszka utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
mhm, o tym mówiłam, ale widzę, że Ty też normalnie piszesz w ten dziwny sposób, w porządku, jak uważasz. Mnie by się spodobało, gdyby zostało napisane konwencjonalnie. Nie umiem się wczytać, kiedy jest tak jak w tej chwili. Bo sam pomysł jest w porządku, nawet ciekawy, jak na fantastykę. Czuję, że jest w sumie fajna historia, ale jakoś nie mogę jej przeczytać kiedy każde zdanie jest w nowej linijce... jak w wierszu, a przecież to jest dział "proza". Czemu akurat tak piszesz? To ma jakiś cel? pozdrawiam. -
Podróż intymna - część 1
Brygida Konia odpowiedział(a) na macia miszka utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
biedny Piotruś... nowa taktyka jest bardzo niebiezpieczna, wiesz? A co zrobisz, jak autor Ci odpisze "dziękuję, cieszę się, że ostatecznie się przekonałeś do mojego tekstu :)" ? wiesz, to chyba taka próba fantastyki w sposób poetycki. Znowu. I "zabawa formą", żeby koniecznie było "inaczej". A gdyby to jednak napisać w formie klasycznej PROZY? Ja bym wolała, pozdrawiam. -
glonojad need indeed
Brygida Konia odpowiedział(a) na atak_epilepsji utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Przychylam się, kolega chyba zapomniał, że istnieje coś takiego jak GRAMATYKA i INTERPUNKCJA... i że używa się ich pisząc prozę... cóż no można sobie z nimi radzić lepiej albo gorzej, ale używać ich należy... :/ -
/Jest to kontynuacja Mariana cz. 1 - należy je czytać razem, po kolei, bo zostały rozdzielone tylko dlatego, że jest limit wielkości tekstu, to jest JEDNO i to samo opowiadanie, pozdrawiam, hmm czyżbym się powtarzała? :>/ Tak, czy inaczej moment chwilowego załamania Mariana był teraz wybitny, wobec czego panna Dunia wbiegła do pokoju, zaalarmowana jego urywanym szlochem.. Drżało jej serce z niepokoju, co też przyprawiło o tak wielką rozpacz mężczyznę jej życia?! Wbiegła, stanęła jak wryta i przyłożyła maleńkie rączki do wystraszonej twarzyczki. Zebrała się na odwagę, by zrobić to, co należało aby ukończyć jednak studia tylko sporadycznie otwierając podręczniki. Po chwili już tuliła Mariana w objęciach, co chwilowo uspokoiło jego płacz. Marian, jak to Marian, dopiero po chwili, kiedy rozżalenie powoli opuściło jego umysł uświadomił sobie, że ktoś tuli go do piersi. Podniósł wzrok, by zobaczyć bystre, piwne oczka panny Duni. Uśmiechnął się głupkowato półgębkiem, co miało jej wystarczyć za podziękowanie, bo zaraz bez słowa odsunął ją od siebie i powrócił do swojego mikroskopu, jednak kretyński pół-uśmiech nie opuszczał jego twarzy, w związku z czym panna Dunia uznała swoją spontaniczną operację „ratować ukochanego” za zakończoną pomyślnie i sama zadowolona wróciła do swoich zajęć. Była bystra, więc wiedziała, że ekscentryczny Marian od tej chwili będzie należał do niej. Marian natomiast dzięki tej szybkiej i sprawnej interwencji duniowego biustu na jego policzkach, był już w stanie pracować normalnie do końca dnia, a kretyński uśmieszek zamienił się po chwili w nigdy nie odstępujący Mariana przy pracy głupkowaty wyrazu twarzy, oznajmiający światu, że nie wie, po co pracuje, ale wie, że tak trzeba. Chandra jednak jeszcze przez jakiś czas nie dawała o sobie zupełnie zapomnieć i pomimo ogólnie poprawionego nastroju, siedziało w chłopaku coś dziwnego i pełnego niepokoju. W takiej zatem sytuacji Marian tego wieczora nie wrócił do domu. Panna Dunia bowiem nie ośmieliłaby się przegapić takiej okazji na całonocne obcowanie z miłością swego życia! Panna Dunia jako jedyna być może usłyszała echo skowronków tego poranka i była przygotowana. Swoją drogą na interwencję w kwestii Mariana panna Dunia była gotowa od zawsze, może nawet od poprzedniego wcielenia i doskonale wiedziała, co należy zrobić. Toż mężczyźnie w załamaniu nic więcej nie potrzeba jak kawałka ciepłej kobiecej piersi i szklaneczki whiskacza z lodem! Panna Dunia znała się na mężczyznach. Przynajmniej na mężczyznach pokroju Mariana Wlazła. Znalazłszy się w mieszkaniu Dunieczki, dokładniej zostawszy tam przez nią za rączkę zaprowadzonym (absolutnie nie protestując, Marian nigdy nie protestował) w całej swej rezygnacji wyżłopał pół butelki ofiarowanego whiskacza, co natychmiast powtórnie poprawiło mu humor niemal tak dobrze jak pełen uczucia uścisk w laboratorium. Nie płakał już i nie szlochał, nawet czarne myśli powoli opuszczały już jego głowę. Kiedy zaś kochał się z panną Dunią na jej słusznych rozmiarów kwiecistym tapczanie, co było rzecz jasna nieuniknione, czuł się też jakoś swobodniej niźli dotychczas w sprawach damsko-męskich. W pewnym momencie nabrał nawet poczucia, że to on jest mężczyzną w tym łóżku… i nawet mu się to spodobało. Kilkakrotnie przeleciał tej nocy pannę Dunię, ku jej ogromnej radości, pozycji zaś, jakie oboje improwizowali nie powstydziłyby się najstarsze wydania Kamasutry. W całym tym uniesieniu nie był w stanie myśleć o niczym – o życiu, przyszłości, swoim wstydliwym nazwisku i równie wstydliwej historii rodowej, absolutnie nie zaprzątając sobie głowy czymś tak przyziemnym jak zabezpieczenie. Kochali się długo i mocno, Dunia krzyczała i Marian krzyczał, co dotąd nigdy mu się nie przydarzyło. Tej upojnej nocy coś pękło w Marianie. Chyba zrozumiał seks. Chyba polubił kobiety. Po kilku miesiącach od tej niezapomnianej nocki życie Mariana uległo diametralnej przemianie. Te dwa zgrabne słóweczka połączone skromnym „w” miały zapoczątkować nowy okres w życiu Mariana Wlazła. O ile dotąd był on zwyczajnym wyrzutkiem społecznym, nigdzie nie znajdującym tak zwanego swojego miejsca, o tyle teraz mogłoby się wydawać, że stopniowo zacznie wypuszczać korzonki i powolutku osiadać na podłożu życia. Dunia przyszła pewnego razu do laboratorium z szerokim uśmiechem na pyzatej buźce, bezceremonialnie wkroczyła do pokoju Mariana i zakrzyknęła: „Jestem w ciąży!”. Zapadło wtedy długie milczenie. Dunia milczała, bo oznajmiła już wszystko, co chciała oznajmić. Marian milczał, bo swoim irytującym zwyczajem nie pojął, o co chodzi. Kobieta wobec tego powtórzyła swe oznajmienie jeszcze trzy razy, ale on nadal nie był pewien, czy załapał. Czyżby zbuntowany i przeklęty Wlazło spłodził swego pierwszego potomka? Ano tak. W związku z tym nieoczekiwanym zwrotem akcji powieści swego życia, Marian całe dnie w pracy przesiadywał teraz nad mikroskopem, ale nie myślał już o bakteriach. Całymi wieczorami przesiadywał nad szklaneczką zdradzieckiego whiskacza, ale nie myślał o kostkach lodu, rozpuszczających się weń powoli, ani o jego złoto-brązowym kolorze, niegdyś przywodzącym na myśl Mariana mocz. Marian nie myślał, Marian dumał, gapiąc się w pustkę. Pogrążał się w tak głębokiej zadumie, w jakiej nie był jeszcze nigdy w życiu. Nie dumał tak nad czyjąkolwiek śmiercią, a zadumał się nad przyszłymi narodzinami. W końcu nie byle kto miał się urodzić, urodzić miał się nowy Wlazło! Dunia krzątała się po mieszkaniu z lekko powiększonym brzuszkiem. Nie po swoim mieszkaniu, ale po kawalerce Mariana. Sprzątała jego maleńki pokoik, jego maleńką łazieneczkę i jego kuchnię. Z wrodzoną gracją ruchów rzucała do kosza na bieliznę (kupiła go Marianowi, sam prawdopodobnie nie miał nawet pojęcia o istnieniu takiego wynalazku) jego brudne majtki i skarpetki. Dunia promieniała niewątpliwym szczęściem, podczas gdy Marian czuł coraz bliżej i bliżej, coraz mocniej i mocniej... Marian wyczuwał zew rodziny, złotych łanów pszenicy, kołysanych wiatrem gdzieś na wschodzie Polski, z dala od szumu i zgiełku stolicy. Nad szklaneczką rozwodnionego stopionym lodem whiskacza rozmyślał o oleju rzepakowym, na którym od dłuższego czasu ogniskował wzrok. Przyniosła go ze sobą Dunia i usmażyła na nim pięknie i brązowo piegowate naleśniki. „Rzepak” – myślał Marian, obiad i Dunię wyraźnie ignorując. – „Rzepak”. Wtedy podjął decyzję. Szklaneczkę z trunkiem z hukiem odstawił na stół, a sam złapał portfel i wybiegł z mieszkania. Dunia w przerażeniu zaprzestała sprzątania i z wrażenia aż upuściła marianowy kubeczek do mycia zębów, który przed chwilą oczyszczała z brzydkiego, żółtego kamienia. Kubeczek cały z niebieskiego plastiku puknął głucho o terakotę łazienki, zaś w wielkich oczkach Duni – ciemnych i głębokich jak studnia – zalśniły łzy. Odchodzi? Zostawia ją taką? Biedną i samotną, we własnym mieszkaniu? Milion dziwnych myśli kłębiło się w czarnej czuprynce Duni. Nie mogła już sprzątać, nie mogła już zrobić nic innego jak usiąść na krześle, właśnie porzuconym przez Mariana, załamać rączki i płakać. Dunia była kobietką tak okrutnie wrażliwą, że jeszcze wiele, wiele razy miała w swoim życiu rączki załamywać w najmniej stosownych sytuacjach, z najbardziej nawet błahych powodów. Marian tymczasem biegł opętańczo przez miasto. Wybiegł z Chmielnej i skręcił w Marszałkowską. Ludzie i zwierzęta (gdyby takowe się tam zaplątały, na pewno również czmychałyby w panice) schodzili mu z drogi, kiedy rozbijał się od jednego do drugiego brzegu chodnika przed Galeriami Centrum, przed Empikiem i dalej... Marian czuł zew rodziny, Marian musiał pogrążyć się w pijackim marszu kmiecia Macieja i dążyć do celu mimo wszystko, jak mistrz kiedyś napisał „pijany nie wódką, lecz dziewczyną”. Zadość musiało stać się historii i w pewnym momencie Marian runął gębą na chodnik. Ludzie, którym wcześniej wydawało się, że poślizgnięcie na skórce od banana to tylko filmowy trik, w tej właśnie chwili mieli okazję przekonać się na własne oczy, że niektórym trafia się to w rzeczywistości. Być może do tego trzeba mieć po prostu talent; talent Mariana w tego typu kategoriach był niespotykanie wielki, być może nawet dorównywał talentowi do baterii i grzybów. Z równie wielką fioletową śliwą na czole brnął dalej przez stolicę w sobie tylko wiadomym celu… Duńka ciągle łkała w kuchni nad kraciastą ceratą. Łkała tak i łkała przez całe dwie godziny, kiedy