
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
* Inek przewracał się na łóżku w przepoconej piżamie. Zegar tykał, noc mijała, sen nie zamierzał jednak przychodzić. Tym razem uczucia nie były tak złe, jak trzy miesiące temu, kiedy się to wszystko zaczęło, ale i tak na spanie mogli pozwolić sobie inni. Przeszło 240 000 nazwisk – katów, ofiar, ludzi całkiem niewinnych i podejrzanych. Igrzyska czas zacząć! - Same zera – śmiał się sąsiad, lecz Inkowi wcale nie było do śmiechu. Inocenty Pacynek widniał tam tylko jeden. Niemal od razu zaczęły się telefony. - Stary, przykre to. Chciałem, żebyś wiedział pierwszy. - Inek, to nic takiego. Cała Agencja jest z tobą. - Kochanie, Dzidzia cię przytuli jak tylko przyjdziesz. Miłe słowa, a w tle wina – tylko chwilowo domniemana. Ale tłumaczą się winni. Lecą do mediów i skamlą. Reszta siedzi w swoich mieszkankach, grzebiąc do późnej nocy w zachowanych dokumentach i zakamarkach pamięci. Przyszło mu do głowy, że musi pojechać do IPN-u, zanim utworzą się gigantyczne kolejki. Kiedyś stał za pralką Wiatką i sznurówkami, teraz ogonki widywał jedynie na filmach Barei. I wolał, żeby tak zostało. O świcie wypił na czczo dwie kawy, które powaliłyby konia i pojechał gdzie trzeba. Mimo wczesnej pory, był w kolejce dziewiąty. Na szczęście, do obsługi interesantów wyznaczono aż trzech nieskazitelnych, pewnych siebie, młodych urzędników. Wypełnił formularz i w asyście podejrzliwych spojrzeń wrócił do samochodu. Szefa nie było na liście, więc wspaniałomyślnie dał mu dwa dni wolnego. W końcu Agencja Celna nie mogła się zawalić z powodu jego nieobecności. I zaczął czekać. Cierpliwie odbierał telefony, odpisywał na maile, kłaniał się znajomym, choć szlag go trafiał na widok skwapliwie okazywanego mu miłosierdzia. Wczoraj otrzymał pismo, że ma stawić się w celu weryfikacji i nadzieja na rychły koniec kłopotów odebrała mu ochotę na sen. W pokoiku na piętrze czekał na niego chuderlawy okularnik – zapewne prymus po historii na UJ, który ślęczenie w czytelni zamienił na grzebanie w archiwach państwowych. Inek, nie mogąc znieść jego litościwego spojrzenia, uniósł ponaglająco ręce. - Jest problem – usłyszał i krew uderzyła mu w skronie – Nie mogę nadać panu statusu osoby pokrzywdzonej. - Jak to? Chce pan ze mnie zrobić obywatela Esbekistanu?! - Ładnie pan to ujął, hehe – archiwista uśmiechnął się blado – Oczywiście, że nie. Powiem tak: na podstawie materiałów, którymi dysponujemy, nie sposób niczego jednoznacznie określić. - Nie rozumiem. Historyk poprawił okulary i sięgnął do szuflady po wypłowiałą teczkę. - Z reguły tego nie robimy, ale pana przypadek jest wyjątkowy – przesunął materiały w jego kierunku – Proszę zobaczyć samemu. Inek z walącym sercem otworzył teczkę. Nie chciał dłużej czekać, choćby dokumenty skazywały go na wiekuistą hańbę. Spodziewał się najgorszego, ale w żadnym wypadku nie tego, co ujrzał. Wysypał na biurko kilka kolorowych kartek i wbił bezradne spojrzenie w urzędnika. - Pan ze mnie nie kpi? - Jestem urzędnikiem bardzo poważnej instytucji państwowej. Domek, nad nim słońce i koślawe chmury. Drzewa, a pomiędzy nimi jakieś zwierze – chyba wilk. Dwójka dorosłych trzymających za ręce uśmiechnięte dziecko. Wszystko to namalowane farbkami przez dziecko. Poza tym w teczce nie było nic. Inek ponuro pokiwał głową. - Pamiętam człowieka, który mi to zrobił – wyszeptał – Miał koszmarne poczucie humoru. Archiwista znów poprawił swoje przeklęte okulary. - Moja rada. Dobry adwokat i sąd lustracyjny, jeżeli bardzo panu zależy na opinii społecznej. W przeciwnym razie lepiej zapomnieć o sprawie. Inek wybiegł na korytarz. Niby się nie przejmował, jednak organizm był innego zdania. Dostał gwałtownego rozwolnienia i zaczął panicznie szukać toalety. Kiedy ją znalazł, okazało się, że chętnych jest więcej. Postał chwilę w kolejce, po czym pognał do samochodu. Ulżył sobie dopiero na najbliższej stacji benzynowej. Roman Tuzinek. Kapitan. Wąsaty brunet, postawna budowa, szklane oczy. Inek pamiętał dobrze, jakby to było wczoraj. Rozprowadzał bibułę po uczelni, gdy urządzono obławę. Podczas przesłuchania Tuzinek ciągle szydził z treści ulotek, z naiwnej wiary w Zachód, z Papieża. A jechało od niego gorzałą na kilometr. Inek spokojnie odpowiadał na pytania i odmawiał podpisania czegokolwiek. Po 48 godzinach puścili go do domu i więcej rechoczącego kapitana nie widział na oczy. Kupił na stacji benzynowej flaszkę Smirnoffa i wrócił do domu. Walnął w spód tak mocno, że butelka omal nie pękła. Nalał sobie pół szklanki, rozłożył się w fotelu i zaczął wertować książkę telefoniczną. Znalazł tylko jednego abonenta o tym imieniu i nazwisku. Bez namysłu wykręcił numer. Po trzech sygnałach odezwał się słaby głos wystraszonej kobiety. - Dzień dobry – silił się na serdeczność, choć wszystko bulgotało się w nim, jak w kraterze wulkanu – Jest Romek? - Oj, nie ma. Na działkę pojechał. - A wiem, byłem tam kiedyś. Jaki to był numer... - 46. - No właśnie. Ogródki „Zgoda”. - „Przyjaźń”... Wszystkie nazywały się podobnie głupio – „Radość”, „Przyszłość”, „Przygoda”. Prawie trafił. - Mam cię! – klasnął w dłonie. Ogródki, o których była mowa, leżały między Elektrociepłownią a Parkiem Wodnym. Z tłukącym o żebra sercem ruszył trawiastą alejką. Drewniany budynek z numerem 46 skrywały pnącza winorośli. Piękny trawnik ozdabiało oczko wodne pełne wyszukanych kamieni, na jego brzegu siedziała plastikowa syrena. Nieco dalej kiełbaski dymiły na grillu. Inek przystanął. Złość go opuściła. Chciał już tylko wiedzieć po co to wszystko. Zerknął przez krzaki, by upewnić się, że znalazł właściwego człowieka. Postura pasowała, lecz twarz byłą dużo starsza, a czarne włosy zbielały przez lata. Splunął pod nogi i ruszył do furtki. Kapitan odwrócił się przestraszony. - Pan Tuzinek? - A kto pyta? - Pana ofiara. Twarz esbeka stężała, wzrok stał się czujny. - Sorry, Winnetou – rzekł po chwili – Może trudno w to uwierzyć, ale nie zrobiłem nikomu żadnej krzywdy. Nie stosowałem przemocy. Nie czekając na zaproszenie, Inek minął bramkę i podszedł do Tuzinka. Mierzyli się spojrzeniami. Oczy tamtego wcale się nie zmieniły. - Jest pan na liście? - Jak jasna cholera! Inocenty Pacynek. Mówi panu to coś? - Śmiesznie się pan nazywa. Na pewno się uśmiałem. Myśmy wtedy dużo pili, żeby zapomnieć. Niech pan klapnie. Zrobiłem niezłe winko. - Dziękuję – mruknął Inek - Co pan sobie myślał, zakładając mi teczkę? - Pewnie niewiele – Tuzinek wzruszył ciężkimi ramionami – Nie pamiętam. - Jak to, pan nie pamięta?! Włożył pan tam jakieś dziecięce bazgroły, a ja teraz nie mogę się oczyścić! Kapitan uśmiechnął się do własnych myśli. - Mój syn nieźle malował. Musiałem pochlać i narobić głupot. Naprawdę nie pamiętam. Inek złapał go za kraciastą koszulę. - Dlaczegoś mi to zrobił?! Tuzinek wyszarpnął się gniewnie i zrobił krok do tyłu. - Jestem na emeryturze. Pielę i smażę kiełbaski. Niech pan już idzie. Inek wpatrywał się w niego, zaciskają bezsilnie pięści. - Piekło cię pochłonie! - Niech tak będzie. Ale wcześniej zadzwonię po policję. Zrozpaczony Inek wybiegł przez furtkę. Na placu zabaw między działkami bawiły się dzieci. Z niepokojem przyglądały się człowiekowi, który padł na kolana i coś krzyczał do trawy. Huśtawka skrzypiała niemiłosiernie.
-
No pięknie!!! Palce lizać...
