Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

piotr_boruta

Użytkownicy
  • Postów

    127
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez piotr_boruta

  1. no tak... słuszna uwaga!!! też Cie Kocham :))))) a podziekowania są dla tych, którzy tu wstąpili i zostawili ślad.
  2. cudowne... wzruszące... piękne... (czy to nie jest przypadkiem pisane w hołdzie?)
  3. i ja tez tak uważam wszystko jest na swoim miejscu; biust, wypięta pupa i puenta. brawa dla Kasi za to że potrafi bronić swego dzieła. to cenne u Artysty a malkontentom zawsze czegoś brak. pozdrawiam.
  4. Wielkie Dzieki! Bardzo mi miło.
  5. no i co dalej? co dalej?
  6. dla mnie bez zarzutu ale ja jak zawsze bezkrytycznie do Ciebie Asher pozdrawiam
  7. A mnie właśnie ta zagadka najbardziej intryguje. zmusza do refleksji by po głebszym zastanowieniu dojść do wniosku że jesteśmy tylko obserwatorami niezrozumiałego chaosu, w którym przyszlo nam żyć i tylko nie licznym udaje sie stworzyć z tego jakaś sensowną teorię. Jak każde Twoje opowiadanie uważam je za bardzo dobre a potknieć, ktore wychwyciła Natalia nawet nie zauwazyłem. Dobrze że jest ktos taki.
  8. Wiosna wybuchła pełnią barw. Szare ulice przyozdobiły się zielenią. Słońce rysowało na ścianach domów złociste smugi. Ptaki organizowały darmowe koncerty, oferując nowoczesne, stylowe brzmienia. Wszystko budziło się do życia. Łącznie z Adamem, który pozostając pod głębokim wrażeniem zmian zachodzących w przyrodzie poczuł w sobie inspirujący przypływ natchnienia. Miał już dość smętnego przesiadywania w klubowej salce osiedlowego domu kultury i szkicowania kiści winogron w towarzystwie jabłek i gruszek. Żądza stworzenia wiekopomnego dzieła kierowała jego myśli w stronę światła, które od wieków inspirowało malarzy. Dzieła, będącego wyrazem jego wewnętrznej istoty, w którym mógłby zawrzeć siebie, takiego jakim jest, bez upiększeń i ozdobników ,obrazu przedstawiającego prawdziwe JA, które byłoby dla świata lustrem, lecz nie autoportretem. Adam był amatorem, choć to słowo źle odnosi się do jego talentu. Miał niewątpliwie fantastyczną kreskę, doskonałe poczucie smaku i bogatą wyobraźnię dzięki czemu jego obrazy podobały się lecz nie zachwycały, nie rzucały na kolana jak to się zwykło mówić. Kilkakrotnie zdawał na akademie ale zabrakło mu szczęścia. Pogodził się z tym i malował nie marząc o sławie. Miał przyjaciół, którzy organizowali mu skromne wernisaże w małych salkach aspirujących do miana galerii. Czasem ktoś kupił jego obraz, co przynosiło mu jakieś zyski. Ale nie zaraz takie, którymi mógłby zapewnić sobie przyszłość. Zresztą nie myślał o niej, tak jak zwykli ludzie. Nauczył się żyć tu i teraz i zdawać na to co przyniesie los. Zarabiał głównie malując wystawy sklepowe. Mimo iż większość właścicieli przechodziła na fototapety miał kilku swoich stałych klientów, którzy nie pozwolili mu umrzeć z głodu i zamawiali u niego drzewa, kwiaty, słońce. Czysty kicz, któremu poddawał się z upojeniem. Żył skromnie. Ubierał się w lupeksach, jadał w barach mlecznych, mieszkał w tanim wynajmowanym pokoju na poddaszu w willi bogatej staruszki. Adam zapakował swój sprzęt do torby, sztalugi przerzucił przez ramię i udał się na poszukiwanie światłocieni. Masy ciepłego powietrza z znad południowej europy nie tylko jego wymiotły z domu. Park wypełniał się całą gamą ludzkich typów. Najliczniejszą stanowili oczywiście zakochani, tworząc barwny korowód najróżniejszych związków. Rozpoczynała go para idących obok siebie nastolatków niewinnie trzymających się za ręce. Kilka kroków dalej, następna, zawiązana na supeł, obcałowywała się namiętnie. Nieopodal, przeżywające pierwszy kryzys małżeństwo pogrążone w głębokim zamyśleniu wypatrywało w dali śladów przeszłości. Galerie zamykało dwoje staruszków dokarmiających gołębie, uśmiechających się do siebie znacząco, szczęśliwych że mają już to wszystko za sobą. Najmocniej zacienione miejsce pod buchającą długimi gałęziami wierzbą okupowała komanda drobnych pijaczków, popijająca tanie wino z butelki. Na kawałku wolnej przestrzeni miłośnik tai-chi delektował się płynnością czasu. Rowerzyści ćwiczyli jazdę bez trzymanki. Dzieci beztrosko biegały po trawnikach. Adam przechadzał się w tym tłumie postaci stanowiąc dopełnienie tego obrazka. Co jakiś czas zatrzymywał się na chwilę szukając odpowiedniego dla siebie tematu. Trel ptaków przykuł na chwilę jego uwagę, lecz nie utrzymał w ryzach skupienia pozwalając porwać się kolejnym myślom. Poddał się rozważaniom o medytacji. Pomyślał że całkowite uwolnienie się od tej wewnętrznej paplaniny musi być czymś naprawdę trudnym. Skonstatował że stan, w którym całkowicie jednoczy się z obrazem podczas malowania w jakiś sposób można do niej porównać. Nagle zobaczył kilkuletnie dziecko buszujące w gęstej trawie, pośród której wyrastały młode pędy pokrzywy. Siedząca w pobliżu młoda kobieta pochłonięta była lektura kolorowego pisemka. Powodowany ciekawością świata brzdąc dotykał wyrastających z ziemi kwiatów. I tak natrafił na parzącą jego mleczno białe dłonie roślinę, która według zielarskich podręczników miała właściwości wzmacniające. Grymas bólu i krzyk odkleiły matkę od artykułu opisującego intymne życie gwiazd. W oka mgnieniu matka i dziecko znów stanowili obejmującą się jedność. Poruszony tym widokiem pożałował że nie ma ze sobą aparatu. Promienie słońca okalały ich złączone sylwetki tworząc cudowną iluminację. Usiadł na najbliższej ławce rozstawił sztalugi, wyciągnął papier, kredki i rozpoczął szkicowanie. Płacz dziecka stygł w ramionach matki. Słońce raziło wrażliwe oczy Adama. Założył ciemne okulary i z pasją oddał się swej ulubionej czynności. Biała kartka błyskawicznie zmieniała się pod wpływem zamaszystych ruchów ołówka. Wyłaniające się z jej krawędzi liście drzew, tańczące w promieniach słońca, tworzyły tło dla znajdującej się na pierwszym planie postaci dziecka zbliżającego się do kolczastego krzaku ostu. Adam z zadowoleniem kontynuował próby. Wyciągał kolejne kartki papieru i badał niuanse perspektywy. Mama z dzieckiem już opuściła park. Powoli zbliżał się wieczór. Lekki chłód wywołał reakcję gęsiej skórki co w konsekwencji zmusiło go do fajrantu. Na powrót spakował swój warsztat pracy i udał się do swej mansardy. Kolejne dni upływały mu nad dopracowywaniem detalu. Dopieszczał najdrobniejszy szczegół swojej wizji, jednocześnie dbając o całość kompozycji. Był zauroczony myślą, która emanowała z obrazu. Naiwność ciekawego świata dziecka nieświadomego bólu jakie przynosi życie. "Genialne"- pomyślał nakładając kolejne warstwy farby. Miłość do własnego tworu wbiła go w stan euforii. Delektował się najdrobniejszym szczegółem. Godzinami przesiadywał przy sztaludze koncentrując się na każdej kresce. Z namysłem dobierał kolor. Patrzył na malowidło pod różnym kątem. Chciał by zawieszone w jakimkolwiek miejscu, czy to w gablocie w przejściu podziemnym, czy jako ozdoba hotelowego korytarza, czy też w poczekalni gabinetu dentystycznego, nikt nie przechodził obok niego obojętnie. By odrywało zjadaczy chleba od spraw doczesnych, stało się portalem przenoszącym w inny wymiar czasu i przestrzeni, tak żeby wracając do rzeczywistości można było sobie powiedzieć; teraz nic już nie będzie takie jak dawniej. Dlatego nie śpieszył się z postawieniem sygnatury. Jednakże z drugiej strony wiedział że świat potrzebuje jego dzieła i że prędzej czy później będzie musiał się z nim rozstać, niczym rodzic pozwalający dziecku doświadczyć trudów dorosłego życia. W końcu nadszedł dzień gdy wyschła ostania warstwa werniksu dodając obrazowi nieprzeniknionej głębi. Adam dosztukował do niego odpowiednie ramy podkreślające jego walory estetyczne. Owinął przeźroczystą folią, przewiązał sznurkiem i udał się na rynek, gdzie miejscowi kupcy przyjmowali w komis wszelakiej maści różności. Począwszy od antyków z przed pierwszej wojny światowej, popielniczek z wizerunkiem Piłsudskiego, korkociągów z wykręconym penisikiem, na najszlachetniejszym w swej prostocie jeleniu na rykowisku skończywszy. Szedł dumny z obojętnością mijając całe szeregi dzieł, przedstawiających zachody słońca, portrety Papieża i Roberta De Niro w najrozmaitszych konfiguracjach. Podszedł do znajomego na samym końcu alejki marszanda wyłuskując swój plon z opakowania. Chwycił oburącz za ramy podsuwając handlarzowi do oględzin. Ten wpatrywał się weń pobieżnie przeżuwając hamburgera. Kropla majonezu przykleiła mu do brody bladozielony liść sałaty. Wessał ją w siebie głośno mlaskając. Połknął, po czym rzucił lakonicznie; - Takie sobie.
