
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
Ty się, Nata nie przejmuj. Freney tylko mrugnął okiem z uznaniem w Twoim kierunku :) Zmieniam na Rzecz o spóźnieniu...
-
Piękna opowieść. Gdzieniegdzie zmieniłbym szyk i styl, ale ogólnie ok. Sama dotrzesz do zgrzytów, kiedy przeczytasz na głos :) Nie mam czasu, by wymieniać. Sory...
-
* Przed wieloma laty G. dokonał wyboru, co chce w życiu robić. Pewnego dnia wyszedł z domu rodziców i ruszył na spotkanie przeznaczenia, z którym – jak mniemał – jest mu po drodze. Obrał cel i uparcie do niego dążył. Wedle słów filozofa „cokolwiek robisz, patrz na koniec” wierzył, że na końcu będzie spełnienie, radość, sukces. Mijał w drodze różnych ludzi. Jedni go wyśmiewali, u innych budził współczucie, czasem podziw - większości był zwyczajnie obojętny. Nieraz ktoś zaprosił go do siebie, nakarmił, dał posłanie, wysłuchał i błogosławił na dalszą drogę albo przynajmniej pozwolił napić się ze studni lub poleżeć w ogrodzie. Najgorzej było na rozwidleniach dróg, kiedy G. musiał wybierać. Przystawał wtedy lub przysiadał na ławeczce obok świątka i spokojnie rozważał następny krok. W ciągu lat spędzonych w drodze stał się wytrawnym wędrowcem i długotrwały marsz nie stwarzał mu żadnego problemu. Miał jeden, wystudiowany rytm, dzięki któremu pokonywał wielkie odległości w stosunkowo krótkim czasie. Stał się niedoścignionym mistrzem w tej dziedzinie. Zdążanie do celu zajęło mu tyle lat, że przestał zwracać uwagę na upływ czasu. Zestarzał się, stracił sporo sił i chęci, ale parł przed siebie, licząc wyłącznie na efekt końcowy. Wreszcie doszedł! Siwowłosy, zgarbiony, pomarszczony, podpierając się znalezionym gdzieś kijem. Drobnym truchcikiem podbiegł do tabliczki i z trudem przeczytał : KONIEC, a potem: ŚWIATA. Tak, to było to! Niezmiernie szczęśliwy z odniesionego sukcesu już miał usiąść i wreszcie odpocząć, gdy przypadkowo dostrzegł jeszcze jedną tablicę z nieco mniejszym napisem: GŁUPCZE! PO COŚ TU LAZŁ!? W tej chwili skamieniał ze zdumienia i w tej pozycji pozostał. Stoi w tym miejscu do dziś, zaś ludzie powiadają, że to pomnik wielkiego artysty.
-
Niestety, też kiedyś tak zrobiłem i dopiero moderacja mi pomogła, ale teraz nawet nie ma się do kogo zwrócić... Muszisz, Basiu poczekać :( Ciag będzie, właśnie się pichci i czeka na swój czas...
-
A tak mi się nazwało :( Rzecz o kongenialnym spóźnieniu będzie lepik?
-
Ja Ci niestety nie pomogę, bo wolę nierealne realności. Ale są tu tacy, co lubią fantasy, tylko muszą się pojawić. I jeszcze jedno, po co wrzucałeś do obu działów? Stąd wywal (prawy dolny róg), bo tu mało kto zagląda i możesz się rozczarować.
-
Nadal ma cechy scenariusza i tak bym to traktował. Chyba, że zmienisz czas, wersyfikację, dodasz jakieś opisy itp. Może podrasować, rozedmać i stworzyć szuczkę do teatru??? Ja właśnie nad jedną pracuję :) A scenariusz i tak musi mieć ze 120 stron, żeby się nadał do kręcenia...
-
Nic dodam. Umiesz zbudować całość i ją zamknąć, co nie jest tu częste :).
-
* W pokoiku panował nieznośny zaduch. Jedyne okno pozostawało przez cały czas zamknięte i zasłonięte bordową kotarą. Na wąskim łóżku leżała drobna kobieta o ściągniętej bólem i niepokojem twarzy. Patrzyła bezmyślnie w sufit. Drzwi uchyliły się i do pomieszczenia bezszelestnie wszedł lekarz. Kiedy kobieta wbiła w niego błagalne spojrzenie, na jego kościstej twarzy pojawiło się coś w rodzaju skwapliwego zadowolenia. Położył jej ciepłą rękę na czole i zbadał puls. - Jak się pani czuje? Kobieta nawet nie mrugnęła powieką. - W ogóle się nie czuję – wyszeptała. - Zabieg się udał. Nie będzie żadnych komplikacji. Niedługo wróci pani do domu... Powiedziawszy to, posłał jej zbolały uśmiech i wyszedł. Niespodziewanie po policzkach potoczyły się jej łzy. Zamiast ulgi, radości, odprężenia - czuła, że coś w niej pękło i zaczęło palić wnętrzności do żywego. Gwałtownie przewróciła się na bok i skuliła w pozycji embrionalnej. Łzy wsiąkały w poduszkę tworząc wielką, przejmującą plamę. Było ich dwóch. Nikt nie wiedział, skąd się wzięli. Świat nie przyjął ich ani gościnnie, ani z wrogością – pozostał doskonale obojętny. Przedostali się na jego terytorium bez zaproszenia, więc nikt nie zaplanował dla nich miejsca, nie czekał z otwartym sercem, ciepłym domem i szansami na przyszłość. Porzucone noworodki znalazła na schodach szpitala młoda pielęgniarka. Ordynator pediatrii zgodził się przyjąć chłopców na jakiś czas, żeby nabrali sił, ale potem czekała ich adopcja lub dom dziecka. Piotr bardzo dobrze znosił pobyt w placówce opiekuńczej. W przeciwieństwie do dzieci, które trafiły tam z domu rodzinnego, on nie znał innego życia. To był jego dom, gdzie wychowawcy zastępowali mu rodziców, a wychowankowie rodzeństwo. Zresztą nie pozostał tam długo. Wystarczyło, że podrósł i zaczął wykazywać niezwykłe cechy charakteru, by szybko znaleziono mu nową rodzinę. Zabrało go bezdzietne małżeństwo czterdziestolatków, posiadające własny dom i dobrze prosperującą wypożyczalnię video. Już w momencie powitania sprawił, że przybrana matka zapłakała ze szczęścia. - To jest mama, a to tata? – spytał zaciekawiony i kiedy usłyszał odpowiedź twierdzącą, dodał z uśmiechem – Więc będziemy rodziną. Zamieszkał w małym domku na przedmieściach, gdzie miał swój pokój i osobną łazienkę. Z początku nie umiał przyzwyczaić się do ciszy, intymności, samodzielności, potem zrozumiał, że każdy człowiek ma jakiś świat i nie trzeba ciągle być w grupie. Rodzice również uczyli się życia od nowa, z nim jako postacią centralną, której trzeba podporządkować wszystko. Z czasem bariery ustąpiły wzajemnej, bezgranicznej miłości. Ciągle zadziwiał swoją osobowością, niezwykłą na swój wiek mądrością, skalą wrażliwości. Od początku wykazywał inteligencję, z jaką nie spotkali się dotąd nigdy. Pochłaniał wiedzę w tym samym tempie co kanapki z szynką, ciągle o coś pytał, nieustannie był ciekawy świata i ludzi. Potrafił być męczący. W przedszkolu też wzbudzał same zachwyty, bo predyspozycjami umysłowymi przewyższał wszystkie uczęszczające tam dzieci. Odkrył też coś nowego – niespożytą energię, która nie pozwalała mu odpoczywać razem z rówieśnikami. Widząc to, opiekunki starały się pracować z nim indywidualnie. Tylko, kiedy chorował, był w stanie leżeć spokojnie. Bardzo lubił przebywać u rodziców w pracy, bo spotykał wielu nowych ludzi i zawsze działo się coś godnego uwagi. Często zabierał do domu kasety z bajkami, lecz tylko te, które jego zdaniem, przedstawiały jakąś wartość. Nie tolerował czystej rozrywki, żądał od medium choćby namiastki mądrości. Więcej zresztą czytał bajek niż oglądał, jak gdyby wyczuwał, ze ta forma lepiej służy jego bujnie rozkwitającej osobowości. Nikt nie był w stanie czegokolwiek mu w tej materii narzucić. Co jakiś czas ojciec zabierał go na ryby albo w góry, by wzmocnić go fizycznie i odciągnąć choć na chwilę od spraw ducha, którym poświęcał tyle energii. Początkowo Piotr niechętnie wychylał nos z pokoju pełnego zabawek i książek, ale już w czwartej klasie szkoły podstawowej pojął, że w życiu potrzebna jest równowaga. Zaczął z prawdziwą przyjemnością łowić, a zdobywanie kolejnych górskich szczytów traktował jako swego rodzaju wyzwanie. Razem z ojcem wygrali wojewódzkie zawody wędkarskie i spenetrowali większość grzbietów Tatr, Bieszczad i Sudetów, zdobywając wszelkie dostępne odznaki PTTK. Z mamą natomiast chętnie sprzątał dom, pomagał w kuchni czy ogródku, cały czas rozprawiając na temat literatury, sztuki i nauki. Zdarzało mu się nawet wkraczać na teren zarezerwowany dla filozofii. - Jak to się dzieje, że to, o czym czytamy i to, co nas otacza, to dwie różne rzeczy? – pytał w zaufaniu – Jak to możliwe, żeby teoria była tak bardzo przekłamana przez praktykę? Mama uśmiechnęła się wtedy z uwielbieniem. Zawsze czuł się dziwnie, kiedy patrzyła na niego w ten sposób, lecz jednocześnie był niezmiernie dumny, że potrafi budzić w niej tak głębokie uczucia. - Po to właśnie jest teoria, abyśmy próbowali realizować ją najlepiej jak umiemy – odparła – Obie strony jednak nigdy się w pełni nie pokryją. - Dlaczego?! – protestował – Przecież to bez sensu! - Jesteś, syneczku, zbyt surowy dla świata. To, co zależy od ludzi, rzadko jest bliskie ideału. - Więc po co nam teoria? – oburzył się z dziecinną naiwnością – Możemy tworzyć praktykę na bieżąco. Mówiąc to, przekrzywił głowę, co u niego było wyrazem totalnego skupienia na omawianym temacie. Mama westchnęła bezsilnie i pogładziła jego miękkie włosy. - Mało kto to potrafi – tłumaczyła cierpliwie – Większość ludzi potrzebuje ideału, do którego mogliby dążyć. - Jakoś nie dążą. - Próbują. - To za mało! Mama rozłożyła ręce w geście kapitulacji. - Kiedy dorośniesz, sam będziesz mógł im to zademonstrować. - Tak zrobię! Ta rozmowa nieco rozjaśniła mu sytuację. Już wiedział, że aby zmienić świat, trzeba wielu ludzi oddanych idei, a i tak sukces w pełnym wymiarze nie będzie możliwy do osiągnięcia nigdy. Posmutniał pod wpływem tej refleksji. Tak szybko stracił pierwszy, naiwny punkt widzenia, tak szybko poległy jego pierwsze, poważne marzenia. Lata mijały mu beztrosko i z biegiem czasu przyszło uspokojenie. Zapomniał o rozczarowaniu i zaczął budować nowy porządek. Zyskał pewność, że wokół siebie zawsze będzie miał taki świat, jaki chce widzieć, bo potrafi mieć go pod kontrolą. Z takim przekonaniem piął się po szczeblach edukacji i bardzo długo było tak, jak zaplanował. Był