-
Podwórko (tytuł tak nędzny jak Iks onegdaj...)
asher odpowiedział(a) na asher utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
To są poważni wydawcy??? :))) Szmul - cudowny pomysł :) -
Niestety, ten nurt chciałem ukazać... Czyli spisałem się do bani. Nie zmienię tego, bo tak czuję i poradzić nic nie umiem :)
-
Niedokończona operacja Id
asher odpowiedział(a) na Barbara_Pięta utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Lepiej się czytało niż pod "c". Wyciągasz dobre wnioski. Początek jak w powieści z księgarnianej półki :) -
Podwórko (tytuł tak nędzny jak Iks onegdaj...)
asher odpowiedział(a) na asher utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
* Przez cały grudzień i połowę stycznia pogoda imitowała wiosnę, burząc naturalny porządek w przyrodzie. Ciągle słyszało się, że trawa próbuje rosnąć, budzą się żaby, a w górach widziano niewyspanego, zdezorientowanego niedźwiedzia. Starsi ludzie narzekali na zdrowie, szalała grypa i zwykły katar. Ilekroć zaglądałem do taty, skarżył się, że łagodna zima i niskie ciśnienie przyprawiają go o depresje. Robił herbatę malinową z miodem i zaczynał: kiedyś to były zimy. Chodziło się po pas w śniegu, odmrażało stopy, zaś na zmarzniętych palcach nóg ledwo dało się chodzić, bo ból przerastał wszelkie wyobrażenia. Kiwałem sennie głową, jednak myślałem swoje. Po co komu taka zima? Zwłaszcza w mieście. Tylko kłopot. Drogowcy zaskoczeni, komunikacja utrudniona, do tego morze błota, kiedy zaspy zaczynają popuszczać. Dlatego brak śniegu oraz temperatura na plusie były mi całkiem na rękę. W dniu, kiedy zaatakowała prawdziwa zima, siedziałem jak zwykle za ladą naszej rodzinnej Mydlarni i posępnie oglądałem przez wystawową szybę kłęby białego puchu zaścielające ulicę. Byłem coraz bardziej wściekły. Śnieżyca przegoniła przechodniów i o przyzwoitym utargu mogłem zapomnieć. Założyliśmy z Marzeną „Mydlarnię na Kazimierzu” przeszło pół roku wcześniej, ale inwestycja zwracała się wyjątkowo opornie. Zadłużyliśmy się po uszy w różnych funduszach dla początkujących, inkubatorach przedsiębiorczości i zwyczajnych bankach, byle tylko uzbierać na trzymiesięczną kaucję i towar. Za wyposażenie posłużyły nam stare meble po dziadkach, które na Kazimierzu od razu zyskały sławę i raz po raz ktoś przychodził pytać po ile ta lampa, szafa, sekretarzyk czy kufer. Nie prowadziliśmy sklepu z antykami, więc doprowadzał nas do szału brak zainteresowania naturalnymi mydłami na wagę, solami i olejkami, które wypełniały przestrzeń po sam sufit. Gapiłem się bezmyślnie w okno, przez które prawie już nie było widać świata. Zauważyłem znaczne obniżenie temperatury. Ulice i chodniki zamarzły dosłownie w jednej chwili. Nieliczni przechodnie fikali takie toolupy i inne figury, jakby to była rewia na lodzie, nawet auta tańczyły. Miasto zostało sparaliżowane. Zaparzyłem sobie kawy i z parującym kubkiem wyszedłem na zaplecze wypalić papierosa. Zawsze potem wietrzyłem, otwierając drzwi od podwórka. Gdyby Marzena się dowiedziała, nie obeszłoby się bez awantury. Byłem jednak pewien, że w taki czas żadna klientka do nas nie zajrzy. Usiadłem na zydelku, popijałem kawę i raczyłem się dymem. Nagle ktoś lub coś zachrobotało do drzwi. W pierwszej chwili uznałem, że mi się zdawało i zignorowałem to, ale za drugim razem pilnie nadstawiłem ucha. Było to ni stukanie, ni drapanie, które pojawiało się w równych odstępach czasu, jak gdyby stanowiło coś w rodzaju szyfru. Zgasiłem peta i łyknąłem kawy. Pogonię szczura, nawet jeśli inteligentny i daje mi sygnały - pomyślałem ze złością. Na progu stał umorusany sadzą chłopiec. - Dobry, jest pan Antoni? Życie we mnie stanęło, kiedy nie ujrzałem czerwonej corsy, którą zaparkowałem przed śmietnikiem kilka godzin wcześniej. Nie było też wypasionej bryki gościa ze sklepu sportowego ani „kanciaka” faceta od dorabiania kluczy. Ba, znikł również sklep sportowy i punkt usługowy ślusarza. To nie było to samo podwórko! Zaścielały je bloki kamieni, zwały węgla i złomu, śnieg czerniał od sadzy i popiołu. Większą część parteru budynku naprzeciwko zajmował zakład kamieniarski, a zamiast dorabiania kluczy funkcjonował krawiec. Z murów sypał się tynk, odkrywając blaknące cegły, z futryn okien obłaziła farba, wiele szyb było uszkodzonych lub wybitych. Nad dachami krążyło stado czarnego ptactwa, które dziobało coś na gzymsie. Odwróciłem się. Za oknem wystawowym mojego sklepu nadal istniał kolorowy, żywy Kazimierz, pełen luksusowych aut i współczesnych szyldów. Tylko ludzi jakoś brakło. Burza śnieżna odcięła mnie od świata, a na dodatek działo się coś bardzo dziwnego. Spojrzałem na ubrudzonego chłopca. Posturą przypominał mojego Kamila, lecz na tym podobieństwa się kończyły. Mizerna buzia, płaszczyk wiszący na ramionach niby na wieszaku, ciemne, przeraźliwie smutne oczy - żywy obraz nędzy i rozpaczy. - Jest pan Antoni? - powtórzył. Miałem wrażenie, że ocknąłem się w samym środku snu. - Jaki pan Antoni? - zapytałem głucho. - Szewc. Nie zostawił dla mnie chleba? - Nie ma tu nikogo takiego. Zerknął mi przez ramię, jakby chciał upewnić się, czy nie kłamię. Widok wnętrza sklepu wywołał na jego twarzy lęk i konsternację. Zrobiło mi się go żal. - Głodny jesteś? Chodź. Właśnie miałem zamówić pizzę. Możesz wybrać składniki. - Ale pan Antoni... Miał teraz w oczach rodzaj paniki, który widuje się czasem u ludzi, których gwałtownie tracą nadzieję. Spuścił głowę i zaczął grzebać butem w śniegu. - Mieszkasz tu? - spytałem łagodnie. Pokręcił głową. - Skąd się tu wziąłeś? - Przyszedłem piwnicami. Zawsze przychodzę po jedzenie. Pan mnie nie wyda, prawda? Poczułem zimny dreszcz. Nic z tego nie rozumiałem, ale postanowiłem przyjąć jego punkt widzenia i reguły gry. Zapewniłem, że nie zamierzam go nikomu wydawać i w końcu wciągnąłem do środka. Niepewnie przekroczył próg, a ja poszedłem po ulotkę pizzerii i telefon. - Lubię dużo mięsnych dodatków, a ty? - powiedziałem z entuzjazmem - Co byś powiedział na szynkę, bekon, salami, a do tego pieczarki, kukurydzę i brokuły? No, i obowiązkowo podwójny ser. Patrzył na mnie ponuro. Chyba nic nie rozumiał. Wystukałem numer i przyłożyłem telefon do ucha. Sygnału nie było, więc ponowiłem próbę. Sieć albo była całkowicie zajęta, jak w Sylwestra koło północy, albo atak zimy spowodował awarię. Spojrzałem na chłopca żałosnym wzrokiem, ale nic sobie z tego, że nie będzie pizzy, nie robił. Nieśmiało podszedł do piecyka i wyciągnął zgrabiałe, owinięte zaropiałym bandażem dłonie. Był niewiele wyższy od niego, palce rąk miał mniej więcej na wysokości pełgającego po ściance płomienia. - To pan nie pali węglem? - zapytał, pociągając sinym nosem. - Pewnie, że nie. Gazem... Zmarszczył brwi i lekko pokręcił głową. Chyba mi nie uwierzył. - A tu jest prysznic? Wskazał obecnie nie używaną przebieralnię z zasłoną na drążku. - Pudło! - roześmiałem się - Przedtem był tu sklep odzieżowy. Panie przymierzały tam bluzki i garsonki. Znów pokręcił głową, ale już wcześniejszego przekonania. - Szewc... Nie wiedziałem o co chodzi z tym szewcem, więc przemilczałem sprawę. Przypomniałem sobie, że mam gdzieś nie zjedzoną wczoraj kanapkę i jakieś owoce, które co rano Marzena pakowała mi do torby. Wziął ostrożnie zawiniątko i zajrzał do środka. Srebrna folia nie wzbudziła w nim żadnych uczuć, lecz na widok chleba z żółtym serem, pomidorem i sałatą, uśmiechnął się szeroko, ukazując rząd poczerniałych zębów. Znów pomyślałem o moim złotowłosym, ślicznie ubranym przez mamę, roześmianym synu, który teraz pilnie wkuwał coś w zerówce. - Jak ci na imię? Długo nie odpowiadał, tylko żuł i przełykał, jak gdyby to był jego ostatni posiłek w życiu. Dopiero, kiedy spałaszował całą kanapkę, powiedział: - Szmul. - Co? - Mam na imię Szmul. - Hm, dziwnie. - Normalnie. Jestem Żydkiem. - Kim? Aha... Jakoś zgrzytliwie mi to zabrzmiało. Nawet język był dla tego narodu okrutny i niesprawiedliwy. Żyd - toporne, nieładne słowo. Żydek - wyraz z nutą bezgranicznej pogardy. Żydostwo - brzmi podobnie, jak dziadostwo. Od przeszło sześciu miesięcy pracowałem na terenie byłej żydowskiej dzielnicy, a nigdy nie doznałem na temat tego miejsca głębszej refleksji. Ot, matryca komercji i turystyki - knajpy, hotele, muzea, synagogi - nałożona na historię dzielnicy. O Żydach zresztą myślałem tak samo często, co o Arabach, Chińczykach i Indianach. Do wszystkich ich nic