
wampirka
Użytkownicy-
Postów
108 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez wampirka
-
Mężczyzna w delegacji.
wampirka odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nie lubię rozróżnienia na twórczość "męską" i "kobiecą", bo mężczyźni potrafią pięknie pisać o emocjach a kobiety też potrafią tworzyć dobre, mocne teksty, a nie tylko rozmytą "prozę poetycką"... Ale tu mi się nasuwa skojarzenie, że to jest takie typowo "męskie". Szczególnie ta homofobia:). Od razu rzygać musiał bohater... A przecież ten biedny Dymerski też ma swoje uczucia!:-) W dodatku on temu Krzysztofowi pięknie miłość wyznał, a nie od razu chciał obciągać (jestem po lekturze Witkowskiego, więc proszę się nie dziwić za skojarzenie)... Ale bynajmniej to nie są zarzuty! Raczej takie przemyślenia pół żartem:). Tekst jest świetnie napisany, oby więcej tu było takich. Pozdrawiam serdecznie. -
Dni i noce Marianny P. cz. II
wampirka odpowiedział(a) na Barbara_Pięta utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Powiem szczerze, że pierwsza "Marianna" niezbyt mi się podobała. Afera szpiegowska w polskich warunkach, takie wydumane mi sie to wydało... Ale było tego za mało, wszystko zależało od tego, jak się to rozwinie. A część II mnie zaskoczyła bardzo pozytywnie:) Okazało się że cały ten świat jest umowny, wkradło się tam trochę absurdu i humoru, jest tam ironia, dystans, więc w sumie wszystko dozwolone! Może ten pomysł z wprowadzeniem autorki-Boga nie jest całkiem oryginalny, ale co tam. Teraz naprawdę jestem ciekawa dalszych losów Marianny. -
Ten gościu był chyba po absyncie:-) Dobry tekst, bez żadnych zgrzytów, taki krótki absurdalny wycinek naszej polskiej rzeczywistości. Możesz spoko włączyć do nowego zbiorku:) A może wysłać do jakiegoś literackiego pisemka?
-
Basiu, Julio, dziękuję:) "Niż tam pojechał" zmienię na "zanim", masz tutaj Julio rację. Co do wulgaryzmów, mnie one w tekstach (cudzych/moich) nie rażą, o ile oczywiście spełniają jakiś cel. Tutaj jak sądzę pasują do stylistyki tekstu, która jest przecież trochę taka "ludowa", a język ludowy raczej nigdy od dosadności nie stroni. Ale jeszcze o tym pomyślę...
-
Dzięki Natalio, bardzo sobie cenię twoje komentarze:) Błąd już poprawiony. A część druga na warsztacie:)
-
Dzięki Ash... Tak pomyślałam, że w końcu ja też coś wkleję do "Z"... Pozdr.
-
` Była kiedyś wiedźma, która sprzedawała krem sercowy. Krem był bardzo skuteczny, nie znalazło się jeszcze tak złamane serce, którego by nie uleczył. Wiedźma żyła w lesie, na obrzeżach małej wioski Pasłęka w powiacie chojnickim, do której prowadziła tylko jedna wąska nieasfaltowana droga. W latach siedemdziesiątych utrzymywała się praktycznie tylko ze sprzedaży kremu sercowego, bo ludzie sobie samochody pokupowali, do miasta do lekarza jeździli, do rodzących też już w wiosce nikt baby nie potrzebował. Wiedźma była wiekowa, miała tyle lat, że najstarsi ludzie nie pamiętali, kiedy przyszła do wioski. Zdało się, że była tu od zawsze, i że zawsze była stara. Była nieduża, przygarbiona, zmarszczona jak porzucone jabłko. Włosy nosiła długie i rozpuszczone, a nie jak Pan Bóg starym babciom przykazał, związane z tyłu w węzełek. Jedynie to zresztą odróżniało ją od normalnych starszych wieśniaczek, bo ani brudna nie była, ani kota czarnego nie trzymała, ani nie pluła na ludzi i (zazwyczaj) nie rzucała uroków. Była dobrą wiedźmą. Mieszkańcy Pasłęki dawno się już do niej przyzwyczaili - była jak ta stara grusza przy drodze, niemal niezauważalna, ale czasami przydatna. Na swój sposób odczuwali nawet coś w rodzaju dumy, bo w końcu najprawdopodobniej była ostatnią wiedźmą w Polsce, a już na pewno jedyną, posiadającą skuteczny krem sercowy. Swego czasu stała się pasłęcka wiedźma nawet dość sławna. Ludzie się do niej z całego kraju zjeżdżali, pielgrzymki szły do Pasłęki jak do Częstochowy. Wielu chciało porady, wielu wróżenia albo ziół na nocne zmory, ale zdecydowana większość przychodziła właśnie po krem sercowy. I żaden nie wyszedł z jej chałupy rozczarowany. Wszyscy sobie ten krem chwalili. Rany przestawały boleć, samobójcze myśli szły się do piekła grzać, obraz jeszcze przed chwilą tak drogiej istoty rozmywał się w czeluściach niepamięci. I już taki nieszczęśliwie zakochany zaczynał się uśmiechać, żarty sobie nawet ze swojej wcześniejszej choroby stroił, ochoczo i z nową energią wracał do pracy, żenił się z porządną i pracowitą dziewczyną, dzieci miał, potem wnuki, umierał zadowolony i spokojny. Wielu mówiło, że wiedźma jest święta i dokonuje cudów. Prawdą było, że nigdy nie zapomniała się przed zabiegiem pomodlić, ale imię Pana Jezusa i Matki Najświętszej mieszała z jakimiś innymi dziwacznymi nazwami, więc nie wiadomo, czy to czasem wszystko pogańskie nie było. Najstarsze babcie z Pasłęki pamiętały, że kiedy były dziećmi, do wiedźmy na koniu przyjeżdżał sam pan dziedzic. Kilka razy w