Marian ciągle nie wracał. Łkała i łkała aż dostała chrypki i nie mogła wypowiedzieć ani słóweczka. Oczka zaogniły jej się od łez i opuchły nieco od niekontrolowanego pocierania wierzchem dłoni. Ze smutkiem patrzyła na malutki, wysprzątany jej własnymi rączkami do czysta przedpokoik. (W chwilach załamania stawała się bez wątpienia jedną z tych osób, patrząc na które człowiek odruchowo zaczyna seplenić i zdrabniać swoje wypowiedzi.) Patrzyła niewidzącym wzrokiem jakby chciała przeniknąć ściany i ujrzeć gdzieś w mieście Mariana, wracającego do niej z wielkim bukietem kwiatów. Mariana z wielkim, serdecznym uśmiechem, łapczywie chwytającego powietrze, zdyszanego od biegu, bo tak gnał, bo tak pędził do niej, do ich wielkiej, wiecznej miłości! Jakież było zdumienie Duni, kiedy drzwi z nagła otworzyły się, nieomal wypadając z zawiasów! Stanął w nich Marian i wszystko było jak trzeba, tylko wielkiego, sinego guza Dunia nie była w stanie przewidzieć. Marian stał i dyszał, z uradowaną gębą. Śmiały mu się usta, śmiały mu się oczy, a najbardziej śmiała się fioletowa śliwka na czole. Zadziwione oczęta Duńki przestały na moment ronić łzy, obserwując bacznie niecodzienną sytuację. Bo w końcu nie co dzień proszono Dunię o rękę! Już po chwili Marian klęczał przy jej kolanach z pięknym, złotym pierścionkiem w jednej oraz bukietem fiołków w drugiej ręce i cięgle sapiąc, wciąż dysząc niesamowicie wypluwał z siebie te piękne słowa: „Wyjdź za mnie, wyjdź za mnie, wyjdź za mnie!”. Ach, jakżeby mogła nie wyjść! Usteczka Duni zadrżały, a oczy na powrót napełniły się po brzegi. Ona płakała z radości, on dyszał ze szczęścia, a oboje śmiali się przy tym bardzo serdecznie. Już wkrótce miało odbyć się wesele, jakiego świat dotąd nie widział, a na pewno nie Warszawa! Marian już wszystko planował, już na kolanach, wtulony w obfite a jędrne piersi swej Duńki, planował biały, radosny ślub, setki gości! Wszystkich kolegów z laboratorium wyobrażał już sobie we frakach i smokingach na ślubie Wlazła! Zapłakał nagle i załkał w niebogłosy, kiedy pomyślał o powrocie w łaski swego wielkiego, pięknego rodu z tradycjami! Zapragnął w ten czas zwierzyć się ukochanej z historii swego nazwiska, opowiedział Duni (a właściwie jej biustowi) o wszystkim po kolei, doszedłszy natomiast do momentu wielkiego pijackiego marszu kmiecia Macieja, tak bardzo się wzruszył, że dobrnąwszy ledwie do końca opowieści, nie mógł już mówić. Dunia też nic nie mówiła, bo chrypka nie chciała ustąpić. Nic jednak nie musiało być wypowiedziane, bo miłość, jako stworzenie nader kreatywne, wynajduje miliony innych, piękniejszych i skuteczniejszych środków wyrazu. Płakali razem ze szczęścia nad kraciastym, kuchennym stołem. Po niezwykle delikatnym, pełnym miłosnych pocałunków opatrzeniu śliwki Mariana, Dunia zadecydowała, że najpierw odwiedzą jej rodziców, którzy zamieszkiwali w małym miasteczku pod Warszawą. Piękne małżeństwo w jesieni życia, ludzie pełni spokoju i wyciszenia, szczęśliwi szczęściem kogoś, kto wszelkie wzloty i upadki ma już za sobą. Lubili spacerować po pobliskich lasach Podkowy Leśnej i Międzyborowa, czerpiąc radość i witalizm z otaczającej ich natury. Mieli mały rodzinny domek z pięknie utrzymanym ogródkiem i starego, leniwego psa rasy rottwailer, którego już bardzo dawno temu nazwali Obrońca. Pies w prawdzie nigdy nie bywał ani agresywny, ani nawet nie szczekał zbyt głośno, starczyło jednak, że po prostu był, że był duży i że był rottwailerem. Ludzie ogólnie rzecz biorąc bali się go i w związku z tym nikt nie śmiał zaczepić dwójki staruszków na czy to porannym, czy wieczornym spacerze. Bo komu by przyszło do głowy, że gdyby nie te przymusowe spacery, pies z lenistwa prawdopodobnie do końca swego psiego żywota leżałby plackiem na balkonie staruszków, zbyt leniwy by wydrapać z siebie pchły? Z konieczności Obrońca nauczył się ignorować swędzenie, co było prostsze niż machania łapą. Wszystko wskazywało na to, że pies ten jesień swego życia miał już za sobą i przechodził raczej w fazę zimowego snu sprawiedliwych, co nie przeszkadzało rodzicom Duni kochać go najmocniej zaraz po jedynej córce. Marian i Dunia nie zastali państwa Kowalskich (ach, co za szczęście z takim nazwiskiem! – pomyślałby pewno Marian jeszcze dwa miesiące temu) w ich rodzinnym domku z pięknym ogródkiem. Było więc jasne, że staruszkowie wyszli na spacer. Młode narzeczeństwo, z cudownie roześmianymi twarzami, trzymając się mocno za ręce, postanowili również udać się na przechadzkę. Przechodzili spokojnymi, cichymi ulicami tego pięknego miasteczka, wpatrując się w kolorowe, rodzinne domki z dachami pokrytymi czerwoną dachówką. Wsłuchiwali się w śmiech dzieci i warczenie mikserów do ciast. Wczuwali się w małomiasteczkowy klimat. Gdy zaś schodzili już całą miejscowość wzdłuż i wszerz i powrócili na uliczkę wdzięcznie dzierżącą swą nazwę – Ogrodowa pod numer osiemnasty, Dunia uśmiechnęła się promienniej, serduszko jej zabiło w piersi radośniej i westchnęła, czując ogarniające ją zdenerwowanie. Spomiędzy drewnianych sztachet balkonu zwisała czarna, podpalana psia łapa. Obrońca wrócił na swoje miejsce, rodzice wrócili ze spaceru. Marian nacisnął dzwonek przy furtce. Wnętrze rodzinnego domku duniowych rodziców było jeszcze piękniej zadbane niż ogródek i jeszcze bardziej przytulne. Przedpokój cały wyłożony boazerią dawał uczucie ciepła, jakiego próżnoby szukać w nowoczesnych wnętrzach. Domek państwa Kowalskich nic nie miał wspólnego z jakąkolwiek nowoczesnością, no może tyle, że niecały miesiąc przed przyjazdem szczęśliwej córki z wybrankiem zakupili nowy rezerwuar z wciskaną spłuczką w ścianie. Poza tym drobnym pierwiastkiem współczesnego dekoratorstwa wszystko było tutaj jak w marzeniu każdego nie rodowitego Warszawiaka. Marian co by nie mówić był człowiekiem ze wsi, przy czym teraz czuł się nim jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. W euforii chłonął czyste powietrze i niesamowitą aurę błogiego spokoju, jakie ogarniały go zewsząd w tym małym domku całe (nagle zrobiło się to bardzo dużo) trzydzieści kilometrów od stolicy. Jedyną córeczkę przywitali państwo Kowalscy z miłością, dłoń Mariana uścisnęli z uznaniem. Przyszły zięć został z miejsca zaakceptowany („Ma dobre, wesołe oczy” – powiedziała do Duni mama, kiedy obie kobiecym zwyczajem przeszły do kuchni, zostawiając mężczyzn z ich męskimi rozmowami) i poczęstowany pyszną herbatą malinową z kwiatem hibiskusa. Jakże różne były rozmowy z tymi ludźmi od bankietowych pustych dialogów o dupie Maryni z czwartego roku, która przy zaliczeniu przedmiotu nie omieszka zaliczyć i profesora! Na warszawskich przyjęciach Marian nauczył się uśmiechać głupkowato i wyczuwać moment, w którym należy się zaśmiać. Jednocześnie wyćwiczył i sam pusty śmiech taki, aby nie zwracał uwagi, ale był w grzeczny sposób dostrzegalny. Teraz, słysząc swobodę prowadzonej przez rodziców Duni rozmowę, słysząc jak sama Dunia prawi serdecznie o tym wszystkim i o niczym, o czym gawędzi się zwykle najprzyjemniej w rodzinnym gronie, że „co tam w stolicy?”, „a jak się kwiatki hodują?”, „a czemu tak rzadko przyjeżdżasz?”… Marian tylko siedział z głupim uśmiechem, ale powoli przywykał do nowej sytuacji. Uczył się od nowa, tym razem – mówić, a w dodatku mówić szczerze. W małym, przytulnym domku w małym, cichym miasteczku Marian powolutku uczył się szczerości i swobodnego sposobu bycia. Szkoda, że nie miał się jednak nauczyć. Goście zasiedzieli się do późnej nocy, rozprawiając o najdziwniejszych rzeczach, z daleka omijając tematy polityczne i religijne. Wyznanie Mariana nie miało dla duniowych rodziców żadnego znaczenia, bo i staruszkowie za jedyny słuszny model życia uznawali nieograniczony hedonizm; w polityce natomiast w ogóle się nie orientowali od czasu, gdy zepsuł się na amen ich zasłużony z reszta telewizor. Nie kupili nowego i dzięki tej mądrej i pięknej decyzji od ponad dziesięciu lat żyli wolni od manipulacyjnej działalności wszelkich masmediów, włączając radio i gazety. Żyli spacerami i sobą wzajemnie z drobną pomocą całkowicie wystarczającej wielkości emerytur. Marian popijał malinową herbatę z kwiatem hibiskusa i zastanawiał się, dlaczego ludzie boją się starości? Czas upłynął błyskawicznie i tak obficie, że wkrótce stary, drewniany zegar z kukułką nad cudnie zdobionym kredensem z czasów secesji, oznajmił północ. Dunia zmartwiła się, że pewnikiem ostatni pociąg do stolicy odjechał już dawno i nie wiedziała, co począć. Biedna, wrażliwa Dunieczka, wszędzie gotowa szukać powodów do zmartwień. Rodzice tylko roześmiali się na jej obawy. Chętnie korzystając z zaproszenia gospodarzy narzeczeni spędzili tę noc upojnie w panieńskim łożu ślicznej Duni, kochając się bardzo ostrożnie, nie chcąc zakłócać spokoju duniowych rodziców, jak i rozwijającego się w jej brzuchu małego potomka. Marianowi śmiała się gęba na myśl o spotkaniu z własną rodziną. Wsiedli z Dunią do pociągu jadącego na wschód. Jechali uśmiechnięci, trzymając się za ręce. Współpasażerowie popatrywali to z zachwytem, to z podziwem, to znowu z niesmakiem i obsesyjną zazdrością. Tak to już bywa, że nie każdemu dane jest szczęście i głupkowato radosny uśmiech i że to one właśnie są najczęstszym powodem wszelkiej zazdrości. Dojechawszy do rodzinnej wsi, Marian rozpłakał się. Zew, ciągle zew, zew rodziny odzywał się tym mocniej w jego sercu im bliżej był pól i obejścia wiejskiego. Kiedy wędrowali w stronę rodzinnego domu Wlazłów, po prawej mieli pszenicę, po lewej mieli żyto, a dalej przed nimi rozpościerały się piękne, żółte jak słońce łany rzepaku. Wszystko wokoło kołysało się z pieszczotliwymi powiewami letniego wiatru, złocone pięknym, ciepłym światłem przedpołudnia. