
Rhiannon
Użytkownicy-
Postów
626 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Rhiannon
-
Ależ oczywiście, że możesz! Przecież nie bronię. I nie mówię, żebyś to zabrał. Nie widzę powodu, dla którego miałbyś tu takich tekstów nie wstawiać. Tak tylko pytałam, bo - jak mówiłam poprzednio - podoba mi się postać poety. To dobrze, że Cię nie obraziłam. :) Pozdrawiam, R.
-
Nie zgadzam się. Pierwszy zarzut obalam powtórnym stwierdzeniem, że ten wiersz jest bardzo dosłowny, trudno byłoby (według mnie) go nie zrozumieć. Dalej natomiast zaprzeczasz sama sobie, bo najpierw twierdzisz, że trudno tu się przekopać przez fromę żeby znaleźć treść; by już za chwilę stwierdzić, że "dalej troszkę za banalnie". Z tym drugim zresztą też się nie zgadzam - uważam, że jest tak, jak powinno być. Masz oczywiście prawo mieć swoje zdanie - nie napadam, nie zmuszam do przyjęcia mojego stanowiska - ale bądź konsekwentna. Pozdrawiam serdecznie, R. :)
-
uśmiech w promocji
Rhiannon odpowiedział(a) na atlantyda utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Niezłe. Coś w tym jest. Podoba mi się. :) Pozdrawiam, R. -
"mnie na to nie stać od osiemdziesiątego ósmego." - na co? Na zaspokajanie wższych potrzeb? Przecież właśnie je zaspokajasz. Na wytarty dżins? Na jego zapach? Na rozpuszczalnik? Na wąchanie? Na to wszystko azem? A co w tym tak cennego, że nie stać na to peela? Zwłaszcza, że właśnie teraz to wszystko ma? "i po co to komu z dostępem do internetu i masturbacji." A co do tego wszystkiego ma masturbacja? No, dobra, ma duże powiązania z internetem. Ale po co co komu z tym dostępem? Wszystkie wymienione wcześniej rzeczy? Hm... To, że "za oknem praży słońce kukurydzę" to właśnie efekt cieplarniany, a nie jego efekt. Efekt efektu to masło maślane, które nic nie znaczy. "tu wszystko jest efektem, nic przyczyną. bo za to biją po łapach." - za co? Za przyczynę? Nie podoba mi się. Uważam, że wiersz jest mocno przegadany - przerost formy nad treścią, która być może gdzieś tam się czai, ale bardzo dobrze zakamuflowana. Jak dla mnie za dobrze. Nie mogę się do niej przebić przez te wszstkie metafory, które - bez urazy - moim zdaniem są w wielu przypadkach bez sensu. Niemniej, podobają mi się ostatnie trzy wersy: "bo za to biją po łapach. i nie wpuszczają do nieba. każą spać na wycieraczce. i grzeczni ludzie wycierają w nas grzechy. doskonalą podeszwy" i gdyby były w innym kontekście, tobym się ucieszyła. Albo gdyby były w innym wierszu - na ten sam temat, ale z lepszą metaforyką. Pozdrawiam serdecznie, R.
-
Daje po sercu. Boli wręcz fizycznie. Ponieważ uważam, że wiersz jest na tyle dosłowny, że nie trzeba go już inaczej komentować, mówię: Dobry aż do bólu! Pozdrawiam, R.
-
Nie będę się bronić przed "sztuczną głębią" czy jej potwierdzać - wszystko jest wyjaśnione wyżej. Niemniej, bardzo dziękuję za pozytywną opinię. :) Pozdrawiam, R.
-
Nie chcę na siłę wyrazić niechęci do tekstu. Gdybym chciała, powiedziałabym tylko: "beznadziejne. Idź się z tym schowaj do wychodka i nie wracaj przez miesiąc!" ;) Ewentualnie nie napisałabym nic, jeślibym nie chciała robić Autorowi przykrości. Natomiast jeśli się odzywam - i to jeszcze tak rozwlekle - to znaczy, że w jakiś sposób tekst mnie zaintrygował. Więc drążę temat. Wylewasz całego siebie? Dobrze, wylewaj, popieram. Ale rób to z sensem. W jakimś celu, a nie po to, żeby po prostu wypisać kilka literek w określonym szyku. Nawet, jeśli to jest obrazowanie Ciebie. Jeśli do niczego nie prowadzi, staje się po prostu wyjętym z jakiegokolwiek kontekstu obrazkiem. A czytać o zbawianiu świata i temu podobnych głupotach już mi się znudziło. To był tylko przykład, z przymrużeniem oka zresztą. Nic lepszego mi w tym momencie nie przyszło do głowy. Na pytania odpowiadać nie musisz, nikt Ci nie każe. Pytam, bom ciekawa. Bo postać tego poety mi się podoba. Szkoda, że nie pracujesz długo nad tekstami. Może czasem warto by było...? Pozdrawiam, Małgorzata P.S. I się na mnie nie złość. Jeśli Cię obraziłam - przepraszam. Nie było to mym zamiarem. :)
-
List od M...
Rhiannon odpowiedział(a) na Łukasz Var Bogya de Csepy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Z szacunku :) Jesli kogoś nie znam piszę do niego na "Pan / Pani" Acha. Dobrze. :) A może przejdziemy na "Ty"? Łatwiej będzie... :) Pozdrawiam, R. -
Czy to te same postacie, co w "Smokach i liściach"?