  9. dziwne, bo do mnie przemawia. Pozdrawiam
  10. mnie też sie podobało. czyta się lekko, płynnie i nagle...koniec szkoda :)
  11. "Ale ten spokój osaczał go jak kleszcz"??? Dobry temat; przedstawić czyjeś cierpienie, ba...sprawić by czytając też zaczęlo doskwierać. A w zakończeniem pchnąć czytelnika na łakę, niech zakocha się w życiu. Tylko czy to się udalo?
  12. bardzo ciekawy pomysł. mity są mocno literackie. potrafiłeś płynnie i interesujucą przerzucić most przez ogrom czasu, co pokazuje że człowiek zawsze miał te same problemy. potem tekst staje w miejscu a prosi się o rozwiniecie tematu kuleje mi to zdanie o pięknie życia ale ogólnie dobre!
  13. dzieki zaraz poprawie
  14. Wszedł do gabinetu stomatologa. Dziarskim krokiem podszedł do fotela i bez zaproszenia rozparł się na nim jak na leżance w tajskim gabinecie masażu. Wiedział co go czeka lecz nie myślał o tym. Głowę miał zaprzątniętą planami, które niczym wybrukowana granitowymi kamieniami aleja miały mu utorować drogę do sławy. - To co zawsze ? - zapytała dentystka, uśmiechając się życzliwie. - Tak , to co zawsze, rwanie borowanie, i myślenie o seksie, które pozwala odwrócić uwagę od bólu - odpowiedział korzystając ze swojego nad wyraz dobrego humoru. Dentystka kazała mu otworzyć usta co też posłusznie uczynił i tak jak zapowiedział oddalił się myślami do swej krainy wyobraźni. Pani doktor zajrzała w głąb jego jamy ustnej i eksplorowała w niej niczym grotołaz w poszukiwaniu minerałów. Po chwili przerwała badanie odłożyła na miejsce narzędzia pracy i spokojnym głosem powiedziała. - Coś panu tam rośnie. - Coś? Trzecia ręka... może i by się przydała - powiedział Zygmunt najwyraźniej zadowolony ze swojego dowcipu. Lekarka uśmiechnęła się delikatnie lecz zaraz potem dodała poważnym tonem; - To coś ma swój system ochronny i żywi się pańskim organizmem. - Jak to? Wyzyskuje mnie... pasożyt kapitalista!!! - Dokładnie - powiedziała dentystka, której było daleko do żartów - Trzeba to wyciąć i zbadać jak najszybciej czy przypadkiem... - Nie ma przerzutów - przerwał jej w pół zdania Zygmunt. - Tak - powiedziała zdecydowanie - Dam panu skierowanie do chirurga. Proszę to zrobić jak najszybciej. - Więc na dziś to już wszystko? Żadnego borowania, ściągania kamienia i całej masy zabiegów, które sprawiają mi taką rozkosz. - Tak na dziś to wszystko - rzekła archanielica w białym kitlu krzywiąc twarz w grymasie naśladującym uśmiech. Zygmunt wziął od niej świstek papieru bezmyślnie się jemu przyglądając. Skiną głową na do widzenia i opuścił gabinet. Wyszedł nieco mniej pewnie jak wszedł. Wiedział że ma jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Musiał spotkać się z klientem w sprawie mieszkania, które właśnie udało mu się sprzedać. Zygmunt był agentem nieruchomości i wiodło mu się całkiem nieźle. Miał oprócz tego jeszcze jedną pasję, śpiewanie. A ponieważ rynek gwiazd rockowych był wypełniony po brzegi zostało mu już tylko amatorstwo. Występował na różnego rodzaju przyjęciach, spotkaniach, rautach ubarwiając swoją osobą zblazowane towarzysko klimaty. Uskrzydlony optymizmem sprawiał wrażenie człowieka, przed którym ocean może się rozstąpić byle tylko on mógł dojść do swojego celu a jego młodzieńczy zapał był motorem samonapędzającej się maszyny, która nigdy nie ustawała w biegu. Jednak tym razem, myśl o tym co usłyszał kazała mu się na chwilę zatrzymać. Jak to jest możliwe?. Coś w nim rosło, tak jak rośnie kwiat, albo pęcznieje ciasto w piecu, albo tak jak się rozwija płód. Ale to nie była żadna z tych rzeczy, a myślenie o tym że może to być to czego się wszyscy boją i co często uważają za wyrok śmierci, wymiatał wiązką pozytywnego myślenia, powtarzając sobie ;"przecież tyle jeszcze mam do zrobienia." Spróbował podejść do tego naukowo. Stworzył więc w wyobraźni obraz małej kulki, która gdzieś tam pod zębem znalazła sobie miejsce i teraz spija z niego energię. Przypomniał sobie słowo pasożyt. A zatem coś, co żyje kosztem innych i nie przynosi nikomu żadnego pożytku. Chwast niszczący zdrowe i dorodne ziarna. Szkodnik, szydzący sobie z wysiłku i trudu jakiego inni dokonali w imię dobra, piękna i prawdy. "Zło zduszone w zarodku nigdy nie zatriumfuje" przypomniał sobie cytat z chińskiej księgi i-cing. Musi się tego pozbyć. Co do tego nie ma dwóch zdań. Wyrżnąć, wyciąć, wyrzucić i zapomnieć. Tylko czy to coś zmieni? Przecież raz puszczone w ruch koło zdarzeń będzie nieuchronnie produkować następne. Tajemnicze źródło wszechrzeczy, które unaocznia teorię wiecznych powrotów, przynosi życie a także hoduje w sobie kiełek śmierci. Zygmunt poczuł że ten ciąg rozumowania zastawia na niego pułapkę. Postanowił więc podejść do tego analitycznie i na chłopski rozum tłumaczyć, że prędzej czy później wszystko da o sobie znać w jakiejkolwiek postaci . Każda najdrobniejsza komórka materii, która ukształtowała się w trwającym miliardy lat procesie ewolucji ucieleśnia się być może tylko po to by przypomnieć nam o przemijaniu. Nietrwałość jest zatem wpisana zarówno w jego los i jak i w to zagadkowe coś, co zawładnęło jego istotą. Pomyślał, że może to jakieś fatum daje mu o sobie znać. Mruga do niego porozumiewawczo okiem, jakby wołało, spójrz, zobacz mnie, jestem. Ale on uparcie i kurczowo trzymając się właściwego tylko jemu poglądowi na świat odmawiał mu realności nazywając to projekcją, wytworem wyobraźni, nic nie znaczącą fantazją. Tak, teraz zrozumiał , że tylko rozpoznając to i nadając temu właściwy wyraz, odpowiednią formę, nauczy się nad tym panować i stanie się panem samego siebie, swoją praprzyczyną. "A zatem cóż mogę zrobić"- pomyślał i była to myśl z tych prostujących plecy, po których wyostrza nam się spojrzenie. "Co ma być to będzie " - zawtórował swemu przeznaczeniu i wszedł na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Rozpędzone BMW z przyciemnionymi szybami zaczęło gwałtownie hamować. Oczy przypadkowych przechodniów niczym reflektory zogniskowały się w jednym punkcie czasu. Zygmunt odwrócił głowę w stronę zbliżającego się doń przeznaczenia i zobaczył przerażone spojrzenie kierowcy, który tak jak on nic już nie mógł zrobić. Nadciągajca niczym tsunami masa czarnej stali uderzyła go w kolana. Upadł uderzając głową o asfalt. Grupa spacerujących gołębi słysząc głuche tąpniecie zerwała się z chodnika. Kierowca błyskawicznie wyskoczył z samochodu i podbiegł do Zygmunta. Z ust ciekła mu stróżka wiśniowego koloru krwi. Przypadkowa dziewczyna żując bezmyślnie hot-doga przypatrywała się zdarzeniu w somnambulicznym transie. - Niech ktoś wezwie karetkę - odezwała się jakaś kobieta z tłumu. Ktoś wyciągnął aparat i zaczął robić zdjęcia. Głośne klaksony przypomniały nagle że wszystkim się śpieszy. Dał się słyszeć dźwięk ruszającego z przystanku tramwaju. Miasto pulsowało swym codziennym rytmem.