prymusem. Chętnie angażował się w prace społeczne. Przystąpił do wszelkich organizacji szkolnych, bo wydały mu się pożyteczne i perspektywiczne. Rodzice zyskali w nim znakomitą pociechę na stare lata, choć czasem robił rzeczy, które nie do końca im się podobały. Nie życzyli sobie, by był tak skrajnym idealistą, bo któregoś dnia mogło okazać się, że nie wytrzyma próby sił z rzeczywistością. Którejś Wigilii posłali go po ostatnie zakupy. Długo nie wracał. Ojciec już chciał za nim iść, a mama dzwonić na policję, kiedy Piotr stanął w drzwiach z bezdomnym mężczyzną, którego spotkał po drodze. Zażenowany włóczęga podobno bronił się ile sił, lecz w efekcie uległ przejrzystej, natchnionej perswazji chłopca. Tłumaczył potem, że ujęła go niezwykła dobroć Piotra i nie miał sumienia go zawieść. W każdym razie ich syn zapukał do drzwi z obdartym, zarośniętym mężczyzną o bardzo smutnych oczach. - To jest pan Wiktor- przedstawił gościa z uśmiechem, który powaliłby na kolana największego oponenta – Zaprosiłem go na kolację, bo strasznie mnie drażni puste miejsce przy stole. Chciałbym, żeby symbol ożył. - Ja...przepraszam... - Prosimy dalej – mama przytomnie otwarła drzwi na oścież. Do kolacji pozostała godzina z okładem, więc Piotr wziął gościa do siebie. Po chwili mama przyniosła kawę i ciastka, po czym wycofała się cicho. Obserwowali się długo. Piotr pierwszy przerwał milczenie. - Dlaczego nie ma pan ochoty żyć? - Przecież żyję! - Tak??? - Tak jak umiem. Nie jestem wybredny. Nie mam wymagań. Czy to zbrodnia? - Moim zdaniem tak. Pan Wiktor zamyślił się wyraźnie zakłopotany. Piotr z uwagą studiował jego rysy i osobliwą gestykulację, polegającą na pocieraniu kciukiem brody. Niżej nie patrzył, bo nie mógł znieść widoku poplamionego płaszcza, zniszczonych spodni i dziurawych skarpet. Sama twarz bezdomnego sprawiała wystarczającą przykrość. Była czerstwa, miejscami zaczerwieniona od przemrożenia, a chorobliwą bladość cery podkreślała ruda broda. - Czuję się jak uczeń – mruknął rozbawiony pan Wiktor. - Przepraszam. Nie taki był mój cel – jęknął rozczarowany Piotr. - Nic nie szkodzi, ale już za późno, by cokolwiek zmienić. - Nie wierzę. Co pana tak stłamsiło? - Życie, mój drogi. Samo życie. Nic mi nie wychodziło, więc przestałem się starać. Powiedz, czy nie wolno tak żyć? Piotr zapalczywie pokiwał głową. - W pewnym sensie nie wolno. To jakby wbrew naturze. Pan Wiktor drżącą ręką uniósł filiżankę do ust i bardzo powoli ugryzł kawałek ciasta. Potem równie wolno odmierzył słowa: - A jeśli dla mnie natura składa się z podłości, fałszu, chciwości, nienawiści? - To nieprawda! - Prawda cząstkowa, ale dla mnie podstawowa. Doświadczyłem jej. Dlaczego miałbym jej nie ufać? - Już nie wiem jak z panem rozmawiać. Bezdomny położył mu rękę na ramieniu, ale Piotr strząsnął ją szybko. Widać było, że ma ochotę rozpłakać się. - Posłuchaj, mój chłopcze. Mało jeszcze wiesz o świecie. Coś ci wytłumaczę. Spójrz: pchła gryzie psa, pies pchły nie gryzie. Pies czasem gryzie człowieka. Człowiek też może go ugryźć, ale woli kopnąć albo zastrzelić. Jest więc na szczycie drabiny. Został uczyniony władcą Ziemi, ale nie potrafi używać swojej mocy zgodnie z przeznaczeniem. Najczęściej kieruje ją ku sobie lub bezbronnej przyrodzie. Ja tak nie chcę, więc wycofałem się na peryferie, gdzie nikt mnie nie zagraża, ani ja nie zagrażam nikomu. To przecież zdrowy układ. - Ja też nie chcę tak żyć – obruszył się Piotr – Czy to znaczy, że mam rzucić wszystko i mieszkać na ulicy? - Jasne, że nie. Masz sporo czasu, żeby znaleźć lepsze wyjście – Pan Wiktor nieoczekiwanie uśmiechnął się szeroko – Widzisz, ja też się na coś przydałem. Pokazałem ci, że z ideałami nie warto przesadzać. Są piękne, ale zdradliwe. Muszą być kontrolowane. A teraz już pójdę... - Nic mi pan więcej nie powie? - Na jaki temat? - O sobie. Pan Wiktor zawahał się na moment. Zaciskał do białości usta, po czym wyraz jego twarzy znacznie złagodniał. Twarde spojrzenie Piotra zdawało się zatrzymywać go w miejscu. - Byłem miękki i nieudolny. Nie nadążałem za tempem życia. Straciłem przez to żonę i małe dziecko. Zacząłem pić, a kiedy piłem, straciłem mieszkanie i wszystkich przyjaciół. Teraz mieszkam nigdzie i z nikim się nie zadaję. Nawet nie wyobrażasz sobie jaka ziemia potrafi być zimna... Piotr pokiwał głową. Widać było, że szczera odpowiedź przyniosła mu ulgę. Bezdomny dopił swoją kawę i schował do kieszeni kawałek ciasta. Wyszedł bezszelestnie przez nikogo nie odprowadzany. W drzwiach pokoju natychmiast stanęła mama. - Mój królewicz jest smutny? – pogłaskała go czule. - Rozumiał mnie, ale sobie poszedł... - Nie możesz go zmienić. Jutro spotkasz innych i potraktują cię tak samo. Ludzie osiągają najwięcej lub najwięcej tracą za młodu. Piotr nie wykazywał ochoty do dalszej dyskusji. - Zapraszam do stołu – powiedziała. Gdzieś w głębi duszy Bartka zawsze mieszkał żal do świata. Za brak domu, jakość życia, za ciągłe pomiatanie jego osobą i każdą nieudaną chwilę. W trakcie dorastania poczucie niesprawiedliwości stało się wręcz obsesją, która coraz bardziej izolowała go od reszty społeczeństwa. Był jak wielka, ropiejąca rana. Początkowo było mu nawet dobrze. Miłe panie bawiły się z nim, pilnowały go i pielęgnowały. Czuł się potrzebny. Później okazało się, że to tylko praca i niewidzialna ręka szefa może je dowolnie wymieniać. Pani, którą pokochał nad życie, pewnego dnia musiała odejść, a na jej miejsce przyszła dziwna, oschła, niecierpliwa dziewczyna, która od razu mu się nie spodobała. Bardzo tęsknił za Misią (jak ją nazywał) i nie umiał zapomnieć jej niezwykłej dobroci. Nagle wszystko się zmieniło. Nowa ciągle go poganiała, krytykowała, miała za nic, jak całą resztę dzieciaków z sali. Zaczął codzienność traktować jako przykry obowiązek, swoje małe stąd-dotąd, które trzeba wypełnić, by uzyskać spokój. Któregoś dnia do jego kształtującej się świadomości dotarła myśl, kto to jest matka i dlaczego jej przy nim nie ma, rozczarowanie światem przybrało postać łagodnego autyzmu. Była to choroba symulowana, którą sobie wymyślił jako barierę ochronną przed innymi. Wychowawcy i nauczyciele ciągle pytali, dlaczego przestał się uczyć, dlaczego unika kontaktu, dlaczego nic nie mówi, lecz nie fatygował się, by im cokolwiek tłumaczyć. Ale nie dawali mu odetchnąć. Stale ktoś próbował wtargnąć do dziecięcego bastionu i wziąć go w niewolę. Za którymś razem stracił cierpliwość. Miał wtedy dwanaście lat. Nadchodził czas wystawiania stopni okresowych, a on miał spore zaległości we wszystkim, oprócz w-fu. Młoda wychowawczyni przyszła do niego wieczorem, sprawdzić czy się uczy i zastała go siedzącego na parapecie z podkurczonymi kolanami. - Co ty sobie wyobrażasz?! Wydaje ci się, że jesteś na wczasach?! Nie odpowiedział. Jak zwykle nie drgnął nawet jeden mięsień na jego twarzy, choć w środku pulsował cały organizm. - Rozmawiaj ze mną! Szarpnęła go za ramię tak mocno, że spadł z parapetu i poturlał się po posadzce. Tego było za wiele. - Odczep się! – warknął, zrywając się na równe nogi. - Nauka i posłuszeństwo to twoje najważniejsze obowiązki. Czy tego chcesz, czy nie, musisz mnie słuchać – wycedziła. Pełen długo tajonej złości Bartek złapał ją za włosy i podrapał policzek do krwi. Nienawidził jej rudych pukli, szpiczastego nosa i wielkich okularów. Nie pozostała mu dłużna. Uderzyła go w twarz. Był chłopcem tak drobnej postury, że siła ciosu powaliła go na plecy. Poczuł przy tym, jak gdyby mózg podskoczył mu wewnątrz czaszki. Leżał i dyszał, patrząc na nią morderczym wzrokiem. - Mam cię już dość!!! – wrzasnęła przestraszona – Idę po dyrektora... Ruszała do drzwi, gdy Bartek w odruchu paniki skoczył jej na plecy. Impet przewrócił ją od razy, a ciężar chłopca przygniótł do podłogi. Zaślepiony furią chłopiec zaczął walić pięściami gdzie popadło, ale ona nie przestawała krzyczeć. - Zamknij się, kurwo!!! – zawył przenikliwie, bo jej głos wdzierał mu się do głowy i sygnalizował, że robi coś złego. Bardzo chciał to w sobie uciszyć i odzyskać spokój. Złapał faliste włosy i uderzył jej głową o posadzkę, wkładając w to wszystkie siły. Potem jeszcze raz... W końcu umilkła. W tej samej chwili umilkł też krzyk w jego głowie. Płacząc spazmatycznie, podniósł się i rzucił do ucieczki. Zbiegł po schodach i wypadł na podwórko. Już nikt nie będzie miał prawa go dotknąć, bo obroni się przed obcymi siłą. Przebiegł przez ogród, odbił się od betonowego murku i pokonał niski płotek. Pobiegł nad rzekę po drugiej stronie ulicy. Zawsze tam uciekał, kiedy świat robił mu na złość i potrzebował samotności. Zbiegł po stromym zboczu na kamienistą plażę. Do zmroku siedział bez ruchu i wpatrywał się w leniwie płynącą wodę. W końcu zasnął. Wczesnym rankiem obudził go dotkliwy chłód. Trzęsąc się niemiłosiernie, poczuł złość na wszystko i wszystkich. Na dodatek burczało mu w brzuchu, jakby nie jadł od stuleci. Zaczął tańczyć i podskakiwać, parodiując Michaela Jacksona, potem ruszył brzegiem w dół rzeki. W zamyśleniu nie zauważył starszego pana w ortalionowej kurtce i czapeczce z daszkiem, który wędkował, siedząc tuż przed linią wody. Mężczyzna odwrócił się przestraszony, ale na widok chłopca, uśmiechnął się życzliwie. - Co ty tu robisz tak wcześnie? - Chodzę sobie... - Dziwne. Dzieci o tej porze śnią o dniu wolnym od szkoły, co nie? Starszy pan miał miłą twarz, siwe włosy i niewielki wąsik. Kiedy zobaczył, że chłopiec dygocze z zimna, podał