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach lata i wiejskiego stawu. Marian szedł tak i płakał, mocno ściskając drobną rączkę ukochanej, a kiedy dotarli na miejsce, rzucił się jednemu z braci na szyję, szlochając tak głośno, że ściągnął z domu na ganek resztę rodziny. Popłakała się również Dunia, zawsze wrażliwa na wszelkiego rodzaju wzruszenia. Przywitani zostali gościnnie, choć niezbyt wylewnie. Zachowywano wobec nich dziwny dystans, Wlazłowie przy obcych (a Marian był obcy) zawsze byli zdystansowani, ale przybysze wcale nie zamierzali zrażać się taką drobnostką. Przyjechali tu oznajmić swoje szczęście! Z uśmiechami na twarzach zjedli z rodziną Mariana obfity obiad i zwiedzili całe obejście. Rodzina owszem, zaakceptowała Dunię i wszyscy wydawali się zadowoleni z nawrócenia Mariana na odpowiednią drogę życiową, jednak wciąż nie byli całkiem przekonani o jego zmianie; wciąż nieufnie podchodzili do pomysłu Mariana by założyć rodzinę i kontynuować ród (choć z każdą minutką byli bliżej tego przekonania). Natomiast obawy, że młodzi zechcą pozostać w Warszawie i oddawać się dalej niecnemu procederowi zdobywania wiedzy i wykształcenia, zostały bardzo szybko rozwiane. Marian pragnął powrócić na porzuconą przed laty wiochę, a Dunia pragnęła go w tym pomyśle wspierać (jak i w każdym innym). Kto wie, jak zareagowałaby rodzina, gdyby jednak dokonał on przełomowego odkrycia w dziedzinie biologii i gdyby chcąc nie chcąc musiał jednak pozostać w stolicy? Co za spryciarz z tego Mariana, co za opatrzność czuwała nad jego losem, gdy spuszczał tajemnicze zjawisko w klozecie! Jak to mówią, głupim los sprzyja i jak widać nawet skowronki nie mają na to żadnego wpływu. Okazało się, że ród Wlazłów nie zajmuje się już jedynie pszenicą, żytem i rzepakiem. W związku z unijnymi dotacjami, najstarszy z przedstawicieli rodu postanowił zainwestować w nowoczesne obory i najlepszą, angielską rasę krów mięsnych. Nie chciał przy tym słuchać niczyich rad, że może jednak krowy amerykańskie będą lepsze w hodowli i że to raczej one są jedną z czołowych ras krów mięsnych na świecie. Albert nie chciał słuchać o krowach amerykańskich, Albert nienawidził Amerykanów. Rodzina ostatecznie wyraziła zrozumienie dla tej postawy i zaakceptowała pomysł hodowli angielskich krów mięsnych, których to krów zakupiono sztuk pięćset. Wybudowano wielką, nowoczesną oborę, z kafelkami, poidłami, systemem usuwania nieczystości, nawilżaczami powietrza o zapachu morskiej bryzy z lekkim powiewem zefiru i zatrudniono ludzi do obtrącania wciąż mimo wszystko powstających gniazd jaskółczych, słowem: spełniono wszelkie wymogi Unii Europejskiej i otrzymano należną dotację. Za tę dotację kobiety wielkiego rodu Wlazłów mogły kupić sobie nowe sukienki i kolczyki z perłami, bo dochody z poprzednich upraw pszenicy, żyta i rzepaku, jakie pozwoliły na wybudowanie gigantycznej, supernowoczesnej obory, z powodzeniem pozwalały także na jej godziwe utrzymanie i jeszcze dużo zostało. Marian był pełen podziwu i płakał w supernowoczesnej oborze, aż na jego łkania odpowiadały ryczeniem po kolei wszystkie angielskie krowy. Dunia tuliła Mariana do piersi i cieszyła się bardzo. Jakież cudowne życie czekało ją w tej rodzinie! Zapach obory (morska bryza z lekkim powiewem zefiru) był dla niej symbolem życia pięknie dostatniego, na łonie Matki Natury, a o czymże innym ona marzyła, jeśli nie o życiu wiejskiej pani na włościach?! Dunia była pewna, że znalazła swoje miejsce na Ziemi i że teraz już nic nie zmąci jej błogiego szczęścia i spokoju. Że nie będzie już romansów po kątach w laboratorium ze studentami biologii UW, że skończyły się wizyty u szefa na biurku, że skończyli się już jacykolwiek szefowie! Że teraz jest tylko Marian i jego miłość, jego pola i jego wspaniałe angielskie krowy. Teraz już tylko pokój! Ach, jakie to piękne były marzenia, jakże żal biednej Duni, że los jej musiał odmienić się tak diametralnie… Wieczorem usiadła cała rodzina razem przy stole i już prawie wszyscy i prawie całkowicie przekonali się do znienawidzonego niegdyś brata. Już nawet uśmiechali się, patrząc mu w oczy z uznaniem. Jaka to szkoda, że kiedy człowiek mądrzeje, zaraz cała kupa nieszczęścia spada mu na spuchniętą od mądrości głowę, a szczęście i błogość okazują się jednak tylko chwilowe. Jedli spokojnie kolację w pokoju gościnnym wielkiego domu Wlazłów, rozmawiając serdecznie i śmiejąc się od czasu do czasu, gdy nagle jeden z młodszych braci najstarszego syna trzeciego w kolejności urodzin brata Mariana wpadł do pokoju i wrzeszczał: „Krowy padły!”. Wszelkie rozmowy ucichły, a smarkacz stał na progu pokoju i beczał „Krowy padły, krowy padły!”. Krowy padły rzeczywiście. Padło kilka i padały wszystkie kolejne. Ryczały przeraźliwie, kopały w boksy, wodziły opętańczo rozbieganymi oczami po suficie supernowoczesnej obory z kafelkami i poidłami, pachnącej morską bryzą. Ryk był w oborze niesamowity i gdy wbiegła do środka cała jak jeden gigantyczny mąż rodzina Wlazłów, nasilił się znacznie. To beczały wszystkie Wlazłowe kobiety i Wlazłowe dzieci. Beczały nad okrutnym nieszczęściem, bo nie dość, że ewidentnie wszystkie pięćset krów mięsnych szlag po kolei trafiał, to jeszcze szlag trafiał ich super nowoczesną oborę, bo zwierzęta, czy to w panice, czy to w szaleństwie biły kopytami na oślep, rozbijały piękne, majtkowo różowe kafelki, zrywały poidła ze ścian i non stop srały pod siebie, zapychając system oczyszczający, zabijając jakby z premedytacją piękną morską bryzę z powiewem zefiru, spychając unijna perfekcję na karty historii. Tragedia. Pomór trwał resztkę dnia, całą noc i jeszcze trochę. Wezwany do kataklizmu weterynarz, bez cienia wątpliwości i minutki wahania postawił diagnozę, której żaden Wlazło z wyjątkiem Mariana do końca nie zrozumiał: BSE. Albert z miejsca znienawidził Anglików. Ponieważ jednak byli zbyt daleko, by obarczać ich winą za nieszczęście, przynajmniej do czasu procesu (bo ród Wlazłów nie zamierzał puścić komukolwiek płazem takiej krzywdy, o nie!) kształtowana w tym kierunku przez stulecia mentalność Wlazła z dziada pradziada nakazała mu szukać kozła ofiarnego. Było to jeszcze jedną charakterystyczną cechą tego rodu, która do tej pory w opowieści nie miała okazji się ujawnić. Wlazłowie zawsze szukali winnych. Wlazłowie zawsze ich znajdowali. Marian przybył tego dnia do wsi ze swą wielkomiejską wybranką (nikt już nie chciał słuchać, że Dunia broń Boże nie pochodzi z Warszawy!) i zakłócił spokój, jaki dotąd panował we wsi. Marian był winien tragedii, Marian – zakała rodu Wlazłów, Marian – zdrajca rodu Wlazłów, Marian – życiowy nieudacznik, nosiciel życiowej klątwy, zaraził nią angielskie krowy i krowy wyzdychały w szaleństwie. Marian – trędowaty i jego wybranka – zaraza! Wystarczyło jedno gniewne spojrzenie Alberta w stronę pechowego brata, by zaraz cały ród z powrotem obrócił się przeciwko niemu. Najstarsze baby już paliły w wielkim piecu obrusy na których jedli wspólny obiad i już miały rąbać do spalenia krzesła, na których Marian z Dunią siedzieli, ale któryś z braci zwrócił im uwagę, ile krzesła kosztowały i że komplet był rzeźbiony na zamówienie. „Zrobimy dezynfekcję.” – szeptał babom do ucha, starając się nie poruszać wargami i wyglądać jak najmniej podejrzanie. Narzeczeństwo zostało jednomyślnie wypędzone z małej, zrozpaczonej teraz wiochy na wschodzie Rzeczypospolitej, z kategorycznym zakazem powrotu. Nigdy! Żal i rozgoryczenie większe niż kiedykolwiek zagościły w oczach Mariana. Mimo próśb i tłumaczeń, że BSE, że choroba, że Anglicy! rodzina już nigdy nie miała go uznać za swego. Serce Mariana biło jak szalone, pierwszy raz w życiu zapragnął przynależeć i po raz pierwszy w życiu został bezlitośnie odrzucony. Już nawet duniowe piersi nie były w stanie ukołysać jego smutku. Tłumaczyła mu, że to nie szkodzi, że ona go kocha i że zawsze będą razem, że jej rodzice przecież akceptują ich związek i że będą mogli żyć w niekończącym się szczęściu w ich rodzinnym domku w małym miasteczku pod Warszawą i że wszystko będzie tak piękne, jak miało być! Ale Marian nie słuchał. Pomimo wygnania, zew w jego sercu nie ustał od razu i świeżą raną rozdzierał mu serce z niezwykłą siłą. Narzeczeni wrócili do Warszawy bez uśmiechu i trzymali się za ręce też już jakoś inaczej; każdy gołym okiem widział, że wcale już nie byli narzeczonymi. Nie budzili wśród współpasażerów żadnego zainteresowania, ani się nie cieszono ich nieszczęściem, ani im współczuto. Ludzie nieszczęśliwi i przygnębieni wtapiają się w tłum tak idealnie, że w końcu powolutku przestają istnieć, najlepiej zaś widać to w przedziałach pociągów dalekobieżnych, kiedy wszystkie miejsca są zajęte przez obcych sobie ludzi. Gdy promieniejąc szczęściem Marian jechał z Dunią na wschód Polski do swej okrutnej i zatwardziale konserwatywnej rodzinki, ludzie nie mogli oderwać od nich oczu! Można było łatwo zauważyć, jak całą siłą woli skupiają wzrok na książce, czy to gazecie, ale już po chwili oczy ich same wędrowały w stronę zakochanych, by rzucić spojrzenie, czy to nienawistne, czy pełne podziwu. Teraz nikt na nich nie patrzył. Oczy ludzi z błogim spokojem przesuwały się po linijkach tekstu, rozpraszane jedynie monotonnym turkotem kół pociągu. Nieszczęśliwi po prostu w pewnym momencie przestają istnieć. W mieszkaniu już się do siebie nie odzywali. Dunia płakała po kątach, co tylko spojrzała na Mariana, ten zaś ze szklaneczką whiskacza bez lodu wałęsał się między kuchnią a pokojem. Nie potrafił się wstydzić swojej rodziny, skoro raz poczuł jej zew; nie udało mu się jednak uzyskać ani jej zaufania, ani chociaż cienia aprobaty. Był Wlazłem, ale nie był nim naprawdę. Był Wlazłem tylko w Warszawie. Magistrem Wlazło, specjalistą od grzybów i bakterii; Wlazłem alfą i omegą pierwotniaków na okazjonalnych bankietach. W cichej wioseczce na wschodzie Polski był nikim, szarym nieznajomym w podartych gaciach, nawet gdyby zjawił się w garniturze od Armaniego. A to potrafi bardzo boleć. Po kilkunastu cichych i smutnych dniach tak samo w mieszkanku jak i w laboratorium, Dunia odważyła się otrzeć na chwilę łezki z zarumienionej twarzyczki, stanąć w drzwiach kawalerki ze swym coraz większym i bardziej okrągłym brzuchem i przypomnieć Marianowi, że jakiś czas temu prosił ją o rękę. Wskazała nawet bardzo sugestywnie na swój złoty pierścionek, którego nie ściągnęła z palca odkąd tylko na nim zagościł. Marian nie wiedział, co powiedzieć. Siedział milczący w małym skórzanym foteliku z zapadającym się siedzeniem, tak, że prawie leżał. Ćmił cygaretkę, choć od czasu studiów palał tylko w towarzystwie. Nie patrzył na Dunię, nie widział więc jej świdrujących, błyszczących łzami oczu. Lampka z nocnego stolika oświetlała bardzo malowniczo jego profil: szczupły, garbaty nos, wciąż wspominający twardą kość łonową Sylwii Z. i wydatny podbródek, chowając w cieniu głęboko osadzone oczy. Wpatrywał się jakby w głąb podłogi, jakby próbował przeniknąć ją i podglądać sąsiadów piętro niżej. Nie reagował na cichutkie pochlipywania narzeczonej. Cały czas tak siedział i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, kiedy Dunia płacząc powtarzała kilkakrotnie to pytanie: „Marian, kochany, a co z naszym ślubem? Co z dzieckiem? Co ze mną?”