-
Przeczytałam po raz kolejny i nasuwają mi się następne pytania: Z jakiego diabelstwa nie umie korzystać? Dlaczego majaczył i płakał? Dlaczego w ogóle żył i chciał żyć w takim syfie, w takiej beznadziei, z ewidentną depresją, kwalifikującą się już do leczenia? Bo chyba narrator nie jest psychiatrą, prawda? Coś mi się nie widzi, żeby psychiatra nalewał pacjentowi wódy do zapuszczonej szklanicy... :) Może wypadałoby go zamknąć w szpitalu na obserwacji? Bo może być niebezpieczny dla siebie (bo w takim śmietniku można się jakiegoś poważnego choróbska nabawić) i otoczenia (skoro biega po lesie i wymachuje nożem, wymyślając i plując w twarz bogom i demonom). :) Takie moje drobne... Ale pytania są serio. Bo faktycznie nie rozumiem i nie widzę związku. Pozdrawiam serdecznie, R.
-
List od M...
Rhiannon odpowiedział(a) na Łukasz Var Bogya de Csepy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Owszem. I właśnie o tym mówię - uważam, że ten krzyk jest dobry. Mnie się podoba. :) Pozdrawiam, R. Nie, Pani napisała: "być może jest to wtórność i oklepany temat. Ale też jest - mym skromnym niezwykle zdaniem - nieźle napisane." - czyli odwrotnie niż ja, więc nie właśnie o tym o co mi chodziło Pani mówi.. Że "krzyczeć artystycznie też trzeba umieć" - zgadzam się i o tym właśnie mówię. Może niepotrzebnie zacytowałam całość. Niemniej, mnie się właśnie taki krzyk podoba. Ja uważam, że jest dobrze napisany. Pozdrawiam, R. P.S. Czemu na "Pani"...? :) -
Hm. I co z tego wynika? Większość artystów tak ma. I schizofreników też, co często jest jednoznaczne. ;) Tyle, że po prostu przedstawiłaś/eś (? - wybacz...) jego marny żywot. Nie cały nawet. Tylko mały fragment. I nic poza tym. Nie przeżył żadnej przygody, nie zbawił świata, nie umarł męczeńsko... Nic. Mały obrazek z egzystencji (bo życiem tego chyba nie da się nazwać) poety. A czemu śnieg topniał pod jego wierszami? Metafora taka? Że taki boski i świetny pisarz? A dlaczego? I po co? Pozdrawiam, R.
-
List od M...
Rhiannon odpowiedział(a) na Łukasz Var Bogya de Csepy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Nie zgadzam się. Temat dobry, ale wiersz jest beznadziejnie napisany. Krzyczeć artystycznie tez trzeba umieć Owszem. I właśnie o tym mówię - uważam, że ten krzyk jest dobry. Mnie się podoba. :) Pozdrawiam, R. -
ekosystem
Rhiannon odpowiedział(a) na Izabella_Sendor utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Ja również stanowczo za! Widzę, że wielu ludziom się ostatnio zebrało na pretensje do Człowieka - dwa wiersze, jeden pod drugim, właściwie na ten sam temat - że człowiek się uważa za najmędrszego z wszystkich i wszystkiego (tłumaczę, o co mi chodzi, żeby nie było, że tamten wiersz jest o demolowaniu Ziemi, a ten o "wyższości" człowieka nad zwierzętami i że ja tego nie rozumiem). Pozdrawiam, R. -
List od M...
Rhiannon odpowiedział(a) na Łukasz Var Bogya de Csepy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
A mnie się podoba, jestem po stronie Autora. Co do zarzutu Jaro Sława: być może jest to wtórność i oklepany temat. Ale też jest - mym skromnym niezwykle zdaniem - nieźle napisane. A skoro tak - to czemu nie? ;) Lubię tą formę - krzyku do adresata. Pozdrawiam serdecznie, R. -
A dlaczego, ciekawość? Moim zdaniem to "że" nic by tu nie zmieniło... Pozdrawiam, R.
-
O dwóch takich, część 2
Rhiannon odpowiedział(a) na Rhiannon utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Obraz, jaki ukazał się gosielcowym oczętom przedstawiał się... załamująco. Pominąwszy już fakt, że Truposz kiwała się przy relingu z półopróżnioną butelką w ręku i mętnym wzrokiem na twarzy (sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar zaraz opuścić pokład najkrótszą z możliwych dróg – do morza), to w dodatku niejaki gnom zdążył już ocknąć się na tyle, że siedział obok Asi i bawił się radośnie buteleczkami ze swoimi miksturkami leczącymi. Asia też się bawiła buteleczkami. Z truciznami, nitrogliceryną i czort wie, czym jeszcze. Mała z kolei bawiła się kartami. Tarota i zwykłymi, przemieszanymi ze sobą. Grała w makao. Żadne z nich nie wyglądało przytomnie. Prawie każde miało przy sobie butelki... Gośka skrzywiła się z niesmakiem i ruszyła w ich stronę. - Schować mi to badziewo! – ryknęła. Głównie w stronę Asi i jej nitrogliceryny. Zaraz... To moja nitrogliceryna! – uświadomiła sobie i pokłusowała w stronę wilczycy. – Żeś mi to podebrała, paskudo! – wrzasnęła Asielcowi do ucha i wyrwała jej buteleczki. - A co, potrzebne? – zadziwiła się