Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Michał_Bębenek

Użytkownicy
  • Postów

    154
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Michał_Bębenek

  1. Nie do wiary, ale od początku swojego istnienia kochałem poezję. Podejrzewam, że kochałem ją nawet jako embrion. Być może matka czytała wtedy któregoś z wieszczów, może recytowała „Stepy akermańskie”, nie wiem, ale już jako embrion pewnie galopowałem na koniu poezji w krainy ułudy, w krainy mroźne, w krainy wichrów, które nie przebaczają największym nawet śmiałkom. Ale do rzeczy, matka moja nie czytała Mickiewicza, gdy byłem embrionem, gdy rozwijałem się jako płód i gdy coraz bardziej chciałem ( a może wszystko było mi jedno ), przyjść na świat. Matka moja nie czytała Mickiewicza, bo czytała Dostojewskiego. Ale czy to nie wszystko jedno? Ważne, że cokolwiek wtedy czytała i że miało to niebagatelne skutki na kształt mej przyszłej, duchowej konduity. Jako dzieciak bowiem lubiłem patrzeć na świat przez okulary bardzo czerwone. Ja wiem, że tutaj tkwi sprzeczność. W końcu Dostojewski jest niezwykle ciemny, a ja z tymi czerwonymi okularami… Otóż płyny intelektualne mieszają się w sposób różnoraki i w sposób przyprawiający o drżenie ludzi odważnych, płyny duchowe innymi słowy, sprawiają niebanalne niespodzianki. Czerwone okulary, czerwone okulary, jakby tu opowiedzieć o czerwonych okularach. Boże, przecież ja dopiero teraz dojrzałem do decyzji, aby w końcu je założyć. Aby rzeczywistość mojego dzieciństwa, aby ten czas odległy i mityczny ukazać przez takie okulary, które świecą na czerwono. Ale dlaczego akurat na czerwono? Ba, gdybym to ja wiedział… Czerwono wygląda mój pierwszy zjazd ze zjeżdżalni, czerwono huśtam się na huśtawce, czerwono całuję moją pierwszą, wielką miłość, czerwono piję herbatę i czerwono jem chleb ze smalczykiem, który przygotowała mi mama. Mój Boże, wszystko wygląda czerwono. Krainy dziecięce to azyl ciepła, ale i kraina, gdzie dochodzi do wielu przełomów, być może dlatego ten kolor krwi, ten kolor najbardziej żywy ze wszystkich kolorów wybrałem, aby przekornie oddać ten świat niesłychanie sztuczny, który jest jedynie dziełem mej wyobraźni. Wszak to, co sztuczne potrzebuje niezmiernie tego, co żywe, by móc spokojnie, bez przeszkód oddychać, a oddech przecież jest warunkiem poezji, poezja nie pisana na oddechu jest poezją intelektualną, poezja pisana na oddechu jest poezją natchnioną, a do tego może być też intelektualna. Kto wie jednak jak to jest naprawdę. Przecież i intelektualista musi oddychać, żeby zawrzeć swój byt gdzieś tam ( celowo nie mówię gdzie, celowo nie mówię jak ), ale powiem coś: intelektualista, który nie stanie się dzieckiem na chwilę pisania wiersza nie ma szans być poetą. Bo poeta to bardzo dojrzałe dziecko, które wciąż się z dzieckiem dawnym próbuje bezskutecznie połączyć i ta daremność wysiłków właśnie warunkuje jego byt jako artysty. Bo osiągnąć coś, napisać, dać kształt skończony i ostateczny jest niezmiernie łatwo ( każdy totalista to potrafi ), natomiast nie skończyć czegoś, urwać coś w połowie, nie wysuwać hipotez, nie tworzyć konkluzji, jest działaniem piekielnie trudnym dla tych, którzy zamieszkują zimne krainy doskonałości i skończonych pełni. A o mnie wszystko można powiedzieć, tylko nie to, że moje wiersze są doskonałe. Cholernie dużo im brakuje do doskonałości, ale właśnie dlatego lubię je pisać, bo ja doskonałości nie ufam, ufam za to zygzakom na szkle, nutom porozrzucanym w pokoju muzyka, przewróconej szklance wina, butelce piwa, z której wycieka brunatny płyn na stole i tak dalej. Szukam inspiracji w tym, co jest dalekie od formy skończonej, w tym, co jedynie w sposób bardzo ułomny zmierza do bytu, zmierza do jakiegoś zaistnienia, ja nie wierzę elegancki pokój poezji, ja wierzę w żywy oddech materii i mit. I ten mit, na który patrzę przez czerwone okulary, znowu wszystko robi się czerwone i bije jak serce, pompuje krew. Z Alanciem idę przez park, potem z Lewym i jego dziadkiem pieczemy ziemniaki, jest chłodno, ale grzejemy ręce i ten cholerny park, któremu nie mogę dać rady, który mnie prześladuje przez całe dzieciństwo i prześladuje mnie też teraz, to jednocześnie azyl i cela dla mojej wyobraźni, bo ja poza park mojego dzieciństwa właściwie jeszcze nie wykroczyłem i myślę, że nieprędko wykroczę. A mogłem w końcu gdzieś wyjechać na dłużej, mogłem się odciąć od tego parku, powstałaby biała pusta dziura między mną, a parkiem i wróciłbym po długim czasie nieobecności i zacząłbym odtwarzać na nowo, a tak… Tak już jest zużyty, zdezelowany jak samolot i karuzele które kręcą się napędzane jedynie siłą trybików mojej wyobraźni, to ja je kręcę, to ja im nadaję ontologiczny status, ja je powołuję z niebytu do bytu, ja je ożywiam, ale one są ledwo żywe. Im więcej parku we mnie tym mniej w tym parku życia. A kiedyś przecież był on żywy. Chodzili starsi panowie dookoła stawu, płynęły strumienie błotne, śnieg był mokradłem, topielice w nim miały swoje mieszkanie, lód na stawie był kruchy, można było wpaść do środka zimnej wody, ale i tak wszyscy się ślizgali, zakładali łyżwy albo po prostu w butach hen daleko koło mauzoleum Józefa Bema, a potem te dziewczynki z kokardkami i chłopaki, które biły się śnieżkami i babcie stojące na brzegu wołające: nie oddalajcie się, nie oddalajcie się i dziadkowie z kromkami chleba dla zapomnianych łabędzi i mamusie i tatusiowie, którzy pilnowali wózków, a przecież w zimie zimno dzieciom w wózku, choć opatulone. Ech, gdyby taki wózek zjechał z górki śnieżnej w parku, gdyby toczył się jak w amerykańskiej komedii, a dziecku i tak nic by się nie stało. Wózkiem moim były sanki, a czuwał nade mną pan w brązowym płaszczu, wysłannik. Dzisiaj go tak nazywam, wcześniej był zwykłym parkowym dziadem przynoszącym miłość do parku, wchłaniającym dziecięce śpiewy, w jego brodzie zamieszkały okruszynki śniegu, w jego rękach z dziurawymi rękawiczkami spoczywały ogryzki z jabłek, no i niósł gazetę i zawsze ją czytał, czytał aż do zmroku. A przede wszystkim jeździł ze mną na sankach. Pilnował mnie, abym nie upadł, abym nie wylądował boleśnie na tyłku, jeździł ze mną, turlała się jego dojrzała wyobraźnia jak stary owoc, jak owoc nadgniły, ale przez to wydzielająca specyficzny zapach, zapach nadgryzionej przez czas zimy, zapach naczyń, których dawno nie używano, starej kawy, herbaty i ciastek, zeschłych ciastek. No i zaprosiłem dziada parkowego do domu mojego prawdziwego dziadka, jakiż to był spektakl dwóch dziadków. Jeden poważny grzebiący w narzędziach, bujający się w fotelu, dziadek filozof, dziadek wzięty z krain realności, drugi dziadek z bajki, zwariowany dziadek, opowiadający ponure dowcipy o swoim królestwie śniegu, dziadek bajkowy, mieszkał w chatce, której nikt nie widział, podejrzewałem go przez długi czas o nieistnienie, ale później mi przeszło i zaakceptowałem jego ułomny status między tym co jest, a tym, czego nie ma. I tak gwarzyło dwóch dziadków i płatki śniegu padały na parapet a ja byłem cały z brązu i czerwieni i siedziałem i słuchałem ich i byłem zachwycony ich śmiechem, ach jak oni się śmiali, ich śmiech biegł do granic słyszalnego, wypłaszał wszystkie ptaki okoliczne, aż w końcu ktoś ten śmiech usłyszał i na oknie mego prawdziwego dziadka wylądowała pomarańcza, rozpłaszczyła się i wybiła szybę, przecięła ją, szyba pękła. Dziadek bajkowy wziął tą pomarańczę, spróbował jej i powiedział wyśmienita, ale dziadek prawdziwy poszedł po taśmę klejącą, a na następny dzień zadzwonił do szklarza, żeby szybę wymienił. To były piękne czasy, tylko wspominać i wspominać w nieskończoność, aż mnie plecy rozbolały, konie po mnie zajechały, pakować mi się już czas, bo przeskoczyłem o jedną wioskę, trzeba się wrócić do innej wioski pamięci, gdzie jest ta wioska, gdzie