  15. Świetny pomysł. Konsekwentnie utrzymane napięcie dążące do zaskakujacego finału. Jednak jak dla mnie trochę za dużo zbyt długich zdań, które powodują spadek zainteresowania akcją. Przydało by się to zagęścić, doszlifować i byłaby perełka. ale ja tylko mały żuczek jestem. pozdrawiam i życze weny.
  16. mnie sie podobalo. niezwykle teatralne i wartko płynące naprzód. nadaje się na sztukę, warto pomyśleć o ogolnej koncepcjii i ... do dzieła!!! :) pozdrawiam
  17. dla mnie bomba!!! chylę czoło i kłaniam się nisko w pas. powiem jeszcze że polecilem to pewnej osobie jako prozę do "konkursu recytatorskiego" próbowaliśmi czynić pewne skróty żeby nie męczyć szanownej komisji. ale tego w żaden sposob pociąć nie można bo tekst zaczyna krwawić. jest doskonały, zdania aż proszą się by je deklamować. pozdrawiam i życze natchnienia!
  18. już drugi mój tekst bez komentarza bojkot jakiś czy co?
  19. IDOL - To był błąd - mówi Krysia, krótko ostrzyżona blondynka z kolczykiem po środku ucha - Krzysiek w ogóle nie powinien iść do tego programu. Ja mu to od początku odradzałam, ale on się uparł. Powiedział, że co ma być to będzie, wziął tę swoją nie strojoną gitarę, którą dostał na szesnaste urodziny od chrzestnego i pojechał. 10 październik ale hałas w tym mieście przeraźliwy. I pośpiech dziki. Własnych myśli nie słyszę, i głos mam jakiś nie swój. - On był za wrażliwy - pan Bronek, ściera ręką łzy z policzka - gdzie mu tam do tych przebierańców z miasta. Prosty chłopak był jak my tu wszyscy z Kołomłyńca. Śpiewał jak umiał, sercem śpiewał. Weselił wszystkich tym śpiewaniem. Teraz co? Gęganie, gdakanie i wycie psów słychać po wsi. Szkoda go. Piaszczysta droga z wyżłobionymi rowami od kół ciągnie się przez wieś. Ślady końskich podków na piasku z dumą głoszą nieobecność cywilizacji. Brzozy szumią i kłaniają się dostojnie. Zmurszały płot zagrody pochyla się pod naporem biedy i czasu. Podwórko wypełnione domowym ptactwem zachwyca swą sielskością. Matka Krzysztofa zaprasza mnie do jego pokoju. Ślizga się wzrokiem po ścianach oblepionych plakatami rockowych zespołów. Jej pełne godności zachowanie zatrzymuje na chwilę czas, a gdy łzy nagle tłoczą się w jej oczach ucieka do kuchni by nastawić wodę na herbatę. 22 wrzesień świat jest taki piękny. Tyle w nim dziwów niesłychanych. A wszystko po to by cieszyć się tym i doświadczać istnienia. - Pamiętam że byliśmy już mocno zmęczeni - mówi Robert Leszczyński, jeden z jurorów Idola - to była już trzecia godzina przesłuchań. Dzień był fatalny, paskudna aura na dworze i do tego nikogo, naprawdę nikogo z ciekawym głosem lub jakimś wnętrzem. Gdy Krzysztof wszedł do studia w tym swoim śmiesznym sweterku dostaliśmy głupawki i parsknęliśmy dzikim śmiechem. Do tego to nazwisko. Balas. Kuba od razu mu powiedział żeby się poszedł wytrzeć o papier higieniczny. Ja wiem że na swój sposób to co on wyprawia jest straszne, grube i poniżej pasa, ale taka jest natura tego programu. Każdy kto tu przychodzi musi być na to przygotowany. - Chłopak był tak spięty że nie wiedzieliśmy jak mu pomóc - mówi Kuba zastrzegając sobie prawo do autoryzacji każdego przecinka - myśleliśmy że trochę humoru rozładuje napięcie. Żart z papierem był niewypałem, choć przyznam że do wszystkich walę z grubej rury i każdy jakoś wychodzi z tego bez szwanku. Próbowałem go potem jakoś udobruchać, strzeliłem z kciuka i puszczałem porozumiewawczo oko żeby go rozbawić, ale on wyraźnie unikał mojego spojrzenia i sam dla siebie był na nie. A gdy już wydał z siebie głos to było okropne. Jednogłośnie wydalismy na niego wyrok. Dożywotni zakaz wydawania jakichkolwiek dźwięków. 25 wrzesień dziś na łące pośród krów, gdy ogarnęło mnie to dziwne w piersi zachwycenie i gdy już powstrzymać tego w sobie nie mogłem, zacząłem śpiewać aż łaciata ślepia na mnie swoje wybałuszyła i zaryczała. Ptaki się zleciały i trele ich z moich głosem się zlewały. Dżem sesion się taki zrobił że śmiać mi się zachciało z tego wszystkiego. To nieprawdopodobne wręcz, wariackie i szalone jakieś ale naprawdę się wydarzyło. Ach gdyby tak dalo się taką chwilę na taśmie uwiecznić. Ale wiem z doświadczenia że na zawołanie nic takiego się nie stanie. I to jest najgorsze w tym wszystkim. Pokój Krzysztofa wypełnia cisza, która jest muzyką. Szum gotującej się wody, dźwięk dotykających się szklanek na tacy. Ostrożne kroki pani Jadwigi przechodzącej przez sień, skrzypienie drzwi w zawiasach. Niemalże słyszy się w tym wszystkim -"Chwila, która trwa..." - słowa i pierwsze akordy piosenki Dżemu, w której zakochał się Krzysiek. - on w swoim świecie żył - Pani Jadwiga przelyka ślinę i cedzi każde słowo i stara się panować na emocjami - słuchał tej swojej muzyki po nocach. Brzdąkał, stukał, klekotał. Grał na wszystkim co tylko dźwięczało. Z psem nawet jak się bawił to tak jakby kumplowali się. Raz burek szczeknął a raz on, tak sobie gadali po prostu. Ale mnie rozśmieszali tymi swoimi wygłupami. - pani Jadwig przerywa na chwilę podchodzi do komody i wyciąga gruby zeszyt z szuflady. - potem pisał to wszystko w tym swoim dzienniku. A jak się martwiłam to on mówił że wszystko będzie dobrze. 