dziewczyna. - Nieważne czy potrzebne. – powiedziała wampirzyca lodowatym tonem. - Ważne, że moje. A ty mi to zabrałaś. I jeszcze się tym bawisz. Bezczelnie na moich oczach. Na moim statku. Chcesz go, do cholery, wysadzić w powietrze?! W tym momencie powstałą w wyniku konsternacji ciszę przerwało dochodzące z okolic relingu czknięcie. Kapitan przymknęła oczy, żeby chociaż nie widzieć tej całej zbieraniny i w ten sposób jakoś się uspokoić. Jednak Trup – ze swoim nieskończonym wdziękiem i taktem, oraz zabójczą zdolnością i chęcią wkurzania wszystkiego, co żyje i nie żyje – postanowiła się odezwać. - A czemu nie? Niestety, nie wszystkim wiadomo, jak łatwo można Gosię z równowagi wyprowadzić. Dlatego też teraz mieli okazję się o tym przekonać. - BO TO MÓJ, CHOLERA, OKRĘT!!! JEŚLI CI SIĘ TO NIE PODOBA, TO ZAWSZE MOŻESZ PŁYWAĆ Z KIM INNYM!!! CO MNIE TO OBCHODZI?!!! ALE MÓJ OKRĘT ZOSTAW W SPOKOJU!!! BO JEST MÓJ!!! BO TO MOJE DZIECKO!!! BO GO KOCHAM!!! NIE CHCĘ, ŻEBY KTOŚ MI MOJE DZIECI WYSADZAŁ W POWIETRZE!!! - O? A ile ty masz tych dzieci? – zapytała Truposz i przechyliła się niebezpiecznie przez barierkę, zapełniając przy okazji swą gardziel kolejnym łyczorem wódy. Na ustach Gosi przez chwilę zamajaczył uśmiech. Ale tylko przez chwilę – Trup nie wyleciała za burtę. Zadziwiający instynkt samozachowawczy oraz zdolność utrzymania równowagi. - Dużo. – warknęła Gosielec i wróciła szybkim, wściekłym krokiem na mostek kapitański. To jednak okazało się błędem – stąd mogła doskonale widzieć Zioma. Miał teraz na twarzy wyraz nieskończonej głupoty, połączonej z błogością. Ale przynajmniej przestał się bawić buteleczkami, w przeciwieństwie do reszty załogi. - TAK!!! – pisnęła radośnie Mała znad kart. - CO ZNOWU?! – spytała grzecznie Gośka. - Znajdziesz to, czego szukasz! - Wspaniale. To dobrze wróży również tobie, bo aktualnie szukasz tego samego, co ja. - Tak? A czego? Gosielec pochyliła się nad załogą konspiracyjnie. Zajrzała każdemu w oczy (niewiele tam zresztą zobaczyła) i po chwili napięcia powiedziała szeptem: - Skarbu. * * * „Zostańcie wszyscy na pokładzie. Nie leźć za mną.” – powiedziała Kapitan, schodząc na ląd. Dlatego też miała za plecami całą swoją bandę, która z zasady nie zwykła słuchać rozkazów. Zresztą, spodziewała się tego, więc postanowiła najpierw przegonić ich po maleńkich uliczkach i ciemnych zaułkach, jakich pełno na takich plugawych, małych wysepkach jak ta. Nie wiadomo właściwie, czemu takie uliczki i zaułki mnożą się w tego typu miasteczkach. Może dlatego, że były budowane i zamieszkane w całości przez „wilki morskie”, a porządni ludzie woleli się w takie okolice nie zapuszczać, być może z obawy o swoje życie i kieszenie. - Jeszcze za mną jesteście? – mruknęła pod nosem Gośka, stojąc przed nieprzezroczystą szybą tawerny i obserwując dyskretnie przestrzeń za sobą. – Świetnie. Widzę, że w zmniejszonym składzie. To jeszcze lepiej. Faktycznie, w kotłującej się przy śmietniku hałastrze brakowało Asi i Zioma. Cholera wie, czemu. Gosielec jednak uznała, że z powodu niskiego ilorazu inteligencji ogółu otaczającego ją społeczeństwa. Zaśmiała się diabelsko i wkroczyła radośnie do knajpy. Obraz, jaki roztoczył się przed jej oczami przedstawiał się... normalnie. Jak na takie miejsca. Powietrze (a przynajmniej jego pochodne) znajdujące się w niewielkiej sali zdążyło wykształcić własną osobowość. Rozprzestrzeniło się po pomieszczeniu i rozparło po chamsku na krzesłach, zaświnionych Bóg wie czym stołach i zasypanej zasikanymi trocinami podłodze. Nawet na karkach stałych bywalców. Ci jednak nie mieli nic przeciwko temu. W tym stanie wątpliwe, by mieli coś przeciwko czemukolwiek. Leżeli bowiem na podłodze, stołach i ławach pod ścianami. I nie było ich aktualnie w tym świecie. Gośka spojrzała na zegarek. Wcześnie, jak na taki stan – dopiero dziesiąta. W nocy, ale zawsze. O tej porze jeszcze nie powinni tak wyglądać. - Słabe łby. – uznała i rozejrzała się po sali. Na ścianach wisiały podarte i poplamione kilimy, skąpo oświetlone płomieniami dogorywających świec, osadzonych w żelaznych, kutych ściennych świecznikach. Kapitanowi przyszło do głowy, że być może nierozsądne jest zapalanie ognia w takim powietrzu, ale nic nie powiedziała. – Hm. – mruknęła tylko i ruszyła nieco chwiejnym krokiem w stronę baru. – Krwawa Mary. – zażądała stanowczo. – Mocna. Karczmarz przyjrzał się jej bladej skórze i zielonym oczom, po czym niechętnie poczłapał na zaplecze. Gosielec odwróciła się i znów rozejrzała w poszukiwaniu swojej