jest właściwa moja pamięć…. Prawdziwa moja pamięć jest w gorącej czerwieni zimy. Wracałem wtedy z przechadzki z rodzicami i z babcią i natknąłem się na twór kosmaty i przypominający z wyglądu czeluść. To mogło być materialne i dotknąłem tego, ale nic się nie stało. Widocznie to coś nie istniało, a ja jedynie nadawałem nazwy ułomne, nazwy kalekie. Ale właśnie wtedy do mnie zapukała iskierka światła i pomyślałem sobie, że mogę sobie urządzić dzisiaj święto. Zjeść coś niezdrowego na kolację, na przykład smażone frytki, a potem je posolić i koniecznie pooglądać telewizor, albo te filmy na rzutniku, filmy bajkowe, tak jak bajkowy był dziad z parku, parkowy dziadek, brązowy lisek, pan, który mnie strzegł przed złymi mocami. Właśnie wtedy pokochałem poezję. Pokochałem ją nic o niej nie wiedząc, nie przeczuwając jej potęgi i tajemnych mocy, ja po prostu dałem się uwieść chwili. Odtąd zawsze dawałem się uwodzić chwilom, jadłem chwilę jak marchewkę, trochę była twarda, ale równocześnie bardzo słodka i soczysta na swój sposób. Wszędzie dawałem się uwodzić chwilom. Na kole młyńskim w wesołym miasteczku, odbijając balonik z babcią w jej dużym mieszkaniu, grając w karty z moją drugą babcią, grając w szachy z oboma dziadkami, czytając książki, pisząc pierwsze litery i tak dalej. A nade wszystko dawałem się uwodzić chwilom, kiedy już mi na niczym nie zależało, kiedy zostawałem zraniony. Bo, kiedy zostawałem zraniony, najsilniej doświadczałem działania poezji i zdawałem sobie sprawę bardzo powoli ( jeszcze ciągle nieświadomie ), że prawdziwa poezja jest bólem, nie tylko snem jest, ale i cierpieniem. A często byłem raniony, bo łatwo było mnie zranić i często kopałem swój ból w ziemi i nie chciałem pocieszyciela, bo wolałem z tym swoim bólem sam na sam zostać i po cichu go oswajać i dogadywać się z nim i zagadywać go i wreszcie przekształcać go w radość. Ale czasem… Czasem nie dawało rady, bo do radości potrzebny jest drugi człowiek, a ja byłem uporczywie sam, uporczywie tkwiłem w tym, czego nie lubiłem i to mnie bolało i ból płynął małą czarną rzeczką i tak powstawały pierwsze nie zapisane wiersze, poezja rodzi się z bólu…. Ale czasem byli blisko mnie przyjaciele i nie byli już tak bardzo okrutni względem mnie i wtedy cieszyłem się i rosło we mnie pragnienie zapisania mojej radości, aby nie temu co widzialne stało się zadość, lecz, aby oddać sprawiedliwość temu, co niewidzialne. Niewiele zapamiętywałem z wycieczek szkolnych, przeważnie śpiwór Czyża, z którego emanowało ciepło od bąków, które Czyż popuszczał w nocy, opowieści Maćka o tajemnicach dziewcząt i mój śpiwór w plamki, który był zimny i nie mój, chciałem spać w innym śpiworze, ale byłem akurat skazany na ten cholerny, lodowaty w plamki moro. No i cichła sama nieskończoność, gdy tańczyłem wolny taniec z drugą miłością mojego życia i na chwilę ucichł nawet stary dziad parkowy, gdy skradłem kiedyś całusa mojej drugi miłości pewnego grudniowego popołudnia, gdy już robiło się ciemno. Niewiele pamiętałem z wycieczek szkolnych, podróży było wiele, ale najwięcej zapisałem na niewidzialnej tablicy. Właśnie: na niewidzialnej tablicy serca. Dzisiaj ją odkurzam i widzę wszystko jasno, jak na obrazie i daję zadość widzialnemu, bo wyobraźnia karmi się jedynie obrazami. Ale dość. Przyjechała po mnie rykszą. Kolejna miłość mojego życia. Pora mi okrążyć rynek i złożyć hołd wieszczowi, któremu tyle zawdzięczam i który był bohaterem chyba najważniejszej, niewidzialnej podróży mojego życia. A zatem wypływam z krain snu do kraju realności i jest mniej czerwono, a bardziej deszczowo, parasole idą w górę, ktoś się zasłania kapturem, pod empikiem chłopaki dzwonią do spóźnionych dziewcząt, w mojej ulubionej knajpie już dawno pogasły świeczki, idzie powoli świt. Czy ode mnie zależy jak żywy będzie? Czy może to świt sam o sobie zdecyduje. Tak, od najmłodszych lat kochałem poezję nic o niej nie wiedząc. Teraz wiem niewiele więcej i próbuję wrócić do dawnego poety, bo jak długo można tkwić w tej samej pozycji patrząc w zamazane odbicie. Dlatego, że zamazane, dlatego kulawe, dlatego ledwo żyje. Idzie dziad parkowy z ogryzkiem w ręce, a mnie się skryć pod koc i śnić.
  2. Panie kyo, nic nie obetnę, dla Pana to są straszności, ale to Pana zdanie, którego ja jako autor nie podzielam i nie poważam na dodatek i tekstu nie zmienię, co najwyżej napiszę nowy, który będzie albo lepszy albo gorszy.
  3. Jak Pan Panie Messalin odnalazł tutaj Tolkiena to Panu gratuluję nadinterpetacji, a co do fotonów, to obawiam się, że tutaj też Pan błądzi i nawet Max Planck Panu nie pomoże.
  4. stojąc na brzegu światła zdzieram zasłony firanki z okien będąc kropelką staję się kroplą i potężnieję mniej więcej aż do wyrwania snom oczu aż do przebudzenia we mgłach korytarze pamięci prowadzą zawsze w tunele czystych świateł i jesteś znowu na tym samym krześle pomiędzy drzewami a bielą twojej przestrzeni pętają się skrawki obłędu zanurzam palce w twoich sukienkach oczach mydłem myję ramiona co prawda zmyć brud z przeźroczystej powłoki nie jest łatwo o wiele trudniej usiąść z fajką w zębach w parku liczyć wróble na nic nie liczyć niszczyć wymierz karę a stanę się podobny tobie ze światła jak zakurzony smyczek
  5. Panie Messalin: pomyślę jak będę miał ochotę, a kaznodziejstwa w ogóle nie zauważam, niech Pan wskaże konkretne miejsca
  6. mam w plecaku wiatry zrobione z dymu trzy butelki po wodzie mineralnej bez wody nie da się żyć ty jesteś wodą i krwią przebij mój bok a jasno ulotnię się po tamtej ciemnej stronie są tylko strachy na wróble przerażają machają kapeluszami wróble są małymi żołnierzami kiwają na mnie w małej dziupelce czasem lepiej siedzieć niż na tronie w wielkim zamku miałem wybudować dwór z kolumienkami i z gankiem a na razie mieszam chochlą w rondlu z zupą sam na krawędzi w popiołach tak moja droga krótkie są żywoty papierosów jeszcze krótsze niż żywoty świętych pańskich bo święcie wierzyłem w swoje powołanie ciebie wybrałem w końcu nie miałem innej drogi poza badaniem skomleń sercowych o świcie na cmentarzu wymownie leżą wiązanki dojrzewają psy do pilnowania przypadkowych meneli zapatrzonych w horyzont laski im pomagają kalectwo nie daje się okiełznać prostym sztychem na papierze nie zmartwychwstaniesz dzisiaj poczekam do jutra na razie trwa wycieczka wytrwale śpię wytrwale wspominam nasze wszystkie rozmowy na ulicach pokrytych śniegiem papierosowych pustyniach wtedy zacząłem palić przez ciebie dla ciebie pisałem wiele marnych dymnych wierszy słuchałem kipienia czajnika brodziłem w zachwytach często marzyłem jeszcze częściej nie byłem wierny nie odmówiłem zadanej mi pokuty wolałem się wspinać inaczej od gór piękniejsze są tylko góry mgła na szczycie spada na moją czapkę toczy się kamień coraz bardziej chce mi się pić im dalej jesteś im niżej w dolinie tym więcej piję tym bardziej jestem rozmarzony szyby w dziupelce są przekrwione jak twoje oczy weź ode mnie całe zło zamieszaj przyjdź w innej postaci w innej sukience w innej twarzy zrób co należy i mnie polub
  7. Panie Nagietka pan masz chyba problem z ksobnym odbieraniem świata. Bo ja Pana nie lżę. Jeśli kogoś lżę to pewną sytuację, której nie lubię. A co do wulgaryzmów, to tutaj miałem akurat do nich prawo ( jak na moją intuicję ), ponieważ chciałem podkreślić pewną wyrazistość okoliczności nieprzychylnych. Osobiście też nie lubię wulgaryzmów, ale czasem trzeba mocniej przywalić, aby zrobiło się jaśniej. Jeśli tekst nie szokuje to tym lepiej, bo ja nie mam aspiracji do bycia skandalistą, z natury jestem cichy i spokojny i hałasu nie popieram.
  8. Panie Nagietka pan naprawdę niewiele może wiedzieć o autorze skoro pan nie przeczytał nawet całego tekstu. A czy lepiej? Podobnie do stanu przed napisaniem, a nawet jeśli byłoby lepiej to co?