nie miałem i wszyscy mieszkali gdzieś daleko. A teraz miałem w sklepie żydowskiego chłopca, jak ze starego filmu, szukającego szewca Antoniego. - A mój tata miał taki sklep - pochwalił się Szmul. Z przyjemnością zauważyłem, że po mojej kanapce stał się żywszy i bardziej rozmowny. - Tak? I co się stało? - Zabrali mu. - Jak to zabrali? - Zwyczajnie... Nie pytałem więcej, żeby nie dowiedzieć się zbyt dużo. Sytuacja była dostatecznie dziwaczna. Dałem mu kilka mandarynek, banana i kiwi. Z tym ostatnim nie umiał sobie poradzić, więc obrałem je i kazałem gryźć po kawałeczku. Mlaskając, w błogim zadowoleniu, zrobił obchód sklepu, oglądając wszystko z ciekawością. Przystanął przy blokach mydła i długo im się przyglądał. - To są mydła - pospieszyłem z wyjaśnieniem - Kroimy je i sprzedajemy na wagę. Nawilżają, natłuszczają, nadają skórze sprężystość, odświeżają... - Z czego się robi mydło? - przerwał mi, dotykając koziego mleka z miodem. - Z tłuszczu. Te akurat z gliceryny. Wszystkie, które tu widzisz, wyrabia się ręcznie z dodatkiem ziół, substancji roślinnych i minerałów, na przykład z Morza Martwego. Wiesz gdzie leży Morze Martwe? Chłopiec pokręcił głową. Był dziwny. Ciągle zadawał pytania, ale bardzo szybko tracił zainteresowanie, jak gdyby mu się spieszyło albo nie starczało cierpliwości. Wrócił do piecyka i zatarł dłonie. - Wiem, na pewno chciałbyś postrzelać do kaczek - rzekłem, wskazując stojący na ladzie komputer, który miał pomagać w pracy, ale na ogół pozwalał zabić nudę. Mam fajną gierkę. Strzelamy na czas. Kto więcej. Chcesz? Znów pokręcił głową. Włożył do ust kawałek mandarynki i długo smakował. - A do Szkopów? - nie ustępowałem. Spojrzał na mnie z bezgranicznym przerażeniem. Pomyślałem, że mam dość. Sztywnym krokiem wyszedłem na zaplecze i zapaliłem papierosa. Było mi obojętne, że będzie śmierdzieć. Musiałem czymś zająć dygoczące ręce i uraczyć organizm toksyną. Szmul postał jeszcze chwilę przy piecyku i ruszył za mną. - To jest sen, prawda? - spytałem błagalnie. Wzrok jego ciemnych oczu zaczął razić mnie w oczy. Byłem bliski załamania. Czułem, że jeżeli w końcu nie wyjaśni się, o co w tym wszystkim chodzi, zacznę krzyczeć, wybiegnę z tego cholernego sklepu i więcej nie wrócę. - Czasami też tak myślę - odezwał się cicho - Ale nie ma takich snów... Zamilkliśmy. Podszedł do drzwi i szarpnął klamkę. Usłyszeliśmy serię z karabinu. Ciętą, świszczącą w uszach. Zakrztusiłem się dymem, a Szmul pobladł gwałtownie. Bez słowa pobiegł do piwnicznego okienka i ujrzałem tylko trzepoczące podeszwy jego butów. Spojrzałem w górę. Tam, gdzie kłębiło się czarne ptactwo, zobaczyłem wysuniętą zza krawędzi dachu rękę. Byłą rozwarta, jakby chciała złapać kawałek spadającego nieba. Szybko zatrzasnąłem drzwi i przekręciłem wszystkie zamki. Włączyłem radio, żeby zagłuszyć rozszalałe myśli. Działało! Spiker podał, że sytuacja jest prawie opanowana i miasto powoli wraca do życia. Kołujące od godziny samoloty z zagranicznymi delegacjami wreszcie mogły wylądować w Balicach, a VIP-y udać się do hoteli i przygotować do jutrzejszych uroczystości. Za szybą pojawili się pierwsi od dawna ludzie - dozorcy tłukli lód, odśnieżali i posypywali solą, przechodnie wyszli na spóźnione zakupy. Kiedy weszła klientka, poczułem, że mój świat odzyskał proporcje. -
róża i jasny błękit [nie miałam pomysłu na tytuł]
asher odpowiedział(a) na Natalia Nurzynka utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Tytuł super jest. A tekst jeszcze lepszy. Gęsty, stylowy, wciągający. Gratulacje! -
Wampirko, nie Ty ciemna, tylko ja bezmózgi i nie wiem, jak to zasugerować, żeby nie było tendencyjnie... Ej, Leszku, taki czarny dowcip, a tu temat podniosły lub... upadły :)
-
Nie trzeba szukać realistycznego podejścia, bo nie pomaga w odbiorze. Nie mam ambicji realisty i o to nie zabiegam. Reszta będzie domysłem albo milczeniem. Gdyby pan w łachmanach sprzedał sztabę i zaczął szukać zbożnego celu, ja musiałbym mieszkać w L.A. i tworzyć kolejny dolarodajny scenariusz. Jak wiecie, tak nie jest. Dzięki za czytelnictwo i garść budujących uwag.
-
autobusowy słowotłok(banialuka i bzdura)
asher odpowiedział(a) na ot i anka utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Czegoś takiego tu brakowało - zabawy dla zabawy. Gratuluję pomysłów. Sam o czymś takie od dawna myślę - dzięki więc przy okazji za impuls :) -
Starszny bałagan formalny. Ta prezentacja pokoju i do tego w innym czasie. Jakoś nieprzekonujący fragment, ale jak rozumiem, będą następne. Wtedy kto wie :)
-
Dzięki, że podniosłaś kwestię zrozumiałości. Chodziło mi o to, że te zyciorysy mogły się wydarzyć, ale się nie wydarzyły, bo zostały wyskrobane na początku historii... Zdarzyły się w niebycie i zostały przerwane, bo nigdy nie zaistniały. Wydaje mi się, że za słabo to zaakcentowałem, ale zupełnie nie wiem jak... Dzieki, krwiopijco :)
-
Aniu, za dużo emfazy miejscami. Coraz więcej, coraz bardziej.... nieraz w sąsiadujących zdaniach. Spróbuj się mnie wczuwać, a więcej ekspresji szukać :) Usiadł bezradnie i patrzył bezmyślnie - fajnie brzmi? Bez emocji jest łatwiej, ale to trudne :)))
-
Niedokończona operacja Ic
asher odpowiedział(a) na Barbara_Pięta utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jesli to ma być epopeja, Basiu, więcej skup się na detalach - fajnych zdaniach, ciekawych metaforach - dzięki jednemu fajnemu mykowi cała strona przechodzi elegancko :) -
* Każdego dnia tuż przed świtem L. wstawał ze swojego barłogu i ruszał na obchód. Musiał się zrywać, ponieważ chłód był trudny do zniesienia. Pod tym względem wcale się nie różniliśmy. Jako gospodarz bloku też wstawałem bardzo wcześnie, by zimą odśnieżyć, a przez resztę roku pozamiatać chodnik jaśniepaństwu lokatorom. Co rano widywałem więc melancholijną, przygarbioną sylwetkę L. znikającą za drzwiami śmietnika. Zawsze miał na sobie to samo ubranie - czerwoną czapeczkę z daszkiem, która, jak sądził, dodawała mu wigoru, granatowy płaszcz ortalionowy, workowane spodnie i połatane trepy. Do tego ściskał w dłoni popielatą siatkę na zakupy z urwanym uchem. Podobno miał ją już wtedy, gdy żona wyprosiła go za drzwi. Paradował z nią codziennie ulicami i raz po raz zaglądał do kubłów na śmieci, wkładając w to całe serce. Cierpliwie przeczesywał stosy odpadów, po czym segregował butelki, puszki, złom i makulaturę. Czasem proponowałem mu kawę. Popijaliśmy ją przed blokiem, rozprawiając o zepsuciu społeczeństwa, które pozbywało się całkiem zdatnych jeszcze do użytku przedmiotów i za diabła nie chciało się nauczyć zasad ekologii. L. był ich bardziej świadom, niż niejeden z ludzi, odjeżdżających na naszych oczach niesamowitymi autami. Zauważyłem, że polubił rolę, jaką przeznaczył mu los i przyjmował ją z pokorą godną podziwu. Był na samym końcu łańcucha pokarmowego, a jego zadaniem było czyścić i utylizować. Znajdując coś, co wydawało mu się przydatne, natychmiast zapominał o otaczającym go świecie i bezgranicznie oddawał się kontemplacji znalezionego skarbu. Najczęściej trafiały mu się rzeczy do oddania w punkcie skupu, ale też całkiem świeże jeszcze gazety, części garderoby, sprzęt gospodarstwa domowego i inne porzucone drobiazgi. Te, które do czegoś się nadawały, z nabożną czcią chował do siatki, niepotrzebne od razu odkładał na swoje miejsce. Nigdy nie wracał z pustymi rękami. Razu pewnego znalazł w ulicznym kuble coś dziwnego. Podparłem się miotłą i z daleka obserwowałem jego zachowanie. Miał w ręce coś, owiniętego w gazetę. Po chwili wyrzucił ją, więc musiała być przestarzała nawet dla niego. Trzymał w dłoni coś podłużnego, w czym odbijały się promienie słońca, ale nie widziałem dokładnie. Usiadł na ławce i długo to coś oglądał. Nie wydawał się być zachwycony odkryciem, a jednak nie mógł oderwać oczu. - Panie Ludwiku, co pan tam ma? – krzyknąłem uprzejmie. Obejrzał się przestraszony. Machnął ręką, żebym mu dał spokój. Wzruszyłem ramionami i zostawiłem go przy tym fascynującym zajęciu. Zerknąłem jeszcze z głębi klatki schodowej, bo sprawa nie dawała mi spokoju. Nagle L. zerwał się z ławki i powlókł zgrabiony przed siebie. Od tej pory widywałem go rzadko. Za każdym razem mamrotał coś do siebie i chichotał po cichu, jak gdyby ktoś bez przerwy szeptał mu do ucha doskonałe dowcipy. Kilka tygodni później znaleziono go w rzece, gdzie przywarł do dna z wielką złotą sztabą u szyi.