tygodniu nawet. Na początku nikt się nie dziwił, że pan szuka pomocy w chałupie czarownicy, bo wszyscy widzieli, jak cierpi. Żona mu na suchoty zmarła, do Włoch ją woził, do Szwajcarii, do wód różnych, nic nie pomogło. Potem się otruć próbował, ledwo go pan doktor z Chojnic odratował. I wtedy kucharka Aniela się odważyła, do pokojów pańskich zapukała i tak powiada: jest panoczku wiedźma taka w lesie, u Pasłęki, niedaleko, krem sercowy najlepszy na świecie robi. Idźcie do niej panoczku, jak ona wam nie pomoże, to tylko przeżegnać się i na śmierć czekać. Dziedzic nie miał nic do stracenia, posłuchał, poszedł i już po pierwszej wizycie był jak nowo narodzony. Ale chodzić do leśnej chałupy nie przestał. Powiadali ludzie, że złota wiedźmie nawiózł, biżuterię żony jej dał, zadłużył się nawet i pola sprzedawał, żeby miał czym płacić. Jednym słowem uzależnił się biedaczek od cudownego kremu. Już nawet na zimę do Paryża nie jeździł. Po parę godzin dziennie siedział w chacie starej. Co tam robił - nie wiadomo. Oczywiście chodziły różne plotki, ale wiedźma juz wtedy była stara i brzydka, brodawki miała na twarzy, zęby trzy na krzyż, gdzieżby pan dziedzic te sprawy z nią przeprowadzał, to na pewno nie. Więc co? Nikt nie wiedział, dość, że kiedy wielka wojna przyszła, a dziedzic za granicę uciekł, wziął ze sobą wielką beczkę kremu sercowego. Na parę lat mu podobno starczyła. Potem, kiedy zapas się skończył, gdzieś w tej Ameryce w przytułku umarł. Jednym słowem: bez kremu sercowego ani rusz. Wielu też innych potrzebujących do wiedźmy przez te wszystkie lata naprzychodziło. Raz ojciec jeden z dwoma synami przywiózł chorą córkę, co się powiesić chciała. Bo jakiś młody włóczykij dziecko jej zrobił, a potem słuch po nim zaginął. Z brzuchem dziewczynę do baby związaną przywieźli na drabiniastym wozie. Wiedźma ją do środka zanieść kazała, potem wszystkich wygnała precz i sama się z dziewuchą w chacie zamknęła. Minął dzień, nic. Ojciec wali pięściami w drzwi, wiedźma wściekła otwiera i każe mu na piwo do gospody iść. Ojciec i bracia nieszczęsnej posłuchali, całą noc pili, rano idą do baby. Ta jeszcze bardziej zezłoszczona, że tacy niecierpliwi, ona nie gotowa. Mają iść do diabła. No to sobie, chcąc nie chcąc, u chłopa jednego kwaterę załatwić musieli. Tydzień cały wiedźma z dziewczyną w chacie siedziała, w końcu chłopaka głupiego, co go miała do kóz, po ojca i braci posłała. Przyszli, patrzą, dziewczyna wychodzi uśmiechnięta, bez brzucha, wesoła. Od razu zagaduje, żarty sobie robi, że bracia i pan tata tacy skacowani, niewyspani, zarośnięci. Pytają ją, co się w chacie działo, ona, że nie pamięta. No to zapłacili wiedźmie sto rubli, jak było uzgodnione, na wóz wsiedli, i pojechali. Za trzy tygodnie wesele miała dziewucha z zamożnym rzeźnikiem. O bogactwie wiedźmy też niestworzone historie po ludziach chodziły. Że ma w piwnicy beczki złota i pieniędzy. Że ma tam jakieś floreny, gwinee, dinary i inne cudzoziemskie monety ze szczerego złota. Że na tym śpi, no bo przecież nic nie wydaje. Nikt jej nigdy nie widział, żeby do miasta po zakupy jechała. Chowała kozy, sadziła kartofle, z tego żyła. No a ludzie też często zamiast zapłaty a to kurę przynieśli, a to gęś wypasioną, a to worek mąki. Czasem i kawałek czarnej tafty, z czego sobie wiedźma spódnice szyła. Nic nie wydawała. Nic dziwnego więc, że wielu marzyło, żeby jej co ukraść. Raz się na to paru młodych skusiło, pieniędzy nie mieli, bo ojcowie dusigrosze straszne, a bez pieniędzy nawet z dziewczyną na zabawie nie potańcujesz. Bali się oczywiście, bo choć wiedźma nigdy nikomu nie ukrzywdziła, to w jej wielką moc wszyscy starsi w wiosce wierzyli. Ale chłopcy sami siebie nawzajem przekonywali, że to bzdury, babskie gadanie takie i owakie. I umówili się, w nocy przez okna ze swych domów powyskakiwali, podkradli się cicho pod leśną chatę. Chcieli starą związać, do piwniczki się dostać, kieszenie pieniędzmi wypchać i w nogi. Jeden z nich w skrytości ducha, bo był zakochany w pańskiej córce, kremu sercowego też chciał troszeczkę podwędzić. Trzech ich było. Normalnych, może trochę dzikich chłopaków. Tacy przynajmniej byli, kiedy wieczorem do chałupy starej weszli. Bo jak rano wyszli, nikt ich już nie poznał. Żaden z nich słowa nie powiedział o tym, co się wydarzyło w chacie. Milczeli jak zaklęci. Tylko siwe włosy w ich młodych czuprynach świadczyły, że ta przygoda poznaczyła ich na całe życie. Zakochany wkótce się we stawie utopił. Nikt się temu nie dziwił, a nawet niektórzy odetchnęli z ulgą, bo przynajmniej swe cierpienia ukończył. Pozostali nigdy się nie ożenili, żyli sami, wiejskie pijaki się z nich zrobiły. Tak się wiedźma zemściła. Za sanacji przybył raz do Pasłęki nowy ksiądz. Dawny proboszcz, staruszek spokojny i dobrotliwy, umarł na zawał. Na pogrzebie i wiedźma była, bo starego całkiem miała rada. Za to nowy, jak się tylko dowiedział, że