. Ale Marian nie chciał już ślubu, nie chciał dziecka i nie chciał już Duni. Być może każdy inny mężczyzna na jego miejscu zapomniałby o całym niesmacznym incydencie z krowim mięsem, poślubił piękną, rumianą i ciepłą kobietkę o słodkich piersiach i żył długo i szczęśliwie. Ale Marian był jednak inny i nigdy nie należy o tym zapominać. Dunia załamała rączęta swym smutnym zwyczajem, gdy Marian cicho i niepewnie oznajmił jej, co czuje, a raczej czego nie czuje, bo Marian jej nie kochał. Jednocześnie uciekła z niego nagle cała elokwencja, z którą jeszcze niedawno potrafiłby opowiadać, jak wspaniałe zorganizuje wesele, ilu gości zaprosi i jak strumieniami lała się będzie wódka. Chwilę później z cudownym w swym kunszcie entuzjazmem mógł opowiadać o swym dzikim nieszczęściu, o rodzinnej ekskomunice i jak cały jego dotychczasowy świat runął w gruzach, a nieszczęścia zwaliły mu się kupą na głowę. Teraz Marian był na powrót tylko Marianem. Kiedy Dunia w płaczu opuściła jego mieszkanie, nie mając już nigdy do niego powrócić, wylał do zlewu całego whiskacza ze szklaneczki i zrobił sobie kanapkę z mielonką. W laboratorium każdego kolejnego dnia po prostu robił, co do niego należało, czyli jedyne czemu miał pozostać wierny na zawsze. Obserwował bakterie i notował spostrzeżenia znów przybierając głupkowaty wyraz twarzy, jego notatki notorycznie znikały z jego szuflady, a on notorycznie tego nie zauważał. Podobnie nie był w stanie zauważyć znowu szlochającej po kątach i połykającej łezki Duni, która jednak miała jeszcze przez pewien czas pozostać panną. Jej brzuch rósł i rósł i rósł, zupełnie jak jej miłość do Mariana. Im bardziej cierpiała z jego powodu, tym bardziej go kochała i tym bardziej tęskniła do niego. Marian zdawał się jej nie widzieć, zapomniał, że ta kobieta nosi pod swym wrażliwym serduszkiem jego dziecko, na palcu – jego pierścionek i nawet o dacie, przebiegu, czy w ogóle samym fakcie porodu nie miał pojęcia. Zdziwił się dopiero, kiedy zobaczył Dunię z powrotem w laboratorium, chudziutką jak dawniej, z jeszcze obfitszym i krąglejszym biustem. Jednak nie poruszyło to Mariana. Nie czuł się ojcem, zew zniknął gdzieś tak nagle, jak nagle się wcześniej pojawił. Panna Dunia nie była zaś w stanie prosić go o uznanie ojcostwa i alimenty. Nie była w stanie rozmawiać z nim w ogóle, nie była w stanie funkcjonować w jego obecności, reagowała na niego jak na dźwięk kosiarki do trawy reagowałby człowiek, któremu kiedyś kosiarka ucięła trzy palce u nogi, lub nawet całą stopę, dlatego też do akcji wkroczyli rodzice. Przyjechali, jak zwykle razem (należeli do tego bardzo nielicznego grona ludzi, którzy do śmierci nie odstępują się nawzajem na krok – z miłości, rzecz jasna, a Dunia miała wątpliwe w tej sytuacji szczęście po nich obojgu tę cechę odziedziczyć – jak kochała, to na zabój) ze swego małego domku w małym miasteczku prosto do warszawskiego laboratorium, by zabrać zeń córkę i zbesztać Mariana. Zbesztany Marian niczym nie różnił się od Mariana nie zbesztanego. Państwo Kowalscy, wielce zdumieni tą nagłą przemianą niedoszłego zięcia wynegocjowali tylko uznanie ojcostwa i wsparcie finansowe dla córki (co notabene wcale nie było trudne, Marian godził się na wszystko, kto wie, czy poproszony, by oddał jej swoje mieszkanie i skoczył z mostu za to co jej zrobił, też by się nie zgodził), po czym staruszkowie (jak na staruszków nad zwyczaj żywotni!) opuścili laboratorium, zabierając ze sobą swą jedyną córkę na zawsze. Odtąd kobieta miała żyć spokojnie w malutkim miasteczku pod Warszawą, pielęgnować ogródek i synka, który rzecz jasna przyjął po niej nazwisko, a w nieco dalszej przyszłości – poznać cudownego mężczyznę i w związku z tym wyrzucić do rzeki zaręczynowy pierścionek i kategorycznie zapomnieć o niewdzięcznym Marianie – „to tylko kretyn z warszawskiego laboratorium” – miała później wyrażać się o nim wobec swojego męża. Mąż tym czasem zachodził w głowę, choć głośno tego nie rozważał, jak to być mogło, że jego cudowna i piękna żoneczka mogła zajść w ciążę z jakimś „kretynem z warszawskiego laboratorium”… Marian żył z dnia na dzień, czyli wszystko wróciło do normy. Wróciły kanapki z mielonką i puszki po piwie w przepełnionym koszu na śmieci. Nigdy już nikt nie miał znaleźć u niego ani kropli whiskacza, nawet na przyjęciach tego trunku zaczął odmawiać. Nigdy już nikt nie miał tak pięknie wysprzątać jego malutkiego przedpokoiku i jego malutkiej łazieneczki, jak niegdyś zrobiła to Dunia, a kosz na bieliznę zaczął niebawem służyć jako jeszcze jeden zwykły, chamski kosz na śmieci, czym Marian zaoszczędził sobie częstego wyrzucania odpadków. Być może zwyczajnie zapomniał, do czego służy ten wynalazek i znalazł mu jedyne zastosowanie, na jakie akurat było go stać. Marian nie był człowiekiem kreatywnym. Pracował jak wcześniej, żył jak wcześniej, przelatywały go przeróżne kobietki, choć nigdy już nie miał prawdziwego orgazmu – wszystko jak wcześniej. Marian na ogół już nie myślał, w każdym razie nie myślał o niczym, co miałoby jakikolwiek związek z filozofią egzystencjalną. Jedyne, co mogło zaprzątać jego myśli były bakterie, pożywki dla nich, notatki o nich i kartki urodzinowe. Znowu wstydził się kmiecia Macieja i wzdrygał się za każdym razem, kiedy przypomniał sobie swego własnego ogromnego guza na czole, który szczęśliwie już dawno rozpłynął się, przechodząc na karty nic nieznaczącej i nudnej historii jego bezpłciowego życia. Bezpłciowego, tak, to dobre słowo.
-
nie! nie żartuj sobie, jest na świecie Marian Wlazło?? Może jeszcze gdzieś w okolicach Grodziska? :) śmiesznie, ale pewnie lepiej żeby tego nie czytał ;D dzięki serdeczne, pozdrawiam również :)
-
Marian Wlazło, jako osoba wybitnie przeczulona na punkcie swojego nazwiska, bardzo niechętnie opowiadał o okolicznościach, w jakich zostało ono nadane prekursorom jego rodu. Gwoli ścisłości, nie opowiadał o tym nigdy. Nie zdradzał się także, iż w ogóle je zna, toteż wszyscy jego znajomi żyli spokojnie w przeświadczeniu, że historia nazwiska Wlazła, jak historie zdecydowanej większości nazwisk, zaszczyciła grono tych drobnych elementów historii światowej, którymi nikt nie zaprząta sobie głowy; słowem, że takowa rzeczywiście nie istnieje. Jednak nic bardziej mylnego! Wlazłowie od pokoleń byli rodziną wzorcowo kultywującą tradycję. Dzieciom do kołyski opowiadano historię nadania przydomku biednemu, acz dobrze wżenionemu kmieciowi, Maciejowi. Mogłoby się komuś wydawać nader niestosowne, aby takiej historii wysłuchiwać miały zawinięte w pieluchy berbecie, jednak kolejną cechą wyróżniającą rodzinę Wlazłów było to, że zawsze wiedzieli lepiej. Nie istniał Wlazło, który choć raz w życiu poszedłby na kompromis, nigdy nie ulegali w dyskusji, choćby mieli pozostać skłóceni z całym światem i notabene nieczęsto zdarzało się, aby ktoś z tej rodziny rozmawiał z jednym człowiekiem dwa razy. Wlazłowie mieli swój honor, swoją dumę i, niejednokrotnie błędne, ale zawsze własne i niepodważalne, przekonania. Członkowie rodziny Mariana z reguły byli ludźmi bardzo pogodnymi, ale tylko we własnym kręgu. Z obcymi nie żartowali, nie śmiali się i nie spoufalali, chyba, że obcy był bardzo atrakcyjnym przedstawicielem płci przeciwnej i przyszłym potencjalnym Wlazłem. W takim przypadku każdy Wlazło stawał się człowiekiem przemiłym, niesamowicie inteligentnym i tryskał elokwencją na wszystkie strony, aż obserwatorzy takiej sceny bezwiednie ocierali twarze, spodziewając się, że ociekać będą jego pięknymi słówkami. Nie było dotąd panny spotkanej przez Wlazła, która nie zostałaby potem jego szczęśliwą małżonką. Bo niewątpliwie zostać małżonką Wlazła, było szczęściem godnym pozazdroszczenia. Kobiety w tej rodzinie wynoszono pod niebiosa, nigdy nie pracowały, były zawsze piękne i zadbane; z radosnymi wypiekami na twarzy wychowywały liczną dziatwę (nie istniał nigdy bezdzietny Wlazło powyżej trzydziestego roku życia) i z niemniejszym entuzjazmem dbały o porządek i ogólne piękno domostwa. Zaznaczyć należy, że Marian Wlazło był inny. Co do jego nazwiska, nikt już na pewno nie ma wątpliwości, że wolałby, aby nie wygrzebywać na wierzch jego korzeni? Któżby go jednak pytał o zdanie? Historia sięga czasów Polski szlacheckiej, kiedy to chodził po ziemi ubogi kmieciu, imieniem Maciej. Miodu pił dużo i nie stronił od ruskiej wódeczki, brodę zaś, długą i wiecznie zapapraną trunkiem, czy jedzeniem, nosił, dumnie wypinając pierś, wydawałoby się w zawodach z innym ubogim kmieciem, co wołano go Jontek. Jontek był bezczelnie przystojny, a cała w tym jego bezczelność