-
Poprawiny wniesione. Dziękczynnie się pokłaniam :)
-
Twoje odwiedziny, Marku to dla mnie święto :)
-
Nie trzeba peanów. Fajnie jest, jak napiszecie, że spoko i nie trza gmatwać się w poprawinach :) Mam jeszcze parę takich myków - obaczym czy też się sprawdzą :) Jak tak dalej pójdzie, Szorty 2 będą do wakacji, ale ich nie wydam, bo już nie będzie za co. No chyba, że znajdą się chętni wśród drukarzy - pracuję nad tym po cichu...
-
Niedokończona operacja Ic
asher odpowiedział(a) na Barbara_Pięta utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ostatni akapit mi się spodobał. Ma rys i zaciekawia. Reszta to takie opisy życia - nie powiem, że telenowelowe, ale za mało dla mnie wciągające. Czyta się fajnie, jednak czegoś jakby brakuje. Podkreślam - mnie osobiście :) -
* Pewnego dnia przestała istnieć najpoważniejsza bariera ochronna wrażliwości Piotra. Miał wówczas dziewiętnaście lat. Odeszli w ciągu miesiąca, jak gdyby się umówili. Znów został sam na świecie, który wydał mu się nagle ogromny i pusty. Minęło wiele czasu zanim odzyskał równowagę. Wyjechał w Bieszczady i zaszył się w schronisku „Podkowiata” w Komańczy. Codziennie robił długie, wyczerpujące rajdy, chłonąc piękno gór i rozmyślając. Później przeniósł się w Tatry, z którymi łączył go niezwykły sentyment. To tam przeżywał najszczęśliwsze chwile z ojcem, odnajdywał swoje sekretne miejsca, uczył się samego siebie. Tatry miały w sobie coś kojącego, lecz były przy tym bardziej zdradliwe niż Bieszczady. Człowiek z otwartym sercem biegł na spotkanie z ich urzekającym czarem i nieoczekiwanie zastawał je w bardzo złym humorze. Potrafiły zaprosić wędrowca na sam szczyt i dopiero tam powitać zimnym wiatrem lub bijącymi na oślep piorunami. Dla Piotra były metaforą życia. Dwutygodniowy pobyt w górach pozwolił mu przemyśleć wiele spraw. Przede wszystkim pojął, że czas ma wartość największą i każda chwila lenistwa bezpowrotnie przemija. Kiedy wrócił do domu, zaczął działać natychmiast. Nierentowną wypożyczalnię kaset sprzedał z niewielkim zyskiem, a pieniądze zdeponował w banku, by miał z czego żyć na studiach. Budynek po rodzicach, którego nie był w stanie utrzymać, użyczył pewnej fundacji zajmującej się pomocą samotnym matkom. Nazwał go Bezpieczna Przystań. Miejscy notable i Opieka Społeczna z entuzjazmem odnieśli się do jego planów. Burmistrz dał pieniądze na materiały budowlane i meble, Naczelnik lokalnego więzienia przysłał ekipę budowlańców, Opieka Społeczna zapewniła węgiel i artykuły higieniczne, Urząd Pracy zobowiązał się przez rok utrzymywać księgową, obsługę medyczną i kucharki. Wszyscy razem starali się też pozyskać sponsorów. Sprawy potoczyły się tak gładko, że na nowo uwierzył we własne możliwości i siły. Znów czuł się potrzebny, był na swoim miejscu. Przez rok odwlekał podejście do egzaminów na uniwersytet, udzielając się przy tworzeniu Bezpiecznej Przystani, a potem z rozpędu zdał i na medycynę, i na psychologię. Ostatni tydzień września spędził w Tatrach Słowackich oraz nad zalewem Liptovska Mara. Na plaży poznał sympatyczną dziewczynę, która także wybierała się na studia do Krakowa, lecz na filologię romańską. Podczas wspólnych wędrówek Małą Fatrą dyskutowali o rzeczach ważnych i nieważnych. Lucyna okazała się dziewczyną, nie tylko ładną, ale również piekielnie inteligentną. To był dla niego zwycięski dublet. Wracając zatłoczonym autokarem do Polski, rozmawiali o rzeczach mniej przyjemnych. Piotr dowiedział się, że Lucyna nie ma dość pieniędzy, by utrzymać się przez pierwsze miesiące studiów. Zamierzał zaproponować jej pokój w mieszkaniu, które zamierzał wynająć, ale ostatecznie nie zdobył się na taką śmiałość. Zrobił to jakiś czas później, gdy mieli już za sobą kilka udanych randek. Zgodziła się. Od października wspólna walka o byt rozgorzała na dobre. Wszelkie troski i radości dzielili przez dwa, podobnie rachunki i posiłki. Spotkanie Lucyny miało dla Piotra szczególne znaczenie. Dzięki niej wymiótł z duszy żal za utraconymi rodzicami, a jego charakter zyskał wiele nowych cech, o których w swym samotnym życiu nie miał pojęcia. Był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Nauka na obu kierunkach szła mu na tyle dobrze, że musiał szukał dodatkowych zajęć. Najpierw założył telefoniczny poradnik „1001 porad na wszystko” i warował przy aparacie po dwie, trzy godziny dziennie, pisząc jednocześnie eseje o ciekawszych przypadkach. Popularność przedsięwzięcia wzrosła do tego stopnia, że dziekan dał fundusze na jego rozwój, by inni studenci mogli odbywać praktykę i uczyli się rozwiązywać cudze problemy. Piotr jednak zrezygnował po kilku rozczarowaniach. Nie chciał uwierzyć, że istnieją problemy, których nie da się rozwiązać za pomocą telefonu zaufania. Porażkę przyjął jako zachętę do zmiany instrumentów pracy. Odszedł z poradnika, zostawiając go w dobrych rękach i zabrał się za zbieranie pieniędzy dla dzieci chorych na białaczkę. Praca ta polegała na zaczepianiu przechodniów i proszeniu o wolne datki do puszki. Bardzo szybko się zniechęcił. Denerwowało go, że ludzie dopatrują się w nim oszusta. W ogóle nastały czarne dni. Lucyna strasznie go rozczarowała. Dla niej był to kolejny związek, dla niego coś absolutnie odkrywczego, więc niemal świętego. Coraz częściej mijali się bez słowa, interesowali zupełnie czymś innym, czego innego poszukiwali. Dotychczas sądził, że Lucyna jest mądra, zna się na literaturze i sztuce, wyznaje jakąś głęboką filozofię, lecz okazała się płytka niczym kałuża, okresowo napełniana treścią i opróżniana przez czynniki od niej niezależne. Odeszła na trzecim roku. Dostała stypendium socjalne oraz miejsce w akademiku. Wtedy pomoc Piotra straciła dla niej znaczenie. Widywał ją później z innymi chłopakami tyle razy, że w końcu zobojętniał na ten widok. Ostatecznie był jej wdzięczny, że tak szybko pokazała, kim jest naprawdę, nie hamując jego rozwoju duchowego i nie marnując czasu. Studia ukończył ze wspaniałymi wynikami, specjalizując się w psychologii leczenia bólu i onkologii. Jeszcze w liceum marzył, by wynaleźć optymalny środek uśmierzający, który byłby jednocześnie skuteczny i nie uzależniał. W trakcie studiów stwierdził, że to była kolejna idea nadwartościowa, jakich wielu doznał w swoim krótkim życiu. Teraz pragnął badać nowotwory i całkowicie się temu poświęcił, zapominając o swoich pasjach społecznikowskich. Pewnego dnia odwiedziła go Lucyna. W pierwszej chwili pomyślał, że chce się pochwalić pracą magisterską albo innym wyjątkowym osiągnięciem, ale srogo się rozczarował. Była przygaszona i małomówna. W niczym nie przypominała tej roześmianej, pewnej siebie dziewczyny sprzed lat. - Przyszłam cię zobaczyć po raz ostatni – wyszeptała dramatycznym głosem – Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego dane mi było w życiu spotkać. - Miło mi to słyszeć – mruknął z krzywym uśmiechem. Przeszli do mniejszego pokoju, gdzie kiedyś mieściła się ich sypialnia, a teraz funkcjonowało małe laboratorium chemiczne. Usiedli na miękkim dywanie. Lucyna prawie nie spuszczała z niego oczu, co po pewnym czasie zaczęło mu przeszkadzać. - Jaką mnie zapamiętałeś? – zapytała w końcu. Piotr spojrzał w sufit, a potem przeniósł wzrok z powrotem