mu koc i poczęstował kubkiem gorącej herbaty. - Jesteś głodny? Bartek pokiwał głową. Bułka z szynką smakowała wybornie, zwłaszcza że na co dzień jadał marmoladę, pasztetową i jajecznicę. - Powiedz coś o sobie – poprosił starszy pan, kiedy bułka przepadła w żołądku chłopca. Bartek poczuł ukłucie niepokoju, ale po chwili odzyskał wigor. - Tata się upił i zbił mamę – pociągnął żałośnie nosem, nie mogąc uwierzyć jakie to łatwe – Potem chciał mi dołożyć, ale zwiałem. Lepiej spać nad rzeką... - Straszne. - Ale to nic. Jak wytrzeźwieje, to przyniesie mamie kwiaty i będzie po staremu. - To go rozgrzesza? - Nie wiem. - Zupełnie takich ludzi nie rozumiem. Wychowałem dwójkę dzieci i nawet nie podniosłem na nie ręki. Niektórzy ludzie nie powinni być rodzicami. Bartek nie byłby sobą, gdyby nie skomentował tych słów. - Co wtedy mają robić dzieci? - zapytał drwiąco, patrząc mu głęboko w oczy. Starszy pan bezradnie potrząsnął ramionami. Akurat złapała ryba, więc zajął się kręceniem kołowrotkiem. Była to maleńka płotka, którą od razu wyrzucił z powrotem do wody. - Teraz, to ja nie wiem co powiedzieć – przyznał i zamachnął się wędką od nowa – Wiem tylko, że dzieci to nasz największy skarb. Bartek zaśmiał się krótko. - Nie jestem skarbem – mruknął – Jestem ciężarem. Wędkarz przyglądał mu się straszliwie długo, potem uśmiechnął się zmieszany. - Jeśli chcesz, możesz tu przychodzić codziennie – powiedział po chwili – Będę cię zabierał na obiad i... no, nie wiem co jeszcze... - Nie – odparł stanowczo Bartek – Ja lubię być sam. Najlepiej będzie, jak sobie już pójdę. - Zaczekaj! – krzyknął wędkarz – Masz tu, przyda ci się. Wręczył mu zmięty banknot i serdecznie poklepał po ramieniu. Bartek spojrzał mimochodem na papierosy, które leżały obok krzesełka dobroczyńcy. - A dałby mi pan te papierosy? - Co to to nie! – obruszył się wędkarz – Jesteś za młody. Bartek stłumił uśmiech, który błąkał mu się na ustach. - E, nie dla mnie. Dla ojca. Na pewno już nie ma i kiedy wstanie, znów będzie wściekły... - To co innego, weź. Bez żadnego zażenowania Bartek sięgnął po paczkę papierosów. Schował do kieszeni i spojrzał prosto w niesamowicie błękitne oczy dobroczyńcy. - Pan jest dobry. - Chciałbym – odparł zakłopotany wędkarz. Bartek ruszył wzdłuż rzeki. Po paru krokach przystanął i odwrócił się. - Pan jest aniołem – powiedział z powagą – Tylko ja w anioły nie wierzę. Niech pan lepiej wraca do nieba, bo tu się pan rozczaruje... Odszedł, nie zwracając uwagi na to, co mógłby usłyszeć. Był jak w transie. Patrzył daleko przed siebie ze ściśniętą twarzą. - Hej, chłopcze! Zaczekaj! Mylisz się! Wszystko zależy od nas! Nie walczymy i to jest właśnie zło!!! Był już daleko, ale doskonale słyszał jego słowa. Nie miał zamiaru brać ich na poważnie. Zniknął w krzakach i wyszedł prosto na ulicę. Przystanął na chwilę przy kiosku i kupił sobie zapałki. Był syty, najedzony i rozgrzany. Łatwo znalazł połamaną ławkę w parku, okrytą gałęziami wierzby płaczącej, sięgającymi do samej ziemi. Usiadł wygodnie i zapalił papierosa. Zaczął w szkole. Chłopcy przynosili codziennie coś do popalenia i choć denerwowało go, że częstują go z litości, z biegiem czasu problem stracił znaczenie. Ważne było, żeby zapalić. Ćmiąc zawilgłego papierosa, zauważył leżącą na ławce gazetę. Ktoś przeczytał ją i porzucił. Bartek szybko wyobraził sobie, że na pierwszej stronie piszą o nim. Pobił wychowawczynię, która przebywa aktualnie w szpitalu i uciekł. Poszukują go wszyscy, a rysopis jest dostępny w każdej gazecie. - Cześć, małolat – usłyszał głos, który wyrwał go z przyjemnego letargu -Nie będziemy przeszkadzać? Dwóch uśmiechniętych od ucha do ucha młodych mężczyzn stanęło przed nim w rozkroku. Skurczył się ze strachu, ale nie zamierzał odejść. - Jasne, że nie. - To spoko. Rozsiedli się obok niego. Ten, który go zagadnął, wyjął z torby butelkę taniego wina i plastikowy kubek, drugi zaś wziął od niego butelkę, uderzył pięścią w dno i wyjął korek zębami. Polali, wypijając jednym haustem. Bartek siedział, jak na szpilkach. Zupełnie nie wiedział co robić. Postanowił pójść gdzie indziej, jednak zanim zdążył się podnieść, usłyszał: - Napijesz się? - Pewnie! – odparł bez wahania. Wypił. Cierpki płyn wykrzywił mu usta, zdawał się pożerać żołądek. Dopiero po jakimś czasie poczuł ciepło i uśmiechnął się bez przymusu. - I jak? - Dobre. - No widzisz! Jestem Krzysiek, a to Tomek – rzekł zadowolony chłopak, który go zaczepił – Lubimy sobie tu posiedzieć. Jest cisza, policja o tej ławce jeszcze nie wie. Skąd się tu wziąłeś? Bartek obojętnie wzruszył ramionami. - Z domu dziecka. - Uciekłeś? - No. Krzysiek trącił Tomka i obaj uśmiechnęli się z uznaniem. - Swój chłopak! Ja byłem w wychowawczym. Bartkowi błysnęły oczy. - Za brak rodziców? - Nieee.... Za kradzieże. - Aha, a to trudne? Znów się roześmiali, ale nie odczuł tego, jak nabijanie się z niego. Byli weseli. Polubił ich za tę beztroskę i trochę zazdrościł. - Jak się nie boisz, to nie – powiedział już poważnie Tomek – Trzeba mieć silne nerwy i dobry plan. Reszta kula się sama. Co zamierzasz? - Bo ja wiem – Bartek w ogóle się na takimi rzeczami nie zastanawiał, ale nie chciał źle wypaść przed nowymi kumplami – Może pojadę nad morze. Nie byłem jeszcze, ale widziałem w telewizji. Jest superowe. - A z czego będziesz żył? Bartek tępo patrzył przed siebie, bo zupełnie nie wiedział co powiedzieć. - Nie dam się złapać – odparł tylko. Wino skończyło się dość szybko i obaj koledzy zaczęli gorączkowo przeszukiwać kieszenie. Wysupłali parę monet, ale ich miny mówiły, że grubo za mało. Bartek w mig podjął decyzję. Wyciągnął swój banknot i podał Krzyśkowi, oczekując wdzięczności. - To wszystko? – usłyszał i zrobiło mu się przykro. - Wszystko co mam – bąknął. - Zostaw sobie – rzekł dziwnie miękko Krzysiek- Pójdziemy gdzieś na sępa. - Co na sępa? – obruszył się Tomek – Są smaki, a smaki są gorsze od kaca. - Ja też mam smaki – dodał Bartek, wciskając Krzyśkowi pieniądze. - No dobra. Tomek, gibnij się... - Czemu ja? - Bo masz największe smaki, a młodemu nie sprzedadzą. Tomek podniósł się niechętnie i zniknął między gałęziami wierzby. Bartek wyciągnął papierosy, co przyniosło mu dodatkowy szacunek u nowego kolegi. Tak bardzo chciał być lubiany. Z Krzyśkiem szło to łatwo. - Znasz swoją matkę? - Nie – Bartek pokręcił głową bez emocji. - Szmata! - Chyba... - Żal mi cię, małolat. Chciałbym ci jakoś pomóc, ale sam ledwo kręcę. Tworzymy z Tomkiem zgrany duet. Tylko byś przeszkadzał. Bartek zaciągnął się mocno i zrobił parę kółek z dymu, które szybko rozwiał wiatr. Palić nauczył się zaraz po przekroczeniu progu szkoły. Krzysiek długo nad czymś myślał, potem odezwał się wzruszony: - My, odrzuceni przez świat, musimy mieć do siebie zaufanie. Tak mi się wydaje. Chcesz dowiedzieć się paru rzeczy? Bartek przytaknął z entuzjazmem. Zaczęli rozmawiać o tym, jak najlepiej ukrywać się przed policją, jakie stosować metody kradzieży i strategie przetrwania w trudnych warunkach. Bartek pilnie notował w pamięci wszystko, co wydawało mu się przydatne do zastosowania w przyszłości. Dowiedział się też, jak na gapę dojechać nad morze i co robić, gdyby przypadkiem konduktor zachował się inaczej, niż zakładał plan. Był strasznie zadowolony, że spotkał Krzyśka. Kiedy wrócił Tomek, z marszu otworzyli następne wino. - Oddaj mu resztę – nakazał Krzysiek. Tomek spojrzał na niego z ukosa, ale zwrócił pieniądze. Bartkowi robiło się coraz przyjemniej. Świat nagle stał się dla niego odległym widmem, pełnym rozmytych, nie wzbudzających żadnych emocji kształtów. Położył się na boku i od razu zasnął. Kiedy się obudził, tamtych już nie było. Powoli przypomniał sobie wszystko i pomacał kieszeń. Pieniądze były na swoim miejscu. Park zionął pustką. Nieliczne sprawne latarnie ledwie rozrzedzały mrok. Bartek ruszył chwiejnym krokiem w stronę nocnego sklepu. Burczało mu w brzuchu, mdliło. Chciał coś zjeść i przy okazji rozejrzeć się za możliwością zdobycia większej sumy pieniędzy. Ulica przed Delikatesami była jasno oświetlona neonami i reflektorami na wystawach pobliskich sklepów. Przy obrotowych drzwiach kręciło się wielu ludzi. Byli to głównie podpici mężczyźni, którym skończył się zapas alkoholu, ale nie brakowało też kobiet, a nawet dzieci. Kupił ładnie opakowaną w folię kanapkę i ukrył się w jednej z bram. Nie zdążył nawet ugryźć, gdy do korytarza z hukiem wtoczył się pijany mężczyzna z torbą i usiadł pod ścianą, zwieszając ciężką głowę. Podniecony Bartek nie zastanawiał się długo. Po raz pierwszy w życiu miał okazję wypróbować zdolności oraz sprawdzić, czy będzie umiał zachować zimną krew. Czuł, że ma los po swojej stronie. Podszedł na palcach do pochrapującego pijaka i ostrożnie pomacał jego kieszenie. Sprawa był o tyle trudna, że śpiący założył ręce na piersi, zasłaniając dostęp do wewnętrznych kieszeni. Bartek cierpliwie wsuwał dłoń między poły marynarki i już miał sięgnąć po portfel, kiedy spadł na niego silny strumień światła. Krew uderzyła mu do głowy. Omal nie krzyknął, lecz po chwili wahania zerwał się na równe nogi i rzucił w głąb korytarza. - Stój!!! – krzyknął jeden z policjantów – Bo spuszczę psa!!! Bartek szarpnął klamkę drzwi prowadzących na podwórko. Stawiły zdecydowany opór, więc skoczył ku schodom i pobiegł na górę. Na trzecim piętrze otworzył okno i wspiął się na parapet. Wtedy szorstka dłoń policjanta zacisnęła się na jego ramieniu. - Pójdziesz ze mną, kolego...