załogi. I znalazła. Wedle przewidywań. Siedzieli wszyscy przy najbardziej uświnionym ze wszystkich stołów. A właściwie to siedziały – zostały już tylko Martwa i Mała. Nie wiadomo, skąd wytrzasnęły już sobie kufelki. W dodatku owe kufelki były już prawie puste. - Bardzo dobrze. – stwierdziła Gośka i podziękowała karczmarzowi, który właśnie postawił przed nią gęstą, czerwoną ciecz w upiornie brudnej szklanicy. Kiedy godzinę później Gosielec odwróciła się w stronę załogi, nie było już co po nich zbierać. Trup była dosłownie trupem – leżała pod stołem, zwinięta w kłębek, ze słodkim uśmiechem niewiniątka na twarzy. Obok niej Mała lewitowała pięć centymetrów nad ziemią, w otoczeniu masy swoich kart. - Baaarzzzo dobrzszsz... – powtórzyła Kapitan i potoczyła się w stronę wyjścia. Na studniowatym podwórku za zapleczem znalazła cztery beczki z lodowatą deszczówką, zbieraną tu zapewne dla takich jak ona. Właściwie to znalazła jedną beczkę. Wiedziała o tym. Trzeba było tylko znaleźć tą prawdziwą. - Taaaa... – powiedziała filozoficznie, zastanawiając się nad sensem swojej wypowiedzi. Doszła w końcu do wniosku, że nie ma żadnego i ucieszona tym wycelowała między drugą i trzecią beczkę przypuszczając, że musi się tam znajdować piąta, ukryta iluzją złych duchów. Runęła (tak, to dobre słowo) w tamto miejsce i faktycznie trafiła głową idealnie w środek beczki. Zanurzyła się tam do pasa i przesiedziała chwilę. Kiedy już zrozumiała swoje położenie i zrobiło jej się nieco zimno, wyszła stamtąd i absolutnie pewnym i wesołym krokiem poczłapała w sobie tylko znanym kierunku. Bardzo prawdopodobna jest również teoria, iż nawet ona owego kierunku nie znała. Jednak podążała nim bezwzględnie przekonana, że dobrze idzie. Na końcu jednej z uliczek, na schodkach, siedział Ziom. Na szczęście już nie bawił się swoimi buteleczkami. Objął tylko kolana rękami i wpatrywał się tępo w przestrzeń. Kapitan uznała, że jest w jakimś transie – często mu się to ostatnimi czasy przytrafiało. Wolała jednak nie ryzykować. Podniosła kołnierz jeansowej kurteczki. Rozpuściła długie włosy. Dla pewności założyła na twarz czerwoną chustkę z czaszką. Wbiła ręce w kieszenie i ruszyła w jego stronę (nie było innej drogi, by dojść do celu), trąc ramieniem o ścianę. W normalnych warunkach na pewno bardziej by się rzucała w oczy w takim stanie, niż paradując po prostu przed gnomem i wrzeszcząc swoje imię. Ale to nie były normalne warunki. Dlatego też Ziom nic nie zauważył. A Gosielec puściła się biegiem w dół uliczki. * * * - Jest! – ucieszyła się, kiedy po wielu trudach wydobyła wreszcie z grobu małą, metalową skrzynkę. - Co jest? – usłyszała nagle za plecami. Przerażona odskoczyła, wpadając na pogięty, zardzewiały krzyż. Mało go nie przewróciła. Odwróciła się przyciskając skrzyneczkę do piersi i z duszą na ramieniu spojrzała w górę. Bała się tego, co tam zobaczy. Ten głos był... niesamowity. Na wpół rozbawiony, na wpół obojętny, na wpół zaciekawiony. Tak. Ten głos miał trzy połowy. A jako taki musiał należeć do szaleńca. Maniakalnego mordercy. „Tak, to na pewno dusza tego umarlaka po mnie przylazła!” – przemknęło jeszcze Kapitanowi przez głowę – „Nie trzeba było tu pchać swoich zachłannych łapsków...” Ze zdziwieniem jednak odkryła nad sobą wcale nie maniakalnego zabójcę... No, fakt, że zależy z jakiego punktu widzenia. Ale ta istota raczej - jak Gosielec zdążyła się zorientować - nie nastawała na jej życie. Otóż była to... - Co jest? – powtórzyła Asia. - Skąd się tu wzięłaś? – zapytała Gośka, gdy już ochłonęła z pierwszego strachu. - A co myślałaś, że mnie zgubiłaś? Kapitan zastanowiła się nad tym. Jej twarz wyrażała głębokie skupienie. Widać wampirzyca nie wytrzeźwiała jeszcze dostatecznie, by móc szybko oceniać sytuację. - Zadziwiasz mnie. – wybełkotała w końcu i powoli podniosła swoje ciężkie... Podniosła się z ziemi. Otrzepała swoje szanowne części ciała z błota, liści, kości i takich tam. Pacnęła gnijącą dłoń, która za wszelką cenę usiłowała ją ściągnąć z powrotem. – A fe! – skarciła ją. – Mamusia nie uczyła, że nieładnie się czepiać innych? Łapa zawstydzona pobiegła w krzaki, by w samotności cierpieć upokorzenie. - Chodź, pozbieramy resztę i wracamy na okręt. – zarządziła Kapitan i pociągnęła wilczycę za sobą. * * * Następnej nocy, gdy wszyscy już zostali doprowadzeni do stanu względnej używalności, Gośka z ciężkim sercem zebrała ich znowu przed sobą. Zanim rozpoczęła swoje jakże wzniosłe przemówienie, pozabierała im najróżniejsze niebezpieczne