  9. byłem na kacu gdy przyszedł do mnie pijany Chrystus schizofrenii zajrzałem w siebie i zrobiło mi się niedobrze ( w takich chwilach najlepiej patrzyć w lustro ) popatrzyłem w lustro a Pan mój stał za mną i nawet gdybym szedł ciemną doliną Pan mnie nie opuści kij mam w ręce i namiot nad wodą czeka na mnie by chronić przed gradem mordobicia lecz do tej pory nie wiem czemu te chłopaki spuściły mi wpierdol może nie byłem swój ( choć znałem swe odbicie ) może Pan mój mnie opuścił a może chciał bym poczuł ból i docenił deszcz który zmoczył mnie oczyścił dał nadzieję na jeszcze lepszą przyszłość bez lęków bez cierpienia zawsze gdy myślę o Panu myślę o tych skurwysynach którzy spuścili mi manto myślę o imprezach w których nie zdołałem uczestniczyć bo byłem zajęty Panem myślę o zgrabnym tyłku mej zmarłej miłości myślę o wodzie i krwi więc one wypływają z boku mego Pana ale jakby na niby tak jak na niby są anioły i diabły w przebraniu drecholi tak jak na niby jest ten drugi gość we mnie który się wydziera tak jak na niby jest lodowata cisza w środku szalonego świata a mój Pan podał mi kubek z kefirem ( dobry na kaca ) kazał pomodlić się nad grobem ukochanej spleść ręce i oddychać kazał napisać czemu jest mi źle i zabronił alkoholu wyszorował mnie gąbką i mydłem zaprowadził pod prysznic zabronił myśleć o kolejnym potopie i watę przyłożył do ranki po goleniu
  10. no, pomysł ciekawy, wiersz na swój sposób mnie zauroczył
  11. Michał_Bębenek

    jesień

    ale po co ten szyk przestawny? stylizacja na dzieło? nie przekonuje mnie
  12. zamieniam pusty czas w pełny idę lekko potrząsam się strącam gdy trzeba popiół ale nie bardzo tak by nie urazić najczulszych miejsc chodnika? tak bo materia to pierze można być na nią uczulonym lub spać w jej ciepłych puchach a zatem strącam pierze i popiół na chodnik kury będą dziobały białe miejsca
  13. abbozzo to szkicowy zarys dzieła sztuki:) sprawdziłem w googlach:)
  14. nie ma smrodu na świecie są tylko szaleńcy w białych pidżamach czytają książki pod prysznicem opłukują zło czyszczą szatana palą papierosy w palarni czyli w czarnym czyśćcu z kratami rozmawiają na trudne tematy niemożliwe do ogarnięcia przez chłodny rozum pana w białym kitlu chcieliby zamienić się miejscami z bogiem ojcem a to doprawdy obrzydliwy staruch i naprawdę bardzo śmierdzący po co mu był krzyż na piersi i mocna kawa zamiast kefiru po co mu był hałas którego nie słyszał łoskot łóżek i jęki cierpień albo wzniosły psalm radości do Boga można zbliżyć się przez okruszynki zimy ogryzki z jabłek poza ufnością nie ma innej drogi choć kamienie są ostre i parzą stopy tam na wydmie pełzają lotne piaski staczasz się i turlasz ale w korytarzu szpitalnym ciszę słychać lepiej i głośniej albowiem odbiorniki radiowe są nastawione na różańce łeb idzie pod prysznic lej się wodo na moje plecy i kark coraz bliżej jest bóg i Bóg można skurwieć całkiem póki nie uwierzy się w Dekalog nie zabijaj pierz majtki przestań śmierdzieć chłopie w końcu nadchodzi wróżka tak wywija różdżką że zamienia swoje siki w święty strumień pan będzie tak dobry i poprowadzi mnie do tego cudownego bajora pan mi poda dłoń języka pan mi pomoże się zanurzyć pan usłyszy co mam do powiedzenia na temat teofanii paruzji i mistyki codzienności zanim włożę swe majty do pralki jeszcze zdążę się z panem przywitać
  15. w grudniowym wirze okamgnień wśród ciemnej pustyni zimowego wiatru w łachmanach przymierzonych zbyt szybko trzymając ręce w podartych kieszeniach szedłem trzymając gorące twarde jabłka pomiędzy przestrzenią a mną nie była łatwych znaków które mogłyby odczytać wyrocznie lub wróżki ze szpitali psychiatrycznych była jasna perłowa zima wydymająca usta w niemym uśmiechu dzikie szklane oczy przechodniów trącały znojem dawno odgadnionych krain, niemytej pościeli, wybielonych tajemnic na korytarzu zastygały lampy tliły się niedopałki do płatków śniegu uśmiechały się duże dzieci z poranionym pejzażem wewnętrznym z którego nic nie dało się uratować prócz gorliwie odmawianych koronek do Miłosierdzia Bożego dopóki okręt nagłych świtów nie porwał ich z powrotem w pościel zimową którą starannie układały fale białych słońc byłem ostatnim który dotarł na obiecane miejsce między łóżkiem wiecznej rozkoszy a krzesłem dozgonnej udręki zawieszony choć jasne strumienie ciszy podpowiadały inną historię z czerwonym niebem w tle na miękkim piasku gdzieś nad morzem śmiertelni palą ostatnie papierosy ze swych ostatnich paczek w oddali słychać porykiwania kutrów jęki mew
  16. jemy zupę mleczną karmimy się szajsem godzin lubią nas pielęgniarki pokazują nam języki śmierć ognia jest w nas śmierć paznokci jest inna wydajemy się sobie jakby nadęci jakby spuchnięci idiociejemy sobie wraz póki nas nie wyproszą na amen ślini się masełko witaminki pełzają między wskazówkami mam niebieską pidżamę anioła ten w czerwieni jest ohydny maczał palce w piekłach nie wierzy w Boga kochane małe białe pieski liżą oceany sal idziemy trzymamy się za ręce na trąbkach grają debile oznajmiam czerń między palcami lata w oknach jasność wpadają promienie smarują brody lepkim miodem myjemy ręce sikamy szczerzymy zęby do luster to suche komendy kaprali w białych fartuchach nas wabią mamy swoją zakąskę albo żyletkę na wszelki wypadek niedługo bóg obrazów wypuści nas z rąk pianka do golenia została na stole pszczoła ją gryzie zaprzęgnij światło do konia serca i w drogę chłopie czeka na ciebie żwir piasek opasłe pijusy brudne szlaki łby niezdolne do myśli gruszki w chorych sadach pod poduszką zegarek idzie chłop w kaftanie cicho wyjesz
  17. ostatecznie myślę: sprawia wrażenie mistrzostwa, mistrzostwem nie jest
  18. moim skromnym sięganie prawą ręką do lewego ucha i nadmierne komplikowanie frazy dla poezji dobre nie jest, niech Pani napisze to samo tylko innymi słowami, zobaczymy czy treść się obroni. A z uwag szczegółowych, szyk przestawny sprawia wrażenie puchnięcia, dęte to się robi. Język jest ok i broni się sam.
  19. są połamane butelki jest połamana przestrzeń za murem pijany obłok ma czkawkę i tańczy w gnieździe ptaków ze zwichniętymi skrzydełkami połamane są żebra słońca czerwona chmura ułożyła się w moich palcach obolałych bo obroniłem ten cholerny strzał Czyża mego wielkiego kumpla piłka zamieniła się w lepkie wspomnienie minionych czasów kiedy jeszcze nie było na świecie dzieci z wydrążonymi duszyczkami usteczkami siorbiącymi chciwie gasnący pejzaż lata i niedzielnych pościeli zimnych od nadchodzących jesieni liście palą się na skutek wyroku ciemnych bogów specjalistów od zamieniania tego co jest w niebyłe i oniemiałem z zachwytu na myśl o kolejnych świtach toczących lepkie boje z ołowianą powieką boga snu obolałego od przypominania dzieciom o tym co jest marzeniem a co spadaniem w nicość dzieciństwa które przyszło nagle pod ostrą czerwienią kapturka i gryzącą czernią wilka oklepane bajki śnij się lato nadchodzi jesień brązowych kotów kociokwików o piątej nad ranem lecz pamiętaj mój mały uczniu z żebrami na wierzchu aby uczyć się snów i jesieni snów należy zażyć tabletkę od bólu głowy by twej głowy nie rozsadziło światło wszechmogącej wolności babiego lata idziesz z babcią pomalutku połamany na wzór i podobieństwo porannego malunku
  20. Grubas był ohydny i tłusty. Mama nie mogła mu kupić spodni na jego niebywałą miarę; spodnie dla grubasa zawsze były szyte na zamówienie. Miał dwanaście lat, a od swych rówieśników różnił się przede wszystkim tuszą. Oprócz tuszy grubas posiadał wrażliwość, która mieściła się w gdzieś w okolicach przeciętnej. Nie pochłaniał wielkiej ilości książek, choć nie czytał ich też mało. Przeważnie były to komiksy, które pożerał namiętnie i niezbyt skomplikowane opowiadania przygodowe. Lubił też grać na komputerze ( najczęściej w wyścigi samochodowe ) i słuchać przy tym swego ulubionego kawałka Tiny Tuner „You are simply the best”. Wyobrażał sobie przy tym jak w szkole zdobywa wspaniałe stopnie z odpowiedzi ustnej, jak jest podziwiany przez swoje koleżanki i kolegów, jak na zajęciach z wuefu wyprzedza wszystkich biegnąc niepowstrzymanie z piłką przy nodze, do samej bramki i strzela bezbłędnego gola w samo okienko. Dziwne ciepło występowało wtedy mu na twarz, płonął od wewnętrznych ogni, fale gorąca przepływały przez niego budując w jego duszy wulkan. Gdy auta na ekranie komputera nikły w oddali za wyprzedzającym je samochodem grubasa i gdy kolejne obrazy następowały po sobie w zwolnionym tempie, grubas doznawał wewnętrznego spazmu i jego wewnętrzny wulkan przykrywały fale nagłego i niespodziewanego potopu. Po policzku grubasa zaczęły ściekać łzy. Grubas przebywał w odległej krainie marzenia, do której zło nie miało dostępu. Wstawał wtedy od komputera i rozmarzony kładł się na swej kanapie, aby śnić