-
To ja Wam skromnie dziękuję i bujam się poprawki robić, bo w kafejach word to rzadkość...
-
Bezetku, najwyżej sprzed 10 i rzadko. Bo jednak w większości się nie nadają :((( Najczęsciej to jednak są premiery. Jak się całymi dniami siedzi w jakimś durnym sklepie, to ino pisać wypada... To teges zabawa trochę potrwa...
-
Dzięki. Ale nie przejmujcie się, to zabawa przecie... :)))
-
Przyznam bez bicia, że to część Podstawionego, która się nie załapała już w przedbiegach. Fajnie, że Cię terapia bierze. Ja się, cholera, przez ten czas trochę zmieniłem w miskę cynkową...
-
Ufff, dużo tego :))) Se skopiujem i poprawiem. Ale generalnie zaświaty są teges???
-
* Wierzę, że każdy człowiek, choć raz w życiu ma ochotę popełnić samobójstwo, pozbyć się tej nieznośnie uwierającej ducha powłoki cielesnej i poczuć się prawdziwie wolnym. Ja o śmierci myślałem ze sto razy na dzień, ale o samoodejściu tylko od czasu do czasu - zwłaszcza wtedy, gdy życie nijak nie chciało się do mnie przystosować. Tamtej nocy postanowiłem jak najszybciej skończyć ten cyrk. Kiedy melancholia stała się wyjątkowo nieznośna, wyskoczyłem z ciepłego łóżka, założyłem na siebie, co miałem pod ręką i wyszedłem na spacer. Ciemność oraz puste ulice nie zdołały mnie zaspokoić, toteż wstąpiłem do najbliższej knajpy. Zamówiłem piwo i usiadłem w kącie. Popijając je, powoli wprowadziłem się w przyjemny trans połączony z wyjątkowym pobudzeniem intelektualnym, dzięki czemu zacząłem pisać wiersze na barowych serwetkach. Nie było ważne, czy są dobre, czy złe, liczyło się tylko to, że wydalam z siebie treści, które zatruwają mu duszę. A duszę, jak mi się wydało, miałem piękną, szaloną i... nie przystosowaną. Do trzeciego piwa czułem się człowiekiem szczęśliwym, lecz wkrótce melancholia wróciła ze zdwojoną siłą. I było jeszcze gorzej, bo alkohol uczynił mnie słabszym. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że zapijanie problemów przypomina malowanie zardzewiałego płotu, ale z wrodzoną rutyną popełniałem w kółko te same błędy. Kiedy knajpę zamknięto, stwierdziłem, że nie pozostaje mi nic innego, jak wstąpić do nocnego sklepu i zaopatrzyć się w kolejną dawkę ulubionego uśmierzacza. Melancholia po drodze jeszcze bardziej mi dopiekła, więc postanowiłem jak najszybciej odciąć ją od źródła, czyli świadomości. Kupiłem dalsze kilka piw i poszedłem do parku. Zawsze było mi tam dobrze. Miałem swoją ulubioną ławeczkę obok krzaku bzu, gdzie lubiłem siadywać i rozpatrywać rozmaite kwestie egzystencjalno-filozoficzne. Tym razem jednak nie mogłem rozmyślać, ponieważ wszystko, co wydumałem do tej pory, panicznie domagało się uwolnienia. Z rozdartą duszą oraz puszką piwa w ręce, zadałem niebiosom pierwsze pytanie: W imię czego to wszystko? Ale mroczne, surowe, obce niebo milczało, czym jak zwykle doprowadzało mnie do furii. Zaśmiałem się złośliwie i łyknąłem z puszki. - Jeśli to jakiś eksperyment, wygląda na dość ryzykowny - kontynuowałem myśl z głową protestacyjnie uniesioną do góry i pokazałem niebu język - Mogę nie dotrzymać do końca. Ciągle robisz mi na złość. Może i ja Ci zrobię. Przerwę zabawę w najciekawszym momencie. Nieraz mówiłem niebu różne rzeczy, a i tak wychodziło na to, że gadam do siebie. - Czego Ty chcesz ode mnie??? Gdyby życie było życzeniem czyimś wobec kogoś, zapewne łatwo dałoby się wiele rzeczy wyjaśnić, lecz sprawa nie była tak prosta. O strzeleniu samobója w środku meczu rozmyślałem od dawna. Problemem był jedynie sposób. Człowiek z wyobraźnią mógł wymyślić ich nieskończoną ilość, więc i dla mnie nie stwarzało to większego kłopotu. Nie miałem, niestety, pewności, czy samodzielnie zdołam wprowadzić zamiar w czyn. Trwało to jakiś czas. Normalnie wykonywałem codzienne obowiązki, nie dając nikomu pretekstu do pomyślenia, że coś jest nie tak. Nie byłem outsiderem. Celowałem w centrum życia i potrafiłem czerpać z jego rozlicznych dobrodziejstw. Świat nie był zresztą niczemu winien. Świat był w porządku. Czułem się w nim, jak ptak w powietrzu - osiągałem wytyczone cele, zdobywałem najwyższe laury, potrafiłem ułożyć swój byt jak trzeba. Powodem moich rozterek była rzeczywistość psychiczna. Czegoś poszukiwałem i wciąż nie mogłem tego czegoś odnaleźć. Tym czymś była zapewne miłość. Prawdziwa, wzajemna, wyczerpująca, dopełniająca całokształtu życia. Niestety, w tej materii niewiele tak naprawdę zależało ode mnie. Ba, ode mnie zależało najmniej. Z dnia na dzień, rozczarowanie po rozczarowaniu, nabierałem przekonania, że jestem w stanie zdobyć wszystko, co sobie zamarzę, oprócz tego jednego. I właśnie ta myśl była nie do zniesienia. Wszelkie osiągnięcia, przymioty, sukcesy raptownie bladły, stawały się błahe i mało ważne, a ja miałem się za straszną miernotę. Nic mnie nie cieszyło, nie miałem szacunku do samego siebie, pragnąłem szybkiego samozniszczenia. - To dla Ciebie pisano “Hymn o miłości” - mruknąłem, beknąwszy porządnie - Pomny tego kocham. I to mnie zabija. Zawsze kojarzysz się z rzeczami idealnymi, a takich tu nie ma. Cisza ponownie zadźwięczała mi w uszach znienawidzoną nutą. Potrząsnąłem szybko głową, by pozbyć się oszałamiającego wrażenia. - Ciebie też kocham, choć nawet nie wiem, co chcę przez to powiedzieć. – dodałem z pijackim wzruszeniem. Skończyłem piwo i sięgnąłem po następne. - Nie radzę sobie z tym, kim jestem i czego chcę - wyszeptałem na pół do siebie - Niebyt, raj, czy co tam jeszcze, też osiągnę własnoręcznie. Co Ty na to, Boże wszechmogący, nieustannie milczący??? Zaśmiałem się i zamyśliłem głęboko. Omroczony mózg wyświetlił mi obraz pogrzebu, w którym uczestniczy wielu ludzi, zasmuconych faktem, że nie ma mnie już wśród żywych. Wrażenie to było nieprawdopodobnie przyjemne. Cała ta zbieranina jeszcze długo będzie ubabrana po pachy w tymczasowej rzeczywistości, podczas gdy ja będę od dawna badał niezwykłe tajemnice wieczności. Z rozkosznej zadumy wyrwały mnie jasnobłękitne błyski między drzewami. Pomyślałem, że to wynik jakiejś awarii oświetlenia publicznego i wzruszyłem ramionami. Ale obraz, który dawał mi tyle satysfakcji już nie wrócił. Zrobiło mi się żal, bo takie wizje lepiej działały na melancholię aniżeli jakiekolwiek środki chemiczne. Zasępiłem się pod wpływem uczucia nagłej pustki. Okazałem się po prostu pijany, znieczulony, bezmózgi i anielsko spokojny. W pewnej chwili zauważyłem, że spomiędzy drzew wyłania się czyjaś postać. Ów ktoś był niski i barczysty. Szedł bez pośpiechu w moim kierunku, kiwając się zabawnie na boki, a odległość między jego kolanami wynosiła z pół metra, jak u Bońka pod koniec kariery. Skrzywiłem się na samą myśl, że będę musiał znosić czyjąś obecność. - Kto wyłazi z psem o czwartej nad ranem? - mruknąłem i ostentacyjnie spojrzałem w przeciwną stronę. Ale nigdzie nie widziałem psa. Nie wiedzieć czemu, ten fakt mnie zaniepokoił. Postać zbliżała się. Siłą woli wzbraniałem się, by nie zerknąć ku niej i nie uczynić jakiegoś odstraszającego gestu - splunięcia, warknięcia, oddania moczu. Kiedy usłyszałem kroki, było już za późno. - Przebrała się miarka, synu - powiedział ów ktoś chrapliwym, lecz przyjemnym dla ucha głosem - A na dodatek wlazłem w gówno... Obejrzałem się, robiąc wielkie oczy. Miałem przed sobą karzełka o jasnych włosach i przejrzystej twarzy. Oczy intruza zdawały się płonąć nikłym światłem, a jego postać wzbudzała fajne wibracje. - Idźże, chłopie, swoją drogą – wybełkotałem, rzucając mu najgroźniejsze ze swoich spojrzeń. - Weź się za siebie albo to zrób, żeby wreszcie był spokój - powiedział karzełek, robiąc jeszcze jeden krok do przodu. - Co zrób? - Nie udawaj głupiego - zirytował się karzełek - Chcesz ze sobą skończyć, to skończ. Twój ciągły bełkot, twoje niezdecydowanie, twoje bezproduktywne rozterki - doprowadza mnie to do białej gorączki. - Spadaj, człowieku! - warknąłem lekko przestraszony - To moja sprawa, jakie mam rozterki! - Mylisz się - rzekł spokojnie karzełek - Jak tysiąc razy na dzień. Przyjrzałem mu się uważniej i pokręciłem szybko głową. - Przepraszam, z kim mam przyjemność? - zapytałem ironicznie. - Jestem aniołem, który ma pecha, bo trafiłeś pod jego kuratelę akurat ty. Gardzę tobą, chociaż ciągle próbuję cię zrozumieć. Roześmiałem się szyderczo i pociągnąłem potężny łyk piwa, bo od tego gadania zdążyło mi już zaschnąć w gardle. - Chwytam - powiedziałem po chwili - Fajnie, że jesteś. Na świecie żyje 6 miliardów ludzi, a i tak nie ma z kim