przedmioty. - Traktujesz nas, jakbyśmy byli terrorystami, usiłującymi wedrzeć się na pokład samolotu. – powiedziała z wyrzutem Mała, gdy zostały jej skonfiskowane specjalne karty bojowe z metalowymi, ostrymi jak brzytwy brzegami oraz wahadełko z wysuwanymi ostrzami. Kapitan w odpowiedzi zmierzyła ją tylko karcącym spojrzeniem i ruszyła do Zioma, który nie wiadomo skąd wziął sobie shurikeny, którymi aktualnie żonglował z radosnym obłędem na twarzy. Gdy wszystko już było załodze zabrane i rzucone na spory kopczyk obok Kapitana, ta zaczęła przemówienie. - Załogo moja! – odezwała się gromkim głosem. – Zebraliśmy się tu... - Rany! – krzyknęła Truposz. – Gadasz jak nauczyciele! - Nawet gorzej. – zaśmiała się Mała. – Jak dyrektorzy. Cała załoga ryknęła śmiechem. Gośka wbiła palce w drewnianą barierkę. - ZAMKNĄĆ SIĘ! JA TERAZ MÓWIĘ! – ryknęła. O dziwo, wszyscy się uciszyli. Kapitan więc kontynuowała. – Zebraliśmy się więc tu – zignorowała ogólne parskniecie śmiechem. – by Ziomal, zostaw ten nóż omówić sprawę wyprawy po skarb. Nie będzie to łatwe. Zapewne wielu z was zginie. Albo przynajmniej zaginie... Prawda? – zapytała z nadzieją w głosie. Ponieważ jednak nie było odzewu, przeszła do tłumaczenia im szczegółów planu. * * * Ich oczom ukazała się malutka wysepka. Właściwie, było to tak małe, że nie można było tego nazwać szumną nazwą wysepki. To raczej była skałka, wystająca z morskich odmętów. Na środku oceanu. Wyprysk na gładkiej powierzchni wody. I... pływało. - Jesteś pewna, że o to ci chodziło, kiedy mówiłaś „bezludna wyspa”? – zapytała Asielec, zaglądając Gośce przez ramię. Zlustrowała leżącą przed nią mapę krytycznym spojrzeniem. Przeniosła wzrok na kompas, nie wiedząc czemu przeczuwając, że nie będzie działał. Ale, ku jej zdziwieniu – działał. - Tak. – odparła Kapitan. – A co? - Nie, nic... – wilkołaczka znów utkwiła wzrok w iglicy sterczącej z wody i przywodzącej na myśl (sam się, drogi czytelniku domyśl, co też owa wysepka na myśl przywodziła). Było tego „lądu” może na dwoje ludzi, stojących obok siebie. Straszna, ogromna wyspa. Cała skalista. – Na pewno są tam ukryte miliony skarbów, co? – powiedziała na głos. - Nie ufasz mi? – zapytała lodowatym tonem wampirzyca. - Ależ ufam! Bezwzględnie! Gośce wydało się, że wyczuwa w głosie siostry pewną nieszczerość. Postanowiła to jednak zignorować. „Przekonasz się” – pomyślała. Zaparkowała okręt jakieś dwa metry od brzegu. - Na ląd! – zarządziła. Załoga natychmiast przystąpiła do wykonywania rozkazu. CHLUP!!! – Gośkę ochlapała potężna fala wzniesiona przez Truposza. „Nareszcie za burtą!” – ucieszyła się wampirzyca. Niestety jednak Martwa wypłynęła na wierzch i nieokreślonymi ruchami, których się nie dało w żaden sposób sklasyfikować dobrnęła jakoś do brzegu. Następny poleciał Ziom. Trzeba mu przyznać, że całkiem zgrabnie mu to poszło. Wykonał salto w powietrzu, odwrócił się głową w dół, złożył ręce razem w klin i... ... runął w morską toń. Oczywiście musiał trafić na jedyną w promieniu kilkuset kilometrów belkę przepływającą sobie tędy spokojnie. Mała stała na środku pokładu i patrzyła z przerażeniem na reling. Gośka już miała nadzieję, że może jest w jej stałej załodze choć jeden inteligentny osobnik, który wpadł na pomysł spuszczenia szalupy i tym sposobem dostania się na wysepkę. Dla pewności postanowiła jednak zapytać. I to był błąd. - Boję się wody. – wyznała dzielna żeglarka. W dłoniach przewracała grecką zabaweczkę odstresowującą, podobną nieco do różańca. Z tą tylko różnicą, że to, co miała Mała, mogło swobodnie służyć za broń w chwilach realnego zagrożenia. - Świetnie. – burknęła Gosielec. – Podniosłaś mnie na duchu. Dobra, nieważne. – Kapitan postanowiła pocieszać się wszelkimi możliwymi sposobami. – Jesteś bardzo mądra, że tam nie skoczyłaś. Jesteś jedyną osobą wśród mojej załogi, która wpadła na pomysł spuszczenia szalupy... - Hej! – zaprotestowała wilczyca. – A ja?! Też nie skoczyłam! - A jesteś częścią mojej załogi? - A nie? - Stałej? - A nie? - No, teraz już może tak. Dobrze, przepraszam. Ty też jesteś inteligentna. Wszyscy zadowoleni? Czy ktoś jeszcze zgłasza jakieś pretensje? Zza burty dobył się cichy bulgot i zaraz po nim dźwięk pochłaniania czegoś przez wodę. - Za mną. – zarządziła Gosielec, kiedy wszyscy (oprócz Ziomala, ale to jeszcze nie zostało zauważone) znaleźli się już na skale. Dla pewności jednak rozłożyła jeszcze przed sobą mapę, na którą Asielec wciąż patrzyła nieco krytycznym wzrokiem i – wpatrując się w nią – ruszyła