ludzie po krem sercowy do jakiejś czarownicy chodzą, zaczął grzmieć z ambony, podburzać, prześladować. Wcześniej to wiedźma do kościoła w każdą niedzielę chodziła. Niczym się w tłumie nie wyróżniała, włosy sobie przyczesała, chustka na głowie, ot, zwykła starowinka. Tyle tylko, że się jej z szacunkiem ludzie kłaniali, z większym nawet niż proboszczowi, miejsce jej zaraz w ławce robili, z drogi schodzili z respektem. Po pogrzebie wiedźma, jak zwykle w niedzielę, do domu bożego się wybrała, ubrana jak zawsze: różaniec w ręce, na szyi amulety, a na nogach trepy. Ale nowy ksiądz już był poinfomowany co i jak, przy kazaniu ją palcem wskazał, że niby jak się swych brudnych i diabelskich praktyk nie wyzbędzie, do spowiedzi nie pójdzie i się kajać za grzechy nie będzie, ma z kościoła wyjść i miejsca świętego nie profanować. I tak wiedźma musiała przez cały kościół pełny ludzi przemaszerować. Pod laską jeszcze wtedy nie chodziła, ale już trochę kulała. Tylko stukanie jej trepów było słychać. Ludzie głowami kręcili, gadali o tym wydarzeniu aż do zimy i tylko czekali, jak wiedźma tę zniewagę pomści. Czekać długo nie musieli. Nowy ksiądz się zakochał. Była w wiosce dziewucha jedna, co każdemu dupy dawała za kawałek chleba. Nikt nie wiedział skąd przyszła. Spała chyba w lesie, choć słuchy chodziły, że w chlewiku wiedźmy zawsze się dla niej znalazło miejsce. Dziewczyna była trochę na głowę chora, jak się do niej mówiło, to tylko się śmiała. Gospodynie się nad nią kiedyś litowały, ale odkąd się pod gospodą z ich mężami kurwić zaczęła, psami ją szczuły, jak tylko się pojawiała w obejściu. I w takim to pomiotle zakochał się nasz ksiądz. Ludzie nie mieli wątpliwości. Wiedźma rzuciła urok. Nie było innego wytłumaczenia. Zaczęło się od tego, że dziewczyna przychodziła na plebanię na żebry. Zawsze wieczorem, kuchennym wejściem, jak już gospodyni do domu szła. Pierwszy raz ksiądz był wściekły, że go obudziła i miotłą czupiradło przepędził. Za drugim razem już mu żal było tej bosej, wychudzonej brzyduli. Dał jej chleba. Za trzecim razem i zupy, co została z obiadu, jej zagrzał. A za czwartym to dopiero rano od księdza wyszła. I ksiądz zgłupiał do reszty. Na plebanii jej pokój przygotował, do miasta wziął, buty i sukienkę kupił. Chodziła potem po wsi w tych trzewikach jak wielka dama, choć jej się nogi na obcasach podłamywały. Jak ją raz chłopcy kamieniami obrzucili, co wcześniej było normalne, to im ksiądz na religii ręce do krwi trzciną zmłócił. W kościele, kiedy kazania prawił, ludzie się pod nosem uśmiechali. Ale w końcu ksiądz to ksiądz, szacunek musi być, więc nic głośno nie mówili, ale za to obgadywali! Plotki na cały powiat się rozniosły, a wkrótce dotarły i do biskupa. Ten na początku nie wierzył, słał listy pełne upomnień i troski, w końcu prałata wysłał, żeby na własne oczy sprawdził, co i jak. Nasz ksiądz w żywe oczy kłamał, że dziewucha to jego wychowanica, dziecko jeszcze, sierota uboga. Ale nawet podczas tych odwiedzin księżulo się nie mógł powstrzymać i do pokoju dziewczyny polazł. Śmichy chichy, tłumione jęki i stęki, wszystko to ksiądz prałat przez ścianę słuchać musiał. Zaraz następnego dnia do biskupa pojechał, słowa na pożegnianie nie powiedział. Ale potem stało się. Rano ksiądz się myje, patrzy, a tu coś mu tam na dole między włosami biega. Małe potworki, kręcą się jak oszalałe. Przyrodzenie czerwone, swędzi. Przeraził się ksiądz nie na żarty. Do miasta do doktora pojechał. A jak wrócił z maścią, i dla siebie, i dla dziewczyny, w domu jej nie zastał. Zniknęła. Szukał jej wszędzie. Szalał. Mszy już w ogóle nie odprawiał. Pić w gospodzie zaczął. W końcu po paru dniach nie wytrzymał i na kolanach przypełzł do wiedźmy. Stara była dobroduszna, słowem mu tamtej hańby nie wypomniała. Ksiądz całował jej ręce, przepraszał, kajał się. Ale sercowego kremu nie chciał. Pragnął tylko wiedzieć, gdzie jest jego dziecko, jego ptaszek, dupeczka miłowana. Wiedźma kostki wysuszone rzuciła, patrzy, myśli chwilę. Zamknięta jest, mówi. Jak się rzuca, to ją pasem biją. Jak jest spokojna, może do ogrodu iść, piłką się bawić. Na biało ubrana. W wielkim kotle pranie mieszać musi. Jak co powie, w twarz. Tyle księdzu wiedźma powiedziała. Ten na kolanach dziękował, chciał płacić, ale stara zapłaty nie chciała. Pogłaskała go po głowie. Mówią starzy ludzie, że nawet mu dała korzeń wzmacniający miłość, aby miał siłę o swą ukochaną walczyć. Ale pewne to nie jest, bo ksiądz już nigdy swej dziewczyny nie ujrzał. Pół roku spędził w klasztorze na pokucie. Prosił Boga o wybaczenie, bił się w piersi, wierzbowymi rózgami biczował. Wykorzystywał przecież nierozumną istotę. Złamał śluby. Był grzeszny. Potem mu dali inną parafię, aż na ukraińskiej granicy. Zanim tam pojechał, jeszcze raz się wybrał do wiedźmy. Tym razem po krem sercowy. Pomogło. Nikt już więcej tego księdza w Pasłęce nie widział. c.d.n.