na nią. - Arogancką, dumną, pewną... Lucyna uśmiechnęła się z przejmującym smutkiem, z jakim wspomina się osoby zmarłe. Nigdy nie widział jej w takim stanie, więc niecierpliwie czekał na następne pytanie lub słowo wyjaśnienia. - Potrafiłbyś żyć połową siebie? - To zależy jakiej całości byłaby to połowa - odparł wymijająco. - Połową tożsamości, świadomości, jestestwa... Automatycznie pomyślał o sobie. Życie metodycznie coś mu odbierało, a jednak żył całością siebie, zapychając dziury, regenerując się po każdej stracie. - Wierzę, że można zastępować ubytki. - Dzwoniłam do Poradnika, ale nikt tam o tobie nie słyszał. Zabolało. Potem przyszła ulga, że inicjatywa ma się dobrze. - I... ? - Wobec tego przyszłam osobiście, by ci powiedzieć, że roztrwoniłam najważniejszą część mojego życia. - Ty? – rzekł autentycznie wzburzony – Jak to możliwe?! Niby od niechcenia przytuliła głowę do jego ramienia. Nie zareagował. - Nie skończyłam studiów... Piotr zamknął oczy. Cios został zadany. Oczekiwał następnych. - Straciłam dziecko... Zacisnął zęby, nieruchomo patrząc na ścianę. - Jestem ćpunką i alkoholiczką... Westchnął ciężko. Powoli usunął ramię spod jej głowy i spojrzał głęboko w jej na wpół przymknięte oczy. Nie wytrzymała. Domknęła powieki. - Faktycznie, wyglądasz strasznie – powiedział bez satysfakcji. - Nie mam już nic – wyszeptała, nie otwierając oczu – Jestem nikim. Chcę się zabić... - Po co? To pytanie ją zaskoczyło. Zastygła z otwartymi ustami. Nerwowym ruchem wyjęła paczkę papierosów i próbowała wytrząsnąć jednego. Była tak rozdygotana, że wypuściła je z ręki. Piotr podniósł zmiętą paczkę, ale kiedy chciał jej zwrócić, szybko pokręciła głową. - Przecież chciałaś! - Ale już nie chcę! - Nie jesteś sobą – stwierdził rozgoryczony – Nigdy przy mnie nie byłaś. Nawet w tej chwili nie umiesz. Rozpłakała się nagle. Pierwszy raz w życiu widział jej łzy. - Bo ja już nie wiem czego chcę... - Po co tu przyszłaś? - Pożegnać się. Piotr zerwał się i zaczął nerwowo spacerować od okna do drzwi. - Nieprawda! Przyszłaś po radę. Rzetelni samobójcy po prostu odchodzą. W ciszy i spokoju. Nie czynią ze swojej śmierci ceremonii, nie szukają widowni, nie życzą sobie, by ktoś ich powstrzymywał. Mam rację? Lucyna niedbałym ruchem otarła łzy. Przywarła do niego mocno. Objął ją, choć wcale nie miał na to ochoty. - Pomóż mi – poprosiła. Bartek po raz kolejny przekonał się, że los wcale nie jest po jego stronie. Po dwutygodniowym pobycie w Pogotowiu Opiekuńczym i szybkiej rozprawie w sądzie dla nieletnich, został umieszczony w poprawczaku. Wyrok zawdzięczał pobiciu opiekunki z domu dziecka oraz próbie zuchwałej kradzieży. Osobiście nie czuł się winny i w ogóle nie wdawał się w dyskusje z pretensjonalną sędziną ani nie okazał skruchy. W zakładzie poprawczym szybko poznał nowych kolegów. Był pewny siebie, butny i agresywny, czym zjednał sobie ich szacunek. Tworzyli zgraną paczkę, w której każdy odpowiadał za każdego i w razie potrzeby był gotów stanąć w jego obronie. Trudny charakter nie przysparzał mu za to sympatii wśród wychowawców. W związku z tym zdarzało się, że obrywał, choć sam nie wiedział za co. Wciąż nie był dość silny, żeby się bronić, ale postanowił, że kiedyś odpłaci im za wszystkie krzywdy. Któregoś dnia trójka chłopców, w tym Bartek, została dotkliwie pobita przez wychowawcę. Facet był pijany i z jakiegoś powodu potwornie wściekły, więc starali się schodzić mu z drogi, ale najwyraźniej szukał zaczepki, bo wieczorem czekał na nich pod drzwiami świetlicy. Wybrał taki moment, że w pobliżu nie było nikogo. Stał w rozkroku, uśmiechając się sadystycznie. - I co, gamonie?! – rzekł kwaśno, roztaczając woń trawionej wódki – Czujecie jakąś skruchę? Zgodnie milczeli, żeby go nie prowokować. Patrzyli w ziemię. - Wszystkich bym was pozabijał, ale mi nie wolno. Wczoraj takie ścierwa, jak wy, zdemolowały mi samochód. Pracowałem na niego piętnaście lat!!! Cofnęli się ostrożnie. Bladzi, pełni napięcia, bezbronni czekali co będzie dalej. Ręce trzymali przy sobie. - No co, gnoje?! Bartek dłużej nie wytrzymał. - Przykro nam – bąknął nieopatrznie. - Wam, kurwa, przykro!!! Wychowawca z całej siły pchnął go na ścianę, a potem uderzył pięścią. Chłopiec osunął się bezwładnie. Darek schylił się, by zobaczyć, czy coś złego mu się nie stało i wtedy otrzymał kopniaka w żebra, tracąc na chwilę oddech. Rozochocony wychowawca dopadł trzeciego z nich, Grubego Jasia, lecz ten, mimo potężnego ciosu, utrzymał się na nogach. To rozwścieczyło agresora jeszcze bardziej. Bił i kopał ofiarę z taką pasją, jak gdyby chciał wziąć odwet za całe zło świata. Bartkowi mgła spłynęła na oczy. Doskoczył i odepchnął wychowawcę dwa metry do tyłu. - Kiedyś cię zabiję, sukinsynu! - Co... Ktoś nadchodził. Wychowawca natychmiast się uspokoił, nieudolnie próbując maskować uśmiechem siną twarz i przekrwione oczy. Spojrzał na nich z nienawiścią. - Mordy w kubeł, bo nie ręczę – wycedził i zniknął za rogiem. Korytarzem nadeszła pielęgniarka. Widząc ją, chłopcy mimowolnie wybuchnęli śmiechem. Tej samej nocy postanowili, że uciekną. Plan zrealizowali dwa lata później i to bez Grubego Jaśka, którego wcześniej przewieziono do innego zakładu. Pewnego ranka, jak zwykle poszli do pracy w ślusarni i dokończyli dzieła. Tynk przy kratach był już całkiem wydrapany. Pozostało jedynie wyrwać te przeklęte pręty. Kwadrans później jechali ciężarówką w stronę Katowic. Darek chciał tylko wstąpić do brata po kasę na dalszą włóczęgę, ale nie wrócił. Policja czekała w samochodzie pod blokiem jego brata, jak gdyby od dawna wiedziała, że się tam pojawi. Załamany Bartek nie mógł uwierzyć, że mendy uwinęły się tak szybko; przecież od ucieczki minęło ledwie kilka godzin. Do wieczora ukrywał się, stroniąc od bardziej uczęszczanych miejsc, żeby nie rzucać się zbytnio w oczy. Domyślał się, że patrole i tajniacy jeżdżą po mieście, wypatrując podejrzanie wyglądających chłopaków. Dopiero ciemność wieczoru sprawiła, że mógł zacząć poruszać się swobodnie. Był strasznie głodny, a nie miał ani grosza. Na jednej z bocznych uliczek pobił do nieprzytomności jakiegoś mężczyznę i zabrał mu portfel. Później, niczym drapieżne zwierzę, ukrył się w krzakach i sycił zdobyczą. Była to spora suma pieniędzy, książeczka PKO i bon towarowy do wykupienia w PSS Społem. Klasnął w dłonie. Miał siedemnaście lat, czuł się silny i samodzielny. Umiał o siebie zadbać. Postanowił uczcić sukces w jednej z dyskotek. Ochroniarze wpuścili go bez problemu, myśląc, że jest dużo starszy. Uraczył się pizzą z kuchenki mikrofalowej, którą zapił dwoma piwami i rozejrzał się za kimś do towarzystwa. Przypomniały mu się noce w poprawczaku, pełne opowieści o seksualnych podbojach, wiedział, że to łatwe. Upatrzył sobie niską blondynkę z dużym biustem. Była nieco pucołowata i okrągła, miała w sobie urok leniwego kota. Od razu mu się spodobała. Wkrótce ich stolik zapełnił się szklankami z piwem, pucharami deserów i paczkami papierosów. Bartek miał natchnienie. Dowcipkował, pozował na macho, prawił wyszukane komplementy – czuł, że jest w żywiole. Kiedy znudziło go błaznowanie, zaprosił Agatę do tańca. Szał kołysania ciałem okazał się na tyle silny, że zostali na parkiecie do zamknięcia