sprowadzała się do faktu, iż z niezwykłym zdawałoby się tupetem, całą swą przystojność bezwiednie ukrywał! Nie dość, że nosił brodę długą do pasa, jeszcze bardziej od brody Macieja zaplutą i zaświnioną tłuszczem, to również strój jego, workowaty, podarty, brudny i śmierdzący robił z pięknego mężczyzny – pożal się Boże obdartusa! Było ich takich we wsi dwóch, a nie lubili się jak te dwie sroki, co mordują się o gnat. Omijali jeden drugiego szerokim łukiem, gdy wędrowali wiejską ścieżyną. Kiedy zaś zdarzyło się, że we dwóch zajrzeli do jedynej knajpy w zapyziałej mieścinie trzy zdrowaśki drogi od wioski, wiadomo już było wszystkim, że stoły i krzesła pójdą w ruch. Zaczynało się zazwyczaj po piątym, czy szóstym kuflu warzonego piwa. Karczmarz przezornie chował szkła pod ladę, po czym sam właził pod spód i trząsł wypiętym w gorę tyłkiem, chowając głowę w ramiona. Logicznym wyjściem mogłoby się wydawać zakazanie wstępu do karczmy obu pijusom, były jednak ku temu dwie istotne przeszkody: nie było w mieścinie osiłków zdolnych stawić czoła łapserdakom, a kiedy już, przez nikogo nie zatrzymywani, pojawiali się w oberży, nie żałowali grosza. Zapijali się w trupa, zasypiając pod ławą, a tuż o poranku wyruszali w drogę powrotną do rodzimej wiochy. Rzucanie stołami męczy okrutnie, a ponieważ stoły z solidnego wykonywano drewna i od któregoś razu obchodziło się już bez ofiar śmiertelnych, wyczyny opojów, nie bez przymusu, ale tolerowano. „Przyszedł był zatem, moje dziecko taki dzień…” – opowiadała któraś z babć któremuś z wnucząt rodu Wlazło, pełna dumy, wyuczonym gestem wszystkich Wlazłów bardzo mocno wypinając pierś – „…kiedy dwóm gagatkom stanąć przyszło w konkury!”. Tak w tej rodzinie zawsze określało się Macieja – ubogiego kmiecia, był to „gagatek”. A w konkury przyszło mu rzeczywiście stanąć pewnego pięknego, słonecznego poranka, kiedy to wytaczał się z pustej o tej porze, brudnej i zarzyganej karczmy. Podnosząc czerwone z pijaństwa oczy, w otoczkach sinej opuchlizny, ujrzał niewiastę, o której nie wiedział jeszcze, że diametralnie odmieni jego życie. Początkowo czuł się po prostu oczarowany jej dziewczęcą urodą, tym, jak poruszała się z gracją niespotykaną u kobiet w tych okolicach. Wspomnieć należy, że kobiety tej zapomnianej przez Boga i Diabła wioseczki, były kobietami mężnymi. Nie wiele brakowało, aby miały zacząć nosić wąsy i żłopać miód bez opamiętania. Ciała miały pulchne i miękkie, lecz z charakteru były twarde jak skała. Pracującym przy żniwach i w miastowych cechach kobietom tej małej wioseczki na wschodzie Polski zdecydowanie brakowało kobiecości. Tym bardziej zatem urzekły kmiecia Macieja długie, jedwabiste włosy, w złocistym kolorze najlepszego karczemnego piwa (które to skojarzenie Macieja z pewnością nie było bez znaczenia), smukła, rumiana twarzyczka, ozdobiona pąsowymi ustkami w kształcie serca i niewinne oczęta jak dwa błyszczące migdały. Sunął powoli przed siebie, ze wzrokiem utkwionym w jej ogromnym, sterczącym biuście, prawie nie osłoniętym przez mocno wydekoltowany stanik. Dreptała tanecznie po śliskim, miejskim bruku, z balią pełną prania pod pachą. „Raj pijaków” – pomyślał zapewne Maciej, uporczywie podążając wzrokiem za mijającą go pięknością i jej nieprzeciętnymi piersiami – „To jest pijacki anioł; jak dobrze być pijakiem!”. Kiedy dziewczyna znikała z pola jego widzenia, odwracał za nią głowę, zapominając chwilowo o reszcie ciała, wciąż idącej do przodu. Taka gimnastyka nie mogła nie zakończyć się upadkiem. Maciej runął plackiem na ziemię, wyrżnąwszy głową o wilgotne kocie łby. Z głębi jego piersi wyrwało się jedynie zduszone „ugh”. Minęła chwila czasu zanim doszedł do siebie na tyle, by podnieść z ziemi swe wielkie, nabite cielsko i zorientować się w sytuacji. Znieczulony wciąż szumiącym w jego głowie alkoholem, nie poczuł jak na skroni wyrasta mu guz wielkości własnej pięści. Nie miał też możliwości dostrzeżenia koloru wspomnianego guza, który powoli zaczynał przypominać śliwkę. Śliwkę węgierkę, dojrzewającą w tempie, jak na śliwkę, zastraszającym. Rozejrzał się wokoło, poszukując czegoś, co wydawało mu się, zgubił, nie pamiętając jednak, co to takiego?! Robił wrażenie jeszcze bardziej pijanego niż był w rzeczywistości. Nawet, jeżeli mogłoby się wydawać, że ktoś, kto nigdy w zasadzie nie trzeźwieje, nie może wyglądać na pijanego „bardziej”, tak właśnie było. Kroczył niepewnie, niewidzące spojrzenie utkwiwszy gdzieś w dali, usta otworzywszy komicznie. Ludzie i zwierzęta schodzili mu z drogi, kiedy rozbijał się po wiejskim trakcie od brzegu do brzegu. Śpieszył gdzieś w swym pijackim transie, nie wiedząc ani dokąd, ani po co zmierza. Wszystkie babki rodu Wlazłów opisywały ten moment bardzo szczegółowo. Ten marsz był wstępem do najważniejszego wydarzenia w jego życiu, do najważniejszego wydarzenia w istnieniu całego rodu, do momentu, w którym ród ten nieformalnie zaistniał. Marsz pijacki kmiecia Macieja był również, Marian wzdrygnąłby się na to wspomnienie, wstępem do najbardziej wstydliwej, jego zdaniem, części tej historii. Otóż kmieć Maciej zobaczył cel swej wędrówki. Zobaczył cel, o szarych oczkach i sercowych ustach, w towarzystwie pijaka Jontka. Jontek zalecał się do dziewczęcia wcale nie odrzucany. Panna wieszała pranie na sznurki, uśmiechając się od ucha do ucha, ukazując szereg bielutkich, równiutkich ząbków. Jontek wpatrywał się chciwie w jej dekolt z chamowatym uśmiechem na twarzy i strużką śliny oklejającą się obrzydliwie na gęstej brodzie. Maciej z początku miał ochotę rozpłakać się na ten widok rzewnymi łzami, już po chwili jednak gniew i żądza wzięły górę! Przyjął najgroźniejszy wyraz twarzy, na jaki było go stać, a stać go w tym zakresie było na wiele, po czym ruszył dziarsko przed siebie, podwijając rękawy szarej, zniszczonej koszuliny. Jontek nie miał szans zauważyć zbliżającego się rywala, ten zaś zbliżał się agresywnie, nie kryjąc furii, najlepiej widocznej w wodnistych, opuchniętych, mocno w tej chwili zmarszczonych, świńskich oczkach. Złapał konkurenta za tak zwany wszarz i oderwał brutalnie od rozkosznego widoku dziewczęcego biustu. Jontek padł na ziemię nie mniej widowiskowo niż jeszcze przed chwilą zrobił to Maciej. „Co je, do psiego gnata?!” – miał zakląć ten pierwszy wedle babcinych opowiadań. Nie zdążył rozwinąć swego pytania, bo już na piersi siedział mu rozjuszony kmieciu i ochoczo okładał po zarośniętej gębie. Piwno włosa panienka odwróciła się z lekkością motyla i z niewypowiedzianym przerażeniem obserwowała bijatykę, w której przesądzona była wygrana Macieja. Przyłożyła szczupłe, malutkie rączki do zaognionych policzków, jeszcze wyraziściej kształtując swe pąsowe usta w pełne, pulchne serduszko. Po niecałych dwóch zdrowaśkach (wedle rodowych babulek) Jontek już leżał bez tchu, a Maciej z panną udawali się do wsi, do Maćkowej stodoły. Porzuciwszy białe wyprane kiecki i pantalony w drewnianej balii, poszła chętnie w objęciach kochanka. Ludziska po drodze mijani kręcili głowami z politowaniem. „Z tym pijusem, taka ładna panna!” – myśleli zapewne z niesmakiem – „a jakie ma donice!” – myśleć także musieli chłopi, odkładając na chwilę kosy, czy sierpy, czy co tam który akurat w dłoni dzierżył. A ona z radością dreptała u boku Macieja, śmiejąc się serdecznie, z delikatną nutką obłędu w głosie. Na sianie stodoły tylko z początku mogli sami rozkoszować się chwilą. Zaraz bowiem pół wsi się zbiegło, posłyszawszy krzyki i jęki dzieweczki. Łapali za widły, za kosy i pędzili z odsieczą mordowanemu człowiekowi czy to zwierzęciu. Dobiegłszy jednak na miejsce, stawali jak wryci u otwartych na oścież, spróchniałych wrót Maćkowej stodoły. Stali i patrzyli z niedowierzaniem na wyczyny paskudnego, zarośniętego pijaka. Ukryć się nie dało, że patrzyli z zazdrością – czy to kobity, czy chłopy, zazdrościli jak jeden mąż takiego wigoru i krzepy. Po dłuższej chwili przedstawienie dobiec musiało końca, zjawił się bowiem piękny pan na karym rumaku, a na jego, niemłodej wprawdzie, ale ślicznej, pańskiej twarzyczce, malowało się przerażenie. „On gwałci mi córkę!” – krzyknąć miał kasztelanek w histerii, w tle zaś ryczała jego córeczka z niewątpliwej rozkoszy. – „Ściągnąć z mojej córki to prosię zanim będzie za późno!!”, ale w tej właśnie chwili spazmatyczne drżenie pleców Macieja zdradziło, że już jest za późno. „Juści panocku, za późno, wlazło juści, psia jucha!” – krzyknąć miał któryś z kmieciów i to zdanie powtarzane było przez babki każdorazowo w niezmienionej formie. Tak powstał ród Wlazłów i w ten także sposób kmieć Maciej przestał być zaplutym pijusem (co rzecz jasna nie oznacza, że przestał pić). Piękny kasztelan okazał się człowiekiem godnym podziwu. W obliczu największej swej życiowej tragedii zachował zimną krew i trzeźwość umysłu. Wciąż rozkosznie roześmianą córeczkę, piękną i rumianą od niedawnych rozkoszy wciągną za siebie na karego rumaka i oddalając się galopem od Maćkowej stodoły, zdążył jeszcze rzucić za siebie: „Jutro przywiozą cię, kmieciu bryczką do dworu i zapomnisz na zawsze, żeś był kiedykolwiek kmieciem i pijusem, a jeśli nie, to każę pozbawić cię twojej obskurnej gęby!”