dalej, aby dalej marzyć. Był najlepszy, pani od historii chwaliła go za jego nieprzeciętną pamięć, pani od matematyki wznosiła pod niebo jego nieprzeciętne zdolności do rozwiązywania zadań, pani od biologii była pełna podziwu dla jego przyrodniczych pasji ( grubas był namiętnym hodowcą ślimaków i równie gorliwym kolekcjonerem kamieni znad morza, nad które jeździł z rodzicami na wakacje ), pani od polskiego natomiast milczała i uśmiechała się przy tym tajemniczo, ale i z lekkim zakłopotaniem, grubas bowiem nienawidził pisać wypracowań, pani od angielskiego wręczała mu dyplom za zwycięstwo w kolejnej olimpiadzie. I tylko wąsaty, potężny i barczysty pan od wuefu patrzył srodze na grubasa wypowiadając przy tym znamienną naganę: musisz zażywać więcej ruchu Benjaminie, musisz lepiej orientować się w ćwiczeniach, które razem wykonujemy. Ile razy Benek, jak pieszczotliwie nazywali go rodzice psuł ćwiczenie, tego nawet pan od wuefu nie zdoła policzyć, gimnastyka bowiem, powtarzał filozoficznie pan Wilczur, wuefista, to nie lekcja polskiego ani matematyki, tu trzeba większej koncentracji, tu trzeba myśleć, sportowiec w 99% pracuje umysłem, w 1% pracuje ciałem. Benek nie przeczuwał jeszcze wagi tych słów i brał je dosłownie nie domyślając się w nich wspaniałej, wnikliwej metafory ćwiczeń fizycznych i zdezorientowany pytał swoich rodziców dlaczego Albert Einstein nie został największym sportowcem na świecie, skoro sporowiec to przede wszystkim myśliciel. Rodzice Benka bezradnie spoglądali na swego syna nie do końca orientując się w meandrach sytuacji szkolnych i zapraszali pogodnie Benka na dokładkę deseru. W domu Benka panowała jasność, światło wpadało do pokoi nawet w czasie najbardziej mrocznej zimy, pokoje były jasne i ciepłe, pokój grubasa emanował spokojem dziecka, które nie ma żadnych kłopotów poza jednym: swoją rzucającą się w oczy tuszą, ale o tym grubas nie myślał prawie wcale, nie przejmował się złośliwymi docinkami kolegów, brnął przez otaczającą go jasność jak dziecko Boga, jak wybraniec który przy pomocy jednego skinienia ma przy sobie cały talerz przysmaków i najmilszych fantazji. W szkole grubas nie miał większych kłopotów, uczył się dobrze, ale nie bardzo dobrze. Kolegów grubas nie miał w ogóle, był samowystarczalny, łagodne światło marzenia koiło hipotetyczny ból samotności, który do duszy grubasa nie miał wszak wstępu. Grubas zbudował szczelnie ogrodzone terytorium dla obrony przed smutkami nie wiedząc o tym wcale, był szczęśliwy nad czym też się zbytnio nie zastanawiał, szczęśliwy przecież nie wie o tym, że jest szczęśliwy. I być może gładka tafla wód jeziora podmywającego słoneczną plażę gdzieś w okolicach Darłowa, do którego rodzina grubasa udawała się w każde lato, trwałaby w swej niezmienionej postaci po czas wieczny, gdyby w życie grubasa nie wdarł się mrok. II Lekcje skończyły się jak zwykle w okolicach trzeciej. Grubas w drodze do domu pałaszował paczkę draży, którą uprzednio kupił w szkolnym sklepiku. Myślał jak zwykle o pysznym obiedzie, który czekał na niego w domu. Zupa, potem drugie danie, potem deser, a potem dokładka deseru, a potem ewentualnie druga dokładka za dobry stopień, który przyniósł ze szkoły. Tego dnia jednak nie zastał rodziców w domu. Nie było też babci, która podawała mu obiad pod nieobecność rodziców. Zaniepokojony nerwowo przeszukiwał pokoje w nadziei, że znajdzie mamę i jego lęk zostanie uśmierzony. Gdy już upewnił się, że naprawdę nikogo nie ma w domu, postanowił czekać. Umilał sobie czas pałaszując resztki draży, które przywlókł ze sobą do szkoły. Myślał niespokojnie, nie tak jak dotychczas, gdy myśl krążyła po spokojnych torach oświetlonych ciepłym światłem babiego lata. Jego myśl rwała się i tonęła gdzieś między chaotycznymi regałami w spichlerzu jesieni, poszarpana i zbutwiała jak zmoczone deszczem liście. Grubas czekał. Martwił się tak, jak martwi się dwunastolatek. A może moi rodzice zginęli w wypadku, a może ich zabił krwawy morderca, a może moja babcia upadła na drodze w parku i już nie wstała, a może… Nagle dzwonek zadzwonił do drzwi. Grubas pełen nadziei opuścił krzesło w kuchni i poszedł otworzyć. To był sąsiad, pan Kalosz Przywitał się rozpromieniony z Beniaminkiem i oznajmił w serdecznym uśmiechu, że rodzice musieli dłużej zostać w pracy i że babcia jest u sąsiada, ponieważ rozmawia z panią Kaloszową i że on, pan Kalosz chce mu o tym powiedzieć i że babcia zaraz przyjdzie i ugotuje mu obiad i żeby się nie martwił i jak chce, niech przyjdzie do niego i poogląda telewizję. Grubas przystał na to z ochotą, uwielbiał bowiem oglądać telewizję i mógł to robić całymi dniami i nocami, gdyby nie rodzice, którzy spali w tym pokoju, w którym był telewizor. Migawki z telewizji, bez względu na to jak silną przemocy czy erotyzmu zawierały, przepływały przez wyobraźnię grubasa niczym łagodne fale morza i nie zostawiały tam żadnego osadu poza pragnieniem by raz jeszcze popatrzeć na przesuwające się obrazy. Poszedł zatem do mieszkania pana Kalosza uśmiechnięty i wyleczony ze swoich smutków. Nie wiedział jednak o podstępie pana Kalosza, który celowo zwabił grubasa do swego przybytku. Pan Kalosz był uważnym obserwatorem rzeczywistości i doskonale znał nieskomplikowaną, egocentryczną psychikę grubasa, wiedział więcej niż rodzice grubasa, którzy mogli się jedynie domyślać tego, czego pan Kalosz był świadom w zupełności. Pan Kalosz wiedział bowiem, że grubas nie ma kolegów. Wiedział, ponieważ w domu grubasa nie było nigdy żadnego kolegi. Dlatego pan Kalosz postanowił to zmienić, postanowił uratować grubasa przed nim samym. Do domu pana Kalosza zawitał jego wnuk, Sebastian, młodzieniec nieśmiały i zamknięty w sobie, który podobnie jak grubas nie posiadał przyjaciół, lecz w sposób odmienny niż grubas swoją samotność przeżywał. Sebastian w swej samotności niebywale cierpiał, choć okazanie tego graniczyło z najwyższym poniżeniem, na które jego szlachetna duma samotnego rycerza nie mogła mu pozwolić. Sebastian chciał mieć kolegów, a jednocześnie mieć ich nie mógł, gardził bowiem ich błazeńskimi rozrywkami, ponieważ wydawały mu się one niebywale błahe w porównaniu z ogromem rzeczy ważnych, którym on, Sebastian, poczuwał się zobowiązany dać świadectwo. Sebastian był młodocianym geniuszem, cudownym dzieckiem, którego szczególnie hołubiły panie w szkole w nagrodę za jego ponadprzeciętne zdolności. Nie było przedmiotu, w którym Sebastian by nie celował. Szczególnie upodobał sobie język polski i literaturę piękną, którą pochłaniał w sposób niebywale łatwy i niewymuszony. Pisał wypracowania zdumiewająco dojrzałe na swój wiek, o smoku, który zjada własny ogon, o pasterce zaklętej w żabę, o nieuniknionej śmierci niewiernego pasterza, o złej żonie, która musi ponieść karę. Nieobce Sebastianowi były również dziedziny ścisłe, w szczególności matematyka, w której również celował wyrażając o niej sąd, że jest czysta jak górski strumień, po kąpieli w którym człowiek odzyskuje jasność umysłu i sądów. Sebastian był młodym artystą, a może należałoby powiedzieć, że jego geniusz skazał go na piastowanie tej kłopotliwej godności, kłopotliwej zwłaszcza w tak wczesnym wieku. Koledzy omijali Sebastiana bardziej ze strachu niż z niechęci, ponieważ nie był przedmiotem powszechnej wzgardy jako największy kujon. Od tego mało zaszczytnego tytułu ratowały go świetne umiejętności sportowe: Sebastian był szczupły, wysportowany, wygimnastykowany i grał piłkę jak mało kto; piłka nożna w jego wykonaniu nosiła ze sobą cechy wykwintnej szlachetności, Sebastian nawet w footballu był arystokratą, jego podania były miękkie i celne, a strzały przeważnie technicznie, przewidujące reakcję bramkarza. Można przypuszczać, że gdyby Sebastian uczęszczał na wuef do pana Wilczura, byłby wzorem i grubas nie musiałby się już pytać rodziców co to znaczy sportowiec myśliciel. Koledzy z klasy nie chcieli z Sebastianem utrzymywać bliższych kontaktów ze strachu przed jego doskonałością, która w sposób niezamierzenie złośliwy odkrywała ich własne ułomności. Właściwie każdy dwunastolatek, który zetknął się z Sebastianem, lub przebywał z nim czas dłuższy, powracał do siebie ze wzmożonym niepokojem, że nie jest najlepszy, jego raczkująca męska duma doznawała niebywałego uszczerbku w zetknięciu z osobowością zdecydowanie przewyższającą powszechne wyobrażenia o chłopcu wkraczającym w dojrzałość. Cała trudność pozycji Sebastiana w klasie polegała na tym, że nie był urodzonym przywódcą, choć jego cechy zdecydowanie wskazywały na tego rodzaju rolę. Sebastian niestety brzydził się wszelkiego rodzaju władzą, gardził młodocianymi przywódcami i rywalizacją między grupami rówieśniczymi, w jego pojęciu wszelka władza prowadziła do deprawacji i spaczenia charakteru a on, jako artysta przed