-
Mnie zakończenie zaskoczyło, muszę przyznać. Ogólnie mam takie wrażenie, że fajnie ci wychodzi, kiedy rezygnujesz z wszechwiedzącego narratora i oddajesz głos jakiejś postaci, takiemu zwykłemu człowiekowi. Pamiętam, że słynny "harnaś" tez był tak pisany. Mały błąd: "Miał w ręce coś, owiniętego w gazetę." - "Miał w ręce coś owinięte w gazetę" Poza tym nie podoba mi się to "przywarł do dna" - może niech go woda na brzeg wyrzuci? Albo jeszcze lepiej niech go znajdą w jakimś starym basenie, tam woda jest bardziej przezroczysta, i nie będzie kłopotu, że nikt by takiego staruszka nie szukał (komen. M. Serockiego)
-
No nie, tego nie zajarzyłam... Tak mi się jakoś wydawało, że chodzi o skrobankę, ale potem były dzieci w sierocińcu, więc to było dla mnie automatycznie jasne, że musiały się urodzić. Z tym niebytem chyba fajny pomysł, ale z tekstu to dla mnie nie wynikało. Ale może tylko ja taka ciemna jestem... Nie wiem, jak byś mógł to mocniej zaakcentować. Może na początku, tak jak na końcu, mógłby się pojawić tajemniczy gość z czarnej limuzyny? Może mógłby opowiadać tę historię i jakoś metaforycznie zaznaczyć, że nigdy się nie zdarzyła? To tylko takie sugestie... Powodzenia z kolejnymi tekstami (bo na pewno coś nowego tworzysz:))
-
Nie jest tak źle, jakiś poetycki potencjał jest, aczkolwiek: jak można "pchać spektakl"???? "utulić do piersi rozżalone zmysły" raczej "przytulić do piersi". Poza tym ten sam zwrot powtarza się dwa razy. Za mało, żeby cos więcej powiedzieć. I chyba z tym nadmiarem krwi p. Serocki ma rację...
-
Smutne to bardzo... Mam nadzieję, że w kolejnych częściach zabłyśnie jakieś światełko w tunelu temu biedactwu. Ale interesujące na pewno. Może wlepisz jakiś dłuższy fragment? PS. Popraw "graficzną stronę tekstu" pliz! (spacje po myślnikach, kropkach, przed nawiasami i po)
-
A ja od siebie też dodam parę poprawek: "Człowiek z otwartym sercem biegł na spotkanie z ich urzekającym czarem" - masz tam dwa razy "z czymś", zmieniłabym na: "Człowiek z otwartym sercem biegł na spotkanie ich urzekającego czaru" "Naczelnik lokalnego więzienia" - czemu naczelnik z dużej?? "Przez rok odwlekał podejście do egzaminów na uniwersytet," - jakoś to nie brzmi... może "Rok zwlekał z podejściem do egzaminów wstępnych" "Lucyna okazała się dziewczyną, nie tylko ładną, ale również piekielnie inteligentną" - po "dziewczyną" nie powinno byc przecinka a zwrot "piekielnie inteligentna" mi się nie podoba, jest strasznie wyświechtany. Od prozy oczekuję trochę oryginalniejszych sformułowań "W pierwszej chwili pomyślał, że chce się pochwalić pracą magisterską albo innym wyjątkowym osiągnięciem, ale srogo się rozczarował." - to "srogo" bym wyrzuciła, za mocne jakieś "czuł, że jest w żywiole" - "czuł, że jest w swoim żywiole". myślę, że jak jest związek frazeologiczny, nie należy go rozbijać, chyba że ma to jakiś (poetycki czy inny) cel "Proponowałam z powodu kultury osobistej." - może "z uprzejmości" albo "bo jestem kulturalna"? Poza tym cała ta rozmowa z Lucyną, zwłaszcza zdanie "jestem ćpunką i alkoholiczką" wydaje mi się taka trochę sztuczna. Może lepiej nich przyjdzie do niego pijana, niech to po niej widać, a nie wygłasza takie "oświadczenia" --------------------------------- Rozumiem, że to już koniec? W młodym wieku uśmierciłeś swoich bohaterów, ale historia się powtórzy... Bardzo fajną klamrą spiąłeś całość, tylko mi chronologia tam nie pasuje, bo jednak jest to chronologiczne opowiadanie, więc powinienes się tego trzymać. A ta Agata musiała urodzić swoje dziecko już przed pięciu laty... Może mogłaby zajść w ciążę, kiedy Bartek był na przepustce? Żeby to wszystko ładnie do siebie zapadało. Tyle moich uwag. Jeszcze bardzo ładny powracający motyw wędkarza, jak zawsze u ciebie taka nienarzucająca się dawka metafizyki. Ogólnie mi się podobało, ale powiem szczerze, że jakoś strasznie zachwycona nie jestem... Cóż, może następnym razem:)
-
Właśnie mam przed oczami fragment "Chrztu ognia" Sapkowskiego ([w:] M.Janion: Wampir. Biografia symboliczna. Gdańsk 2002.) i tam po każdym myślniku, który rozpoczyna dialog, jest spacja. O ile sobie przypominam, nie widziałam jeszcze książki, w której myślniki byłyby "nalepione" na pierwszą literę zdania. A nawet jesli w twoim wydaniu Paoliniego czy Sapkowskiego tak jest, to obaj mają nędznych korektorów i powinni zmienić wydawnictwo. Ale może się mylę.... niech wypowie się ktoś jeszcze. Zresztą to sprawa nieistotna, bo kiedy wydasz swoją książkę, to ci zapewnią fachową korektę przecież. Chyba że będziesz miał pecha jak Sapkowski;) Też pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy, wampirka
-
Wreszcie przeczytałam, super! Uważam że najlepsze jest zakończenie nr. 1 , czyli to, co jest w tekście. jest najbardziej niejednoznaczne.
-
Wciągające. Też czekam na ciąg dalszy. Basiu, wydaje mi się, ze jak wykasowałaś ten wpis, to możesz spoko publikować bez czekania...
-
Kiedyś lubiłam fantasy ale niestety już z tego wyrosłam:(( Więc nie jestem ekspertem, ale jeśli to jest prolog , to jak dla mnie zaczynasz ze zbyt grubej rury. Rozumiem, że zaczyna się mocno a będzie jeszcze mocniej (to jest najzupełniej ok) ale przydałoby się jakieś wprowadzenie do tego świata, nakreślenie jego atmosfery, a nie tak od razu rach ciach od dialogu + tysiąc różnych super-wrogów. Tak jak mówię, nie żebym była oczytana w tego typu literaturze, ale bardzo lubię np. "Diunę" i Ursulę Le Guin, a tam o ile pamiętam chodziło przede wszystkim o specyficzny klimat stworzonego świata. U ciebie widzę dużo akcji ale rzadnej atmosfery. Także w gatunku fantasy są filmy klasy "A" i "B", a to na razie (dla mnie) jest opowiadanie z poziomu B. Ale może dalszy ciąg zmieni te odczucia. I proponowałabym zdecydować się, albo "P" albo "Z", bo jakiś złośliwy moderator może to zinterpretować jako złamanie regulaminu... A przed myślnikiem (i po nim) wstawia się spację.