lokalu. - Jesteś fantastyczna! – krzyczał zachwycony. - Wiem. - Może pójdziemy do ciebie? - Nie da rady. Mój stary nie cierpi chłopaków. - Skuję mu mordę i po sprawie. - Daj spokój. Możemy iść do parku. Takie krótkie dialogi prowadzili do końca zabawy. Schodzili z parkietu ostatni, popychani przez zniecierpliwionych bramkarzy. O czwartej nad ranem usiedli z butelką wina na parkowej ławce. Agata siedziała mu na kolanach i czule obejmowała go za szyję. Kontakt z jej miękkim ciałem był trudny do zniesienia, lecz bez końca przedłużał przyjemność, bo nie miał pewności, kiedy taka sytuacja znowu się powtórzy. - Zawsze chodzisz na dyskotekę sama? - Jestem samodzielna. Poza tym nie wierzę w miłość i te wszystkie bzdury. - Naprawdę? Ja też! - Kiedyś wierzyłam, ale się nacięłam. On tylko mnie bił i gwałcił, a ja mu na to pozwalałam. Był dzisiaj... - Czemu mi nie powiedziałaś? Skopałbym gnoja. Agata pogłaskała go po policzku. - Zemsta nie ma sensu. Bartek zmarszczył brwi. Zastanowiły go jej słowa. - A oko za oko? - Ja tego nie uznaję – wzruszyła ramionami. - Bo jesteś dziewczyną. Nie masz siły, żeby się odgryźć. Ścisnęła go mocniej za szyję. Chciał ją pocałować, lecz zrobiła unik. Roześmiał się, kryjąc rozczarowanie. - Dlaczego nie wierzysz w miłość? – spytała z poważną miną. Bartek długo milczał. Nikt dotąd nie zadał mu tego pytania i po prostu nie wiedział co odpowiedzieć, bo nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zazwyczaj rozmyślał o nienawiści. - Nie wiem... - Spróbuj, tak dla mnie. - Hm, śmieszą mnie uczucia. One odbierają człowiekowi siłę. Dlatego nauczyłem się nienawidzić. Poczuł dumę, że tak fajnie wybrnął z sytuacji, choć tak do końca nie rozumiał sensu swoich słów. Agata przyglądała mu się ze smutkiem w oczach. - Mylisz się – powiedziała po chwili. - Nie ucz mnie życia – prychnął z pogardą – Znam je od podszewki. Włożył jej rękę między nogi. Nie protestowała. Był nachalny i agresywny, myślał, że tak trzeba. Kiedy wzięła inicjatywę w swoje ręce, pojął że można inaczej. Kochali się w absolutnej ciszy, jak gdyby skupiali się nad czymś głęboko duchowym. O świcie Agata poszła do domu, a on długo jeszcze leżał na ławce i patrzył w niebo. Był dziwnie pobudzony. Wspominał każdą chwilę na dyskotece i potem w parku, smakując wszystko od nowa. Opowieści kumpli z poprawczaka były prawdą, nieprawdą jednak okazały się wychwalane przez nich techniki uprawiania miłości. Pewnie fantazjowali, nie mając pojęcia o czym mówią. Poszedł nad rzekę. Usiadł na kamieniach i przeliczył resztę pieniędzy. Z niepokojem zauważył, że roztrwonił prawie połowę zdobytej sumy. Ale machnął ręką – w końcu opłacało się. Zapalił papierosa. Wolność była jednak czymś szczególnym. Tak mało jej w życiu zaznał, że odczuwał jej smak w jakiś nadnaturalny sposób. Nikotyna obudziła w nim uczucie głodu. Postanowił pójść na dworzec i przegryźć coś z ulicznej gastronomii. Usłyszał kiedyś, że dają tam wyśmienite hot-dogi, ale jeszcze nie miał okazji spróbować. Idąc brzegiem rzeki, natknął się na siedzącego wędkarza. Serce zabiło mu mocniej. Mężczyzna sylwetką przypominał miłego pana sprzed lat, ale z bliska okazał się, że to facet o szczurzej gębie i krzywym nosie. Zarzucił haczyk i odwrócił się do Bartka z wrogością odmalowaną na twarzy. - Czego tu chcesz? - Niczego. - To zmiataj! - To miejsce publiczne. - Ryby mi płoszysz! Bartek nastroszył się i zrobił krok w jego stronę. Czerwona gęba wędkarza przypominała mu znienawidzonego wychowawcę. - Nie krzycz na mnie, dziadzie – wycedził, pochylając głowę do przodu. Wędkarz zerwał się jak oparzony. - Posłuchaj, gówniarzu... Bartek nie czekał dłużej. Jednym ciosem powalił go na kamienie i poprawił kilkoma kopniakami. Kiedy leżący przestał się ruszać, przeszukał jego kieszenie. Zabrał portfel, zegarek i obrączkę. Splunął z pogardą. - Anioły nie istnieją – syknął i odszedł. Nie przewidział, że pobity ocknie się i zacznie wzywać pomocy. Szedł beztrosko w stronę mostu z papierosem w dłoni, gdy jakiś ciężar niespodziewanie runął mu na ramiona, a sprawna ręka zakuła go w kajdanki. Przy moście czekał już radiowóz. Piotr uparcie pracował nad swoim powołaniem. Miał na koncie sporo osiągnięcia, wyniki jego badań publikowała prasa w kraju i za granicą, lecz wciąż czuł, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa, że najważniejsze odkrycie jest nadal przed nim. Nie były mu obce również coraz dłuższe okresy zwątpienia, kiedy nie robił dosłownie nic. Biernie czekał na cud, a kiedy ten wreszcie nadszedł, wcale nie rozpatrywał tego w kategoriach jakiegokolwiek cudu. Był to raczej gwóźdź do trumny. Bóg, w którego wsparcie tak nieludzko wierzył, zesłał mu nowotwór złośliwy. Piotr upadł na duchu i całkowicie zwątpił w swoją przydatność dla świata i Boskich planów. Widać Stwórca uznał, że trzeba sprzątnąć wiernego sługę, niczym jakiegoś pasożyta. Po wielu męczących dniach i bezsennych nocach przyszło mu na myśl, że może nie jest tak źle, że to generalny sprawdzian jego woli. Orzeźwiony tym spostrzeżeniem zabrał się do najważniejszej walki swego życia. Mając do dyspozycji laboratorium uniwersyteckie i najnowszy sprzęt, podjął desperackie próby zatrzymania choroby, testując kolejne pomysły na sobie. Prawie nie sypiał, nigdzie nie wychodził, z nikim się nie widywał. Po bolesnym, pełnym niepowodzeń okresie badania reakcji białkowych, przyjrzał się bliżej chemioterapii. Kilka miesięcy później, bardzo osłabiony i zniszczony przez chorobę, wyłonił dwa typy genu, które mogły odpowiadać określonemu rodzajowi działania chemii. Pierwszy jedynie pozorował podatność i organizm odrzucał próby, drugi spowodował powolne zatrzymanie choroby. Tego dnia Piotr zasnął kamiennym snem i spał przeszło dwadzieścia godzin. Skutki jego pracy zaczęły być widoczne nie tylko w wynikach badań, ale nawet gołym okiem. Piotr zwiększył wagę ciała i nabrał żywszych kolorów. Dopiero, gdy uzyskał niezbitą pewność, że określone geny odpowiadają określonemu typowi chemii, sporządził obszerny raport i posłał jednemu z największych autorytetów w tej dziedzinie – profesorowi Zielińskiemu z kliniki w Bostonie. Mógł szukać pomocy w kraju, ale nie ufał tutejszym specjalistom, którzy już parę razy odnieśli się do jego badań bez entuzjazmu. Wśród młodszych panował kult sukcesu i zawiści, starsi kierowali spojrzenie ku polityce. Nie oceniał nikogo, nie czuł niechęci ani złości, po prostu wierzył w tzw. „karierę polską” albo „lot bumerangu”, czyli fakt, że dopiero sukces zagraniczny może przynieść uznanie w kraju. W Walentynki wybrał się z Lucyną na uroczystą kolację. Bardzo chciała, więc zrobił to głównie ze względu na nią. Nie podobał mu się termin, bo serdecznie nie cierpiał tego głupkowatego święta. Tych serduszek, kwiatuszków, lizaczków, kwilenia w telewizji, śmołów-wołów w prasie. Nie czuł miłości w takim wymiarze. Odkąd zawiódł się na Lucynie, pokochał ludzi jako całość i nie potrafił z powrotem spersonalizować tego uczucia. Kobiety traktował z tym samym łagodnym dystansem, co mężczyzn, dzieci i zwierzęta. Chciała wrócić, to było dla niego jasne, jednak w okresie choroby postawił na samotność i nikogo do siebie nie dopuszczał. Teraz okazało się, że słusznie. Swój