14 sierpień byłem na warsztatach w Gardzienicach. To niesamowite co można zrobić z głosem. Można śpiewać łokciem kolanem, uchem. "całą mocą ciała " - jak to pisał Leśmian już nie pamiętam w jakim wierszu. To co robiłem nawet podobało się wszystkim. Rozmawiałem z Mariuszem czy nie mógłbym u nich zostać na dłużej ale on coś zaczął o dotacjach że ministerstwo obcięło im fundusze i takie tam bzdety. Poznałem dużo ciekawych ludzi. Spaliśmy po dwie trzy godziny dziennie a potem same zajęcia, bieganie po polach, ćwiczenia oddechowe, wspólne śpiewanie przy ognisku. Taka energia że jeszcze teraz mnie rozpiera i drewna już na cała zimę narąbałem drąc się w niebogłosy. Pani Zofia Kwapisz jest wicedyrektorką w urzędzie gminy. Zajmuje się sprawami promocji i kultury. Choć na dobrą sprawę nikt dokładnie nie wie na czym polega zawiązek tych dwóch splecionych z sobą słów, ona ma ten temat wiele do powiedzenia. Świadczą o tym opasłe raporty i sprawozdania skrupulatnie wysyłane na koniec kwartału do województwa z przejrzyście napisanymi kosztorysami i prośbami o dofinansowanie. Ta w średnim wieku kobieta z elegancką fryzurą, tuszą wskazującą brak ruchu i nieuleganie modom na diety ujmuje ludzi doskonale wyćwiczonym uśmiechem i starannością z jaką wypowiada każde słowo. - Znałam Krzysztofa bardzo dobrze - relacjonuje z aktorskim smutkiem w głosie - wszyscy go tu znaliśmy. Przychodził z różnymi pomysłami, mam tu nawet gdzieś kilka jego projektów. Niestety wszystko tu utykało gdzieś w karuzeli urzędniczych spraw - uśmiecha się z satysfakcją że udało jej się skonstruować tak udaną metaforę - owszem raz jeden mu się udało zorganizować jakąś imprezę pod hasłem "śpiewać każdy może". Miał to być przegląd ludowej twórczości gospodarzy, którzy kultywują jeszcze tradycje rodzinnego muzykowania i pod takim szyldem spłynęły na to pieniądze. Ale nie wyszło to najlepiej, przyszła miejscowa chuliganeria już trochę podchmielona. Mieli własne nagrania w stylu techno i zagłuszyli Krzysia. Był tym wyraźnie podłamany i niepotrzebnie wdał się z nimi w awanturę. Oni mieli z tego tylko ubaw i dla nikogo nie skończyło się to dobrze. Powinniśmy to trochę lepiej zorganizować, zadbać o ochronę, ale on był taki ufny, wierzył w ludzi i w szczęśliwe zakończenie, aż dziw że przy takim optymizmie targnął się na swoje życie. 17 lipiec wyczytałem w świecie wiedzy na czym polega genialność myśli Darwina : "by zrobić coś sensownego - bez planu - trzeba bez przerwy próbować i trzeba bez przerwy przegrywać. Tak działa dobór naturalny - przez nadprodukcję osobników i bezlitosną eliminację wszystkich, którzy się nie sprawdzili." Czyżbym i ja do nich należał? Dlaczego mimo ciągłych prób nikt się na mnie nie poznał? "Świat, który nas otacza jest światem zwycięzców - ci, którzy przegrali nieporównywalnie liczniejsi, odeszli bez śladu." Czyżbym i ja miał podzielić ich los? Bug jest rzeką niepozorną. Nie wygląda tak groźnie i zdradziecko jak amazońskie rwące potoki pełne drapieżników i innych niebezpieczeństw. Sielankowy podlaski pejzaż nie od razu ujawnia swoje tajemnice, na dnie których możemy znaleźć mroczne zakamarki ludzkiej duszy. A jednak pod jego powierzchnią, niczym pod warstwami farby uformowanej w obraz opowiadający jakaś historię, kryje się jeszcze myśl, utkana precyzyjnie z nitek składających się na płótno, na którym zostało namalowane. Nikt z nas do końca nie pozna tych tajemnic. Żaden raport, ani najdokładniej przeprowadzone ekspertyzy nie odtworzą wypadków, które miały miejsce tamtej nocy. Nikt też nigdy nie odpowie na pytanie dlaczego? po co? I czy można było temu zapobiec? Ciało Krzysztofa z przywiązanym do szyi workiem znaleziono kilkadziesiąt kilometrów dalej od jego rodzinnej wioski. Na pogrzeb przyszli wszyscy jego przyjaciele. Ceremonia trwała długo i odbywała się z wielką czcią mimo iż były pewne opory kurii, bo to w końcu samobójstwo. Jeden z przyjaciół Krzysztofa grał na skrzypcach, wtedy to właśnie nadleciał ten mały ptaszek, usiadł na pudle rezonansowym i swym dziobkiem uderzył kilka razy w struny po czym zerwał się i poleciał w swoja stronę. Suplement. Chciałem wyjaśnić że celowo użyłem nazwisk znanych osób aby nadać opowiadaniu formę reportażu. Mniemam iż nie obraziłem nikogo tym zabiegiem formalnym a jeśli ktoś poczuje się tym dotknięty to z góry przepraszam. Piotr Boruta.
  20. LEKCJA Stefan szedł spokojnym krokiem przez park wypełniający się wiosną. Smakował jego budzącą się do życia zieloność falującą na tle błękitnego nieba. Lekki orzeźwiający wiaterek muskał go delikatnie po reklamowo wygolonych policzkach. Jedynie jego zmarszczone czoło burzyło sielankowość tego obrazka. Na samą myśl o tym że za chwilę znajdzie się w gmachu buzującym od dziecięcego jazgotu dostawał gęsiej skórki. Mimo wszystko liczył jednak na łaskawość losu .... Wszedł do klasy wypełnionej wrzaskiem. Stanął przed zebraną przypadkową zgraja dzieciaków i zmierzył ich gromkim spojrzeniem. Kaśka pierwsza nie wytrzymała i parsknęła nerwowym śmiechem. Odwrócił od niej wzrok i otworzył dziennik. Rutynowe odczytywanie listy obecności pozwoliło na chwilę przywrócić naturalny bieg rzeczy. Potem wstał, podszedł do tablicy i napisał "Romantyczność A. Mickiewicza - jako wiersz wyznaczający nowy kierunek w literaturze".Następnie, wyjął z teczki i grubą książkę i otworzył na zaznaczonej stronie. Sokolim okiem rozejrzał się po sali, która wiedziała już czego może się spodziewać. - Niech Gośka przeczyta, proszę pana ona chodzi do kółka teatralnego - wyrwał się Daniel chcąc przysłużyć się koleżance. - Zamknij się debilu - zripostowała błyskawicznie Asia, stając w obronie swojej najlepszej przyjaciółki. - A ty co się wtrącasz - odciął się Daniel pokazując jej przy okazji język. - Przestańcie - włączył się w końcu Stefan - dobrze wiecie że nie lubię takich dialogów. Pozwólcie że sam wyznaczę lektora - Zawiesił swój wzrok na tej bezkształtnej