pogadać. - Nie drwij. Wiele mnie kosztowało, żeby się tu dostać. - Doceniam - skinąłem zapalczywie głową - Jesteś pierwszą istotą, do której w tym tygodniu powiedziałem więcej niż jedno zdanie. Karzełek bardzo długo mi się przyglądał. Odrobinę za długo. Nie mogąc tego ścierpieć wybuchnąłem dzikim śmiechem. Ta sytuacja bawiła mnie do tego stopnia, że wyciągnąłem rękę z puszką chcąc poczęstować gościa piwem. Tymczasem karzełek zrobił kolejny krok do przodu i to z tak poważną miną, że musiałem zaśmiać się jeszcze głośniej. I wtedy stało się coś zaskakującego. Nagle wzbił się w powietrze i z półobrotu a’la młody Van Damme kopnął mnie w szczękę, bez problemu powalając na kolana. - Te! – ryknąłem wściekły - Zaczepiasz mnie?! Karzełek nie odpowiedział, tylko zdzielił mnie obcasem po raz kolejny. Wyłożyłem się na asfalcie jak długi. Nerwy mnie opuściły, straciłem kontrolę, pragnąłem natychmiastowej zemsty. Zerwałem się i ruszyłem do frontalnego ataku. Karzełek był jednak za szybki i żaden z moich ciosów nie dotarł do celu. Sam za to otrzymałem kilka i znów przytuliłem policzek do chłodnego asfaltu. Trzeźwiejąc nieco, doszedłem do wniosku, że nie ma sensu się dalej stawiać i leżałem bez ruchu, pozwalając rzeczom się dziać samym. - Masz dość? - wyszeptał mi nad uchem karzełek - Mógłbym połamać ci kości i wytrzebić uzębienie, ale mi cię żal. Brakuje ci ojca, twardej ręki. - Czego chcesz? - wycharczałem. - Porozmawiajmy. Wierzysz już, że jestem kim jestem? - Nie. Na razie jesteś zwykłym bandziorem. - Niech tak będzie. Ale mnie wysłuchasz bez drwin? - Spróbuję... Karzełek wziął mnie na ręce niby dziecko i posadził z powrotem na ławce. Sam usiadł obok, merdając w powietrzu krótkimi nóżkami. - Tak bardzo ci zależy na tym, żeby umrzeć? - zapytał po chwili. - Dosyć bardzo – przyznałem szczerze. - A za kogo się uważasz? Bóg potrafił poświęcić swojego syna w imię wyższych racji. Dlaczego uważasz, że zasługujesz na coś więcej? - Nie zasługuję... - To o co ci chodzi? - Nie umiem żyć... - Marudzisz, jak... nawet nie jak kobieta... W kobietach jest mnóstwo siły... Marudzisz, jak chłopiec. Mały, wystraszony chłopiec, który boi się wielkiego świata. Nie chcesz dojrzeć, stać się mężczyzną, wziąć się z życiem za bary i spróbować je powalić. Chociażby na tę jedną złudną chwilę, kiedy można wrzasnąć na całe gardło, że się wygrało. - Co ty bredzisz? - obruszyłem się - Takich chwil było w moich życiu bez liku. Jestem szanowanym, wykształconym, dobrze sytuowanym człowiekiem. Nie ma w kodeksie życia takiej rzeczy, której bym nie osiągnął... z wyjątkiem kobiety. Kobiety mi oddanej, zakochanej we mnie z taką siłą, z jaką ja bym był zakochany w niej. Przerobiłem taki inwentarz, że czasem nie pamiętam wszystkich imion i do niczego nie doszedłem. - Twoje ego wyprzedza stan twoich faktycznych możliwości przynajmniej o jedną długość, synu - karzełek pokręcił głową - Naprawdę tego nie dostrzegasz? Westchnąłem ciężko, ale nic nie odpowiedziałem. Zegar na pobliskim kościele wybił czwartą trzydzieści. Świat sprawiał wrażenie, jakby wszyscy bezpiecznie spali albo wymarli. - Nic już cię tutaj nie jest w stanie cieszyć? - zapytał przyjacielskim tonem karzełek. - Obawiam się, że nie - odparłem szczerze i opuściłem głowę. - Jeżeli wybierzesz samotność, będziesz samotny już zawsze. Taka jest konsekwencja występowania przeciwko naturalnemu porządkowi. Nawet nie wiesz, czy jesteś w stanie to znieść. - Ale ty wiesz - spojrzałem mu wyzywająco w twarz - Powiedz mi. - Nie jestem upoważniony. Wybacz. - Sratata - burknąłem. - To powiedz chociaż, dlaczego warto przestrzegać zasad naturalnych konsekwencji. - Każdy ma swoje misterium tremendum. Twoje wcale nie jest aż tak bardzo dokuczliwe. Po prostu jesteś nieco bardziej wrażliwy niż inni. Jeśli ośmielisz się działać samowolnie, przekreślisz wszystko, co osiągnąłeś. A wcale nie osiągnąłeś mało. Może za dużo przypadło ci w udziale talentów i nie potrafisz należycie docenić tego, co masz. - Tyle samo mogą mi powiedzieć moi przyjaciele – rozłożyłem bezradnie ramiona - Żaden z nich nie przekonał mnie, że warto ciągnąć tę farsę. - Nie powiem nic więcej - odparł z mocą karzełek - Samo moje pojawienie się powinno być dla ciebie znakiem. Bo ja objawiam wolę Najwyższego. To twoja osobista teofania. Będziesz skończonym głupcem, jeżeli tego nie docenisz. - Jak tam jest? - zapytałem podniecony. - Nie pojmiesz tego. - Mam wyobraźnię. - To ponad miliard razy przekracza twoją wyobraźnię. Rozumiesz? - Próbuję. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Napiłem się piwa, lecz nieoczekiwanie stwierdziłem, że już mu nie smakuje. Cisnąłem puszkę do kosza na śmieci i zasępiłem się. Stał się cud, prawdziwy cud. Odwiedził mnie ktoś stamtąd, ktoś, komu naprawdę na mnie zależało. Już wiedziałem na pewno, że mam dokąd pójść, że życie ma jednak sens i cel. Niestety, nie ucieszyło mnie to, bo niweczyło moje sekretne plany dotyczące samowolnego opuszczenia stanowiska. To miał być bunt przeciwko narzuconemu porządkowi rzeczy, mój osobisty manifest niezgody. - Mawiam tak: błogosławieni zbuntowani, albowiem oni wyważą drzwi niebieskie - mruknąłem, zerkając z ukosa na karzełka. - Pierdoły, czcze, prymitywne, nie oparte na jakichkolwiek racjonalnych podstawach - odparł poirytowany - Jesteś artystą nieudanym, myślicielem bezcelowym. Kreujesz się na outsidera, bo to prostsze, dużo prostsze niż wzięcie się do prawdziwej roboty. - Ja to wszystko wiem, do cholery! Nie odkrywasz żadnej prawdy. Karzełek zeskoczył z ławki. - Tyle ci musi wystarczyć - sapnął z pokorną miną - Jeżeli do ciebie nie dotrze, że się o ciebie martwimy, rób co chcesz. Po pijaku i tak się z tobą nie dogadam. - Nie zostawiaj mnie teraz – załkałem żałośnie. - Spadaj! - Jak ty się wyrażasz?! – wybełkotałem zaskoczony – Co z ciebie za anioł?! - Złośliwy. Nie słyszałeś o takich? - A te aniołki, drzewko, bombki? - Aniołki są dla dzieci. Ty jesteś dorosły, skwaśniały facet. Do ciebie pasuję jak ulał. Pokiwałem ciężką głową, a potem spuściłem nos na kwintę. Czułem się, jak uczniak, któremu belfer przed chwilą urządził wychowawczą pogadankę. Między drzewami pojawiły się światła samochodu, potem usłyszałem ogłuszający dźwięk syreny. Nigdy nie rozróżniałem sygnału pogotowia od straży i policji. Tym razem była to straż. - Bujam się w chmury – mruknął karzełek, puszczając mi oko – A ty ściskaj dupę i do roboty. - Dobra – odparłem, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Oślepił mnie strumień ostrego światła i wyobraziłem sobie, że to światło niesie anioła z powrotem na portiernię, strażnicę, hotel robotniczy, czy co tam mieli. Ale to była tylko strażacka latarka. Machnąłem wściekle ręką. Sympatyczny strażak uśmiechał się krzywo. - Pan podpalił ten krzew? - Boże broń, ja nie palę – odparłem, zataczając się lekko. Faktycznie, w głębi parku wciąż płonął podpalony przez karzełka jałowiec. Stąd pochodziły te błyski, zanim się pojawił. Zza pleców strażaka wyłoniła się para policjantów. Z surowymi minami poprosili mnie do radiowozu. Poddałem się bez walki. Skupiony na spotkaniu z niezwykłym gościem, dałem się zawieźć na Rozrywki i pokornie przestąpiłem bramy nieznanego. Nie omieszkałem lekarzowi wspomnieć o genialnym pomyśle radnych, żeby ten przybytek umieścić przy ulicy o tak urzekającej nazwie i poszedłem do łóżka. Rano okazało się, że za terapię w parku należy się 250 zł.
-
Te wszystkie "wszech" są zamierzone, co? Że osobno i kilka razy? Zamysł dosyć naiwny, ale wykonanie miejscami interesujące.
-
Dzięki za wizytę. Pompatyczne dialogi mają odrealniać, ale sam nie wiem, czy dobrze wyszło. Ten pub to nie miejsce dla ziutków bleblających o byle czym. Ale pokumam nad relacją między głównymi bohaterami...
-
Racja, Basiu. Z oszałamiającą prędkością miało być. A z tymi wymiotami, to chyba jest po polsku. Cza na Natalię poczekać chyba :))) Leszku, gdzie te błędy? Nie umiem znaleźć...
-
Fajnie bardzo, bo najbardziej wątpliwy dla mnie z ostatnich. Zmieniłem zdanie i przygotowuję zbiorek "Dłubiąc w nosie zaświatom". Jakie błedy, pliz?
-
Rozdrażnienie chronologiczne
asher odpowiedział(a) na Izabella_Sendor utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Duży chaos wersów, ale treść do mnie trafiła :) -
Jazdy ciąg dalszy. Jest to chyba najoryginalniejszy pomysł, jak tu spotkałem, a może w całej literaturze, jaką czytałem ostatnio :))) Szacunek, Wuren!