. Kmieć nie protestował. Tak zatem ubogi kmieć Maciej niespodziewanie stał się paniczem Maćkiem we dworze szanowanego wtedy bardzo kasztelana, a wszystko dzięki chuci obłąkanej pańskiej córeczki. Odtąd, kiedy przejeżdżał przez wieś piękną hebanową, bogato rzeźbioną bryczką z pąsowo okutymi siedzeniami, wołano na niego „Wlazło Maciej jedzie, Wlazło Maciej!!!”, Maciek zaś tak dumny był ze swego dokonania, że od przydomka już nie odstąpił, był jednocześnie wbrew wszelkim najsłuszniejszym pozorom człowiekiem o sprycie niebywałym tak, że już wkrótce cały dworek z przyległościami należał do niego i nie dość tych osobliwości w jego wykonaniu! Spłodził synów ośmiu i jedną piękną, rumianą po mamusi jasnowłosą córeczkę. Zapoczątkował ród z niezwykłymi tradycjami, ród bogaty i dostatni, pełen żigolaków i sprytnych, obrotnych (w każdym znaczeniu tego słowa) panien. Było zatem czym się chełpić. Trafił się jednak również w tej rodzinie Marian Wlazło. W XXI wieku nie czas ani miejsce rzecz jasna na rodowe wspominki z czasów Polski szlacheckiej i nie czas, by się nimi chwalić, on przynajmniej z takiego wychodził założenia w przeciwieństwie do reszty rodziny. Rodzinę zaś miał oczywiście liczną. Trzech braci i trzy siostry, z co najmniej dwójką dzieciaków każde i pewne jest, że na tym nie poprzestaną. Sześcioro rodzeństwa plus dwoje rodziców, a wszyscy ośmioro jak jeden mąż (już nie wspominając ciotek i wujów…) nie cierpieli serdecznie Mariana, całą zaś winą za jego spaczenie obarczali Warszawę. Marian już w wieku lat trzynastu zdradzał ponadprzeciętne zdolności w uczeniu się i przejawiał nieprzeciętną inteligencję w dziedzinie nauki. Cała jego rodzina zamieszkiwała na wsi, nie hańbiąc się oczywiście robotą. Państwo we dworze, co prawda nie wchodziło już w ich posiadanie czternaście wsi, jak to swego czasu miało miejsce, ale zdołali obronić przed wojenną rozbiórką ponad dwa tysiące hektarów ziemi, z której wciąż czerpali niebagatelne dochody, uprawiając pszenicę, żyto i rzepak. Zatrudniali całą masę ludzi, posiadali całą masę maszyn rolniczych najwyższego kalibru. Gospodarze z nich byli niezrównani, a tym, co pozwoliło im, jak to się mówi, zajść tak wysoko, były nie tylko zdolności do interesów, ale również absolutna solidarność rodu Wlazłów, którą Marian jedyny ośmielił się zerwać. Ukończył wiejską szkółkę (co tradycja to tradycja, żadne z Wlazłów nie skalało się nigdy nauką, czy kontaktami z tak zwaną „inteligencją”) rok przed terminem i nauczyciel stwierdził – „chłopak musi iść na studia, chłopak ma talent!”, natomiast Marian niezmiernie się tym talentem przejął i powiedział sobie, „Tak! Muszę iść na studia! Mam talent!”. Nieporównanie odmienna była jednak reakcja rodziny: „A co to są studia?! Ty chyba żartujesz!”, ale Marian nie żartował. W wieku osiemnastu lat został przyjęty na Uniwersytet Warszawski na wydział biologii i dostał tam stypendium socjalne, po czym w kolejnych latach wciąż otrzymywał stypendia naukowe za jedne z najlepszych wyników w całej uczelni. Rodzina nigdy naprawdę nie przebaczyła mu tej hańby, ale być może jej stosunek do Mariana nie byłby jeszcze tak wrogi, gdyby Marian się ożenił i spłodził siedmiu synów. Marian natomiast ani nie płodził, ani tym bardziej się nie żenił. Z coraz większą pewnością przypuszczać by można, że został obciążony klątwą. Z całego ponad czterystuletniego rodu żigolaków i Casanovów to on właśnie urodził się chłopcem nieśmiałym i wstydliwym. Urody był dla odmiany pierwszej i mnóstwo dziewczyn cicho kochało się w Marianie zarówno w wiejskiej szkółce, jak i na studiach. Przechodził przez kilka niezbyt udanych związków z pięknymi i mądrymi, choć rozpustnymi dziewczętami, nigdy się jednak Marian nie zakochał, a panny nie wytrzymywały z nim dłużej niż rok. Większość ich schadzek inicjowanych było przez same dziewczyny, bądź przez życzliwych kolegów Mariana. Nigdy nic z takiej randki nie wyszło, przynajmniej nie to, czego oczekiwałaby od Mariana rodzina. Godne uwagi, bardziej jednak z powodu tajemniczości samego zajścia niż żeby miało pozostawić jakieś piętno na jego topornej psychice, było zwłaszcza jedno spotkanie Mariana z piękną Sylwią Z. na tylnym siedzeniu jej samochodu. Poza zdolnościami szybkiego uczenia się o bakteriach i grzybach, Marian nie przejawiał innych znaczących talentów takich jak na przykład prowadzenie samochodu. Spotkanie z Sylwią w prawdzie nie było pierwszym jego cielesnym kontaktem z kobietą, było to jednak pierwsze spotkanie, na którym wydarzyło się tak wiele, a z każdą z wcześniejszych swoich partnerek Marian spotykał się nieraz ponownie. Dotychczas schadzki Mariana z dziewczętami ograniczały się do niezbyt z resztą satysfakcjonującego którąkolwiek ze stron seksu. Pierwszy raz przeleciała go dziewczyna w liceum, starsza o dwa lata, kiedy chłopak miał siedemnaście lat. Po jednej z niesamowicie drętwych szkolnych imprez zabrała go do siebie do domu, zaprowadziła do pokoju i kazała zdjąć spodnie. Marian zupełnie w tych sprawach nieuświadomiony, zrobił, co mu kazano i położył się na łóżku. Cały rytuał przeczekał z kamienną miną niczym nieunikniony kataklizm. Dziewczyna kazała mu iść do domu i na tym skończyła się pierwsza przygoda Mariana z seksem. Kolejne nie wyglądały lepiej, kochał się w łóżkach panieńskich wielu ślicznotek, kochał się w kilku miejskich ubikacjach i na łąkach za miastem. Nie zdarzyło się nic zaskakującego aż do spotkania z Sylwią w samochodzie (w którym to miejscu też nie schodził się z dziewczyną po raz pierwszy). Dziewczyna nie wyłączyła silnika, na zewnątrz panowała wyjątkowo mroźna zima, więc nastawiła grzanie w pojeździe na najwyższe obroty. Oboje przesiedli się na tylne siedzenie, bez zbędnych słów, Marian już wiedział, czego od niego oczekują. Dziewczyna w miłosnym uniesieniu wyginała swe ciało nagie i smukłe, celując czubkiem odrzuconej w tył głowy prosto w przednią szybę wozu, jej ramiona kryły się przed Marianem gdzieś za oparciami przednich siedzeń, mógł jednak bez skrępowania obserwować z osobliwym zaciekawieniem (to dobre określenie) jej malutkie i sterczące, piersi skaczące we wszystkie strony. Kochali się tak w najlepsze, czego nie można jednak nazwać spokojnie z uwagi na coraz dziksze okrzyki dziewczyny, kiedy nagle Marian poczuł, że coś się pod nim porusza. Oderwał wzrok od rozbrykanego biustu, dyskretnie zerknął w dół, ostrożnie aby nie przeszkadzać siedzącej na nim okrakiem dziewczynie, ale nic nie spostrzegł, choć niewątpliwie wciąż poruszało się pod nim coś bardzo dużego i przyspieszało wraz z rytmicznie podskakującą panną. Skupiał się przez dłuższą chwilę i kiedy usłyszał ostateczny krzyk Sylwinej rozkoszy doznał olśnienia. Toczyli się wraz z samochodem po wyboistym podłożu zbocza leśnego jaru. Ucieszony ze swego odkrycia chciał się nim natychmiast podzielić z partnerką, ale wtedy poczuł jak jakaś ogromna siła wyrzuca go w przód i jak uderza nosem w rozchylone krocze dziewczyny. Potem stracił przytomność. Ocknąwszy się usłyszał irytujący dźwięk klaksonu i poczuł na twarzy zapach i smak spermy wymieszanej z krwią. Otworzył szerzej oczy, ale wokoło było ciemno i nic nie mógł dostrzec, dopóki nie otworzył drzwi samochodu, czuł jednak, że niesamowicie boli go nos. Zapaliła się mizerna lampka w suficie pokrytym niebieskim pluszem i czerwonymi plamami krwi. Światło lampki wydawało się tak mizerne i złowieszcze, sama ona była bowiem pokryta dużą plamą krzepnącej posoki. Marian nie zorientował się w sytuacji, jeszcze przez około godzinę pozostając w ciężkim szoku. Nie oprzytomniał nawet na tyle, by zdjąć z klaksonu bezwładne, blednące z każdą chwilą udo niedawnej kochanki. Przeszywający dźwięk początkowo wwiercał mu się w mózg jak wiertło wiertarki, po chwili jednak chłopak był w stanie go ignorować. Z ciekawością macał się ostrożnie po nosie, w szoku jednak nie czuł jeszcze prawdziwego bólu, który miał dopiero nadejść. Kiedy przyjechała policja, zawiadomiona zapewne przez kogoś z pobliskich mieszkańców, Marian wciąż siedział na tylnym siedzeniu, wodząc błędnym wzrokiem dookoła, Sylwia natomiast wciąż tkwiła w kompromitującej pozie przerzucona przez rozbitą przednią szybę samochodu, do połowy w środku wozu i do połowy na jego masce bezlitośnie zgniecionej w harmonijkę. Na drzewie pozostawała wciąż wielka czerwona plama: mieszanina krwi i mózgu pięknej dotąd Sylwii Z., niewątpliwie głównej winnej całej tej tragedii. Z tego, co ustaliła policja wątpliwości nie ulegało, że dwoje dzieciaków (bo choć oboje mieli wtedy po dwadzieścia dwa lata, dla policji pozostawali nieoficjalnie dzieciakami, podobnie jak wszyscy młodzi ludzie, którzy przez nieostrożność i młodzieńczą głupotę wpakowali się w jakieś straszne kłopoty) uprawiało seks na tylnym siedzeniu samochodu i że dziewczyna musiała niechcący zwolnić zaciągnięty ręczny hamulec, samochód natomiast nie był na biegu i w rezultacie stoczył się po zboczu, uderzając w drzewo. Marian do dnia dzisiejszego nie wie na pewno, co stało się tamtego wieczoru, ani go to specjalnie nie interesuje, zaś złamany nos zrósł mu się całkiem nieźle, pozostawiając jednak po sobie niewielki garb przy nasadzie. Przyznać należy, że szok, jakiego doznał na skutek wypadku nie był dla niego nowością. Jak można przypuszczać, całe życie Mariana to życie w jednym wielkim, niekończącym się szoku z wiecznym zdziwieniem na twarzy i wieczna nieświadomość, co się właściwie dzieje dookoła. Marian nie był człowiekiem sentymentalnym. Nie poruszyła go śmierć Sylwii Z. (prawdopodobnie nie zupełnie zdawał sobie sprawę z tego zgonu), podobnie jak nie poruszyła go śmierć własnych rodziców. Mniej wprawdzie tragiczna, bo całkiem naturalna śmierć ze starości we własnym wielkim małżeńskim łożu we własnym rodzinnym domu pośrodku własnej rodowej wsi, albowiem trzon rodziny Wlazłów nigdy nie wyprowadził się z tej chlubnej niesamowicie, zapomnianej przez Boga i Diabła wioski na wschodzie Rzeczypospolitej. Marian powiadomiony o śmierci rodziców zjawił się w opuszczonych przed laty rodzinnych stronach, wycałował i wyściskał całą liczną rodzinę, wszystkich po kolei, nikogo nie pomijając, (jako że wszyscy bez wyjątku zjawili się na pogrzebie i stypie) najadł się i napił do syta, poczym dnia następnego po stypie wesołej jak wesele wrócił do swej małej, ulubionej kawalerki w centrum stolicy. Żył z dnia na dzień, żywiąc się bułkami z mielonką i piwem. Pracował w laboratorium, gdzie za marne grosze asystował przy rozlicznych eksperymentach. Nie żeby go nie było stać na więcej, bo było