ludzkiej masie i świadomie wprowadzając się w rodzaj swoistego transu liczył na objawienie. Na znak z nieba, tajemniczą aurę, która okalając duszę najwrażliwszą wskaże mu najodpowiedniejszego recytatora. Nagle soczewki jego oczu zatrzymały się na Pawle, drobnym nieśmiałym chłopcu, sprawiającym wrażenie zagubionego w tej rozwrzeszczanej hordzie rozwydrzonych bachorów. - Paweł - powiedział, zdecydowanym głosem nauczyciel - ty przeczytaj. - Przecież on się zaraz rozpłacze proszę pana - wyrwała się Karolina, klasowa piękność, pozostająca pod widocznym wpływem stylu Britney Spears. - on się do niczego nie nadaje, proszę pana - zakończyła swą wypowiedź z dumą w głosie. Szmer sarkazmu i ironiczny chichot zmieszały się w ogólny klasowy szum. - Nie wam o tym sądzić - powiedział Stefan, mową ciała naśladując rzymskiego mówcę przemawiającego do tłumów - będzie jak rzekłem. Czytaj Pawle. Paweł najwyraźniej nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale nie miał wyboru. Poprawił się na krześle, odchrząknął i nieśmiałym ledwie słyszalnym głosem rozpoczął recytację. - Głośniej - krzyknął ktoś z dalszej części sali. - Spokój - Stefan po raz kolejny dał do zrozumienia kto ma tu ostateczne słowo. Paweł wziął sobie tę uwagę do serca i zaczął czytać z większym zawzięciem. Stefan podszedł do niego bliżej i uważnie wsłuchiwał się w każde drżenie jego głosu, chcąc wychwycić niuanse interpretacji tego wrażliwego chłopca. Wiedział że jest klasową ofermą, z której wszyscy się nabijają tylko dlatego że nie ma w sobie tej siły i zdolności przeciwstawienia się szarej masie. Bezmyślnemu tłumowi, który niszczy w zarodku jakikolwiek przejaw ponadczasowej wrażliwości i nieprzemijającemu poczuciu piękna objawiającego się w kruchości noworodków. Paweł dał się ponieść magii tego wiersza, wczuł się w jego nastrój i razem z zasłuchanym w tembr jego głosu Stefanem stanowili doskonały przykład nieprzystosowania do drwiących z nich za ich plecami reszty barbarzyńskiego społeczeństwa. "Źle mnie w złych ludzi tłumie Płaczę, a oni szydzą; Mówię, nikt nie rozumie; Widzę, oni nie widzą! Przeczytał z miną nawiedzonego aktora, który trafił we właściwą nutę. Jednak siła i moc jego subtelnej interpretacji głuchła wobec szyderczych uśmiechów cynicznej hałastry strojącej do niego miny i próbującej wybić go z rytmu. Stefan zauważył co się święci i krew uderzyła mu do skroni. Nasrożył się niczym tygrys gotujący się do skoku i płomienie jego oczu przeszyły rozzuchwalonych uczniaków. Zacisnął szczękę aż nerwy żuchwy falowały na jego policzkach. W powietrzu czuć było nadejście burzy. - Czytaj dalej Pawle, dobrze Ci idzie - powiedział gniewnie niczym Clint Eastwood u szczytu swojej kariery.Ktoś za jego plecami szybko sparodiował tą kwestię. Odwrócił się gwałtownie na pięcie lecz sala błyskawicznie ucichła. Paweł kontynułował, jednak Stefan już go nie słuchał. Zastanawiał się jak długo jeszcze to wszystko będzie znosił; "gwałty ciemięzców, nadętość pyszałków i bezkarność prawa..." jak długo to wszystko będzie się w nim jeszcze gotować, gdzie jest granica jego wytrzymałości, cierpliwości i tolerancji. "Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu, Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce. Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu! Miej serce i patrzaj w serce!" Zakończył Paweł, lecz cisza wybrzmiewająca po ostatnim zdaniu nie wróżyła niczego dobrego. - Miej serce i patrzaj w serce - sparodiował go Lucek, klasowy błazen, wdzięcząc się do żeńskiej części widowni próbując wcielić się w Jima Carrey'a. - Miej serce i patrzaj w serce - wyskoczyła błyskawicznie Kaśka udając głosem wokalistkę ONA - Serce to najpiękniejsze słowo świata - wyśpiewał czystym dyszkantem Karol. Najwyraźniej w jego domu darzono sentymentem stare piosenki Foga. Stefan patrzył na ten znany mu już od dawna kabaretowy rytuał, kiedy wszyscy dawali upust swym parodystycznym popisom i zabawiali się w najlepsze a on całkowicie nad tym nie panował. Tym razem poczuł że miarka się przebrała. Jego ciało napinające się niczym łuk w rękach doskonałego łucznika szykowało się do oddania strzału. Podłoga zatrzęsła się od targającego nim gniewu, a znajdujące się w komódce geograficznej urządzenie imitujące sejsmograf najwyraźniej odnotowało nadejście tsunami. Stefan zacisnął dłonie w pieść i z całej siły krzyknął na całe gardło; - Cichoooooooooooooooooooooooooooooo!!! Klasa stanęła jak wryta. Wszyscy wbili wzrok w swojego nauczyciela od polskiego, który najwyraźniej minął się z powołaniem. Był to bowiem nadludzki wrzask człowieka o nieograniczonych możliwościach. Trwał tak długo że z pewnością mógłby się nadawać do księgi rekordów Guinessa. Wszystkie żyły wystąpiły mu na twarzy. Zrobił się czerwony jak cegła z pamiętnej piosenki Riedla. I bez wątpienia mimo grozy całego zajścia po raz pierwszy wzbudził zachwyt swojej klasy. Cisza, która zapadła po wybrzmieniu tego gromu uświadomiła mu prozaiczny fakt; jak dobrze jest czasem stracić kontrole. Poczuł się wolny i rozluźniony. - Zajebiście - skometował całe wydarzenie Lucek, co wywołało jego uśmiech. Po chwili dało się słyszeć kroki dobiegające od strony szkolnego korytarza. Do klasy wszedł dyrektor i zdenerwowanym glosem powiedział : Panie Stefanie proszę natychmiast do mojego gabinetu. Stefan opuścił salę, a gdy klamka zapadła klasa wybuchła gromkim śmiechem.
  21. Genialne, czyta sie jednym tchem. gratuluje pomysłu, wyobraźni, wykonania.
  22. dzieki za uwagi i opinie jeszcze nad tym popracuje.