spaczeniem charakteru bronił się wściekle ze wszystkich ze sił. Nikt jeszcze nie zmógł Sebastaniowej nieprzystępności, nikt jeszcze nie przejrzał jego wewnętrznego cierpienia, nikt dotąd nie przeniknął jego upartego geniuszu poza jednym śmiertelnikiem. Poza panem Kaloszem. III Grubas nie mógł doczekać się chwili, kiedy zobaczy babcię. Doskwierał mu bowiem brak znajomej twarzy. Codziennie, po przyjściu do domu, znajoma twarz podawała mu obiad i uśmiechała się do niego pogodnie, światło kładło się na talerz z zupą, na twarz grubasa i w końcu rozświetlało kuchnię nie pozostawiając bez ingerencji miękkiej jak drożdżowe ciasto duszy grubasa. Wlewało się do niej światło kuchenne i po skończonym obiedzie pozostawało tam aż do nadejścia wieczoru, gdy po odrobieniu lekcji, grubas siadał do komputera i grał w wyścigi samochodowe słuchając przy tym swego ulubionego kawałka Tiny Tuner, rozpędzając się na szosie do pierwszej łzy. Dlatego tym raźniej dreptał po schodach do mieszkania Pana Kalosza. Na korytarzu zabrzęczał dzwonek. Drzwi otworzył Sebastian. Grubas przemknął obok niego obojętnie kierując się ku pokojowi gościnnemu, skąd dobiegał babciny głos zmieszany z głosem pani Kaloszowej. Grubas promieniał, kiedy zobaczył swoją babcię, a babcia uśmiechnęła się do niego w sposób właściwy tylko kochającym babciom i powiedziała, żeby Beniaminek się nie niecierpliwił, że ona zaraz przyjdzie przyszykować mu obiad. W tym samym czasie, w mądrej głowie Sebastiana i nadwrażliwej duszy zaczynały kłębić się ciemne chmury rozpaczy. Oto kolejny chłopak, który ma mnie za nic, oto kolejny dowód na to, jak jestem odpychający, myślał zagryzając mocno szczękę w bolesnym milczeniu. By ochłonąć, podszedł do okna i począł wypatrywać iskierki pocieszenia, która być może spłynie z maleńkiego ogródka pana Kalosza. Pośród begonii, tulipanów, róż i fiołków pojawił się mały biały duszek, który zdawał się szeptać Sebastianowi: nie przejmuj się, przecież nie ty jeden cierpisz, jest wielu Don Kichotów, którzy polegli samotnie w walce o lepsze jutro świata budując jednocześnie samotną celę dla własnych dusz. Sebastianowi łezka poczęła ściekać po policzku, melancholijna łezka początkującego poety, który szukał w świecie przede wszystkim harmonii, zrozumienia i akceptacji dla własnej, wyniosłej postawy. Sebastian nie chciał być wyniosły i szlachetny, posągowy i genialny, on taki był po prostu, natury nie da się zmienić nie popadając w sztuczność. - Nie płacz Sebastianku, czego ci się przykrzy, nie płacz, wszystko będzie dobrze, zobaczysz, mówił pan Kalosz podszedłszy do okna i objąwszy swego wnuka, którego porwały czarne erynie rozpaczy i przerażenia nad własną, nie do pozazdroszczenia konduitą opuszczonego dwunastolatka. - Nie płacz, przestań płakać, masz w sobie tyle siły i młodości, ja nie mogę zrozumieć tych twoich koleżanek, powinny szaleć za tobą, powinny się w tobie zakochiwać od razu bez pamięci, taki ułożony, wychowany chłopak, taki dobry, taki dobry… - No, krzyknął donośnym głosem pan Kalosz, mam pomysł chłopaki, Sebastianku otrzyj łzy, szepnął, Beniaminku chodź no tutaj, mam pomysł chłopaki, co powiecie na mecz piłki nożnej po obiedzie, chętnie wam pokibicuję, ale nie tylko ja, również i babcia Sebastiana i twoja babcia Beniaminku pewnie się skusi, by wam pokibicować. Grubasowi pomysł pana Kalosza specjalnie nie przypadł do gustu, nie był jednak na tyle odważny, by sprzeciwić się władczemu głosowi swego sąsiada. Grubas był dobry na bramce, ponieważ jego ciało zajmowało przeważnie dwie trzecie bramki i piłka z trudem prześlizgiwała się pomiędzy zwałami ciała grubasa. Oprócz tego grubasowi sprawiało przyjemność zatrzymywanie rozpędzonej piłki, lubił odbijać ją swymi tłustymi dłońmi, lubił kiedy plaśnięcie o rękę oznaczało nieudany strzał zawodnika przeciwnej drużyny. Dlatego plus minus grubas na propozycję pana Kalosza przystał, ale bez entuzjazmu, gdzieś w głębi błyszczało jednak przeczucie dobrej zabawy. Babcia grubasa dopiła kawę, odłożyła łyżeczkę na spodek, pożegnała się serdecznie z panią Kaloszową i uśmiechnięta jak zawsze wzięła za rękę Beniaminka prowadząc go w kierunku schodów. Obiad grubas miał pyszny. Na zupę był kapuśniak, na drugie były sznycle ze specjalnym puree, do tego surówka ze świeżej kapusty, a na deser potrójna porcja lodów i dwie kremówki z bitą śmietaną. Grubas zjadł to szybko i poczuł się niezwykle zmęczony. Powiedział babci, że idzie spać i żeby obudziła go, gdy przyjdą rodzice, o nieco kłopotliwej propozycji pana Kalosza grubas zdążył oczywiście zapomnieć. Położył się w swoim jasnym pokoju, na łóżku, nad którym wisiały plakaty z samochodami i niezwykłymi żołnierzami ze specjalnej serii komandosów. Przyśniły mu się wielkie niebieskie oczy, które w pokoju pełnym światła patrzyły się na niego uważnie, potem odsłoniła się cała twarz; była to twarz pięknej blondynki, jej włosy zakryły grubasa, włosy były olbrzymie, długie jak pasy ruchu w grze komputerowej, grubas gubił się w gąszczu tych włosów i wciąż wpatrywał się w niebieskie oczy pięknej blondynki, które zdawały się go pożerać. „Zostaw mnie. Zostaw mnie” krzyczał grubas we śnie, blondynka była jednak bezwzględna, włosy oplatały brzuch grubasa jak zimne paski do spodni, spinały go klamrami, grubas nie był w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu i tylko te niebieskie oczy, wielkie oczy pięknej blondynki tkwiły nieruchomo i smutno wpatrując się w nalaną, tłustą twarz z podwójnym podbródkiem. „Beniaminku, Beniaminku”, zaczęły w pewnej chwili szeptać oczy, „Beniaminku zbudź się”. Grubas poczuł szarpnięcie i wielka czarna studnia zniknęła w jednym momencie wraz z demoniczną blondynką, grubas zobaczył pochylającą się nad nim babcię. - O jak dobrze, że jesteś babciu, miałem straszny sen Babcia pogłaskała po głowie swojego jedynego wnuczka, uśmiechnęła się jak zwykle w sposób właściwy tylko kochającym babciom i powiedziała, że to tylko sen, że sny nigdy się nie sprawdzają i że pan Kalosz przyszedł ze swoim wnuczkiem Sebastiankiem i z piłką. - Pora wstawać Beniaminku, odrobina ruchu zapewne ci nie zaszkodzi. Ubierz buty, krótkie spodnie i podkoszulek. Spakuję ci bułki do torby i wodę mineralną, bo na pewno będzie ci się chciało pić po skończonym meczu. IV Boisko było trawiaste, oddalone jakieś pięćdziesiąt metrów od domu grubasa. Jedna bramka była zajęta przez dojrzałych już piłkarzy w wieku licealnym, druga natomiast była wolna i na niej pan Kalosz postanowił rozegrać obiecany mecz. Grubas bez wahania stanął na bramce, która była jednak o wiele większa od niego, założył rękawice, które kiedyś kupił mu tata, poprawił czapkę i z wyczekującą miną czekał pierwszego strzału. Pierwszy strzał oddał pan Kalosz. Był to strzał lekki, w sam raz do obrony i obliczony na możliwości bramkarskie grubasa, które, jak słusznie przeczuwał pan Kalosz były niewielkie. Grubas nie miał większych trudności z obronieniem tego strzału, pewny siebie odbił piłkę rękami, która powędrowała za bramkę, ponad poprzeczką. - No to mamy róg, zażartował pan Kalosz Grubas wykopał piłkę dosyć silnie, powędrowała w stronę Sebastiana, choć grubas chciał podać panu Kaloszowi. Sebastian bezbłędnie przyjął niezamierzone podanie, ustawił piłkę na linii rzutu wolnego i oddał precyzyjny, podkręcony strzał celując w samo okienko. Piłka zakołysała się w powietrzu, grubas był pewien, że ją chwyci, uważnie bowiem śledził tor jej lotu, miał już ją prawie w garści i już gotów był zbić ją rękami, gdy nagle piłka zmieniła trajektorię lotu i poleciała w kierunku nieoczekiwanym dla grubasa, nie w środek bramki, lecz w jej górny lewy róg. Grubas rzucił się w ostatniej chwili w lewy róg, lecz było już za późno, piłka miękko wylądowała w siatce, a grubas wylądował z ciężkim plaśnięciem na trawie barwiąc przy tym spodenki i podkoszulek na zielono. Ta robinsonada grubasa sprawiła miłą niespodziankę panu Kaloszowi, zastanowiła Sebastiana, a nade wszystko zaskoczyła samego grubasa, który nie przeczuwał takiego potencjału bramkarskiego w sobie. Grubas wstał i otrzepał się; niewiele to jednak dało, ponieważ plamy z zieleni trudno usunąć. Zmierzył Sebastiana wzrokiem, o który trudno posądzić osobę taką jak grubas. Grubas nie był zawistny, nie zazdrościł, choć unosił się pychą i szukał poklasku, sukcesy zdolniejszych od siebie traktował obojętnie, żył w swojej hermetycznej krainie marzeń, do której nikt poza grubasem nie miał dostępu, zbudował mur między sobą, a resztą kolegów i żadne zagrożenie muru nie mogło przemóc. Ta bramka jednak spowodowała, że w murze, który zbudował grubas coś drgnęło, mur zachwiał się pod uderzeniem piłki kopniętej przez Sebastiana. Grubas obdarzył Sebastiana czymś w rodzaju podziwu o ile podziw dla kogoś innego niż grubas był w ogóle