przed siebie. Zrobiła może ze dwa kroki, po czym... znikła. Zdziwiona załoga usłyszała tylko cichnący z wolna wrzask. Zbliżyli się wszyscy ostrożnie do miejsca, w którym Gosielec przestała istnieć i ujrzeli niewielką i dość dobrze ukrytą rozpadlinę. - To sięga do wnętrza ziemi. – osądziła Mała, przymykając oczy i zawisając wahadełkiem nad dziurą. - Skąd wiesz? – zapytała Asia. - Wiem i już. – Mała zmierzyła wilczycę wzrokiem mówiącym „ja mam rację, bo tak”. - Aha. – Asielec nie zamierzała się kłócić. – To co robimy? - Jak to co? Złazimy! Przecież ona ma mapę do skarbu! – krzyknęła Truposz i bez wahania skoczyła do dziury. - Ja jestem żywa i chciałabym, żeby tak zostało... – wyraziła swoje wątpliwości Mała. - Ja też. - I co robimy? Wilczyca szturchnęła nogą jeden z leżących wokół kamyczków. Przeturlał się kawałek, po czym spadł w otchłań za Martwą. Nie było słychać uderzenia w dno. - Noo... – mruknęła Asia niepewnie. Jednak Mała już podjęła decyzję. - Raz kozie śmierć. – powiedział radośnie i skoczyła, ciągnąc Asię za sobą. - Wilkowi! – zdążyła tylko krzyknąć dziewczyna, zanim poleciała w przepaść. Kilka metrów niżej tunel zakręcał łagodnie i teraz prowadził w dół po skosie. Wyglądało to jak wielka zjeżdżalnia wodna, taka, jak na basenach. Nawet była tam woda. Kiedy na drodze zaczęły się pojawiać ostre zakręty i rozwidlenia, dziewczynom się to spodobało. Mijały po drodze różne korytarze, komnaty, jaskinie, naturalne kamienne rzeźby, aż w końcu natrafiły na drzwi. Mała uderzyła w nie z hukiem i rozpłaszczyła się na deskach. Asia usiłowała wyhamować. Nie udawało jej się to, więc postanowiła się zmienić w wilka – a nuż pazurami się zaczepi... Skutek całej operacji był taki, że w plecy Małej z ogromną siłą uderzyła masa futra, kości, kłów, pazurów i blond włosów, owinięta przeróżnymi częściami garderoby z wizerunkami smoków. - Uch! – wykrztusiła Mała, gdy asiowe kłębowisko wybiło jej całe powietrze z płuc. – Mogłabyś trochę uważać. - A ty mogłabyś lądować gdzie indziej, tak, żebym mogła sobie spokojnie hamować tam, gdzie chcę. - Aha, jasne. * * * Gosielec tymczasem starała się skręcać według mapy w odpowiednie korytarze. Trza przyznać, że wychodziło jej to całkiem nieźle. Wpadła właśnie w jeden z węższych. Wciągnęła brzuch bojąc się utknąć, dzięki czemu przyspieszyła nieco i wyleciała z dziury w ścianie, trafiając dokładnie w środek wielkiej kałuży. Podniosła się natychmiast z obrzydzeniem. Było jej dokładnie wszystko jedno, co to jest. Grunt, że w to wpadła. Sam ten fakt starczał za wszystkie obrzydlistwa świata. Otrzepała się najdokładniej jak mogła, rozmazując tym samym dziwną, gęstą substancję po całym ubraniu. Skrzywiła się z niesmakiem. Mruknęła do siebie coś niezrozumiałego i rozejrzała się wokół. Sytuacja przedstawiała się nawet znośnie. Znalazła się w niedużej komnacie z mnóstwem drzwi. Zmarszczyła brwi i zlustrowała mapę krytycznym wzrokiem – nie było na niej niczego takiego. Obracała ją długo w różne strony, jednak nie dopatrzyła się tam owej sali. I gdy tak wpatrywała się w ów niegodny zaufania kawałek mocno zaplamionego i zużytego papieru, jedne z drzwi otworzyły się i do sali wpadła Mała splątana ze zmienioną w wilka Asią. Kapitan uniosła brwi. - A wy tu skąd? – zapytała najuprzejmiej, jak mogła. - Z tunelu. – odparła rzeczowo Mała. – To tu – wskazała Asię. - na mnie wylądowało, po czym zamieniło się w to bydlę i użyło swoich szponów jako wytrychów. Wilczyca w ramach potwierdzenia zademonstrowała pełen arsenał na łapach, jakim dysponowała. Gosielec z uznaniem pokiwała głową i zapytała o Trupa. Gdy otrzymała wyjaśnienie, że Truposz skoczyła za nią w poszukiwaniu mapy, przestała się tym interesować. Uznała, że Martwa potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji i ma na to swoje sposoby. W najgorszym razie wydobędzie skądś swój nieskończony, magiczny zapasik Johnny’ego Walkera i napoi nim wrogów do nieprzytomności. Ale to naprawdę ostateczność – Truposz nie lubiła się rozstawać bez potrzeby ze swoją ambrozją. Po chwili zastanowienia (a przynajmniej sprawiania takiego wrażenia) Gośka wybrała drzwi na chybił – trafił i... nie otworzyła ich. Broniły się przed tym, cholery, zawzięcie. Prawdopodobnie dlatego, że były zamknięte od środka na niezliczoną ilość zamków i rygli. - Poradzimy sobie z tym... – mruknęła Kapitan i wydobyła ze swej nieśmiertelnej jeansowej kurteczki kilka buteleczek. – Kwas mrówkowy, kwas solny – mamrotała pod nosem, przebierając je i oglądając pod nikłe