-
* Wszystko zaczęło się, gdy umarł. Stało się to tak szybko, że nie był do końca zorientowany, w którym momencie przeszedł ze stanu fizycznego w lotny. Bez balastu ciała czuł się nieprawdopodobnie lekki, jak piórko albo kłębek mgiełki. Noszony z takim mozołem przez całe życie ciężar z krwi i kości został pod kołami ciężarówki z owocami cytrusowymi, Soben zaś uległ dziwnej transformacji. Mknął w ciemności, przyciągany za pomocą jakiejś tajemniczej siły w głąb czarnej, obcej czeluści. Przestrzeń wokół robiła się coraz większa i większa, niby fale rozbiegające się od miejsca, w którym ktoś rzucił kamień - aż wreszcie zrobiło się nieco jaśniej. Sorben stanął na czymś nieokreślonym, niby twardym gruncie, ale dziwnie gąbczastym. Wszędzie, gdzie sięgał wzrokiem, widział przygnębiającą pustkę. Podobna pustka wypełniała jego umysł. Kim był, zanim się tu znalazł? Próbował myśleć, lecz po chwili zrezygnował, zdając się na łaskę tego, co miało nastąpić. Wcześniej czy później musiało się przecież wyjaśnić. Ruszył przed siebie z nadzieją, że znajdzie kogoś, kto udzieli mu wyjaśnień. Za nic nie chciał się nudzić. Bardziej od tego wolałby całkowite zamienienie w nicość, od której aż kipiało wokoło. - Halo! - krzyknął, lecz nie rozszedł się żaden dźwięk - Na pomoc! Jestem tu nowy! Nie wiem, co robić! Wydawało mu się, że ma usta pełne wody, a mimo to krzyczy. Krzyczał jednak wewnątrz siebie. Porzucił daremne wysiłki i tylko wypatrywał jakiejś żywej duszy. Żywa dusza! Uśmiechnął się krzywo. Gdzie oni wszyscy byli? Te miliony poległych na polu chwały, wytrzebionych przez choroby i nienarodzonych. Przecież takie masy musiały się gdzieś pomieścić! Powoli z głębin wypełzła groza. A jeśli zesłano go w konsekwencji grzechów popełnianych nagminnie za życia? Skazano na wieczne potępienie wśród morza pustki? Być może czekała go nieskończona wędrówka pustynnymi bezdrożami bez możliwości ucieczki w śmierć albo obłęd. Sorben upadł na kolana, ale nie było kogo błagać o łaskę. Po chwili ruszył dalej. Szło mu opornie. Stopy grzęzły w gąbczastej nawierzchni, niezmienność krajobrazu doprowadzała do szaleństwa. W końcu tak się zdenerwował, że pobiegł na oślep. Okazało się, że ma znakomitą kondycję. Podskoczył z radości i wtedy nastąpił swego rodzaju cud. Jakaś siła poderwała go do przodu i pomknął świeżo odkrytą orbitą, niczym satelita. Leciał z oszałamiającą prędkością. W poczuciu nagłej ulgi zamknął oczy. Niespodziewanie został wyrzucony z orbity: upadł i przeturlał się po twardej nawierzchni. Długo dochodził do siebie, a gdy wróciła świadomość, spostrzegł, że leży pod drewnianym drogowskazem. Coś na nim wypisano, lecz Sorben nie rozumiał tych znaków. Nie przejął się tym jednak - najważniejsze było, że gdzieś trafił, że stanął na rozdrożu. Pojął szybko, że wszystko w jego nowej rzeczywistości posiada swoją kolejność i każdy nowy uczy się, jakby za sprawą instynktu niemowlęcia. Ten wniosek trochę go uspokoił. Zobaczył zdezelowaną ławkę, ukrytą za drogowskazem, więc podniósł się i usiadł ciężko. Ławka zgrzytnęła starczo i opryskliwie. Nie obruszył się na tę nieżyczliwość: był zbyt zmęczony, a poza tym przeczuwał, że nie powinien samodzielnie obierać kierunku. Raptem coś w nim zakotłowało się i wydzieliło, powodując krótki napad mdłości. Spojrzał w bok i oniemiał. Obok niego siedział przejrzysty zupełnie osobnik o przezroczystej twarzy, wyglądający jak spoista, wodna galareta. - Kim jesteś? - zapytał przestraszony Sorben. Tajemniczy osobnik zaśmiał się cicho - Twoim Duchem Świętym - zaszemrał metalicznym głosem. Wzrok Sorbena padł na tłusto-czarną teczkę pod jego pachą. - Sądząc po tej teczce, jest pan jakimś urzędnikiem. Może emigracyjnym? - Nie wygłupiaj się - parsknęła rozbawiona galareta - Byłem cały czas z tobą, obserwowałem twoje grzeszne życie, a teraz pójdę złożyć raport na twój temat. Ta teczka, synu, to twoje sumienie. Sorben wzdrygnął się, jak pod wpływem nieprzyjemnego uczucia. - Taka czarna! - pokręcił szybko głową - To jakaś pomyłka. - Wszystko jest dokładnie zarejestrowane. O żadnej pomyłce nie może być mowy. - Ależ jak... Zmiłuj się, człowieku! Galaretowaty stwór zgromił Sorbena takim wzrokiem, że ten skulił się i w milczeniu oczekiwał, co się wydarzy. - Nie mów do mnie w ten sposób. Brzydzę się tą nazwą. - To kim, do cholery jesteś!? - rzekł przestraszony Sorben. - Po prostu, jednostką natężenia siły Pana, gubernatorem twojej duszy, konfidentem boskim, lustratorem, być może twoim katem. Nazywaj mnie jak chcesz, tylko bez bluzgania. Sorben poruszył się niespokojnie. Ławka od razu skrzypnęła nieprzyjemnie. Siedzieli obok siebie bez słowa. Patrzeli przed siebie, choć nie było przed nimi niczego ciekawego do oglądania. Sorben w końcu złapał się za głowę i pokręcił nią z przejęciem. - I co? - jęknął - Pójdziesz mnie zadenuncjować? Taki z ciebie przyjaciel? - Przyjacielem to może i bym był, gdybyś na to zasługiwał - odparował galaretowaty - Ale nie martw się, czeka cię sprawiedliwy sąd i wyrok... - Co to będzie? - spytał głucho Sorben. - Tego nie sposób przewidzieć. Lubisz ciepły klimat? - Nie pamiętam. Chyba tak. - To w piekle ci się spodoba. Sorben zerwał się z ławki i padł na kolana przed swoim oprawcą. Było mu wszystko jedno, czy się ośmiesza, czy upokarza: chciał po prostu osiągnąć swoje. - Nie, nie! Chciałbym zwiedzić ogród Adama i Ewy, nosić listek figowy, tępić podstępne węże. Proszę o łaskę. Święty udawał, że się zastanawia. Słabo mu szło, więc Sorben zrozumiał, że nie jest tak źle. Patrzył dalej swoim błagalnym spojrzeniem i stroił głupie miny, choć jeszcze przed chwilą sprawa wyglądała bardzo poważnie. - Zobaczę, co się da zrobić - rzekł wreszcie galaretowaty - Tymczasem ucz się nowej rzeczywistości. - Co tylko każesz, patronie - odparł gorliwie Sorben. - No, widzisz. Sam znalazłeś nazwę. Teraz sobie posiedź. Ktoś po ciebie przyjdzie. Wstał z godnością i powoli odszedł w niewiadomym kierunku. Rozluźniony nieco Sorben nadal bał się ruszyć. W zadumie zwrócił uwagę na przechodzące obok postacie. Przodem kroczył pogodny staruszek o skwapliwym obliczu, zaś tuż za nim stąpał wzorowany na jego kształcie osobisty donosiciel z teczką pod pachą. Obaj szli beztrosko i nawet nie spojrzeli na skulonego Sorbena. Minęli go i znikli w głębi szarości. Z zazdrością patrzył za nimi, rozmyślając nad własną niedolą. Tymczasem jego sumienie o barwie smoły i węgla powędrowało gdzieś do szczegółowej analizy. Każdy grzech na pewno zostanie wyodrębniony, odpowiednio zakwalifikowany i dołączony do grubego aktu oskarżenia. Boże Drogi, ileż tego musiało być! Z zamyślenia wyrwał go odgłos kolejnych kroków. Tym razem był to mężczyzna w średnim wieku, ale jego galaretowaty odpowiednik szedł daleko z tyłu. Sorben zaobserwował też swoisty ewenement: stwór niósł dwie teczki - jedną czarną, drugą czerwoną. Mężczyzna rzucił okiem na drogowskaz, zwiesił ponuro ramiona i powlókł się dalej, szurając poddańczo nogami. - Hej, człowieku - nie wytrzymał Sorben - Czemu się tak smucisz? - Idę na rzeź. Jak biedne, chrześcijańskie dzieciątka w Koloseum. Nie ma ratunku... - Czym tak bardzo zawiniłeś? - Chciałem szczęścia wszystkich ludzi, ale doktryna nie wypaliła. Sorben z trwogą pokręcił głową. Wędrowcy oddalili się sennie. Czekał, rozglądając się za następnymi, lecz nikt więcej się nie pojawił. Opadły go najgorsze myśli i przeczucia. Staruszek miał pewne miejsce wśród zasłużonych - mógł sobie iść prosto do raju, ale co z tym komunistą? Czemu przepuszczono również jego? Czyżby z nim, z Sorbenem było aż tak źle? Nie, to niemożliwe. Nie wolno tak myśleć. Trzeba się modlić i czekać. Sorben ukląkł i starał się przypomnieć sobie jakąś modlitwę z dzieciństwa. Pamiętał kilka, lecz głownie pierwszych lub drugich wersów, potem pojawiała się czarna dziura. Zgiął się w pół i tak trwał z policzkiem przyłożonym do ławki. Nie wiedział ile czasu minęło, zanim usłyszał ciche stąpanie. Z nadzieją podniósł głowę. Stało nad nim dwóch osobników o pulchnych, kobiecych niemal twarzach. Mieli na sobie idealnie białe mundury i buty. Sorben uśmiechnął się, lecz bez wzajemności. - Ty jesteś Sorben? - rzekł jeden z nich i nie czekając na odpowiedź, dodał - Pójdziesz z nami. - Dokąd? - pozwolił sobie na śmiałość, ale zaraz pożałował. - Milcz, bo cię skuję! - warknął drugi i pchnął go bez pardonu. Przerażony Sorben dał się prowadzić w nieznane. Wkrótce stwierdził, że martwa połać zaczyna się zmieniać. Ujrzał kamienne budowle i kilka postaci błądzących w oddali. Wprowadzono go do wielkiego gmachu z kratami w oknach i drzwiach. Biały korytarz wiódł do ogromnej sali, w której na ławkach siedziało paru znudzonych osobników. Konwojenci posadzili go obok nich i poszli sobie. Odczekał parę chwil, potem postanowił kogoś zagadnąć. - Gdzie ja jestem? - szepnął cicho, bo nie był pewien, czy wolno tu rozmawiać. Energiczny staruszek w jasnym płaszczu ortalionowym uśmiechnął się wyrozumiale. - W rozdzielni. Pan nowy? - Przyprowadzili mnie ci dwaj - Sorben wskazał za konwojentami, którzy znikli za rogiem korytarza - Kim oni są? - Pochodzą z najniższej kasty. Zwykle pełnią funkcje strażników albo konwojentów. - A pan za co? - ośmielił się zapytać Sorben. - Za całokształt. Dziesięć lat mi dali. Właśnie czekam na transport. - O rany! - Sorben po raz kolejny, odkąd się tu znalazł, musiał złapać się za głowę - To ja dostanę dożywocie. - Nie ma obaw - zaśmiał się cherlawo staruszek i poklepał go po ramieniu - Różne są stopnie oczyszczenia, ale o niuansach musisz porozmawiać z prokuratorem. Sorben bezwiednie skinął głową i raptem porzucił myśli o najbliższej przyszłości. - Jak mogę skontaktować się z Platonem, Arystotelesem, Szekspirem? Przecież są gdzieś tu, prawda? - wyszeptał gorączkowym głosem – A Kafka, Dostojewski, Marlowe, De la Barca? - Mogą być z tym problemy natury formalnej - zafrasował się staruszek - Każdy z nich przebywa w swoim sektorze narodowym. Potrzebna jest wiza, pozwolenie na przejazd orbitą tranzytową i zgoda samego odwiedzanego. Pobędzie pan tu trochę, to się zorientuje. - To