-
Jak zwykle wracasz (trochę psychoanalitycznie) do dzieciństwa - to już chyba twój znak rozpoznawczy:) To broń Boże nie jest zarzut, wręcz przeciwnie. Masz już chyba rozpoznawalny styl, przynajmniej dla mnie. Tekst jest dobry, ale widziałabym go raczej jako część większej całości, niż samodzielne opowiadanie. Wydaje mi się też, że jest tam za dużo cudzysłowiów. Rozumiem, ze chcesz tym nadać specjalny charakter niektórym słowom, ale jeśli podkreślasz zbyt wiele, to potem to już traci swoje "podkreślające" działanie. Poza tym zgadzam się z niektórymi uwagami Leszka (oprócz tego koloru, bo na tym się nie znam). Ogólnie twoje pisarstwo ma w sobie coś... dojrzałego, tak bym to nazwała. Jednym słowem, podoba mi się. poz
-
Leszku, Piotrze, dzięki za uwagi. Ash, to miał być właśnie scenariusz "krótkiego" filmu, takiego, który by się dało amatorsko i w miarę tanio nakręcić. Na to ale bym potrzebowała dwoje dobrych aktorów, czas, trochę pieniędzy... wiadomo - raczej nic z tego nie wyjdzie:(( Tak sądziłam, ze jak na samodzielne opowiadanie jest to trochę nazbyt minimalistyczne. Ale z drugiej strony pomyślałam, ze takie behawiorystyczne ujęcie może byc ciekawsze niż pełne liryzmu/tragizmu monologi wewnętrzne itp. Wiesz, jak najbardziej oszczędne środki, bo sama sytuacja jest wystarczająco tragiczna (jak Nałkowskiej Medaliony na przykład). No cóż, wrzuciłam to tu, żeby spróbować. dzięki jeszcze raz,
-
Zaplanowany część I
wampirka odpowiedział(a) na Anna Romanek utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Masz fajny styl, treść też mnie wciągnęła. Ale niektóre zdania są nazbyt zagmatwane, a przede wszystkim brakuje akapitów! W rezultacie tekst jest nieprzejrzysty, taka zlepiona gruda motywów i dygresji. Np. wtrącasz uwagi o tym, ze Lis lubił przydatne przedmioty i zaczynasz opisywac jego mieszkanie ni z gruszki ni z pietruszki. To powinno być jakoś graficznie oddzielone, inaczej czytelnik na serio się gubi, już nie wie o czym czyta. "Skrupulatny, zawsze przygotowany do wszystkiego, tak, żeby go nic nie mogło zaskoczyć. Tak nauczył się od małego i żył prawie jak nakręcony robocik." - dwa razy "tak" " ...i grzanki. Nikt..." - tu dałabym akapit "I dlatego siedział już w tej firmie od lat, bo był niezastąpiony." - albo: "Siedział już w tej firmie od lat, bo był niezastąpiony." albo: "Był niezastąpiony. I dlatego siedział już w tej firmie od lat." "zestawił wzrok" - jakoś mi te dwa słowa do siebie nie pasują "...trzynastego stycznia. Nikt już nie interesował się nim..." - tu też akapit "....co rychło także traciła zainteresowanie, po paru próbach swego kobiecego wdzięku." - - "po paru próbach użycia swego kobiecego wdzięku", albo "użycia kobiecych sztuczek" ale wg mnie nie ma czegoś takiego jak "próba wdzięku". Poza tym w nastepnym zdaniu znowu się powtarzają "kobiece wdzięki" " Taką kobietą była Irena, którą szef zawsze wysyłał do natarcia. A nasz Lis, jak twierdza z danymi." - co to znaczy? Niby że nie zwracał uwagi na tę Irenę? Jesli ją tam wprowadzasz to wypadałoby choć jednym zdaniem opisać jego stosunek do niej. A to drugie eliptyczne zdanie jakoś niezręcznie tu brzmi. Poza tym w tych okolicach tez powinien być akapit, bo teraz przystępujesz do opisania ZMIANY w jego życiu. To naprawde zasługuje na jakieś oddzielenie! "Lis nie miał zaufania do nikogo. List był duży i adres wypisany był ręcznym pismem." Między tymi zdaniami już serio musi być akapit!!!! już choćby po to żeby się "lis" i "list" nie zmywały w jedno. A już najlepiej byłby nie zaczynać drugiego zdania od "list" "W ogóle lubił przydatne przedmioty. Tak więc mieszkanie jego było raczej surowo urządzone." - to "tak więc" brzmi tu dziwnie. Może lepiej "dlatego"? "I ten obraz matki spowodował, że do kwiatów miał jakiś sentyment. Koperta wydała cichy szelest kiedy..." - akapit! "Tylko skąd to przyszło? Adres był tylko w środku. Nie potwierdziło się więc jego przeczucie, że ktoś go wysłał z innego miejsca, poczym udał się tam, gdzie podany był adres wewnątrz. Przynajmniej nie mógł tego sprawdzić." - - "po czym" osobno. Poza tym kompletnie nie rozumiem idei tego zdania. Po co nadawca miałby jeździć tam, "gdzie podany był adres wewnątrz'? Zagmatwane na amen, takich zdan jest niestety więcej, ale już chyba dość długi jest ten komentarz:) Czekam na kolejne częsci, bo mnie ta idea "małego człowieczka" naprawdę zainteresowała. Ale błagam następnym razem zwróć większą uwage na stylistykę! -
Dzięki Basiu, jesteś niesamowita, że tak szybko przeczytałaś, naprawdę dzięki za komentarz. Bardzo się cieszę, że się spodobało, pozdrawiam!