możliwy dla grubasa. Sebastian wzbudził w grubasie ciekawość, Sebastian grubasa zaintrygował. Zaintrygował go najpierw jako fenomenalny strzelec, a później jako potencjalny towarzysz zabaw, którego wszak nigdy dotąd nie potrzebował. Po tej bramce coś zaczęło się w duszy grubasa zmieniać. Grubas począł dojrzewać do nowych wątków. Odkrył w sobie talent, o którym do tej pory nie wiedział: talent bramkarski. Nietrudno przewidzieć, że odkrycie to zaważyło na późniejszych wyborach grubasa. Odtąd zawsze będzie o sobie myślał jako doskonałym bramkarzu, odtąd jego umiejętności bramkarskie, które odkrył przed chwilą będą dla niego tarczą przed ewentualnymi niepowodzeniami w życiu, gdy ktoś odnosił sukcesy na polu, dajmy na to artystycznym, gdy jego kolega z ławki wygrywał nagle konkurs recytatorski, grubas z uśmiechem właściwym ludziom pewnym swej wartości myślał: „on dobrze recytuje, ale ja lepiej bronię od niego i przez to ja jestem górą, a nie on”. Kolejne strzały Pana Kalosza były równie łatwe do obrony, co pierwszy. Dlatego grubas bez problemu chwytał piłkę rękoma i wybijał ją potem silnie poza linię bramkową. Strzały Sebastiana stały się nieco mniej „doskonałe” i obliczone na możliwości fizyczne grubasa i na jego pozostawiające wiele do życzenia gibkość i szybkość. Sebastian jakby wyczuł przez skórę, że swymi strzałami grubasa niejako uwznioślił, napełnił go dumą, a że był w gruncie rzeczy dobrym chłopcem, nie przeszkadzało mu to, a nawet sprawiało radość z dobrego uczynku. Grali tak jeszcze około godziny, a potem zaczęło zmierzchać i cała trójka zgodnie postanowiła, że czas udać się do domu. Grubas nawet nie zdążył napocząć prowiantu, który podarowała mu babcia i pełen wewnętrznych ogni z powodu obronionych strzałów tym bardziej dziarskim krokiem zmierzał w stronę domu. Wiedział, że na stole czekają na niego smakołyki, wiedział, że mama na pewno już wróciła i postarała się o to, żeby Beniaminek nie był głodny po meczu i nabrał sił, wiedział, że czeka go jeszcze wieczorynka i jeden film o ulubionym Spidermanie, który z wypożyczalni przyniósł mu tato. Grubas nasiąkał wewnętrzną radością na myśl o czekających go rozkoszach, przeczuwał to co zawsze i to napawało go szczęściem, grubas pragnął jednej rzeczy: aby nic się nie zmieniało, aby rzeczywistość trwała w swej znajomej formie, aby nie było niespodzianek, aby przepływ wrażeń był stały i uporządkowany, grubas pragnął spokoju i harmonii, grubas pragnął światła. V W domu zastała go jasność, okna oddychała światłem, światło prześwitywało przez firanki i zasłony, było ciemno, ale sprzęty w mieszkaniu tonęły w spowijającym wszystko kokonie światła. To się chyba nazywa przeźroczystość, pomyślał z zadowoleniem grubas dumny ze swojej spostrzegawczości i tym bardziej szczęśliwy, że wszystko szło po jego myśli, tak jak chciał, jakby palce grubasa lepiły delikatną glinę rzeczywistości i nadawały jej kształty już dawniej znane i wcześniej wymyślone. - Chodź Beniaminku, zawołała go mama kolacja czeka, zjesz w kuchni czy wolisz pokój z telewizją? - Chciałbym pooglądać telewizję, powiedział bez większego wahania grubas Na tacy, którą niosła mu mama była pieczona pierś z indyka, surówka z białej kapusty, czerwony barszcz z dużą ilością pieprzu, już zamieszanego w zupie, dwa kawałki ciasta murzynek i bita śmietana, gdyby grubas miał ochotę podlać murzynka warstewką kremu. Akurat w telewizji leciał mecz piłki nożnej, a grubas od pewnego czasu bardzo lubił mecze, zwłaszcza, gdy sam grał w tym samym dniu w piłkę na wuefie i mniej lub bardziej udanie bronił strzały napastników. Zbliżała się przerwa, a grubas popijał powoli barszcz patrząc na zmagania zawodników przeciwnych drużyn. Obojętne mu było, która drużyna wygra, liczył się sam fakt szybowania piłki ponad głowami zawodników w upajającym świetle jupiterów, pośród hałasu rozwrzeszczanego tłumu, grubasa mecz wciągał poprzez swój żywioł, grubas uwielbiał wszelką akcję i działanie, sam był niebywale flegmatyczny, ale kochał ruch dookoła siebie. Przerwa na reklamy i pora na pieczoną pierś z indyka. Reklamy były nudne, czasem zdarzyła się ładna pani, która całowała jakiegoś wysokiego pana, ale poza tym wszystko trąciło tym samym, natrętnym refrenem, który uparcie i złośliwie nie chciał się zmienić. - Dobry wieczór państwu, powiedziała miła pani spiker, witamy w przerwie meczu, mamy nadzieję, że wzbudził w państwu wiele emocji, po meczu, mamy jeszcze na dzisiejszy wieczór wiele interesujących pozycji: o 21.20 „Ona i on” dramat anglojęzyczny… A więc jednak, pomyślał grubas, a więc jednak sen coś znaczył, sny bez przypadku nie wydarzają się w życiu, to ona, gorączkowo porządkował wrażenia, pałaszując równocześnie z coraz większą gorliwością pieczoną pierś z indyka. To ta spikerka ze snu, to ona mnie oplatała swymi włosami, to te same niebieskie, smutne oczy, które się we mnie długo wpatrywały, to włosy, które chciały mnie pożreć, to Sebastian strzelający gole w przebraniu starszej od siebie pani z długimi nogami, z elegancką sukienką ze skóry, to on chce mnie pożreć, wszyscy chcą mnie pożreć, którzy strzelają mi gole, wszyscy, którzy mi się śnią…. - Beniaminku – tata wrócił, chodź się przywitać, głos matki dobiegający z kuchni był jak nagły dźwięk dzwony przeszywający głos spikerki. - Dobrze, dobrze mamo, już idę Oderwanie się od oglądania telewizji było dla grubasa w tej sytuacji nie lada wyczynem, było jak wychodzenie z wciągających w głąb piasków, spikerka mamiła go swym wzrokiem zupełnie jak tamta demoniczna blondynka ze snu. I jej włosy jakby zaczynały rosnąć, stawały się coraz dłuższe, rosły równolegle do niepowstrzymanego dziennikarskiego słowotoku, który do nikąd nie prowadził, włosy zaczynały powoli się usamodzielniać, stawały się samodzielnymi pasemkami złotych węży, które pełzły w stronę siedzenia grubasa, włosy spikerki, która stała się demoniczną blondynką, lub demonicznej blondynki, która na chwilę przyjęła postać skromnej spikerki zaczęły żyć własnym życiem. Grubas stracił apetyt. Nie miał ochoty na deser, wrażenia dzisiejszego dnia skumulowały się w wybuchową papkę, która nie nastrajała do pozytywnych odczuć. Lada chwila coś może wybuchnąć, pomyślał, ale najpierw pójdę przywitać się z tatą. Tata grubasa miał własną firmę obuwniczą. Mama była pielęgniarką i dorabiała do tego, co regularnie zapewniał jej mąż. Rodzinie grubasa powodziło się nieźle i nie było powodu do narzekań. Zmęczony pan Edward Lumpe, bo tak miał na imię ojciec grubasa rozmawiał właśnie z żoną o nowych propozycjach swoich doradców dotyczących ulepszenia działalności firmy, gdy usłyszał głos swego ukochanego jedynaka: - Witaj tato! Jak dobrze, że przyszedłeś. Właśnie oglądałem mecz w telewizji, ale był nudny, więc szybko przyszedłem do ciebie. Pan Lumpe rozczochrał grubasowi jego bujną czuprynę, dał mu pieszczotliwego kuksańca w bok, a na koniec podniósł syna do góry na taką wysokość, na jaką pozwalały mu siły, ponieważ ciało grubasa mogło rywalizować z solidną sztangą na siłowni. - Jak się masz stary! Jak poszło w szkole? Słyszałem, że grałeś mecz z Panem Kaloszem i jego wnukiem. Pan Kalosz powiedział mi, że fantastycznie broniłeś. No niedługo, a będziemy cię z mamą oglądać w telewizji, kiedy będziesz grał w Lidze Mistrzów. Hahaha. Kocham cię stary, no przytul się do starego ojca. Tu nastąpiła seria wymiany czułości między ojcem, a synem, po czym Beniaminek zaczął ożywiony opowiadać o swoich przygodach całkiem zapomniawszy o demonicznej spikerce z telewizji. - Tak tato. Pan Kalosz strzelał prawie nie do obrony. Nie puściłem prawie żadnej bramki. No może poza jedną. Sebastian strzelał nawet nieźle, ale tylko jeden strzał mu wyszedł, a ja byłem o włos od obrony, broniłem jak Olivier Kahn tato, myślę, że powinieneś mnie zapisać do jakiegoś klubu dla bramkarzy, tam to bym dopiero wszystkim pokazał. - Hehe. Stary, osobnych klubów dla bramkarzy nie ma, ale do juniorów cię mogę zapisać, nieopodal jest klub piłkarski młodych szakali, wymarzony dla ciebie. No pomyślimy jeszcze o tym, a teraz idź umyj zęby, pooglądaj jeszcze trochę telewizji i do spania. Pamiętaj jutro musisz wstać do szkoły. - Tato, ale jutro piątek, mamy na 9.45. Piątek jest najwspanialszy, nie mogę się nigdy doczekać kiedy skończą się lekcje, żeby zdążyć na obiad do domu. A potem relaks. - Hehe. No dobra stary, to możesz jeszcze pograć chwilę na komputerze, ale pamiętaj, kiedy minie dziesiąta, przyjdzie pora na ciebie. Uśmiechnięty grubas z powrotem poszedł do pokoju z telewizją i w najlepsze spałaszował cały deser. Poprosił nawet mamę, o jeszcze jeden, maleńki kawałeczek. Potem poszedł do swojego pokoju i jak zwykle z walkmanem na uszach, z kasetą Tiny Turner w środku grał w wyścigi samochodowe i marzył jak wygrywa ligę