  23. nic dodac nic ująć hej :)
  24. Wpadłem na ten pomysł w czasach wielkich przemian. Mieliśmy już za sobą pierwsze zachłyśnięcie się kapitalizmem i każdy jak tylko potrafił rozwijał własne interesy. Warszawska giełda odnosiła swoje sukcesy a indeks największych spółek wzbijał się w górę się niczym Conkorde osiągając codziennie nowe szczyty. Gospodarka rozwijała się w szalonym tempie. Gazetowe rubryki z ogłoszeniami pękały w szwach. Nikt nie narzekał na brak pracy. Żyliśmy w ciekawych czasach. Pomyślałem że nie mogę zostawać w tyle. Muszę łapać wiatr w żagle pędzić do przodu, niczym wielcy odkrywcy poznawać nowe lądy, stawiać sobie wyższe cele. A gdyby tak zostać Mikołajem. Dać ogłoszenie do gazety i czekać co z tego wyniknie. Ustalić cenę wyjściową, umowną i do negocjacji i czekać na zgłoszenia. Może to być inny sposób spędzenia tego czasu, który w rodzinnym gronie nie zawsze wyglądał ciekawie. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Muszę z dumą przyznać że w owym czasie byłem pionierem i moje ogłoszenie jako jedyne figurowało w rubryce "Usługi - inne". Nie było jeszcze wtedy wróżek, cateringów, clownów, kinderbali i tym podobnych od których dzisiaj aż się roi. Nie czekałem długo na zgłoszenia, telefony rozdzwoniły się od rana. Na początku ludzie chcieli tylko zasięgnąć języka, pytali " co robi Mikołaj? " jaki ma strój i czy ma doświadczenie w kontaktach z dziećmi. Musiałem uczyć się trudnej sztuki akwizytora i odpowiednio się do tego przygotowałem czytając pierwsze poradniki o tym "jak sprzedać wszystko". Opracowałem sobie plan strategiczny, każdemu z osobna tłumacząc jak organizuje sobie ta uroczystą dla mnie wigilię. Najpierw spisywałem chętnych i sprawdzałem na mapie jakie mam odległości do pokonania żeby nie nadrabiać drogi i "obsłużyć" jak najwięcej klientów. Chciałem powiedzieć obdarować jak najwięcej dzieci wspaniałymi prezentami, na które z utęsknieniem czekają cały rok, wysiłkiem woli zmuszając się do bycia grzecznymi. Potem musiałem oddzwaniać do każdego z nich i mówić o której mniej więcej przyjadę, mocno się przy tym gimnastykowałem żeby przekonać ich do przyjazdu około 21. 30, bo przecież niemalże wszyscy chcą mieć Mikołaja o 18. Gdy już udało mi odpowiednio przygotować warsztat pracy, sprawdziłem jeszcze ciśnienie kół w płozach moich sań. Przykleiłem brodę z prawdziwego włosia, nakarmiłem renifery i ruszyłem w swą niezapomniana mikołajkową podróż. Śniegu nie było tamtej zimy, szarość wieczoru zalewała ulice a zachmurzone mocno niebo ukrywało przed światem blask pierwszej gwiazdki. Zajechałem do pierwszych państwa. Mieszkanie w bloku. Dzwoniąc domofonem pod właściwy nr. oznajmiam swoje przybycie. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami prezenty przepakowuję w piwnicy i dźwigając je na plecach witam malca, który stoi za progiem blady jak ściana. Jego trzęsący się podbródek uświadamia mi że za chwilę wybuchnie płaczem. Plama już na dzień dobry, a właściwie dobry wieczór, chociaż nie jak ja właściwie powinienem się przywitać. "ALLELUJA" wołam gromkim głosem. Psia kość, to chyba nie ta bajka. Rechotliwy śmiech taty, który wygląda na świętującego od rana zwiastuje dobrą nowinę. Drobne potknięcie przyjęto jak żart, więc jest mi wybaczone. Mama w odpowiednim momencie zdążyła przytulić do siebie małego księcia i ciepłym głosem tłumaczy mu co się dzieje. - popatrz - mówi - Mikołaj do ciebie przyjechał, przywiózł ci prezenty, nie cieszysz się?. Malec jest ciągle w szoku a ja zdając sobie sprawę że każdym gwałtownym ruchem mogę spowodować jego wrzask sunę powoli przez wąski przedpokój do dziecięcego królestwa. " Ooo!!! jaki masz piękny pokój"- mówię - ile w nim zabawek, a ja właśnie przywiozłem ci ich jeszcze więcej, byś się nimi mógł cieszyć, bawić bo na nie zasłużyłeś. Wiem że jesteś grzecznym chłopcem."- UFF, udało się, rozpromieniony uśmiech mamy przywraca mi wiarę w siebie. Jestem na właściwej ścieżce. Dalej wypadki toczą się lawinowo. Brzdąc nabiera trochę śmiałości zbliża się na bezpieczną odległość, podchodzi trzymając się kurczowo mamy i odbiera z zaciekawieniem prezenty. Cały czas bacznie obserwuje, każdy mój ruch. Milczy jak Indianin. Zdaje sobie sprawę że nie wyduszę z niego żadnego wierszyka. Mój czarodziejski worek pustoszeje. Wizyta dobiega końca. W przedpokoju otrzymuje zapłatę i życząc wszystkim wesołych świąt żegnam się. Spoglądam na zegarek, wszystko idzie zgodnie z planem. Następną wizytę mam za 15 min a umówiony jestem na saskiej kępie. Renifery odpalają bez zastrzeżeń choć wiem że przydały by się im świeże ogniwa w bateriach. Obiecuje im że po świętach wszyscy wymienimy akumulatory i będziemy jeździć na nowych. Szukam na mapie ulicy, z notatek wiem że to jest willa i że mam odwiedzić trochę starsze dzieci 10 i 12 letnie. Chłopiec i dziewczynka. Myślę że z tych to uda mi się wyciągnąć wierszyk lub piosenkę. Podjeżdżam pod dom, parkuję przed bramą i udaje się pod wskazany adres. Szczękający pies obwąchuje mnie i wykonuje swój rytualny taniec. Mam nadzieje że mi nie zniszczy kostiumu. - Proszę się tnie bać - uspokaja mnie gospodyni i zaprasza do środka. Wchodzę. "Szczęść Boże" mówię tym razem, czując w sobie przypływ chrześcijańskich korzeni. "Szczęść Boże" - odpowiadają domownicy. Zdaje się że uderzyłem we właściwy ton. Mój worek okazuje się za mały. Mówię więc że rodziców wykorzystam jako śnieżynki a do mojego worka zapakujemy drobniejsze podarki. Wykonane. Przychodzi czas na show. Uruchamiam swój mosiężny dzwonek i kroczę do salonu. Witają mnie obrażone miny nastolatków. Przyglądają się nieufnie i po ich spojrzeniach widzę że czekają tylko aż odklei mi się broda, zsunie czapka ukazując naturalną łysiną albo nie daj boże puszczę bąka. Choć to jak sądzę pewnie by ich rozbawiło. Robię dobrą minę do złej gry. Wznoszę się na wyżyny elokwencji, sypię dowcipami słownymi i układam kalambury. Nie robi to na nich specjalnego wrażenia. Moja prośba o piosenkę nie jest traktowana poważnie. W końcu dowiaduje się prawdy o sobie że jestem nędzną podróbą jak tajwańskie badziewie sprzedawane na stadionie. Rodzice trochę się zaczynają wstydzić za swoje pociechy ale nie psujmy atmosfery w końcu mamy święta. Sterowny pilotem samochodzik okazuje się w porządku i bachor w końcu akceptuje moją obecność. Jego starsza siostra ma muchy w nosie bo zestaw lalek barbie z kompletem strojów, domkiem garderobą i sypialnią w jednym najwyraźniej nie pasuje jej kolorem. "No cóż przyszłym roku postaram się was bardziej zadowolić - " mówię i kieruję się do wyjścia. - w przyszłym roku nie musisz do nas przychodzić i tak wiemy że jesteś przebierańcem -. Mamusia karcącym wzrokiem spogląda na córeczkę a ta w odpowiedzi wyrzuca - wolałabym żebyś mi jeszcze coś kupiła niż wyrzucała pieniądze na tego pajaca. Mała ma szczęście że zapomniałem rózgi. Pokazałbym jej drugą twarz Mikołaja. Chcę mieć to wszystko już za sobą i nie wiedzieć co tu się będzie dalej działo. Wychodzę tak szybko jak to jest tylko możliwe. Inkasuję pieniądze i unikam spojrzeń prosto w oczy. Dyplomatycznie zdobywam się jeszcze na złożenie świątecznych życzeń. Na ulicy oddycham pełną piersią. Muszę pozbyć się napięcia, które nagromadziło się w moich plecach. Ciężko jest być świętym Mikołajem. Renifery nucąc "dzisiaj w Betlejem" przywracają mi spokój ducha, czekają na mnie inne dzieci, więc trzeba szybko zregenerować siły i dalej ruszać w drogę. Następny klient mieszka również w dzielnicy willowej. Tylko że na drugim końcu miasta. Muszę się sprężyć. Kiedy się śpieszysz, czas niczym twój rywal staje z tobą w szranki. Jak przystało na prawdziwego sportsmena stajesz do wyścigu z nim, rywalizujesz o pierwsze miejsce w konkursie a wtedy to się staje niebezpieczne. Poganiam renifery jak tylko mogę. Choć dajmy im już spokój na czas dalszej części opowieści. Więc wciskam gaz do dechy. Ulice są puste, nie jestem zagrożeniem dla innych użytkowników dróg miejskich. Dwupasmowa szeroka aleja prowadzi mnie do skrzyżowania ze światłami. Jestem tak rozpędzony że przy tej prędkości jakiekolwiek lekkie przyhamowanie skończyłoby się jazdą figurową. Światło na skrzyżowaniu zmienia się na żółte, jeszcze mocniej dociskam pedał gazu, wjeżdżam na czerwonym. Skrzyżowanie jest wielkie, więc przejeżdżam bez problemów, jednak po krótkiej chwili z bocznej drogi włącza się do ruchu policyjny polonez. Ręka z lizakiem w dłoni wychylająca się z okna i krótki sygnał koguta dają mi do zrozumienia że mam zjechać na pobocze. Zatrzymuje się grzecznie i przygotowuje sobie mowę powitalną. Policjant podchodzi do mnie a widząc z kim ma do czynienia, serdecznie się uśmiech. "Dobrze jest myślę" i wypełniam się optymizmem. "Od kiedy to Mikołaju przejeżdżamy na czerwonym świetle" - pada pytanie a zaraz po nim rutynowa prośba o okazanie dokumentów. Policjant wnikliwie studiuje moje papiery a ja mu wciskam kit o dzieciach, które z niecierpliwością na mnie czekają. No przecież nie mogę ich zawieść. Muszę zdążyć na czas. Ale po drodze mogę jeszcze przy okazji wpaść z wizytą do pana, panie władzo, ma pan chyba dzieci?. Biorę go pod włos. "Mam ale moje już by się nie dały nabrać" - odpowiada i zwraca mi prawo jazdy - "Niech pan jedzie Mikołaju, tylko nie tak szybko".