światło, jakie dawała dopalająca się lampa naftowa, wisząca pod sufitem od niepamiętnych czasów. – cyjanek... - Hej! – wzburzyła się Asia, powróciwszy do swej normalnej postaci. – To moje! Do mnie miałaś pretensje, jak ci zabrałam twoje zabaweczki! - ...proch strzelniczy, masz rację, przepraszam, trzymaj – Gośka podała siostrze truciznę, nie przerywając oględzin pozostałych butelek. – proch do fajerwerków, nitrogliceryna... Hm. Zastanówmy się... Tak, lepszy tu będzie proch. Odsuńcie się, proszę. Mała posłusznie wykonała prośbę znając gosiowe możliwości. Asia poszła za jej przykładem, po prostu instynktownie wyczuwając niebezpieczeństwo. Kapitan nasypała trochę czarnego proszku do każdego zamka. Wydobyła zza pazuchy zwój lontu i pocięła go swoim sprężynowcem. Wepchnęła po kawałku do każdej dziurki od klucza, po czym na ziemi splotła je razem i pociągnęła najdalej, jak mogła. Czyli do ściany. Spojrzała na obie towarzyszki wzrokiem piromana, który trzyma w ręce koktajl Mołotowa i zapaliła zapałkę. Zaśmiała się obłąkańczo i podpaliła lont. Wszystkie trzy odruchowo zasłoniły twarze przed odłamkami drewna i skały. Przez huk eksplozji przebijał się wariacki rechot Gosielca. Kiedy opadły już tumany kurzu, oczom dziewczyn ukazały się prawdziwe cuda... niestety, nie było tam dziw. Kapitan pomyślała, że Truposz pewnie by się zmartwiła. Niemniej odpędziła od siebie tę myśl, wzruszyła ramionami i wkroczyła do jaskini pełnej skarbów. Zmrużyła swoje biedne, wampirze oczęta, chroniąc je przed jasnym blaskiem, wydzielanym przez złoto i klejnoty. Zakładając oczywiście, iż złoto i klejnoty mogą cokolwiek wydzielać... Na największej górze tego wszystkiego, na samym środku, leżała Truposz, pławiąc się w kosztownościach i... - Błagam, schowaj butelkę, jesteś mi potrzebna trzeźwa/półtrzeźwa, a nie nietrzeźwa/zalana w Trupa. – poprosiła Kapitan. Truposz skrzywiła się niezadowolona, ale – o dziwo – posłuchała. Być może dlatego, że myślała aktualnie o szczęściu, jakie ją tu spotkało. Gośkę coś zastanowiło. Wyciągnęła jeszcze raz mapę i ponownie rozpoczęła jej proces lustracyjny. Nagle w całej sali rozległ się głośny plask. Wszyscy dość wystraszeni odwrócili się w stronę, skąd dochodził. Wbrew pozorom „wszyscy” to lepsze słowo, niż „wszystkie”. Mimo, że niektórzy jeszcze o tym nie wiedzieli. - Co jest? – zapytała Trup, trzymając już rękę na shurikenach. - Trzymałam mapę do góry nogami! – odparła Gośka, trzymając się za dopiero co plaśnięte otwartą dłonią czoło. Bolało. - To dlatego nie trafiłam! Debilka! Wszystkie odetchnęły z ulgą i powróciły do swoich zajęć. To znaczy w większości do podziwiania skarbów. W mniejszości - wiszącej na ścianach broni. - Widziałyście te miecze? – zapytała zachwycona Asielec, idąc do nich oczarowana. Niestety, została zignorowana. Ale i tak się tym nie przejęła. Tymczasem Gośka schowała mapę i zaczęła się podejrzliwie rozglądać dookoła. - Bierzcie, ile udźwigniecie i wynosimy się stąd. – powiedziała, pakując do kieszeni jak najdroższe rzeczy. – I weźcie pod uwagę, że teraz nie będzie podziału łupów, jak zawsze. Każdy ma to, co sam wyniesie. - Gośka... – zaćwierkała swym wysokim głosem Martwa. - Mmm...? - A właściwie, dlaczego nie przywiozłaś nas tu wcześniej? - Bo ten skarb nie jest mój. Jakoś uszło powszechnej uwadze to, że broń na ścianach zaczęła się poruszać i zbliżać do dziewczyn. - Ale przecież żaden nie jest twój. - Nie. Większość jest moja. Musi tylko trafić w moje ręce. Tym samym zmienia właściciela. Czy może raczej zyskuje tego właściwego, na którego czekała całe ży... istnienie. Ale to wszystko nie jest moje. Być może stanie się takie, jeśli stąd wyjdziemy. - Nie kapuję. - To zaraz skapujesz. – stwierdził zimny, mokry i lekko bulgoczący głos tuż za plecami Trupa. -
Jak dla mnie - za dużo postaci w zbyt krótkim czasie. I zbyt wiele imion i przezwisk - można się pogubić, kto jest kto. Rozumiem, że Ptolemeusz był w pokoju Pająk, później zwanej Kate? A dlaczego? Czemu Kate już nie ma? Dlaczego później Ty (jak rozumiem - Ptolemeusz) mieszka u kogoś innego, a nie u tych ludzi, u których mieszkała Pająk? I u których - jeśli dobrze zrozumiałam - mieszkał wcześniej też Ty. Jaki związek mają z tym smoki i liście? W czym Ty chciał pokonywać i zwyciężać Kate i po co? Czemu Kate nie mieszka już w internacie, skoro był jej drugim domem? Poza tym, ponieważ czepialska jestem - masz momentami za dużo zaimków, przez co nie do końca wiadomo, o kim mowa. Zarzucam Ci niespójność. :) Pozdrawiam. R.