mistrzów ze swoim klubem młodych szakali, a potem broni wszystkie bramki na mistrzostwach świata. Zasnął absolutnie pewien swojego szczęścia, a koszmar telewizyjny pękł jak balonik przekłuty ręką dobrego, niewidzialnego czarodzieja. Na drugi dzień w pokoju grubasa znów zagościło światło. VI Po skończonym meczu Sebastian czuł się wyśmienicie, choć był bardzo znużony. Przyszedł do domu odprowadzony przez Pana Kalosza, który został na kolacji w domu państwa Kaloszów i zagłębił się w lekturę codziennej prasy, z którą miał zwyczaj gruntownie zaznajamiać się każdego wieczora. Ojciec Sebastiana, pan Ludwik kupował najrozmaitsze gazety, bo sam był zagorzałym kolekcjonerem i czytelnikiem prasy różnorakiego autoramentu. A więc w wielkim koszu na gazety spoczywały obok szacownych tytułów prasy wielonakładowej, tak alternatywne przedsięwzięcia, jak na przykład „Drogi kosmitów”, „Niewidzialna ręka Boga”, czy „Karmazynowe szczęście”. Sebastian wziął najnowszy numer „Drogi kosmitów”, ponieważ był zmęczony i chciał dla siebie pewnej rozrywki, a ta gazeta zapewniała mu należytą strawę dla wyobraźni, której praca łagodziła znużenie przemęczonego ciała. Ułożył się wygodnie w łóżku, był w pidżamie i już po kąpieli, „co za rozkosz”, pomyślał, „co za rozkosz leżeć w czystej pościeli świeży i umyty po całym dniu”. Rozłożył niedbale gazetę i trafił na artykuł o demonicznej kosmitce, która przybyła na ziemię z planety Wenus i pożera małe dzieci we śnie. Nazywała się primabalerina, a przynajmniej taki pseudonim nadali jej naukowcy specjalizujący się w badaniach zjawisk paranormalnych. Primabalerina najczęściej wchodziła w postać spikerek z telewizji, które nieświadome, co się z nimi dzieje straszyły młodych chłopców potwornymi, wężowymi splotami swoich demonicznych, nieujarzmionych włosów. Ukazywała się też we śnie patrząc niebieskimi smutnymi oczami w swoją ofiarę, by ją później pożreć, stopniowo, powoli, ale skutecznie. Sebastian naśmiewał się przy tym do łez, był zbyt dorosły, aby wierzyć w takie brednie, jednak w pewnej chwili przeniknął przez jego ciało strumień nieokreślonego niepokoju, co dało się odczuć przyspieszoną pracą jelit i nagłym, niespodziewanym pierdnięciem ogałacającym wieczorną ciszę pokoju z jego dostojności. Śmiech Sebastiana przybrał na sile, „Boże, ale jestem głupi, ale jestem głupi, hahahaha”. „ Nie jest jednak do końca jasne jak primabalerina zjada swoje ofiary. Istnieją jednak hipotezy, że robi to w sposób powolny i wykańczający bezwzględnie swoje ofiary. Antidotum na bestialską kosmitkę jeszcze nie wynaleziono. Dotychczas odnotowano cztery ofiary, które mogły być efektem jej działalności. We wszystkich przypadkach stwierdzono zgon spowodowany wygłodzeniem organizmu, mimo, że ofiary przyjmowały posiłki regularnie. Ofiary przypominały szkielet, a na ich ciele znajdowano zawsze kosmyk blond włosów.” Sebastian doczytał do końca artykuł, ziewnął i z niepokojem popatrzył na pokój telewizyjny, gdzie pewnie siedział jego ojciec i oglądał wieczorne wiadomości. A może spikerka, która przepowiada teraz pogodę może i dopaść jego… Sebastian uśmiechnął się, ale uśmiech ten przypominał raczej grymas zaprawiony solidną dawką lęku. Postanowił, że pójdzie spać, a jutrzejszy dzień wynagrodzi mu straty dzisiejszego wieczora. Straty spowodowane lekturą tandetnego artykułu, który straszył małe dzieci, a duże jedynie bawił. VII Grubas odkrył w sobie nowe możliwości komunikacyjne. Kontakt z kolegami przestał sprawiać mu trudności, niewidzialna bariera pękła, grubas zaczął rozmawiać. Rozmawiał o wszystkim, o czym zwykli rozmawiać młodzi chłopcy w wieku szkolnym i wcale nie czuł skrępowania, jakie towarzyszyło mu do tej pory. Gadali o najładniejszej dziewczynie z klasy, Ali Jagódce i umiejscawiali ją w pikantnych kontekstach najrozmaitszych, erotycznych przygód, a grubas bawił się przy tym wyśmienicie, śmiał się, żartował i wpieprzał kolejne bułki z szynką lustrując przy tym od czasu do czasu kształtny tyłek Ali Jagódki. Na lekcjach zwykła mgła, która mu towarzyszyła zawsze, jakby pękła i grubas zaczął przysłuchiwać się co też nauczyciele mają do powiedzenia, a raz nawet zgłosił się i został pochwalony za celne pytanie. Sam nie wiedział co się z nim działo, ale to, co się działo było jakby oliwieniem zdartego mechanizmu, który zaczął odzyskiwać swą sprawność, grubas doświadczał przełomu, ale nie wiedział do końcu czym przełom ten został spowodowany. Dotychczas żył jedynie szczęśliwy marzeniem, teraz marzenie to nabierało kształtów realnych i to niesłychanie grubasa podniecało i ożywiało, ale jednocześnie wprawiało go w dziwny, nieco lękliwy stan obawy przed przyszłością, obawy przed tym, co się stanie, gdy realność do marzenia nie dorośnie. Na razie jednak bawił się świetnie. Na wuefie obronił wszystkie strzały i czuł, co zupełnie go zdziwiło, jakąś nieznajomemu dotychczas gibkość i sprężystość ciała, jakby był lżejszy… „Może dzięki wczorajszemu meczowi schudłem, może…” Nagle piłka zachybotała się w powietrzu, odbiła się od poprzeczki i wyleciała poza boisko. Ktoś musiał po nią iść. Wszyscy popatrzyli na Kubę-gibona, który słynął ze swojej małpiej zręczności i zdolności do wspięcia się na każde drzewo i każdy mur, ale w sposób nieoczekiwany dla wszystkich odezwał się grubas: - To może ja pójdę proszę pana. W końcu jestem bramkarzem. Te słowa były równie zaskakujące dla grubasa, co dla całej reszty. Nie wiedział, czemu powiedział to, co powiedział, jakaś niewidzialna ręka w głowie wystukała mu po prostu rytm sylab, a on podążył mimowolnie za tym rytmem, jak za śladami na jezdni, jak za warkoczem dziewczyny, „ jak za warkoczem dziewczyny”… „Ale czemu za warkoczem dziewczyny?” W tej chwili przypomniała mu się demoniczna spikerka z telewizji i jej włosy, które uwolnione zamieniały się w węże i były już tuż, tuż od miejsca, w którym siedział grubas, zbliżały się do niego, chciały go opleść, chciały go pożreć… Zbliżał się do muru z coraz większym niepokojem, jakby stanowił granicę, poza którym zaczynał się nowy, nieznany świat, jakby miał za chwilę przejść przez lustro dzielące świat żywych od świata zjaw, świat realnych bytów od świata złudzeń. „Idę w martwą krainę ułudy”, nie pamiętał z jakiego to wiersza, ale słowa te przemówiły do niego teraz bardzo silnie. Zaczął wspinać się po szorstkiej, czerwonej cegle, w której gdzieniegdzie obecne pęknięcia umożliwiały dogodne ustawienie stopy i odbicie się w górę, by złapać za kolejną wyrwę w murze. Mur nie był bardzo wysoki, miał niewiele ponad dwa metry, ale pokonanie go przez cielsko grubasa nie należało do łatwych zadań. Pomimo tego grubas radził sobie nadzwyczaj nieźle. Ani razu nie zawahał się, w którą dziurę między kamieniami włożyć nogę, ani razu nie poślizgnął się, ani razu ręka go nie zawiodła. Czuł się zwinny, nadspodziewanie zwinny, nie bał się niczego i jakaś trudna do określenia siła parła nim naprzód, na drugą stronę muru. W końcu wdrapał się, usiadł okrakiem na murze i powoli zaczął spuszczać się na dół przytrzymując się rękoma kamiennej poręczy. Lekko się puścił i wylądował miękko na trawie, po drugiej strony. Pierwszy raz był w tym miejscu i zaczął szczegółowo lustrować przestrzeń w poszukiwaniu piłki. Stare, porzucone opony, puszki po piwie, butelki po wódce, puste paczki papierosów, zardzewiały narzędzia, gdzieniegdzie zniszczone ubrania, a nawet porzucone, stare meble tworzyły krajobraz, który grubas doświadczał wchłaniając go całą siłą swej chłopięcej wyobraźni, a jednocześnie nieznajoma siła odpychała go od tego miejsca, kazała mu nie zapuszczać się w te rejony i szybko wracać do kolegów, na wuef. Coś jednak z drugiej strony, jakaś biała, gładka ręka zapraszała go w głąb dziewiczego terenu szepcząc i kusząc: „no chodź Beniaminku, nie skrzywdzimy cię, czekamy na ciebie, chodź do nas”. Dreszcz przeszedł mu po plecach, w jednej chwili przypomniał sobie samodzielne, wolne włosy ze snu i niebieskie, smutne oczy, zobaczył piłkę. Podbiegł do niej szybko, porwał ją w ręce i silnym uderzeniem, podrzucając ją nieznacznie do góry, wykopał na druga stronę muru. Zza muru dobiegły go głosy rozradowanych rówieśników: „braaawo Benek, braaawo grubasie, przeskoczyłeś sam siebie”. Ucieszony i zdopingowany okrzykami udał się w powrotną drogę na boisko, którą pokonał bez większego trudu. Jedynie głosy pozostały mu w pamięci i kamienna cisza krajobrazu za murem, ktoś go chyba wołał, ktoś chyba potrzebował pomocy albo ktoś chciał dobrać mu się do skóry. Cokolwiek to było, było straszne i wolał o tym nie myśleć. Jego grube ciało przeszedł kolejny dreszcz, gdy stał na bramce. Puścił jednego gola, ale nawet o tym nie pomyślał po skończonych zajęciach, w drodze do szatni. Coś zaczęło zaprzątać mu myśl, coś zaczynało wżynać się w