go stać! Wiedzę miał większą niż niejeden pożal się Boże warszawski naukowiec, zwłaszcza w tym podrzędnym pożal się Boże laboratorium, tyle, że Marian za wyjątkiem okresu, kiedy zmotywowany przez wiejskiego nauczyciela postanowił podjąć studia, nigdy nie był człowiekiem ambitnym. Pozytywną stroną tego medalu było zaś to, że wszyscy Mariana lubili. Bo kto by nie lubił, skoro nie wadzi, nie mądrzy się i znacznie, naprawdę znacznie pomocny jest w robocie, za którą to ty, a nie on dostaniesz całą właściwą zapłatę? Wszyscy lubili Mariana. To, że był tak okrutnie lubiany owocowało z kolei tym, że zapraszany był do wielu zacnych towarzystw, na wiele zacnych bankietów i przyjęć z okazji ukończenia projektu badań i tym podobnych dupereli. Przy takich okazjach koledzy z laboratorium zawsze lubili go mieć przy sobie. Marian co prawda nigdy nie miał pojęcia, co dzieje się aktualnie w lokalnej, czy krajowej polityce, o światowej już nie wspominając, zawsze jednak był w temacie, jeśli chodziło o bakterie i grzyby. Z tym z kolei przeciętny warszawski biolog miewał nie rzadko problemy. Któż bowiem przy zdrowych zmysłach myślałby o grzybicy pomidorów, znalazłszy się na wielkiej scenie lokalnej polityki warszawskiego świata nauki? Ukryć się nie da, że siedząc w skórzanym obrotowym fotelu przy biurku polerowanym nie raz welurowymi spódniczkami pań sekretarek zarabia się nieporównanie więcej niż na zimnym, metalowym stołku przy mikroskopie, a i spódniczki przybierają tutaj atrakcyjniejsze kształty i przyjemniejsze w dotyku faktury. Było o co walczyć w politycznym wyścigu szczurów i co sprytniejsi naukowcy wiedzieli o tym doskonale. Marian był, można powiedzieć – człowiekiem od bakterii i grzybów. Marian ratował warszawską bakteriologię przed kompromitacją, udzielając więcej niż wyczerpujących odpowiedzi kiedy zapadała świdrująca uszy cisza na dźwięk słów streptococcus faecalis i jasne jest, że była to sytuacja, w której najwięcej miał do powiedzenia. O bakteriach i grzybach Marian wiedział wszystko, trochę go być może nawet pasjonowały (o ile można powiedzieć, że cokolwiek pasjonowało Mariana) gdy zatem zdarzyło się, że któryś z co bardziej kompetentnych w swej profesji zagranicznych gości bankietu zechciał z kimś skonsultować swoje wyniki badań, niezmiennie odsyłany był do „mojego asystenta, chłopak jest młody, niech wykaże się wiedzą, daj się dzieciakowi popisać” i Marian w takich momentach wygłaszał niekończące się monologi (a nie jest to przesadą, gdyby w którymś momencie kolega po fachu nie przerwał Marianowi, mogłoby się okazać, że nie przestanie mówić do końca wieczoru, a może nawet nigdy). Największą natomiast zaletą takiego asystenta pod ręką było to, że nie wiązał się z żadnym ryzykiem. Nawet, gdyby ktoś zaproponował mu przez przypadek ciepłą posadkę na samym początku kolejki do fotela dyrektorskiego, najprawdopodobniej w najwyższym zdumieniu odmówiłby słowami w stylu: „biuro? A co z laboratorium? Bakterie potrzebują mnie bardziej niż sekretarka”. Bywał zatem w towarzystwie, opijał się szampanem i najadał do syta, traktując bankiety jak najlepszą okazję, by napchać się jedzeniem „z wyższej półki”, jak sam je sobie w duchu nazywał. Kontrast kieliszka szampana i plasterka wędzonego łososia do szklanki piwa i puszki mielonki był ogromny, toteż Marian bardzo lubił przyjęcia, a jak twierdził – ciągle go zaskakiwały. Wystarczyło bowiem, aby raz ułożono łososia na talerzu płasko z pół-plasterkiem cytryny, a kolejnym już zwiniętego w koreczek, przebitego wykałaczką, aby Marian czuł się zaskoczony i zaaferowany. Po prostu mielonka to zawsze taka sama mielonka… Nie licząc jednak takich okazjonalnych wizyt na przyjęciach i bankietach, życie Mariana toczyło się spokojnie i leniwie jak drogowy walec. Co by się nie działo, działo się na zewnątrz. W wewnętrznym świecie Mariana panowały odwieczny ład i harmonia. Nic nie było w stanie zakłócić jego fizyczno-psychicznej równowagi, nawet coś tak emocjonującego jak światowej klasy odkrycie w dziedzinie biologii! Można przypuszczać, że jakieś nadnormalne siły rządzące wewnętrznym światem Mariana odepchnęły od niego tę nieprawdopodobną możliwość. Otóż pewnego całkiem niepozornego dnia, w którym to jak co rano pożywił się kanapką z mielonką, Marian jak zwykle wyszedł do laboratorium. Ale skowronki już wiedziały, że coś się może wydarzyć. Skowronki śpiewały tego dnia wyjątkowo pięknie i to w centrum stolicy! Skąd się tu wzięły – nie wiadomo, po co śpiewały – Bóg raczy wiedzieć i czy śpiewały w ogóle – przeciętny Warszawiak też nie byłby w stanie stwierdzić, bowiem umysł przeciętnego człowieka znaki tak irracjonalne zawsze ignoruje. A niesłusznie! Bo gdyby choć jedna osoba usłyszała ptasie śpiewy tego poranka, już by wiedziała, że należy być bardzo czujnym i ostrożnym – bo to może być dzień przełomowy. Dość, że ptaki są zawsze spychane do rynsztoków życia miejskiego (czego niewątpliwie najlepszym przykładem są same gołębie) i że rewolucja biologiczna nikomu w Warszawie nie zaprzątała głowy. Marian wszedł do laboratorium i jak zwykle usiadł przy swoim miejscu pracy. Miał swój mikroskop i swoje próbki organiczne, miał swoje notatki i swoje pocztówki urodzinowe. Lubił urodzinowe pocztówki, a ponieważ nigdy ich od nikogo nie dostawał, kupował je sobie i wypisywał samodzielnie. Żeby było jeszcze zabawniej, wypisywał je nie tylko na własne urodziny. Życzył sobie zdrowia i pomyślności w urodziny babki, ciotki, kuzynki, szefa i każdego współpracownika z laboratorium. Pocztówki Mariana zajmowały w szufladzie trzykrotnie większą powierzchnię niźli notatki z badań. Teczki z notatkami, owszem pokaźnych rozmiarów i godne podziwu również zajmowały powierzchnie przeogromne, tyle że rozkładała się ona w miarę równomiernie na szuflady jego kolegów. Pożyczali, nie oddawali, ale Marian charakteryzował się nie tylko dobrym sercem, lecz również żenującą ignorancją i nieokreślonym zaufaniem wobec współpracowników laboratorium. Jak już było wspomniane – Mariana wszyscy lubili. Zaczęło się prozaicznie: Marian szukał notatek. Chciał odświeżyć jedno ze starszych badań nad jakąś wyjątkowo nieciekawą bakterią, powodującą jakąś tym bardziej nieciekawą i wyjątkowo obrzydliwą chorobę u konika polnego. Marian szukał, ale nie znalazł, pomyślał więc, że ktoś pożyczył. Zdarza się – pamięć ludzka jest zawodna – zapomniał oddać. Wnioski takie wyciągnął Marian dopiero po opróżnieniu zawartości szuflady, kiedy to cała ona znajdowała się już w nieładzie na biurku obok mikroskopu i pojemniczka z różnymi dziwnymi próbkami organicznymi (zapytany, jakie próbki badał tego poranka, mógłby rozwinąć odpowiedź do rozmiarów dwuletniego cyklu wykładów uniwersyteckich, z tego też względu lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli zostaną one po prostu próbkami organicznymi). Próbując upchnąć papierzyska z powrotem w szufladzie, Marian potrącił butelkę z okropnie zanieczyszczonym płynem pełnym białej zawiesiny, która z kolei potrącając pojemniczek z próbkami runęła na podłogę. W przestrachu nasz bohater wypuścił z rąk wszystkie trzymane dotąd pocztówki, które także wylądowały na podłodze, w kałuży rozlanego płynu pośród rozbitego szkła i próbek organicznych. Zaczęło się dziać coś dziwnego. Marian – urodzony naukowiec – znieruchomiał w jednej chwili, obserwując bacznie sytuację. Komórki bakterii z białej zawiesiny mnożyły się w zaskakującym tempie na pożywce z celulozy papieru pocztówkowego, tuszu i substancji organicznych. Marian – urodzony kretyn – złapał czym prędzej cały bałagan i zanim do głosu doszły bardziej inteligentne komórki jego mózgu, spuścił wszystko razem w klozecie. Wykonał głupotę podwójną, bowiem nie dość, że usunął być może największe dotychczas odkrycie warszawskich uczonych w zakresie biologii, to jeszcze przyczynił się do totalnego zapchania całej sieci kanalizacyjnej swego laboratorium. Wkrótce w innych pomieszczeniach badawczych spuszczane w klozetach i umywalkach zlewki z pięknym, różowym, zielonym, czy purpurowym bulgotem powracały wiernie do próbujących je upłynnić naukowców. Marian – urodzony pechowiec – został natychmiast zdemaskowany jako sprawca katastrofy i zmuszony oddać dwie swoje kolejne pensje na przepchanie sieci kanalizacyjnej laboratorium. A skowronki ostrzegały – to nie będzie zwykły dzień. Bo zdarzyć się miało jeszcze wiele. Była dopiero dwunasta w południe, kiedy Marian siedział przygnębiony przy swym mikroskopie i obserwował bakterie ecoli mnożące się w najlepsze na pożywce z laktozy. Patrzył w nie tępo, podpierając leniwie głowę na dłoni tak, że skóra z policzka marszczyła mu się smętnie pod okiem, przymykając je w trzech czwartych. Niezwykle smutny i żałosny był to widok, tym bardziej, że Marian nie był osobą, która poddawałaby się jakimkolwiek emocjom nawet w najcięższych życiowych sytuacjach. Weźmy chociażby taką Sylwię Z., zmarłą tragicznie na jego oczach po burzliwym z nim stosunku. Nie zastanowił się nawet w jaki sposób doszło do wypadku, ani w głowie mu było pytać, a pierwsze jego słowa po przybyciu policji brzmiały: „przepraszam, czy pan może ten klakson wyłączyć? On mi wprawdzie specjalnie nie przeszkadza, ale jest noc, a tu ludzie mieszkają. Nos mnie boli.”. I nawet, jeżeli policyjny psycholog uznał wypowiedź Mariana za szok powypadkowy, można śmiało nazwać go po prostu nieczuła bestią. Nigdy po tym dniu nie zainteresował się, gdzie podziała się piękna i seksowna Sylwia Z. Teraz jednak, spoglądając smętnie w mnożące się rozkosznie bakterie, Marian pozwolił się porwać filozofii egzystencjalnej i niezaprzeczalnie odczuwał smutek. W jednej chwili zapragnął stać się bakterią. Ogarnięty nagłą, niepohamowaną melancholią, wpatrywał się w drobne żyjątka i rozmyślał nad sobą, nad swoim życiem, nad rodziną i nad nazwiskiem. Faktem jest, że napadają nas wszystkich takie rozczulenia w najmniej oczekiwanych momentach i jesteśmy wtedy zupełnie sami, nie przygotowani na walkę z mądrością wszechświata. „Gdyby nie wlazło, to wszystko byłoby inaczej!” – myślał więc nieszczęśliwy Marian, z trudem powstrzymując łzy. – „Co to za życie?! Kto ja, co ja w ogóle jestem?!”