-
tak jakoś sam do siebie [niestety]
Rhiannon odpowiedział(a) na Confiteor utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Podoba mi się! Tematyka mi się podoba - też nie lubię niedomówień i ignorowania mnie. Wykonanie mi się podoba - nie jest wyzute z emocji, jak w wielu innych przypadkach. "chyba wypieprzę tą komórkę czy tę" - przypominają mi się filmy niejakiego Marka Koterskiego. "że niby ty sama albo ja sam" - to mi się z czymś kojarzy. Ale przez baaardzo gęstą mgłę. Nie wiem, z czym. A może to po prostu deja-vu...? Niemniej, jeśli mi się kiedyś przypomni, to pewnie napiszę. :) Pozdrawiam, R. -
Szczerze mówiąc - polemizowałabym z tym dobrem dzieci. Bo cóż to za dobro, jeśli rodzice się ciągle kłócą i nie mogą dojść z niczym do ładu? Ja bym nie chciała żyć w takim domu. To już bym wolała, żeby się rozwiedli. Żebym raz mieszkała u jednego, raz u drugiego. Ale żeby nie było kłótni w domu. Albo - co gorsze - wiecznie grobowej atmosfery. Ciszy jak przed burzą, która nigdy nie nadchodzi. Tylko wisi wciąż tuż za horyzontem. Jeśli wiesz, co mam na myśli. W kwestii prawa boskiego się nie będę wypowiadać. Masz rację - lepiej wiersz brzmi bez "W swe dawne przeznaczenie". Z kolei bez tego jest niezrozumiały. Przynajmniej według mnie. Pozdrawiam, R.
-
A dlaczego "w rytmie spadających łez"? Dlaczego "sztywno unosząc ramiona"? Czemu "jej smutna twarz upiększona sztucznym uśmiechem"? "Jego lodowate spojrzenie"? Dlaczego "przeklęńci więzią wiecznego walca"? Przez kogo przeklęńci? Czemu "umierają (...) nie wierząc"? W co? Skoro się nie lubią, to po co ze sobą tańczą? Czytam Twój wiersz jako metaforę małżeństwa. Dobrze myślę? Bo tak mi pasuje - nie lubią się (lub wręcz nienawidzą), a jednak ze sobą tańczą. Muzka już nie gra, a oni i tak tańczą. Znaczy - wygasła miłość, a oni ciągle razem, tak? Przekleństwo wiecznego walca rozumiem jako ów ślub małżeński. Ale dzisiaj przecież istnieją rozwody - nie muszą ze sobą umierać. "Nie wierzenia" ciągle nie rozumiem. Pozdrawiam, R.
-
Do wiersza: No właśnie! Cholera! Chcesz coś powiedzieć, ale zawsze Cię pacną zaspaną ręką w łeb! Ani jednego słowa nie usłyszą, pacany! Nie chcą słuchać... Chyba nie muszę dodawać, że mi się podoba...? :) Pozdrawiam, R.
-
Nie, ja wiem, że u nas raczej niewielu ludzi sobie trzyma pola ryżowe w doniczkach ;) Chodziło mi raczej o to, że właśnie o ryżu piszesz, a nie - powiedzmy - o pszenicy czy życie. Stąd takie skojarzenie. Magią też się interesuję - w granicach świata mroku, świata fantasy i całkiem odmiennego od wszystkich świata Terry'ego Pratchetta. Ale w komentarzu chodziło mi o Mangę - japońską sztukę komiksową. Pozdrawiam, R.
-
Perła /dedykowane dzie wuszce/
Rhiannon odpowiedział(a) na jacek_sojan utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
A mnie się podoba. Szczerze mówiąc nie bardzo dociera do mnie sama treść. Chyba za jakiś czas będę musiała przeczytać ten wiersz jeszcze raz. Może wtedy zrozumiem. Na razie jednak widzę żółte słońce Hiszpanii, śnieżną biel pościeli, ostry blak sztyletu. I - w ostatnim wersie - obrazy Goyi na ścianach wokół łoża pod pozbawionym szyby oknem sięgającym podłogi. Za oknem rozpościera się widok na pastelowe kolory portu w zatoczce i ciemny błękit morza. Wiem, przyziemne wyobrażenia. Ale mi się podoba ten obrazek. A - jak już mówiłam - do samej treści jeszcze wrócę. Spojrzę na świeżo. Pozdrawiam, R. -
fantasmagoria z porcelanowej filiżanki
Rhiannon odpowiedział(a) na Marek Ciućka utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Moim skromnym zdaniem wiersz jest obrzydliwy. Nie w sensie - beznadziejny. Tylko za bardzo przepełniony seksem. W paskudny sposób. Im niżej byłam czytając go, tym większa krzywizna rosła na mojej twarzy. Bynajmniej nie z zadowolenia. Ale być może jestem po prostu jakaś za bardzo świętoszkowata...? Pozdrawiam, R.