-
Pierwotnie to miało być coś w rodzaju próby scenariusza. Pomyślałam jednak, że może mogłoby się obronić i jako samodzielny literacki tekst. Jeśli tak nie jest, napiszcie mi to wprost... Dlatego to tu zamieściłam. Bardzo proszę o (surowe) komentarze!
-
W windzie jedzie w dół całująca się para. Mijają kolejne piętra. On się coraz bardziej podnieca, zaczyna rozpinać jej bluzkę. Nagle winda staje między piętrami. Gaśnie światło, po chwili zapala się awaryjna żarówka. Ona: „No ładnie. Spóźnię się na ten przeklęty interwiev.” On: „Możemy to wykorzystać...” Chwyta ją za tyłek i przysuwa do siebie. Ona próbuje się uwolnić z jego uścisku: „Poczekaj, tu gdzieś powinien być alarm.” On (lekko zirytowany): „Ty to zawsze musisz wszystko zepsuć. Nic tu kurwa nie widzę.” Ona: „A ty zawsze musisz być wulgarny.” On: „A ty nawet przed plutonem egzekucyjnym byś się czepiała drobiazgów.” Ona: „Czekaj, tu jest guzik.” On: „Nacisnęłaś?” Ona: „No nacisnęłam, nic. Nie działa chyba.” On: „Hej, jest tam kto?!” Wali pięściami w drzwi. Nikt nie odpowiada. On: „Lepiej zadzwonię z komórki. Wyjmuje telefon, próbuje go włączyć, na displayu ukazuje się napis „bateria nie jest naładowana” i wszystko gaśnie. On: Kurwa, akurat teraz musiał pójść w diabły. Zadzwoń ty. Ona (cicho): Nie mam. On (głośno): Jak to nie masz? Ona: No normalnie, zapomniałam w domu. Nie ma jej w torebce, więc musiałam zapomnieć. Chwilę milczą. On jeszcze raz naciska guzik alarmowy. On: „Może gdzieś się to komuś wyświetliło.” Ona: „Miejmy nadzieję. Do licha, już jestem spóźniona, przepadło! No to jestem bez pracy. Pierdolona winda.” On (z przekornym uśmiechem): „I kto tu klnie jak szewc?” Ona: „I kto tu się czepia?” Śmieją się. On obejmuje ją ramieniem. On: „Na pewno się to gdzieś włączyło na jakimś monitorku, tylko strażnik kibluje w sraczu i nic nie widzi. Nie martw się, mała.” Ona: „Ale tak mi zależało na tej posadzie. Miałam to pewne, zostałam tylko ja i jeden gościu. Ostatni etap. Gdybym chociaż mogła zadzwonić. A tu takie coś.” On (czule): „Nie przejmuj się, gorsze rzeczy się zdarzają. Moglibyśmy tu na przykład umrzeć.” Uśmiecha się, jakby to był dobry żart. Ona patrzy na niego trochę z niedowierzaniem, trochę ze strachem, ale nic nie mówi. Obejmują się i siadają pod ścianą. Ona kładzie mu głowę na ramieniu. * * * On: „Żreć mi się chce jak jasna cholera.” Ona: „A mnie sikać.” On (uderza w drzwi i ściany, kopie): „Ludzie usłyszcie nas, jesteśmy tutaj! Do diabła, ruszcie ktoś dupę w końcu! Hej, hej, czy tam w ogóle ktoś kurwa jest?” Ona (zmęczonym głosem): „Nikogo tam nie ma. Przecież wszyscy już się wynieśli. Budynek jest pusty, na sprzedaż. Pewnie dlatego wyłączyli prąd i winda stanęła. Nie zauważyli, że weszliśmy do środka.” On (wściekle kopie drzwi): „Ktoś tu kurwa przecież musi wrócić! Nie mogą tak po prostu zamknąć dwoje ludzi w jakiejś pierdolonej windzie!” Zapada chwilowe milczenie. On jeszcze od czasu do czasu uderza pięścią w ścianę. On: „Masz coś ostrego?” Ona: „Co chcesz zrobić?” On: „Przecież nie będę tak siedział i czekał aż zdechniemy z głodu. Musi tu być jakieś wyjście.” Ona wygrzebuje z torebki pilnik do paznokci i podaje mu. On zaczyna opukiwać ściany, sufit, podłogę. Klnie niewybrednie pod nosem. Rzuca wściekle pilnikiem: „To na nic! Nie ma wyjścia, nie ma drzwi awaryjnych! Jesteśmy we skurwionej pułapce!” Ona siedzi apatycznie pod ścianą. On (krzyczy): „Durne zdjęcia, po cholerę chciałaś się po nie wracać, po jaką pieprzoną cholerę?" Naśladuje jej głos: "Kochanie, żabciu, nasze najlepsze chwile, zapomniałam w szufladzie, musimy po nie jechać. Pierdolone fotki! Na co nam to było? Teraz możemy je sobie z nudów przeglądać, to się nam kurwa przydadzą!” Ona (cicho, bezbarwnym tonem): „Muszę do toalety.” On (ironicznie): „Do toalety? Proszę bardzo, naciśnij czwarte piętro, tam jest logistyka, mają najlepsze kible, mydło w piance. Jak to, co to, dlaczego nie jedziemy?” Naśladuje dziecięcy głos: „Dlaczego śtoimy w miejscu?” Ona ściąga rajstopy i majtki, przykuca w kącie. On: „Co ty kurwa robisz? Ty chyba nie będziesz tu sikać? Ona: „A co?” Podnosi głowę i popuszczając, patrzy mu hardo w oczy: „Jak długo niby mam to trzymać?” On (wściekle): „Jeszcze do tego przez pomyłkę siądziemy i będziemy śmierdzieć jak szczury! Ona: „Wyschnie.” Wstaje i wciąga rajstopy: „Od razu mi lepiej.” On: „I się cieszy, głupia. A my tu dalej tkwimy, tylko teraz jeszcze do tego śmierdzimy szczynami!” Ona: „Jesteś nienormalny! Wrzeszczysz na mnie, jakby to była moja wina, że się tu zatrzasnęliśmy. Myślisz, że jak się będziesz tak rzucać z kąta w kąt, to nam pomożesz?” On: „Już dłużej nie wytrzymam tego zamknięcia!" Ona: „To wyjdź!” On: „Otwórzcie, do cholery, otwórzcie!” Całym ciałem rzuca się na drzwi windy, rozpaczliwie próbując je wyważyć. * * * Zesłabli siedzą na podłodze, opierają się o siebie głowami. Ona od czasu do czasu bierze w rękę but i dwa lub trzy razy uderza obcasem o podłogę. Ona: „Wiesz, czytałam kiedyś taką książkę, mniejsza o autora. Tam ktoś opowiadał historię podobną do naszej. Że służąca i lokaj zostali zamknięci w windzie miejskiej rezydencji, kiedy właściciele wyjechali na dwa miesiące na wakacje. Oddźwierny wyłączył prąd i zamknął dom, nie wiedząc, że ktoś jest jeszcze w środku. Po powrocie właściciele odkryli w windzie dwa rozkładające się trupy. Służąca miała ogryzione mięso na ręce. Wszystko wskazywało na to, że lokaj jadł ją, kiedy jeszcze była żywa.” On spogląda na nią dziwnie, nawet nie mrugnie okiem. Ona się peszy: „Chyba w złą godzinę to powiedziałam...” Zanim skończy, on rzuca się na nią, warcząc jak pies. Ona wrzeszczy przeraźliwie, kopie, próbuje go odepchnąć. On całuje ją i liże po ręce, udaje, że gryzie. Śmieje się. Ona odpycha go od siebie, a końcu też zaczyna się śmiać. Ona: „Wystraszyłeś mnie na śmierć! Idioto! Myślałam, że ci odbiło!” On: „Bo odbiło. Mam na ciebie ochotę, kochanie... Chodź tu do mnie, zabijemy jakoś czas, zanim po nas przyjdą...” Całują się, on ściąga jej spódnicę. On (między jednym pocałunkiem a drugim): „Nigdy nie miałaś takich fantazji? Robić to w zatrzaśniętej windzie z obcym facetem? No, na pewno miałaś, powiedz, że miałaś...” Próbuje ściągnąć jej majtki. Ona najpierw się mu poddaje, ale potem wyrywa się i ucieka. Wciąga z powrotem bieliznę. Ona: „Nie, nie chcę. Jestem zdenerwowana, nie mam ochoty na takie rzeczy.” On: „Chodź do mnie, rozluźnisz się. W końcu możemy tu umrzeć, nie chcesz kochać się ostatni raz przed śmiercią?” Ona: „Nie.” On (obrażony): „No jasne. Jak zwykle. Za chwilę pójdziemy do piekła a ty musisz powtarzać tę swoją zaciętą płytę, nie i nie.” Ona: „Za chwilę?! Za tydzień chyba albo za dwa, zanim zdechniemy z głodu i pragnienia!” On: „Z ciebie to ale optymistka!" Ona zaczyna płakać. On: „Nie przejmuj się, żartowałem z tym, że tu zdechniemy! Do tego czasu na pewno ktoś nas tu znajdzie. Będą nas szukać przecież." Ona: „Kto niby? Mój kot? Od kiedy firmę zamknęli oboje jesteśmy bez pracy. Może twoja była żona? Już to widzę. To kto jeszcze zostaje? Moja matka. Ta jest zajęta wiecznym wybieraniem się do kościoła i klepaniem różańców. Dzwonię do niej raz na pół roku, nauczyła się już, że ma się mi nie narzucać." On: „A Sonia, Michał? Jesteśmy z nimi dziś umówieni w pubie.” Ona: „Wkurzą się, pomyślą, że ich olaliśmy, poślą smsa, najwyżej emaila. To wszystko. Nikt nie zgłosi naszego zaginięcia na policji, nikt, kochanie. Mieliśmy tylko siebie. A teraz jesteśmy tu razem." On: „Ta twoja sąsiadka z naprzeciwka! Tyle razy przychodziła do ciebie pożyczyć sól czy cukier?...” Ona: „Dałam jej już wyraźnie do zrozumienia, że nie mam czasu ani ochoty na wysłuchiwanie plotek. Ostatnio, jak ją widziałam przez wizjer, udawałam, że mnie nie ma w domu.” On: „Mój mechanik! Dzisiaj miałem auto z serwisu odebrać.” Ona: „Chyba sam w to nie wierzysz.” Milczą. Ona po chwili zaczyna szlochać. On: „Jestem taki głodny, że zaraz umrę.” Ona: „Ja też jestem głodna. A przede wszystkim spragniona.” On: „Jak myślisz, długo już tu siedzimy?” Ona: „Wiesz, że nie noszę zegarka, zawsze na komórkę patrzę. Tak jakoś czuję, że jest już noc. Może nawet za niedługo będzie świtać. On: „Co za pech z tymi telefonami...” Ona: „Gdybyś naładował przed wyjściem, nie byłoby nas teraz tutaj.” On: „Teraz ty zaczynasz z wyrzutami?” Ona: „Przepraszam.” * * * On: „Może jednak byśmy spróbowali?” Ona: „Co?” On: „Pić mocz.” Ona: „Pić mocz? A kto się tak brzydził, kiedy sikałam?" On: „Masz jakieś naczynie? Pudełko po kremie czy coś?" Ona (grzebie w torebce): „Nie bardzo. Dozownik na pigułki." On: „Pokaż. Za małe. Ja mam w sobie całe wiadro szczynek.” Ona: „No to co robimy?” On: „Jeszcze mogę ci nalać prosto do buzi.” Ona: „Bardzo śmieszne.” * * * On klęczy w kącie i odlewa się do butów. Potem podaje jej napełnione czółenko, sam bierze swój półbut i podnosi go jak do toastu. Ona uśmiecha się, ma łzy w oczach. Też podnosi swój. Piją po łyczku, krzywiąc się niemiłosiernie. On spluwa na podłogę. On: „Fuj, nie mogę tego znieść!” Ona pije, jest bardzo spragniona. Kiedy już nie może, resztę odkłada do kąta. Ona (pocieszająco): „To podobno nawet zdrowe, wiesz. Leczy różne choroby. Uśmiecha się do niego. On (sarkastycznie): "Już to widzę. Od dziś jestem zdrowy jak ryba. Tylko na co mi to?" Upija jeszcze. Ledwo powstrzymuje wymioty. „A żreć będziemy