- kończy zdanie salutując na do widzenia. To mi przywraca wiarę w sprawiedliwość i ludzkie posłannictwo. Dzień pełen przygód jeszcze się nie skończył. Umilając sobie dalszą część jazdy słuchaniem kolęd, dojeżdżam do kolejnej posesji. Stylizowany płot, zza którego wyrasta rząd równo posadzonych tui, sprawia estetyczne wrażenie porządku. Mimowolnie rozglądam się po mini ogrodzie zauważając jego kojący wpływ. Widać że wszystko jest tu przemyślane, piękne i na swoim miejscu. Światła podkreślają kontury domu, głaszcząc swym blaskiem gałęzie drzew doskonale harmonizujących z całym otoczeniem. Miła pani wprowadza mnie do wnętrza. Tu również wszystko jest zachwycające. Miejsce tak bardzo przypomina mi jedno z tych, projektowanych na specjalne zamówienie i pokazywanych w kolorowych czasopismach że zastanawiam się czy już go gdzieś nie widziałem. Mama Kuby, bo to do niego teraz przyszedłem, opowiadając mi o nim uśmiecha się tak jakby widziała ten blask zachwytu w moich oczach. Atmosfera tego domu wpływa na mnie relaksująco. Czuję że obecność tu jest dla mnie przyjemnością. Nie ma żadnego pośpiechu, zamieszania, niedomówień. Wszystko toczy się gładko i płynnie. Kuba dostaje na gwiazdkę gitarę. Okazuje się że jest już po pierwszych lekcjach i na moją prośbę gra "Pije Kuba do Jakuba" bez jakiegokolwiek potknięcia. Pytam go czy mogę dotknąć tego magicznego instrumentu i wydobyć z niego kilka dźwięków. Oczywiście zgadza się. Biorę instrument do ręki i chcąc nie chcąc gram na nim wstęp do kolędy "Cicha noc". Brzmienie gitary, aura tego domu, świąteczny nastrój a także cudowny wewnętrzny spokój domowników, wszystko to razem sprawia że zaczynam śpiewać, choć właściwie należało by powiedzieć że sam głos wypływa ze mnie i poprzez piękno zawartej w nim melodii aż do pojawienia się trudnej technicznie wibracji, przypominającej trel ptaków, prowadzi wszystkich do krainy zasłuchania. Całkowita cisza, która zapadła po wybrzmieniu ostatniego dźwięku jest najpiękniejszą, z jaką kiedykolwiek się spotkałem. "Przyśniło mi się raz że byłem Mikołajem i od tej pory nie wiem, czy jestem człowiekiem, który śnił że był Mikołajem, czy Mikołajem, który śnił że był człowiekiem." W równie uduchowionej atmosferze dopełniliśmy formalności finansowych, a pieniądze które otrzymałem były przedłużeniem wdzięczności od gospodarzy tego wspaniałego domu. Opuszczając ich miałem poczucie że dostałem coś więcej niż szelest papierowego świstka. Odpuśćmy sobie opis, dalszej części drogi. Jazdy przez las jak najkrótszą drogą, błądzenia w małych uliczkach i daremnego szukania tabliczek z nazwami ulic, czasem jak na złość ukrytych w gąszczu dawno nie strzyżonych krzewów. Przenieśmy się od razu do następnego mieszkania zgoła innego niż to, w którym byłem ostatnio. Nie pod względem estetycznym, co to, to nie, ale duchowym. Salon był dość przestronny z pianinem w rogu i prawdziwą choinką aż do sufitu. Pomieszczenie tonęło w mrokach jak na obrazach Caravagiia. Tchnęło w nim oparami smutku i lekkiej dekadencji. Stół zastawiony oszczędnie, a przy nim starsza pani pochłonięta kontemplowaniem swoich myśli i paleniem papierosa, dopijała jakąś wysoko gatunkową whisky. "Gdybyś nie była taka głupia to by cię nie zostawił"- powiedziała na dzień dobry. Lekko zaambarasowana moim wejściem powróciła do swoich rozmyślań. Mały około trzyletni chłopczyk powitał mnie swoim milczącym smutkiem. Zniżyłem się do niego by złapać lepszy kontakt i w pozycji na kuckach zacząłem rozmawiać. Mama prosiła mnie bym wpłynął na niego żeby więcej jadł. Mówiąc mi o tym załamywała ręce i miałem wrażenie że od moich zdolności perswazji zależy moje wynagrodzenie. Poczułem się jak on i rzygać mi się zachciało. Miałem ochotę wziąć go za rękę i uciec z tego piekielnego miejsca, pokazać mu świat, blask słońca. Jednak resztami rozsądku powstrzymywałem raptowne porywy Dionizosa i kontynuowałem swój teatrzyk. Chłopak dostał całą masę różnych prezentów, lecz żaden nie wywołał jego uśmiechu. Widać to było jak na dłoni że jedynym jego pragnieniem było aby w którymś z tych worków był tata. Żeby wyskoczył niczym diabełek ze staromodnej zabawki, chwytając go w swoje ramiona i zawirował w radosnym tańcu. A ja czułem cholerną złość że nie mogę tego spełnić. Do dupy taki Mikołaj, który przynosi całą masę niepotrzebnego śmiecia a najprostszych, najbardziej elementarnych, podstawowych marzeń nie może zrealizować. Mamusia coś jeszcze w kółko mówiła o tym jedzeniu. Nawet przyniosła talerzyk z kawałkiem pysznej rybki, ale chłopiec uparcie odwracał głowę. Powoli zacząłem wycofywać się z tego bagienka, czując jak pętla zaciska mi się wokół gardła. Wziąłem swoje nędzne pieniądze i czmychnąłem długim korytarzem do wyjścia. Widziałem jeszcze jak wszyscy mieszkańcy tego piekła pogrążają się w mroku. Chciałem uciec jak najdalej, chciałem przekonać samego siebie że to tylko jakiś koszmar i że zaraz się obudzę. Tak rozmyślając dojechałem do ostatniego już w tym dniu domostwa. Przywitał mnie gwar domowników. Głośnie rozmowy, śmiechy, były słyszalne już z daleka. Zszedłem z rodzicami Paulinki do garażu gdzie czekała mnie cała fura prezentów. Miałem je wręczyć wszystkim nie tylko dziecku. Rodzina była dość liczna, więc pomyślałem że spędzę tu czas aż do pasterki. Nie dało się tego wszystkiego zapakować do worka więc mamusia i tatuś taszczyli to za mną na swoich plecach. Chóralne o! utorowało mi drogę do pokoju. Paulinka cała rozpromieniona witała mnie radośnie, cały czas coś mówiąc. Należała do tych dziewczynek, które niczego się nie boją, są pełne wdzięku uroku i zawsze mają coś do powiedzenia co wywołuje ogólną wesołość. Śpiewała kolędy, mówiła wierszyki, fantazjowała i klaskała w dłonie z radości. Była tak szczęśliwa że nie interesowały ją prezenty i trzeba było ją namawiać do rozpakowywania kolejnych paczek. Cała rodzina była w radosnym nastroju, wszyscy chętnie uczestniczyli w zabawie i każdy bez oporu prezentował swoją twórczość Mikołajowi. Dziadek nabrał takiego wigoru że chciał zrobić striptiz ale babcia go powstrzymała i powiedziała że to już w drugiej części programu. Spędziłem tam prawie godzinę bawiąc się setnie choć zmęczenie materiału dawało o sobie znać. Pożegnałem towarzystwo i udałem się w drogę powrotną. Po drodze zatrzymałem się w lesie. Musiałem ochłonąć, zrzucić wreszcie z siebie skórę Mikołaja i zjednoczyć się z naturą, tak naturalnie i otwarcie całkiem. Olać to wszystko. Jaka to ulga, zdjąć z siebie te wszystkie maski i poczuć się wolnym. Wydałem z siebie krzyk wojownika oznajmiającego światu swoje zwycięstwo. Zacząłem podskakiwać radośnie jak małe dziecko. Czułem świętość drzew, ziemi, powietrza i wszystkiego co mnie otacza. Nagle zrozumiałem że świętem jest każdy przejaw życia, każdy jego najdrobniejszy okruch, skrawek, podmuch. Zakręciło mi się w głowie tak że w końcu upadłem. Gwiazdy nade mną świeciły pełnym blaskiem.