plan powrotu do świata wypełniła bez zarzutu. Najpierw odtrucie, potem profesjonalna terapia odwykowa i poprawa samooceny. Dalsze etapy nie były łatwiejsze, ale radziła sobie, jak gdyby wiodła ją jakaś tajemna siła. Znalazła dobrą pracę i mieszkanie. Miała oddanych przyjaciół. To wszystko nie wzięło się znikąd. Ciężko na to zapracowała. Z lekkiej, łatwej i przyjemnej panienki dla każdego, stała się rozważną, głęboko doświadczoną kobietą. Piotr był z niej bardzo dumny i chętnie przystawał na wspólne wypady do kina, teatru czy restauracji. Na więcej jednak nie było go stać. - Weźmy jakieś fondue – zaproponowała, kiedy zasiedli przy ostatnim wolnym stoliku i od kwadransa czekali na któregoś ze zziajanych kelnerów. - Jak uważasz – uśmiechnął się – Ja jestem wszystkożerny. - Wiem – klepnęła go lekko w nadgarstek – Proponowałam z powodu kultury osobistej. - Ale wino zamawiam ja. - Tak, mistrzu. Miłe były te pogaduszki. W towarzystwie Lucyny czuł się dobrze, odpoczywał. Już nic od niego nie chciała. Rozpaczliwie próbowała coś dać. - Nalegałam na to spotkanie, bo mam coś ważnego do oznajmienia. Wydaję książkę. Piotr nachylił się w skupieniu. Było lepiej niż przypuszczał. - Fundacja Batorego przyjęła mój projekt terapii poprzez sztukę. W gigantycznym skrócie chodzi o to, że każdy człowiek – obojętnie w jaki sposób – zmarginalizowany, ma w sobie cechy demiurgiczne. Jeden potrafi śpiewać, inny malować, jeszcze inny opowiadać. A upraszczając jeszcze bardziej, zawsze znajdzie się ktoś, kogo przekonamy, że potrafi tworzyć sztukę użytkową – wyszywać, murować, dłubać w drewnie. Byłam w takim ośrodku w Kopenhadze, który jest liderem rynku w zakresie krzyżaków pod choinkę, podkładek pod doniczki i desek kuchennych. Uwierzyłbyś? - Ale co odkrywasz, jeśli oni już to robią? – zapytał zamyślony. - Jeju, nie dołuj mnie – zaprotestowała – Ja skupiam się na mechanizmach, nie zastosowaniu. Poza tym w zakresie zastosowania jesteśmy 500 lat za Duńczykami. - Już rozumiem – pokiwał z uznaniem głową i wstał, żeby ją przytulić – Chodź tu do mnie... Pierwszą od bardzo dawna, tak intymną chwilę przerwała im sztuczne uśmiechnięta blondynka z koszem pełnym róż. Piotr podziękował jej gniewnie. Usiedli na swoich miejscach zażenowani nagłym zbliżeniem. W końcu zjawił się kelner. Nie kryjąc ironii, złożyli zamówienie, ale kiedy dość szybko przyniósł butelkę wybornego wina, dali mu spokój. - Nie jego wina, że taki smak wina – zażartował jeszcze Piotr i zamierzał zmienić temat, gdy zadzwonił jego telefon – Tak? Halo! Nie słyszę dobrze. Skąd pani dzwoni? Halo! Kilka minut słuchał, co ten ktoś miał do powiedzenia, raz blednąc, raz wybuchając czerwienią. Oczy biegały mu dramatycznie po osobach przy sąsiednich stolikach, ścianach i podłodze. Lucyna przyglądała mu się z coraz szerszym uśmiechem niedowierzania. Skończył i zatańczył dziko wokół stolika. - Przyjęli mój projekt!!! Jadę do na stypendium do Stanów! - Jaki projekt? - Opowiem ci... Minęło pięć lat. Brama więzienia musiała się przed nim otworzyć, czy ktoś tego chciał, czy nie. Odbył karę z dokładnością do kilku godzin. Co parę miesięcy niepotrzebnie wzywano go przed komisję penitencjarną, która miała zadecydować o jego szybszym powrocie do społeczeństwa, ale jemu wcale na tym nie zależało. Czuł się dobrze z chłopakami w celi, a na zewnątrz nie czekał na niego nikt. Agata odwiedziła go dwa razy. Za pierwszym przyniosła rewelacje o ciąży, za drugim przyszła wysłuchać pretensji o to, że próbuje obarczyć go odpowiedzialnością za swoje sekscesy i wzgardliwej zachęty do pójścia na zabieg. Tak mu doradzili bardziej doświadczeni towarzysze niedoli, za co z wdzięczności obdarował ich papierosami, które przyniosła. Lżył szanowną komisję najbardziej wyszukanymi przekleństwami i opuszczał salkę obrad przed czasem. Dla normalnie myślących ludzi było to niepojęte, więc nawet strażnicy nie mogli się nadziwić jego zachowaniu. Zawsze wybuchała dyskusja. - Ty masz źle pod kopułą Bartek – kręcił głową oddziałowy. - Dowódco, ja jestem jak dziadek, co wybija szybę w grudniu, żeby trafić na trzy miesiące i przezimować – uśmiechał się gwiazdorsko, udzielając odpowiedzi – Dobrowolnie nie wyjdę. - Przecież tam ci życie ucieka! - A tu mi płynie... Te pięć lat minęło mu dziwnie szybko. Może dlatego, że nie odliczał jak inni, każdego dnia z osobna i nie tęsknił za nikim ani za niczym. Wewnętrznie wcale się nie zmienił, za to na wierzchu nosił sporo znamion nabytych doświadczeń. Twarz mu stężała i zrobiła się szara, na umięśnionych na skutek treningów ramionach przybyło tatuaży. Kiedy szedł korytarzem do wyjścia, miał na sobie otrzymane od skarbu państwa stare spodnie, sweter i ortalionową kurtkę. Buty wygrał w warcaby. Szedł z krzywym uśmiechem, rozstawiając nogi najszerzej jak potrafił. Przed ostatnią kratą wyszedł mu naprzeciw znienawidzony wychowawca o wdzięcznym nazwisku Nazim. Stanęli twarzą w twarz i mierzyli się wzrokiem, jak bokserzy na konferencji prasowej. - Co zamierzasz? Nie masz dokąd pójść. - To moja sprawa. Przesiedziałem od dzwona do dzwona. Zrobię co zechcę. - Trzymać dla ciebie łóżko? - ODCZEP SIĘ PAN! Bartek ostro ruszył ku kracie. Sadził tak zamaszyste kroki, że konwojent nie mógł za nim nadążyć. Nazim dalej nie poszedł. Tak się złożyło, że w ten sam dzień zakład opuszczali również „warunkowcy”, więc za bramę wyszli we trzech. Bladzi, roześmiani, zdumieni poznawanym na nowo światem, poszli prosto do sklepu monopolowego. Z kilkoma winami rozsiedli się na trawie i popijając, kontemplowali wygląd przechodzących kobiet. Były dla nich czymś z odległej bajki, bo na co dzień obcowali jedynie z podstarzałą, apatyczną panią psycholog i widmami seksbomb w telewizji. Każdy z nich pochodził z innej części kraju, ale chcieli pobyć trochę razem, zanim rozjadą się na zawsze. Bartek szczególnie polubił Mariusza – barczystego, serdecznego czterdziestolatka o zniszczonej twarzy i mętnych oczach. Kiedyś ponoć prowadził melinę z alkoholem, za co PRL kilka razy konfiskował mu mienie i posyłał za kratki. Ostatni wyrok odbywał jednak za pobicie żony. Często spotykali się na ping-pongu i spacerach, by pogadać o głupotach. Teraz Bartek bez mrugnięcia okiem przyjął propozycję odwiedzenia go w domu. Rozstali się z kolegą i z baterią win wsiedli do pociągu na Śląsk. Pod drodze Mariusz opowiedział, jak to było z żoną. - Ty wiesz, że ja jestem spokojny facet. Próżno ze mną szukać dymu. Ale ona bywa nie do zniesienia. Kiedy wypije, robi się złośliwa i głupia. No i przegięła. Darła ze mną koty przez cały dzień, aż ją palnąłem w ucho. Trochę za mocno, bo padła jak nieżywa. Zadzwoniłem po pogotowie, a lekarz na policję i byłem ugotowany. Kryśka wzywała potem wszystkich świętych, ale prokurator nie dał jej wiary, że to pieszczoty były... Rozbawiony Bartek polał wina do plastikowych kubków. - Może lepiej odpuśćmy – zaproponował pół serio. - Damy sobie z nią radę – Mariusz machnął ręką. - Obyś się nie przeliczył... Kryśka przyjęła ich chłodno, ale gdy wyciągnęli butelki z winem, od razu złagodniała. Przygotowała nawet jakieś niezbyt smaczne kanapki i bladą, mocno przesłodzoną herbatę. - Nalej mi też – zażądała. - Nie, bo będziesz dymić – Mariusz pokręcił