gówna, co?” – mówi. Ona nie odpowiada. * * * Oboje leżą na podłodze, oparci o siebie i o ścianę, nie ruszają się. On ma na twarzy kilkudniowy zarost. Światło awaryjne już nie świeci, panuje ciemność. Od czasu do czasu jedno z nich zapala na chwilę migoczącą zapalniczkę. Ona (cicho): „Umrzemy tu.” On: „Nie, ktoś nas znajdzie. Zobaczysz.” Ona: „Boisz się śmierci? Wierzysz w coś w ogóle?" On: „Tylko w siebie. Nie boję się śmierci, ale nie chcę umierać. Mam zamiar jeszcze długo żyć, żebyś wiedziała.” Ona: „A wierzysz, że tam coś jest?” On: „Niby co? Bóg, niebo, piekło? Wymysły klechów? Nie, co to, to nie. Po śmierci nic nie ma. I właśnie dlatego nie mam zamiaru opuszczać tego świata.” Manipuluje pilnikiem przy drzwiach, ale już raczej symbolicznie. Ona: „Ja całe życie wierzyłam. Chodziłam do spowiedzi co miesiąc. Roraty, sraty, majowe, różańce. Potem wyprowadziłam się z domu i moja noga już w kościele nie postała. Teraz w ogóle o tym nie myślę. Zresztą przedtem to też nie była prawdziwa wiara. Ja chyba po prostu jej nie mam, nie dano mi jej. I teraz, kiedy umrę, nic mi nie zostanie. Nie mam Boga, ani ciebie, nic. Tylko te zdjęcia. Wspomnienia. Nasze wspólne wspaniałe chwile. Śmiałeś się z tego.” Wyjmuje zdjęcia i przegląda je przy świetle zapalniczki. On: „Nie poddawaj się. Przeżyjemy to.” Odłupuje kawałek płytki z podłogi. On (ucieszony): „Zobacz!” Ona ogląda zdjęcia i cicho szepce modliwę Zdrowaś Maria. On nadal drapie pilnikiem podłogę, aż ten mu się w końcu wyślizguje. On: „Chuj z tym! Pierdolona rączka, złamana.” Ona (patrzy na niego przenikliwie): „Kiedy umrę, możesz jeść moje ciało. Ale dopiero jak umrę!” On (wściekle): „Co ty, głupia jesteś? Oszalałaś? Nikt nie będzie nikogo jadł!” * * * Zapalniczka migocze przez chwilę i gaśnie. Zapada nieprzenikniona ciemność. Słychać tylko ich przyspieszone oddechy i jego cichutkie rzężenie. Ona (całkowicie osłabłym głosem): „Co robisz?” On zbliża się do niej, próbuje drzeć na niej bluzkę. Ona: „Co ty do cholery robisz, puszczaj! Ty kutasie, puszczaj mnie!” Krzyczy przeraźliwie, kopie go i bije obcasem buta. On jęczy z bólu i powoli wycofuje się do przeciwległego kąta. Wyje i płacze jak zranione zwierzę. Rzuca się po podłodze wydając z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki. Ona głośno oddycha, ciągle jeszcze podniecona walką, trzyma but w pogotowiu. W końcu napięcie w jej mięśniach powoli ustępuje. Przychodzi zmęczenie. Ona siada, ciągle jeszcze czujna. Słucha jego wycia. W chwilę później bierze do ręki porzucony pilnik i czołga się na kolanach w jego kierunku. On tymczasem leży na brzuchu, wali pięściami w podłogę, jęczy jak oszalałe dziecko. Wydaje się całkowicie bezbronny. Ona dotyka jego pleców, maca tak długo, aż odnajduje miejsce, gdzie, jak sądzi, znajduje się serce. On nieruchomieje, być może sądzi, że to pieszczota. Ona nie waha się. Wbija pilniczek z całej siły. Słychać przenikliwy, niemal zwierzęcy skowyt. * * * Światło. Drzwi od windy otwierają się. Na zewnątrz, jakieś półtora metra wyżej, klęczą dwaj robotnicy. Jeden z nich trzyma w ręku zwykły klucz. Obaj z niedowierzaniem gapią się na scenę w środku. Tam, w kałużach moczu i odpadków, kobieta klęczy przy leżącym mężczyźnie. Trzyma ręce na oczach, usta ma otwarte, jak do krzyku, ale nie wychodzi z nich żaden dźwięk. Ma zaschniętą krew na bluzce, na rękach, na twarzy. Mężczyzna próbuje się czołgać, cicho jęczy. Z wnętrza windy wydobywa się przeraźliwy smród. Jeden z robotników zatyka sobie ze wstrętem nos.
-
Kilka stron Alicji (cz. II)
wampirka odpowiedział(a) na Wuren utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Na razie mam wrażenie, że poprzednia Alicja była lepsza. Nie dało jej się jednoznacznie zinterpretować, była bardziej tajemnicza. A z tych kawałków wychodzi, że to zwykła snobka. Spróbuję przeczytać jeszcze raz całość i jeśli zmienię zdanie dam ci znac, ale na razie wg mnie nie ma to już tego "pazura" co poprzednie kawałki:(( pozdr -
Super tekst. "Pracował, niczym Syzyf..." - bez przecinka "Trzy osoby jakoś nie miały wyobraźni, czwarta miała umysł bardzo ścisły, z kolei wyobraźnia piątej była tak rozbuchana, że wolałem nie podpierać się jej pomysłami." - jedną wyobraźnię zastąp np. "fantazją" pozdro
-
Fajnie odtwarzasz taki lokalny klimat małego miasteczka, aż chciałoby się, żeby to opowiadanie było dłuższe. Tak się wszystko zaczyna fajnie rozwijać, a tu ciach, już koniec. Uśmiercasz tego psa za szybko. Takie jest moje zdanie:) Ale pierwsza część o pani Anieli, cesarskiej ławeczce, bardzo mi się podobała. Wyobraziłam sobie rynek w Cieszynie.... Ale potem, tak jak mówię, wszystko zbyt nagle się urwało...