. Po chwili już płakał jak dziecko, a jego łzy płynęły strumieniem na mikroskop, na blat stolika i na Bogu ducha winne bakterie ecoli. Marian załamał się pierwszy raz w życiu, pierwszy raz w życiu czuł, że wszystko jest nie tak i że życie powinno być czymś więcej, cokolwiek to miało oznaczać. Pierwsza chandra w życiu Mariana w wieku lat dwudziestu siedmiu okazała się głęboka i irracjonalna. Siedział nad mikroskopem w podrzędnym warszawskim laboratorium i płakał. Okazała się ta chandra jednocześnie szalenie znacząca nie tylko dla jego dziwacznego życia, ale również dla serca i duszy innej niewinnej i słodkiej istotki. Moment był jak by nie patrzeć wybitny dla wielkiego i niepowtarzalnego wejścia panny Duni! Panna Dunia, kobieta mądra choć nie zupełnie piękna, całkiem nawet przeciętna i jedna z wielu tutejszych laborantek cichutko kochała się w Marianie. Połykała łezki, gdy bez reakcji mijał ją w korytarzu, gdy milczał jak przynosiła kawę (tylko sypana, dwie i pół łyżeczki cukru, zawsze śmietanka, broń Boże z mlekiem! Wyrecytowałaby te instrukcje obudzona w środku nocy!). Wzdychała cichutko w swoim małym pokoiku, przy wielkim szarym mikroskopie. Panna Dunia była kobietką malutką, wszelkie sprzęty laboratoryjne wobec niej były wielkie. Pozostawała jednocześnie niezauważona i ignorowana przez cały personel laboratorium, w niczym to jednak nie umniejszało jej smutnej, nieodwzajemnionej miłości do Mariana Wlazło. Marian w oczach Duni stał się ideałem odkąd tylko pojawił się w placówce. Dunia trafiła do laboratorium pół roku wcześniej i była ogólnie zorientowana w prawach, jakie nim rządziły. Wiedziała, gdzie zrobić kawę, gdzie odebrać wyprane fartuchy, umyć filiżanki, a nawet dokąd udają się starsi laboranci prowadzący praktyki wydziału biologii z najbardziej urodziwymi studentkami Uniwersytetu Warszawskiego w celach „wypisywania zaliczeń”. Żegnała ich nieraz pogardliwym prychnięciem i odprowadzała wściekłym spojrzeniem do malutkiej klitki starego zgrzybiałego ciecia laboratorium, który zawsze miał wolne w poniedziałki. Dodać należy, że Dunia wszystkie swoje zajęcia na studiach zaliczyła uczciwie, a dziewczętami pracującymi na ocenę przy pomocy niższych partii ciała niż głowa miała w zwyczaju otwarcie pogardzać. Czymś o wiele wznioślejszym naturalnie miały być schadzki ze studentami dla czystej przyjemności i wizyty w gabinecie szefa, bo przecież jest jego pracownicą… ale Dunia nie lubiła o tym mówić. /ciąg dalszy z przyczyn technicznych jest w drugiej części, ale jest to JEDNO i to samo opowiadanie, pozdrawiam/ Za 144 godziny będzie kolejna część, ależ mnie irytują te ograniczenia... ;)
-
Mmm... co Ty robisz z tymi literkami? Tego naprawdę nie można przestać czytać. Ja bardzo proszę o więcej! To jest wspaniałe :) skojarzył mi się Leonard Cohen "I'm your man", znasz? "If you want a lover I'll do anything you ask me to..." i tak dalej...
-
eee no fajne :) wciągnęło, naprawdę wciągnęło, siedziałam i czytałam. Bardzo lekko napisany tekst, cudownie się czyta, to się właściwie samo czyta po prostu :) technicznie to ja się specjalnie nie znam, ale jeśli się tak dobrze czyta to jest chyba w porządku, nie rzucił mi się w oczy żaden większy błąd, bardzo chciałabym przeczytać całość, jest zadziwiająco wciągające!!! mimo, że nie znoszę myśliwych ;) pozdrawiam serdecznie, czekam na całość, gratuluje, bo styl jest naprawdę super i zapraszam do siebie! :)
-
wprowadziłam poprawki, pozdrawiam
-
dzięki za cenne uwagi, jak będe miała czas, to będe pracować nad tym tekstem technicznie. wiem, że ma sporo niedociągnięć. pozdrawiam, jeszcze raz dzięki :)
-
a no proszę, bardzo pomysłowo w takich warunkach :) fajny konkurs, wyniki już były? jeśli nie, to życze powodzenia, naprawdę super :) pozdrawiam
-
Dziennik toksyczny
Brygida Konia odpowiedział(a) na Sanestis_Hombre utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I to jest trochę niepokojące, ale będę sie starać :) -
Dziennik toksyczny
Brygida Konia odpowiedział(a) na Sanestis_Hombre utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
A więc to rzeczywisty dziennik? Hmm ciekawiej :) Myślę, że spróbuj pisać bardziej otwarcie. Bo ja czytając miałam wrażenie, że nie wszystko chcesz powiedzieć i nie chodzi o jakieś wstydliwe fakty, bo tego raczej nie ukrywasz :) chodzi tak jakby o to, że nie chcesz napisać zbyt prosto, bo będzie nudno, ale w takim wypadku właśnie wychodzi niezrozumiale, też tak kiedyś pisałam. Tak mi się wydaje, bardziej otwarcie i może stawiając siebie na miejscu czytelnika? tylko z kolei żeby nie zatracić tego specyficznego stylu... trudne zadanie masz ;) bo styl jest super, bardzo indywidualny. tak mi się wydaje. co do gór - owszem, jest zdanie - postanowiłem pojechać w góry zdobyć Złoty Róg i piękne Góralki (parafrazując ;) ) ale łatwo je przeoczyć tak jak ja go nie załapałam za pierwszym razem. jest ok, tylko może to zdanie skrócić? powiedzieć bardziej rzeczowo gdzie i po co teraz jedziesz? dodać informację, że oficjalnie finał konkursu miał się odbyć w górach? tak żeby jasne to było :) oczywiście Ty tutaj jesteś Master and Commander, więc zrobisz jak uważasz ;) i Jurija żal, że tak znikł. faaajny był... napisz coś o Juriju, jakiś nowy tekst :> -
dzięki Ci za te szczególiki :) * z tym magicznym to się zgadzam * "z syreną wytatuowaną na ramieniu"? ok? bo jakoś mi się wydaje, że "syrena" nie powinna być na końcu... * o fryzurce - wiem, że sie łamie... "uwielbiają takich chłopaczków i takie fryzurki"? * czemu nie młodzieńczą cerą? myślę, że to jest ok * "potem po prostu usiadł" - chciałam podkreślić, że się Johnym nie przejął, nic specjalnego nie zrobił, "po prostu" usiadł. * "gładko skotłowany" wyjęłaś z kontekstu :) "po czym ułożył gładko skotłowany koc i poprawił poduszkę" on ułożył gładko ten koc, ktory był skotłowany wcześniej ;) wiem, że to dziwnie brzmi w tym zdaniu, ale cóż ja mogę? może potem zastanowię się jak to przeredagować żeby zgrabniej brzmiało. * wlosy matki miały zrobić z niej artystkę przynajmniej mi się takie włosy z artystkami-malarkami kojarzą, ale tam faktycznie coś trzeba pozmieniać. * z ta matką w ogóle trzeba coś zrobić :P straszna płaksa tak na marginesie ;) * a to jest ważne, że te żony były wierne :) * o gafa z krynoliną, bo mnie się wydawało, że to chodzi o materiał z którego jest zrobiona ta spódnica... gafa, zmieni się (cieszę się, że zwróciłaś mi na to uwagę!) * z tym nastrojem jakoś mi pasuje, chyba jest ok... * zdecydowanie brzegi dekoltu, racja * hmm... a na które lata to wygląda tak w ogóle? poza tym pamiętaj, że była kurtyzaną, ja sobie wyobrażałam takie majteczki jak u dziewczyn od cancana coś jak moulin rouge, to był XIX wiek. bo coś nie chce mi się wierzyć, żeby prostytutki w Amsterdamie chodziły w białych pantalonach... ale ja wiem... Bić nie będe, olewać konstruktywnej krytyki tyż nie mam w zwyczaju, toteż serdecznie jeszcze raz dziękuję! A dlaczego słoń płacze? Szkoda slonia, niech nie płacze... Buźki :)
-
hihi śmiszne, podoba mi się :) i kompetentnie (jak na moją skromną wiedzę) opisana praca psychiatrów, a to się chwali. Masz coś wspólnego z psychiatrią, tudzież psychologią? naprawdę fajny tekst, pozdrawiam serdecznie! rzepiszniak... hihi :)
-
bardzo bardzo dziękuję za tak pozytywną opinię!
-
Dziennik toksyczny
Brygida Konia odpowiedział(a) na Sanestis_Hombre utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Witam, w stylu jest coś ciekawego, ale nie moja tematyka i przyznam, że nie bardzo załapałam, o co generalnie chodzi? Jakieś wyrwane z kontekstu wydarzenia, brakuje mi linearności, ja lubię linearność. Nie załapałam ani skąd się wziął, ani gdzie się podział Jurij, skąd bohater wziął się u górali, w ogóle bohater jest bardzo nijaki. Nie ma swojego życia, nie ma swojej przeszłości, swojego charakteru... to wszystko jakieś płytkie... i te opisy erotyczne też jakoś z głupia franc... tak jak mówię: w stylu jest coś ciekawego, tylko uważam, że powinieneś pisać bardziej jasno, bo ja bym chciała zrozumiec ten tekst :) i powinieneś zbudować postać, pozwolić czytelnikowi poznac tego człowieka, powiedzieć coś o nim, bo ja np. nie mam pojęcia, kto to jest. Tam coś w jednej linijce coś niby można podłapać, ale moim zdaniem to za mało. Wiesz, jeżeli ktoś lubi takie enigmatyczne teksty, szerokie pole interpretacji i tak dalej, to myślę, że ok. Ale ja lubię jak jest klarownie i wiem o co chodzi. Bo na przykład ani mnie nie wzrusza, ani nie podnieca tekst, w którym zamiast się skupiać stricte na wypowiedzi zastanawiam się, o co chodzi i po co to czytam. Najbardziej podobało mi się to: "Jak na dobry początek… Nie nogawkę! Jurij! Kurwa, patrz jak ja wyglądam." - jedyne naprawdę naturalne zdanie, w którym wiadomo o co chodzi, które bardzo obrazowo coś opisuje, że mogę sobie tego Jurija wyobrazić nieszczesnego i z którego się naprawdę zaśmiałam :) w ogóle Jurij jest najfajniejszą postacią... najbardziej naturalną, moim zdaniem. Poza tym fajnych metafor używasz. Niektóre są naprawdę fajne. "Piłem szybko rozkoszując się lodowatą cieczą, która subtelnie oplatała wnętrzności arktycznym tchnieniem chmielowego geniuszu. " - to an przykład. Chociaż też nie wiem, czy nie jest zbyt poetyckie jak na prozę... ale oczywiście proza różne postacie rpzybiera, te metaforki są fajne. Chyba się za bardzo rozpisałam... ogólnie jest w porządku jeśli chodzi o styl, ale nie ma żadnej konstrukcji i nie wiadomo o co chodzi. Tak to odebrałam. Pozdrawiam serdecznie! Potwierdzam: Biały Dunajec fajne miejsce, byłam tam kilka razy ;)