niedobrze. Wolałbym zobaczyć się z nimi jak najszybciej - zmartwił się Sorben. - A dokąd się panu tak spieszy? – spytał zdziwiony staruszek. Sorben nie powiedział już nic więcej. Gdzie mu się spieszyło? Ku poznaniu, oczywiście. Łaknął wiedzy, nowych wymiarów pewności i wątpienia. Był przecież w innej rzeczywistości - być może tej właściwej. Możliwość spotkania swoich największych autorytetów znakomicie łagodziła strach. Nie zdążył już o nic zapytać, bo nadeszli strażnicy i kazali mu się zbierać. Wędrowali długimi korytarzami, mijając rzędy krat i masywnych, żelaznych bram. Zgarbiony między ich barczystymi postaciami Sorben wyglądał, jak uczniak prowadzony za jakiś występek do gabinetu pana dyrektora. Zamknęli go w celi o chorobliwie białych ścianach, z małym oknem w kratę i rzędem nagich łóżek. Usiadł na jednym z nich i zamyślił się. Te, w gruncie rzeczy, jałowe rozmyślania pochłonęły go całkowicie. I nie wykonałby pewnie najmniejszego ruchu, gdyby w celi nie pojawili się dwaj nowi lokatorzy. Zerwał się ku nim z niebywałą energią. - Was też zamknęli?! – wykrzyknął na powitanie. - Nie ma dla mnie ratunku - skamlał żałośnie mężczyzna, który wcześniej niósł dwie teczki. Drugi był niski i chudy, a jego szpetną twarz zniekształcał gorzki grymas. - Wracam z rozprawy - mruknął, siadając na łóżku - Dostałem 50 lat. - Za co?! – Sorbenowi ze strachu rozszerzyły się źrenice. - Sam dobrze nie pamiętam - wzruszył ramionami skazaniec - Podczas czytania aktu oskarżenia zasnęło dwóch ławników. Całe życie przesiedziałem i teraz też siedzę. Tyle, że ten wyrok jest większy niż suma pozostałych. - Będziesz się odwoływał? - zapytał życzliwie Sorben. - Nie ma takiej możliwości. Ale mogą mnie wkrótce ułaskawić. Sorben opadł z powrotem na łóżko i spróbował dokonać porównania przypadku tego nieszczęśnika ze swoim. Stopniowo z głębin zapomnienia wyłaniał się niewyraźny kształt jego życia, większość grzechów głównych i śladowe ilości pozostałych. Wielu nie pamiętał, lecz już te wspomniane wpędzały go w panikę. Jedyną rozsądną alternatywą było czekanie, przerywane ewentualnie miłą pogawędką z towarzyszami niedoli. - Jak tu jest? - zapytał skazańca, którego uznał za autorytet - Opowiadaj! - Zbędne słowa - odparł zagadnięty niemrawo - Siedzisz tu cały czas. Nie ma żadnej świetlicy, spacerów, widzeń. Co dwa dni przeprowadza zabiegi Korektor Sumień i on decyduje o ewentualnym ułaskawieniu. - Kto to, ten Korektor? - zainteresował się Sorben. - To taka świętoszkowata synteza psychiatry i Inkwizytora. Pracuje z tobą do upadłego, a gdy uzna, że nic z ciebie nie będzie, jesteś stracony. Sorben podniósł się ciężko i zaczął spacerować po celi. Gwałtownie potrzebował ruchu, czynu, zajęcia, byle tylko zapomnieć o sytuacji, w jaką wbrew swojej woli został uwikłany. W grupie zawsze rodzi się duch przetrwania, ale w tej grupie nikomu nie przemknęło nawet przez myśl, ażeby dodać drugiemu otuchy. Skazaniec zamilkł, zaś ten drugi oparł się plecami o ścianę i ponuro patrzył w podłogę. - Dlaczego nic nie mówisz? - zagadnął Sorben. - Zbieram argumenty. - Jak się nazywasz? - Bruno Ospały. - A ja Sorben - mówiąc to, wyciągnął do niego rękę, którą ten ścisnął słabo i jego ramię opadło bezwładnie - Mam do ciebie mówić przez Wy? - Daj spokój. To anachronizm - oczy Ospałego błysnęły - Trzeba iść z postępem. Tak w ogóle, czuję się strasznie oszukany. Babcia uprzedzała mnie, że Pan Bóg istnieje, ale nie chciałem o tym słyszeć. Tato był dobrym komunistą, tylko nic mu się w życiu nie udało. Skazaniec poruszył się na łóżku i spojrzał na niego z politowaniem. - Prokurator uważa, że komuniści uczestniczyli w zbiorowej psychozie. W tym świetle twoja wina nie będzie wielka, ale pamiętaj, tu rozliczają za całokształt. - Boję się - jęknął Ospały - Słyszałem, co zrobili z tatą. Wygnali go i kazali szukać dziury w całym. A jak znajdzie, będzie mógł wrócić. Może mnie wtedy odwiedzi... - Lenin podobno jest w odosobnieniu – poinformował skazaniec – Ciągle rwie się do rewolucji. Taki facet jest chodzącym buntem przeciw wszystkiemu, co nie dotyczy jego interesów. - Życie to był nonsens - westchnął Ospały, zmieniając temat . - Ale jaki piękny - dodał Sorben - Kiedy ta kwarantanna się skończy? Zapadła cisza. Wszyscy trzej zasępili się i siedzieli zgarbieni. Nikt nie mierzył czasu, być może czas w ogóle nie płynął, ale jego ślad pamięciowy w umyśle Sorbena był wciąż obecny i bardzo mu dokuczał. Zdawało się, że jest w normalnym więzieniu, z normalnym wyrokiem i musi beznadziejnie długo czekać na swoją kolej do szczęścia. Chyba się zdrzemnął, bo nagły szczęk zamka sprawił, że podskoczył z przerażenia. - Marecki! Transport! - rozległ się zdecydowany głos strażnika. Skazaniec poderwał się na równe nogi i pospiesznie pożegnał z towarzyszami niedoli. Ospały miał prawie łzy w oczach, Sorben mocno zaciskał pięści. - Trzymajcie się. To tylko 50 lat. - Pewnie - bąknął Sorben - Jakoś zleci. Marecki wyszedł, ale drzwi pozostały otwarte na oścież. Stanął w nich ktoś w białej, zwiewnej szacie. Miał dystyngowaną, jakby wykutą w marmurze twarz i oczy o intensywnym, błękitnym lśnieniu. Jego chłód budził strach. - Jestem Korektorem Sumień - oznajmił aksamitnym, lecz pełnym mocy głosem - Mam z was zrobić coś dobrego, a wierzcie mi, to arcytrudne. Obaj pokornie skinęli głowami. Korektor pewnym krokiem wkroczył do celi i rozejrzał się władczo. Potem wbił spojrzenie w nic nie spodziewającego się Sorbena, pod którym niemal od razu ugięły się, i tak giętkie już nogi. - Najpierw ty. Chodź ze mną. Przestraszony na nowo Sorben potulnie wyszedł z celi. Korektor poprowadził go długim korytarzem do swego gabinetu. Sorben rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nie było co oglądać. Białe ściany, białe biurko i krzesło, wszystko oblane oślepiającym, bladym światłem. - Czemu tu tak biało? - Kliniczny nastrój ma wam przypominać, że jesteście chorzy - zgromił go beznamiętnym głosem Korektor - Siadaj. Przysiadł na krześle. Siedzący za biurkiem Korektorem Sumień, wyjął z szuflady białą teczkę, a z niej tylko jedną kartkę. Położył ją przed sobą i splótł dłonie na blacie biurka. - Tak... mam tu wyczerpujące zestawienie liczb - ton jego głosu nie zmienił się ani o jotę - Popełniłeś trzy miliardy osiemset milionów sześćset trzydzieści siedem tysięcy dwa grzechy, z czego blisko miliard to grzechy główne. Zaledwie dziesięć procent z tego zostało ci odpuszczone za sprawą dobrowolnej skruchy... - Nieeee - wyszeptał Sorben - To jakaś pomyłka. - Przez całe życie byłeś skrzętnie inwigilowany, każdy twój czyn zapisywano - cierpliwie wyjaśnił Korektor. - Proszę mi przedstawić dowody! - zażądał kategorycznie Sorben - Bez tego nie mamy o czym mówić. - Jesteś śmieszny. Wszystko zobaczysz podczas procesu. Gdyby nie statystyka, samo czytanie aktu oskarżenia trwałoby wieczność, a tego chcemy uniknąć. Proponuję terapię odwykową. Będziemy cię odzwyczajać od popełniania grzechów. To bardzo żmudne zajęcia, ale przynosi fantastyczne efekty. Zaczniemy od jutra. - Na czym to ma polegać? - Generalnie na dokładnym przestudiowaniu związku przyczynowo-skutkowego każdego grzechu. Poza tym opanujesz w stopniu zadowalającym Pismo Święte i przejdziesz egzamin... Cicho! Ja teraz mówię! Wiem, że to potrwa, ale wyrok może być w zawieszeniu. Wrócił do celi w wisielczym nastroju. Ospały wciąż stał w miejscu, w którym go zostawił. Wymienili pełne troski spojrzenia, po czym Ospały zapytał: - I co? - Szkoda gadać - Sorben machnął ręką i padł na łóżko, niczym kawał drewna. Nagle, niby kometa, spadł na niego ciężar przebudzenia. Ujrzał całe przeszłe życie wraz z zamieszkującymi je postaciami. Po chwili to wszystko znikło, pozostawiając po sobie gorzki posmak i potrzebę pełnego odtworzenia szwankującej pamięci. Skupił się na niej bardzo mocno, wkładając w to wszystkie siły. Stopniowo z głębin zapomnienia zaczęły wyłaniać się kontury świata, w którym żył: zamazane, ale bliskie mu twarze, znajome kształty, ukochane miejsca. Miał piękną, młodą żonę i rozkosznego synka. Zostali tam, zdani na łaskę losu, a przecież nawet, kiedy on był z nimi, rodzinie nie wiodło się dobrze. Kochali się, a gdy na świat przyszedł Robert, zrozumieli, że już zawsze będą razem. Zawsze? Zawsze to była także śmierć... Sorben gwałtownie usiadł na łóżku. Obrazy przewijały się w jego oczach, niczym zwidy szaleńca. Spojrzał półprzytomnie na zaskoczonego Ospałego i wysapał: - Ja przecież miałem żonę i dziecko! Ospały nie wiedział jak ma się zachować. Zmiany w wyglądzie Sorbena były jednak na tyle niepokojące, że wolał milczeć. Zrobił tylko litościwą minę. - Muszę tam wrócić - sapnął zamyślony Sorben i skoczył na równe nogi. Potrącił Ospałego, jak gdyby przestał go dostrzegać i sztywnym krokiem podszedł do drzwi, ale ani pięści, ani nogi nie były w stanie ich przebić. Jedyne, co osiągnął, to narobił hałasu i zwrócił na siebie uwagę. - Puszczajcie! - wrzeszczał rozwścieczony własną bezsilnością - Ja muszę do domu! Ospały dostał niespodziewanego napadu odwagi - być może za sprawą strachu przed konsekwencjami wybryków Sorbena, które mogły dotknąć także jego. Złapał Sorbena od tyłu, lecz został odepchnięty z furią. Kolejne ciosy spadły na drzwi i znów skończyło się na niepotrzebnym hałasie. W korytarzu zadudniły kroki, szczęknął zamek. Do celi wpadło dwóch strażników i rzuciło się na Sorbena. - Wypuśćcie mnie do domu!!! - wrzasnął rozpaczliwie, ale nikt go nie słuchał. Strażnicy bez słowa wzięli nieszczęśnika pod pachy i bez trudu wynieśli na korytarz. Powlekli go wzdłuż ścian, on zaś szarpał się dziko i darł wniebogłosy. Wkrótce znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu o białych ścianach. Przykuli go pasami do łóżka i trzasnęli drzwiami. Długo jeszcze rwał się i krzyczał, po czym popadł w omdlenie. - Co ty wyprawiasz? - zapytał później rozgoryczony Korektor Sumień - Staram się dla ciebie o jak najlepsze warunki, a ty stawiasz na nogi całą Sekcję Bezpieczeństwa. Ale to moja wina. Zbyt szybko zezwoliłem na odblokowanie twojej świadomości. Sorben