głowa. - Nie będę. Zmieniłam się. - Słowo? - Słowo. Od tego momentu pili we trójkę, wypalając papierosa za papierosem i żywo rozprawiając o dniach w odosobnieniu. Po kilku godzinach Mariusz opadł na stół i zaczął niemiłosiernie chrapać. Podpita Kryśka schowała ostatnią butelkę do szafy i udawała, że Bartka w ogóle nie widzi. Zirytowany tą zniewagą, wpatrywał się w nią bez słowa. W końcu straciła cierpliwość i wybełkotała: - Co się tak gapisz? Nic z tego nie będzie. - Ależ będzie – rzekł z ironią. - Nie sypiam z byle kim. Wybuchnął gromkim śmiechem, ale zaraz spoważniał. - Nie rozumiemy się. Mnie chodzi o flaszkę. - Koniec picia. Idź do domu. - Nie mam domu. - To idź na dworzec. Bartek łypnął na nią z ukosa, próbując opanować nerwy. - Nie ty o tym decydujesz, więc się zamknij – warknął urażony. Kryśka zerwała się jakby ją ktoś oblał wrzątkiem. - Spadaj stąd! – wrzasnęła, próbując wziąć go pod ramię. Opierał się z leniwym uśmiechem, za którym czaiła się furia. Rozśmieszał go upór, z jakim pijana kobieta starała się zaciągnąć go do drzwi, lecz jednocześnie drażnił jej odpychający wygląd i barwa głosu. - Świnio! Wynocha! - Nie drzyj się. Mariusz śpi. - Won, przybłędo!!! Skrzekliwy głos, budzący pogardę wygląd starego dziecka, a może kolejny epitet pod jego adresem – cokolwiek to było, przebrało miarę. Sprężył całą siłę w pięść i uderzył. Głowa Kryśki omal nie okręciła się wokół szyi. Zatrzymała ją ściana, która dodatkowo wzmocniła cios. Krew bluznęła na wszystkie strony, kilka zębów wypadło z nabrzmiałych czerwienią ust. Uderzył jeszcze raz, potem już tylko kopał, wkładając w to cały bagaż upokorzeń zgromadzony przez lata. Nie miała prawa go tak traktować! Chciał spokojnie posiedzieć w domu kumpla, napić się i pogadać, a znów napotkał barierę nie do przekroczenia. Gdy jego wściekłość straciła impet, przyklęknął nad nieruchomą kobietą i długo przyglądał się jej zniekształconej twarzy. Nie ruszała się, nie oddychała. To było coś nowego. Pierwszy kontakt ze śmiercią całkowicie go zaskoczył, bo nie działo się nic. Człowiek, którego opuściło życie, leżał jak kłoda. I to wszystko. Kompletny bezsens... A jednak po chwili jakaś pomroka spadła mu na ramiona i sprawiła, że zaczął się dusić. Nie czekał dłużej. Wybiegł z tego przeklętego domu i rzucił się na oślep. Od świtu Piotr krzątał się między łazienką, kuchnią a sypialnią. Znów nie spał, tyle że tym razem z powodu nadmiaru radości. Wczoraj Lucyna pomogła mu dobrać gustowny garnitur, koszulę i muchę, żeby mógł zaprezentować się okazale. W końcu na Kongres Walki z Rakiem zjeżdżały największe światowe autorytety i koniecznie chciał wyglądać inaczej. Lekarze na pewno będą mieli sandały, adidasy i trepy. Luźne spodnie, spłowiałe dżinsy lub sztruksy. Obszerne bluzy, golfy i koszule w kratę. On będzie jak spod igły, bo to jego dzień. Czesał się przed lustrem, przyglądając się swojej twarzy z odrobiną uwielbienia. Był z siebie taki dumny! Dziś konferencja prasowa i seminarium poświęcone jego dokonaniom, jutro Nagroda Nobla i fundusze na dalsze badania. Życie jest piękne! – pomyślał. Założył tak wyglansowane buty, że mógł się w nich przeglądać i ostatni raz zerknął w lustro. - Mamo, tato. Jeżeli tam jesteście... – głos mu się załamał, a w oczach stanęły łzy - ... dla was to wszystko. Trzasnął drzwiami i zbiegł po schodach. Przed domem czekała dłuuuuga, czarna limuzyna. Przeraźliwie chudy osobnik w smolistym garniturze, dworskim gestem zaprosił go do środka. Piotr zerknął na jego zapadniętą twarz i przez chwilę zdało mu się, że widzi coś, o czym dawno zapomniał. - Pan po mnie? – zapytał z niedowierzaniem. - Niechybnie – odparł tamten – Gratuluję osiągnięć. Piotr niechętnie zajął miejsce na tylnym siedzeniu. Drzwiczki zamknęły się lekko, jak w drogocennej szkatułce. Limuzyna znikła za rogiem. Bartek ciągle biegł, choć brakowało mu tchu. Ulica była pusta i pogrążona w mroku. Gdzieś z oddali dochodziły echa muzyki tanecznej. Nikt go nie ścigał. Uciekał przed sobą. Czuł się zbędny jak nigdy dotąd. Dotychczas to inni uważali go za niepotrzebny ciężar, teraz był również ciężarem dla samego siebie. Przez te wszystkie lata niczego nie stworzył, a tak wiele zniszczył. I zawsze śmierć była mu bliższa niż życie. Zwolnił nieco, ale dalej biegł. Nagle zza rogu wyjechał długi, ciemny pojazd. Tylko silne światła sprawiały, że w ogóle było go widać. Bartek wpadł prosto na maskę, przetoczył się i spadł na asfalt po drugiej stronie. Zerwał się gniewnie, kopnął z furią w bok samochodu i pobiegł dalej. Spostrzegł, że ulica jest jakby ciemniejsza – znikły gdzieś latarnie, neony, wystawy. Coraz mniej widział, lecz nie przestawał biec. Po chwili znów wpadł na maskę samochodu. Odbił się i ominął go łukiem. Następnym razem zrzucił kurtkę, szykując się do bójki. - Co jest, k...mać!!! – wrzasnął, dodając sobie animuszu szybkimi ruchami ramion – Chętni do zabawy wystąp! Drzwi otworzyły się lekko. Ktoś wysiadł, ale Bartek widział tylko zarys chudej postaci. - Stary, nabierz wagi – mruknął zadowolony – Z trupem na solo nie idę. - Wsiadaj, Bartek – usłyszał głos, który zmroził w nim krew. Wahał się. Wolał dalej uciekać. - Znamy się? – zapytał. - Znamy, ale mamy krótką pamięć. Dość już narobiłeś. Zaciekawiony Bartek chętnie wsiadł do limuzyny, która odjechała w ciszy. Okno było otwarte. Wiatr łagodnie potrząsał bordową zasłoną. Na idealnie zaścielonym łóżku leżała herbaciana róża. Lekarz wprowadził zalęknioną, młodą kobietę w przykrótkim płaszczu i niedbale zarzuconej apaszce. W ręce trzymała wypchaną po brzegi reklamówkę znanej sieci handlowej. - Łóżko jest do pani dyspozycji – powiedział lekarz kojącym tonem – Proszę się spokojnie przygotować. Drzwi zamknęły się bezszelestnie. Kobieta usiadła na brzegu łóżka i zgarbiła plecy. Drżącą ręką sięgnęła po ukryty pod płaszczem telefon komórkowy. Kilka razy pomyliła się, zanim wystukała prawidłowy numer. - Tato, jesteś pewien? – wyszeptała. - Jak jasna cholera! – zdecydowany męski głos nie pozostawiał cienia wątpliwości – Inaczej nie wracaj do domu. Kobieta podeszła do okna. Zamknęła je i pociągnęła zasłonę.
-
I znowu odkryłem późno, ale sioę cieszę. Lepiej niż ostatnio, musze przyznać, choć jeszcze dźwięczny nuta pogadanki dla czytelnika. W ostatnim zdaniu chyba powinno być - "być". Fajny kawałek.
-
Jezu, coraz gorzej za mną. Tyle baboli, co ostatnio, to nawet w przedszkolu nie sadziłem...:))) Sory za mękę dla oczu... To pewnie efekt odrywek od pisania na rzecz tradycyjnej obsługi klienta... Ciąg dalszy jutro i koniec zarazem, bo ostatnio zamiast powieści, opowiadania klecę - cierpliwości brakuje albo pomysłów zbywa... :(
-
Ale jaja. A Bezet mi dokuczał, że jakieś fanaberie sobie snuję. Jakby mu na złość, co jakiś czas coś odgrzewam i bęc - podoba się! Ja nie mogę. Poprawki wprowadzam z biegu. Szorty 2 rosną w siłę. Zamysł, Nata był taki, że dziedków się nagradza pomnikami, a wcale nie muszą być zadowoleni z obranej drogi :) Też nas to czeka, choćby bez pomników... Panom dziękuję za wsparcie i obiecuję czasem zaskoczyć.
-
A ja uważam, że na początku był paradoks i będę się starał to udowodnić w bardziej kompetentny sposób...
-
nie najgorsze, ale końcówka mnie nie przekonała...