  25. - No cóż, nie zawsze jest tak jakbyśmy sobie tego życzyli - powiedział G zaciągając się papierosem. Tymczasem była to prawda, którą Zet bez skutku próbował przyswoić sobie przez całe życie. Stał wpatrzony w G czując siłę rosnącego w nim gniewu. Jego oddech stawał się coraz szybszy a ciśnienie krwi skoczyło do alarmującego poziomu. Pulsowało mu w skroniach. G tylko się uśmiechnął i przyjrzał uważniej Zetowi świdrując go wzrokiem. - co uderzysz mnie - spytał spokojnym głosem. Z odskoczył od niego i zaczął kręcić się nerwowo w kółko chcąc uwolnić się od napięcia. Złapał się za głowę i zaczął histerycznie krzyczeć - ja tego nie wytrzymam, to mnie kurwa przerasta. To całe pierdolenie żeby pogodzić się z losem. To jest ponad moje siły. - wybuchnął spazmatycznym szlochem, który aż dudnił w jego piersiach. G patrzył na niego z pogardą. Był wdzięczny losowi za to że nie obdarzył go tak niskim poziomem wytrzymałości na stres. Z drugiej strony przyzwyczaił się już do tego że ludzie różnie reagują na jego koperty . Najbardziej cenił tych o kamiennych twarzach, którzy przeczytawszy to co wręczał im w zalakowanej tajemniczej kopercie mówili tylko " dziękuje" i odchodzili w milczeniu. Byli jeszcze tacy którzy, próbowali z nim dyskutować. Pytali o możliwość odroczenia, prosili o dodatkową szansę albo żartobliwie "drugi zestaw pytań". G tylko uśmiechał się tym swoim charakterystycznym Boghartowskim uśmieszkiem i mówił spokojnie - to nieodwołalne. G dostał tę pracę gdy już kończył mu się zasiłek a wszystkie inne firmy żegnały go rytualnym "zadzwonimy do pana". Zastanawiał się skąd się biorą tego typu zwroty, czyżby uczono ich na specjalnych kursach. Można było napisać na ten temat specjalna książkę : "jak skutecznie dziękować kandydatowi na pracownika". A w niej cała masa porad i zdań użytych we właściwy sposób do określonej osoby. Do jego ulubionych należało sformułowanie; "bardzo mi przykro ale nie możemy panu pomóc". Sensowne, konkretne, bez owijania w bawełnę i tkliwego pocieszania że może kiedyś, za jakiś czas gdy na horyzoncie pojawi się jeszcze jedno słońce. W tamten dzień, gdy wszedł do jasnego pokoju z dźwiękoszczelnymi ściankami wiedział że nie spotka go żaden z dotychczas zarejestrowanych schematów. Trzej panowie w ciemnych garniturach przyglądali mu się badawczym wzrokiem nic nie mówiąc. Choć sytuacja była cokolwiek dziwna nie krępowało go to. W pokoju nie było żadnego krzesła stał więc spokojnie w swej charakterystycznej pozycji Dawida z ciężarem ciała na jednej nodze podczas gdy druga lekko ugięta w kolanie odpoczywała czekając na swoją kolej. Zleceniodawcy wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami po czym wpili się w niego swoimi oczyma. Na krótką chwilę wszystko zatrzymało się w bezruchu. Miał już sięgnąć do kieszeni po papierosa, gdy jeden z nich zerwał się gwałtownie z krzesła i podchodząc do niego powiedział ; - zaczyna pan jutro o 8 rano, proszę przyjść punktualnie, pan B powie panu co będzie należało do pańskich obowiązków - . Uścisnął mu zdecydowanie dłoń i mową ciała dał do zrozumienia że na dziś to już wszystko. Następnego dnia rozpoczęła się jego kariera wręczyciela kopert. Miał tylko oddać ją w ręce osoby, której nazwisko widniało na jej wierzchniej stronie. Cały rytuał zawierał w sobie typową biurokratyczną konfiguracje. Umówiony na konkretna godzinę delikwent wchodził do pokoju, oznajmiał swoje przybycie usłużnym zwrotem - Pan mnie wzywał - a usłyszawszy w odpowiedzi swoje imię i nazwisko potwierdzał sakramentalnym TAK i czekał chwilę w milczeniu. G wyciągał z szuflady czerwoną kopertę mówiąc - proszę to dla pana -. Chwilkę trwało jej rozrywanie, pośpieszne czytanie słów ułożonych w odpowiednio brzmiące zdania. G z uwagą wsłuchiwał się w tę ciszę, która zawsze wydobywała z siebie inny akord. Podobnie inne w wielokrotności tych milczeń były reakcje ludzi, dopiero słowa z nich wydobywane przeradzały się w schematy. I tak w okolicach pełni pojawiali się neurotycy, dramatycznie odgrywający swój żałosny teatrzyk. Czasami było to nawet zabawne, lecz zawsze kończyło się wejściem ochroniarza i użyciem siły zgodnej z regulaminem firmy. Podczas nowiu przychodzili stoicy z godnością przyjmujący zawartość koperty. A w pozostałym międzyczasie pojawiali się różni śmieszkowie, dyskutanci, degeneraci, kobiety z dziećmi na rękach, homoseksualiści oraz cała gama kolorowych postaci ludzkich tworzących barwny korowód lub układających się w mleczna drogę. Z był dzisiaj ostatnim jego petentem. Przestał w końcu wydawać z siebie histeryczne jęki. Lecz coś w jego oczach mówiło że to nie koniec przedstawienia. Jego nerwowo pracujący mózg szukał niekonwencjonalnego rozwiązania dającego możliwość zwrotu akcji. Wiedział że przecież musi być jakieś drugie wyjście, plan b, który umożliwi mu ucieczkę. Nagle niczym pomysłowy Dobromir ukłuł w swojej głowie pomysł, który roziskrzył jego spojrzenie. Zaczął niczym małe dziecko radośnie klaskać w dłonie a z jego ust wypłynęła znajomo brzmiąca pieśń, która była parafrazą wszystkich znanych melodii świata. Tak tańcząc zaczął drzeć czerwoną kopertę na drobne coraz mniejsze kawałki. Wezwani ochroniarze jak zahipnotyzowani przyglądali się całej akcji nie wiedząc jak właściwie mają zareagować. G również bezradnie przypatrywał się wszystkiemu zaskoczony tym szalonym obrotem sprawy. Taki finał nie mieścił się w żadnym punkcie regulaminu firmy. Nie pozostało nic innego jak włączyć alarm zabezpieczający wszystkie dodatkowe wyjścia i zamykający Zetowi szansę ucieczki. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym wyjątkowym dniu i on nie zadziałał a Z przemieszczał się coraz bliżej głównego wyjścia. W końcu wyszedł na ulice co automatycznie odbierało firmie jakąkolwiek możliwość dalszego działania w tej sprawie. Pracownicy szybko wrócili do swoich rutynowych zajęć i w ciągu niespełna pięciu minut wszystko wróciło do starego porządku. Skończył się dzień pracy a G wracając do domu zastanawiał się dlaczego przez pięć lat nie interesował się tym co kryją w sobie Czerwone Koperty.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...