patrzył gdzieś w górę. Wydawał się nic nie widzieć i nic nie słyszeć. Korektor pochylił się nad nim twarz bez uśmiechu. Wtedy Sorben wbił w nią ostre, pełne nienawiści spojrzenie. - Gdzie Bóg? - syknął - Chcę z nim rozmawiać! - Mój biedny człowieku - rzekł z politowaniem Korektor, ale Sorben nie dał mu skończyć. - Mogę czy nie? - Pomyśl tylko: gdyby nasz Pan miał osobiście rozmawiać ze wszystkimi chętnymi, zabrakłoby mu wieczności - cierpliwie wyjaśniał Korektor - Dlatego my tu jesteśmy. - Ciekawe - prychnął Sorben - W takim razie moje modlitwy były głuche. - Skądże znowu - pokręcił głową Korektor - Wszystkie zostały zarejestrowane i te ważniejsze poszły trybem urzędowym dalej. - Ani jedna nie pomogła - zauważył złośliwie Sorben. - Znowu jesteś śmieszny - usłyszał w odpowiedzi - Przeglądałem zapis twoich próśb. Były komiczne. „O, Boże, niech ona pożyczy mi na tę flaszkę”, „Panie mój, spraw, żeby nie wyniknęło z tego dziecko”... Cytować dalej? Sorben zamknął oczy. - Mówisz, że modlitwy w niczym ci nie pomogły - ciągnął dalej Korektor - A pamiętasz: kiedyś twój synek był chory. Płakałeś, modliłeś się, przeklinałeś. I twoja prośba została wysłuchana - Robert wyzdrowiał. - Tylko dzięki pomocy lekarzy - zaperzył się ośmielony na nowo Sorben. - Bzdura - uśmiechnął się litościwie Korektor - Uratował go nasz zespół reanimacyjny, który przez całą dobą utrzymywał jego duszę w ciele. Bez siły duchowej chłopiec by umarł. Sorben niespodziewanie przytaknął, przyjmując do wiadomości takie wyjaśnienie. - Jaką mam alternatywę? - zapytał cicho. - Zachowuj spokój, poddaj się terapii, współpracuj z nami... - Korektor przerwał na moment, jakby nagle coś nowego przyszło mu do głowy - Kiedyś pokażę ci, jak bytują oczyszczeni. Albo Święci. Chcesz? - Ach, więc to tak - zauważył Sorben - Tutaj też tworzą się elity. Święci, błogosławieni, oczyszczeni. Dla szarego człowieka nie ma miejsca. Po to umierałem, żeby mnie spotkało to samo, co w życiu? - Nie uprzykrzaj sobie - powiedział pojednawczo Korektor i poklepał go po ramieniu -Stopniowo wszystko zrozumiesz i będziesz szczęśliwy. Może nawet będziesz w siódmym niebie... Czemu się śmiejesz? Teraz jesteś zaledwie na progu poczekalni. Potem, w zależności od twojej postawy, dostaniesz grupę klasyfikacyjną i powędrujesz do któregoś z niebiańskich poziomów. Sorben znowu szarpnął się wściekle. Pęta napięły się, jak nigdy dotąd, ale bez problemu wytrzymały ten atak desperacji. Korektor cofnął się nieco, widząc zmianę wyrazu twarzy podopiecznego. - Dość - mruknął Sorben, uspokoiwszy się trochę - Nie prosiłem się, by tu być. Może nawet nie miałem ochoty żyć. Czy to tak trudno zrozumieć? - Taki już jest los człowieka - zauważył Korektor. - Chrzanisz, aniołku - mruknął Sorben - Guzik o tym wiesz. Korektor Sumień odsunął się całkiem i stał nieruchomo patrząc na krzywo uśmiechniętego Sorbena, który niespodziewanie poczuł, że wracają mu siły. - Nie masz w sobie pokory - westchnął zmartwiony Korektor - Jest jeszcze jedno wyjście. Możemy cię uśpić. - Naprawdę? - uradował się Sorben - Bardzo o to proszę. - Napisz życiorys i dobrze umotywowane podanie. Sorben zaśmiał się głośno i uniósł z trudem głowę, by móc obserwować zmiany w zachowaniu Korektora, który nagle zrobił się przygnębiony i nerwowy. - A uniknę dzięki temu twojej chorej terapii i odpowiedzialności za coś, nad czym tak naprawdę nie miałem kontroli? Uniknę absurdalnego procesu i wątpliwej kary? - drążył Sorben. - Owszem - Korektor skinął ze smutkiem głową - Unikniesz też najwspanialszych chwil życia wiecznego. Ale pal licho twoją nędzną osobę. Najchętniej wysłałbym cię do diabła. Sorben zaniepokoił się, ale próbował nie dać po sobie tego poznać. - Aż tak bardzo ci dopiekłem? - zadrwił - Rozepnij mnie z tych pasów, pokaże ci, co mam jeszcze do powiedzenia. Korektor raptem przyłożył dłoń do skroni i całkowicie się na tym skupił. Sorben zaczął pogwizdywać cicho, a potem coraz głośniej. - Zamknij się! - warknął Korektor - Będę miał transmisję! - Co mnie to obchodzi?! - wrzasnął Sorben - Rozepnij mnie, to będę cicho. Anioł tupnął gniewnie nogą, ale tylko rozśmieszył Sorbena, któremu wydało się to takie kobiece. Zarechotał radośnie i wystawił koniec języka. - Tak właśnie tupnę w twoją kurzą pierś - rzekł rozbawiony - Ciekawe czy chrupnie. Korektor Sumień daremnie próbował się skupić. Histeryczne zachowanie jego podwładnego zakłócało przekaz. - Proszę cię o chwilę ciszy - powiedział bardzo poważnie - Być może te informacje dotyczą ciebie. - Ani mi się śni! - roześmiał się triumfalnie Sorben i wydał z siebie szereg nieartykułowanych dźwięków. Wtedy Korektor z niespotykaną szybkością doskoczył do niego i przyłożył mu dłoń do twarzy. Coś skleiło Sorbenowi usta. Daremnie poruszał nimi, próbując wydać jakikolwiek dźwięk, a jego oczy stawały się coraz bardziej wyłupiaste. Pojawił się w nich lęk, potem panika, wreszcie wściekłość. Zmęczony próżnymi wysiłkami położył głowę i zamknął oczy. Tymczasem Korektor w spokoju odebrał transmisję i długo przyglądał się nieruchomemu Sorbenowi. Po chwili przyłożył dłoń do jego twarzy. - Nie lubię cię - powiedział Sorben przez zęby. - Wzajemnie - Korektor wypiął go z pasów - Przejdźmy się... Sorben usiadł i przeciągnął się. Agresja go opuściła, ustępując miejsca ciekawości. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - mruknął. - Otrzymałem wytyczne w twojej sprawie. - I co? - Zobaczysz. Chodź. W milczeniu wyszli na biały korytarz, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Po obu stronach ciągnęły się rzędy drzwi. Panowała absolutna cisza. Szli długo, co szybko straciło sens dla niecierpliwego z natury Sorbena. - Mam już dość - powiedział w końcu - Bolą mnie nogi. - Jeszcze trochę - usłyszał beznamiętne zapewnienie. Skręcili w prawo i doszli do schodów. Znów długo schodzili w dół, a potem weszli do kolejnego korytarza. Sorben stanął i oparł się o ścianę. - Dokąd my w ogóle idziemy? - zaprotestował - Czy aby nie... Jezu! Tylko nie do piekła! Korektor Sumień zaśmiał się krótko, ale nie odezwał ani słowem. Cisza z jego strony przerażała Sorbena najbardziej. Rzucił się z powrotem do schodów, lecz jego stopy zaczęły zapadać się w posadzkę, niczym w płytkie bagno. Każdy krok kosztował go tak wiele wysiłku, że już po paru musiał się zatrzymać i odpocząć. - Ja nie chcę do piekła! - powiedział płaczliwie. - Tam nie jest tak źle - Korektor wzruszył obojętnie ramionami - Tam jedynie wyławiają twoje najskrytsze lęki i kierują je przeciwko tobie. Jeśli masz klaustrofobię, zamykają cię w trumnie, jeżeli boisz się szczurów, łażą po tobie bez przerwy. A ty? Czego się boisz? - Mam lęk wysokości - wyszeptał z przejęciem Sorben. - To posadzą cię na szczycie góry i będziesz wył przez całą wieczność. Sorben rzucił się mu do kolan. - Zlituj się. Przecież nie jestem zły. Słyszysz?! Korektor szedł jednak dalej, ciągnąc go po posadzce, niczym nachalnego żebraka. Sorben kwilił, jak przestraszone zwierzę, ale tamten był niewzruszony. - Żegnaj - powiedział wreszcie Korektor i zniknął. Sorben powoli wstał i rozejrzał się z niepokojem. - Gdzie jesteś? - jęknął - Tak sobie znikasz, jakbyś był duchem... tfu... przecież jesteś duchem... A znikaj sobie. Ja też się nauczę... Co to? Usłyszał dziwny dźwięk i obejrzał się szybko. Zobaczył za sobą zimną ścianę i zrozumiał, że jedyna droga wiedzie tylko do przodu. Zignorował to i ruszył przed siebie. Po chwili obejrzał się ponownie: ściana znów był metr za nim, jakby dotrzymywała mu kroku. Nagle przed sobą ujrzał drzwi. Zbliżył się ostrożnie i pomacał je, by uniknąć jakiejś przykrej niespodzianki. Spojrzał za siebie. Ściana była za nim. - Odczep się! - kopnął ją bezsilnie i ponownie skupił uwagę na drzwiach. Pchnął gwałtownie i wrzasnął ze strachu. Zawisł na jednej nodze nad wielką, ciemną przestrzenią, która czekała na jego upadek. Zdołał wycofać się znad krawędzi i ciężko dysząc, wsparł na ścianie. O mały włos! Wobec takiej czarnej czeluści każdy czułby lęk wysokości, zaś jego fobia wzrosła tysiąckrotnie. Czuł, jak oblewa go zimny pot i wstrząsają nim dreszcze. A przecież nie miał ciała! Zaczął dygotać, szczękać zębami, dostał nerwowych tików i zbierało go na wymioty. Mimo to, starał się udawać odważnego, bo przeczuwał, że jest obserwowany, choć nie potrafił wskazać skąd i w jaki sposób. - Tak wygląda piekło? - zapytał zuchwale - W końcu się przyzwyczaję i nic z tego nie będzie. Ledwie wypowiedział te słowa, ściana za jego plecami ruszyła z miejsca. - Dobra. Bez głupich żartów. Proszę. Błagam!!! - mówił coraz szybciej, w końcu wrzasnął, ale ściana nieubłaganie sunęła ku niemu, gotowa go zepchnąć w nieznaną paszczę ciemności. Został zepchnięty na samą krawędź, gdzie ledwie mieściły się jego stopy. Ściana jednak, beznamiętnie odbierała mu resztki oparcia. - Niiiiiieeeeeeeeee!!!!!!! Runął z wrzaskiem w czeluść. Ciemność zwężała się, tworząc szyjkowate ujście, robiła się tak wąska, że niemal mógł dotknąć jej ścian. Wyjąc przeciągle, uderzył o dno i... usiadł na podłodze. Rozejrzał się po pokoju. Powoli wracała mu świadomość. Znajdował się w mieszkaniu kumpla ze szkoły, którego wszyscy nazywali Ćpunem. Sam gospodarz leżał skulony pod oknem i coś mruczał pod nosem. Sorben dyszał, jakby właśnie przed chwilą przebiegł dziesięć kilometrów. Ubranie przykleiło mu się do skóry, serce boleśnie waliło mu w piersi. - Nigdy więcej - wysapał i ruszył na oślep ku drzwiom. Zbiegł po schodach i wypadł na ulicę wprost pod koła pędzącej ciężarówki. Dopiero w tym momencie obudził się naprawdę. Leżał w szpitalnym łóżku, opatulony gipsem i bardzo słaby. Przez rzedniejącą mgłę ujrzał zapłakaną twarz Aldony. Uśmiechnął się niemrawo. - Jak dobrze być w domu – wyszeptał.
-
Niezła jazda!!! Szkoda, że zakręcam chwilowo w zaświaty... Ale jeszcze wrócę :)
-
To się uradowałem, bo mi się wydawał taki sobie. Od razu mi lepiej. Bo ja wiem, czy zakręcam. Odkąd zacząłem wrzucać tu Szorty, barometr absurdu moim zdaniem był w normie :))) Się poprawia...
-
Wracasz do formy!!! Ulałem się niemożliwie... :)))