krwiobieg jego niezmąconego spokoju. Szybko jednak odgonił te myśli. Na każdy smutek najlepszym lekarstwem jest przecież dom. Już mama i tata zaradzą każdemu złu. VIII Sebastian wstał około 8.00, do szkoły miał na 9.45, więc nie miał większych problemów ze zdążeniem na lekcje. Pokój jego przypominał pokój starego antykwariusza, do którego nagle wpełzło ranne światło i przykryło cenne manuskrypty swymi bezwstydnymi promieniami. Sebastian zdziwił się, bowiem pamiętał, że pokój jego przeważnie był mroczny, jakby celowo dobrany do jego wnętrza przypominającego platońską jaskinię. „Skąd światło nagle”, zdziwiony wyrzekł tę myśl głośno i poszedł do łazienki wyszorować zęby po skończonym śniadaniu. Nie zjadł wiele, a jednak czuł się dziwnie ciężki, „czyżby mi przybyło na wadze”, pomyślał, „nie to nie niemożliwe, chyba, że od patrzenia się na Beniamina”, uśmiechnął się do siebie i wyszedł z domu zamykając mieszkanie na dwa zamki, ponieważ rodzice byli już od dobrej godziny w pracy. W drodze do szkoły dopadły go myśli, które go zaskoczyły. Jakoś nie pasowały mu do niego samego. Sebastian zaczął sobie siebie wyobrażać w roli herszta bandy młodych gniewnych ludzi terroryzujących znajome, swojskie terytoria szkolne. Był hersztem z największą spluwą w ręce i porywał słabszych od siebie. Nie przeszkadzało mu to brylować na lekcjach historii przytaczając daty wszystkich ważnych i mniej ważnych bitew w Anglii w XVII wieku, Sebastian czuł jak rośnie, czuł jak wypełnia się powietrzem jak balon, za chwilę zacznie unosić się nad ziemią i patrzeć z perspektywy ptaka na przechodzących ludzi jak na małe ludziki, które nie mogą go w żaden sposób dosięgnąć. Patrzeć na kłębowisko małych ludzkich spraw, którymi on Sebastian, z wyżyn swej kości słoniowej serdecznie gardzi, jego duma nie pozwalała mu zniżyć się do niskich gustów motłochu. „Ale skąd te myśli? Myśli o kolorze blond”, przemknęło mu przez głowę. „Ach, jakże bym chciał być ptakiem i unosić się nad tym cuchnącym odmętem”, z oczy popłynęły mu łzy, „Boże co za paskudny kicz”, dobijały się resztki głosu właściwemu jemu, Sebastianowi. Ale powoli tracił panowanie nad sobą, mgła, lepka mgła zaczęła przesłaniać mu świat, który dotychczas zachowywał ostre kontury. Zdążył na lekcje równo z dzwonkiem. Na wszystkich lekcjach pamiętał mgłę, na wszystkich przerwach prześladowała go mgła, jak zwykle trzymał się z dala od kolegów, więc nikt nic nie zauważył. Na wuefie prześladowała do mgła, psuł wszystkie piłki, aż wreszcie Hubert Krępak, klasowy osiłek ośmielił się podbiec do niego i nieznacznie go popchnąć, jakby dostrzegając, że nienaganna dotychczas technika Sebastiana uległa znacznemu pogorszeniu. Sebastian upadł i porysował kolanami asfaltowe boisko. Poczuł ostry ból, a potem ciepło, które zaczęło mu spływać z kolan. - Sebastian ganiaj do pani higienistki, krzyknął pan Dąbrowa, wuefista Mgła na chwilę opadła, ale potem znowu przybrała na sile odzyskując swoje dawne stężenie, Sebastian z okaleczonym kolanem i nieznajomym mu przypływem otępienia poszedł w kierunku pokoiku pani higienistki. Gdy szedł przez szkolne boisko, a potem korytarzem szkolnym wydawało mu się, że podąża śladami jakiejś niewidzialnej linii, „to warkocz, warkocz kosmitki”, myśl Sebastiana zdołała się przedrzeć przez mgłę, „ale kiedy to się stało, kiedy opętały mnie jej warkocze”, dreptał i próbował myślami przezwyciężyć kleistą maź, która uniemożliwiała wszelkie myślenie i wznosiła Sebastiana na same szczyty, na które przecież, tu dawny Sebastian się wkradał, na które zwyczajnie nie zasługiwał. Zapukał do drzwi. Otworzyła mu pani Magda, starsza już pani, która opatrzyła kolano niejednemu urwisowi. - O widzę, że kolano w tarapatach, trzeba opatrzeć, połóż się grzecznie na łóżeczku, a ja przygotuję bandaże. Gdy kładł się na białym, twardym materacu ogarnęło go błogie uczucie odpływania, żeglowania w ciche, nieznajome krainy, gdzie mógł poczuć się bezpiecznie, „gdzie nie było warkoczy”, tam zaznawał białej pustki, tam doświadczał dawnego Sebastiana, Sebastiana, którym był jeszcze tamtego dnia, zanim przeczytał ten zły, śmieszny, tandetny artykuł w bulwarowej prasie. „Nie ma takiej rzeczy, której bym pragnął. W oddali białe żagle, pszczoły”, nie pamiętał z którego to wiersza, ale pamiętał, że lubił ten wiersz i teraz czuł się jak jego bohater, czuł się żeglarzem. - No dobrze, pokaż kolano kochanie Słowa pani Magdy przerwały tę żeglugę w sposób dosyć ostry, mgła znów do niego powróciła, znów był tępy, znów nie miał siły. Uśmiech pani higienistki zawisł nad nim jak uśmiech klauna, który zamiast szminki ma czerwone kreski krwi w miejsce uśmiechu, uśmiech pani higienistki przylgnął do jej twarzy i nie zmieniał się, podczas gdy jej ciało zaczęło gwałtownie przybierać na wadze, rosnąć wszerz, pani higienistka stała się podobna balonom z wesołego miasteczka, a raczej jednemu, potężnemu balonowi w białym kitlu i ogromnych okularach, pani higienistka zaczęła tyć w oczach. „Boże niech to się skończy”, krzyknął Sebastian - Już, już chwileczkę Sebastianku, zaraz skończę. Pani Magda znów była sobą, starszą panią dobrze wykonującą swoją pracę, czuwającą nad skaleczeniami maluchów, miała wprawę w dłoniach, „miała w dłoniach wprawę”. W miarę jak noga czuła piekący ból jodyny, mgła zaczynała opadać, świat zaczął nabierać ostrych konturów, Sebastian zaczął odzyskiwać siebie, Sebastian stawał się powoli Sebastianem dawnym, skromnym geniuszem z ulicy Długiej, chłopcem, który zawsze pragnął mieć przyjaciela. Sebastian zaczął płakać. - No nie mażemy się, bo naskarżę twoim koleżankom Sebastian uśmiechnął się. Wyszedł z gabinetu pani higienistki jak człowiek, który odzyskał swoją duszę. „Przez chwilę mieli mnie obcy, wprowadzili się do mojego domu”, pomyślał i uśmiechnął się do samego siebie, że myśli wyłącznie cytatami. „To już koniec myśli. Przez chwilę byłem we władzy warkocza, ale dziwnym trafem warkocz i jego mgła znikły. Jestem znowu wolnym człowiekiem. Muszę się moim odkryciem z kimś podzielić. Rodzice mi nie uwierzą, dziadek też, tym bardziej babcia.” W tej chwili Sebastian mimowolnie wypowiedział słowo „Beniamin”. IX Pan Kalosz właśnie wygodnie usadowił się w fotelu, aby oglądnąć dzisiejszy mecz w telewizji. Na stole blisko fotela miał przygotowane dwie puszki po piwie i dużą paczkę słonych paluszków. Obok leżała fajka i tytoń gotowy do nabicia, gdy tylko przyjdzie pora. Miał dzisiaj wyjątkowo udany dzień. Poranna przechadzka do parku doskonale mu zrobiła, spotkał się ze swoimi starymi znajomymi na codziennej partyjce remika i wygrał trzy razy pod rząd z Panem Gustawem, jego przyjacielem z zakładu papierniczego, w którym niegdyś obaj pracowali. Czuł się odprężony, zjadł przepyszny obiad, który przyszykowała mu niezawodna pani Kalosz. Teraz przyszedł czas na odpoczynek, teraz przyszedł czas, aby wreszcie zasiąść w fotelu po dniu pełnym pozytywnych wrażeń. Właśnie minęły pierwsze 15 minut meczu, kiedy usłyszał dzwonek do domofonu. Nie spodziewał się gości, choć po cichu liczył na niezapowiedzianą wizytę pana Gustawa. - Kto tam? rozległ się głos przecinający szum ulicy w domofonie - To ja dziadku, Sebastian, odpowiedział mu głos. Pan Kalosz był zaskoczony, Sebastianek przeważnie przychodził we wtorki i czwartki, a dzisiaj był piątek, dzień, w którym jego wnuk miał zwyczaj jeść smażoną rybę w domu jego syna. Jednak pomimo zaskoczenia, niezmiernie się ucieszył, wizyta wnuka to przecież zawsze miła niespodzianka, mimo że łamie ogólnie przyjęty schemat wizyt i jest do tego niezapowiedziana. - A tak, Sebastianku, już cię wpuszczam. - No i co cię do mnie sprowadza? Uśmiechnięty Pan Kalosz zaczął się bacznie przyglądać swojemu wnukowi, coś nie podobało mu się w Sebastianie, Sebastian przeszedł jakąś metamorfozę i musi mu o tym koniecznie powiedzieć, wyciągnie to od niego. - Dziadku mam kłopot i czuję, że Beniamin pomoże mi go rozwiązać, chciałbym się z nim zobaczyć, na razie nie chcę cię wtajemniczać, ale chodzi o coś, czego ani ja, ani ty nie jesteśmy w stanie do końca pojąć. - Jesteś dzisiaj bardzo tajemniczy Sebastianie, lecz pamiętaj, nie ma na świecie takiej rzeczy, której człowiek nie byłby w stanie pojąć. Sebastian uśmiechnął się cierpko. - Jest dziadku. Czasem tajemnica jest tandetna jak wieloodcinkowy serial wenezuelski, ale może właśnie dlatego najbardziej przeraża. - Nie rozumiem cię do końca Sebastianku, ale jeśli chcesz się widzieć z Beniaminem, zaprowadzę cię do niego. Poszli na górę i otworzyła im babcia Beniamina. Sam grubas był w pokoju i czytał jakiś komiks, wyglądał na zadowolonego życiem, wyglądał tak jak wygląda uczeń, który właśnie zakończył tydzień szkolny i ma świadomość, że jutro szkoły nie ma. Wizyta Sebastiana lekko go zirytowała, grubas najbardziej lubił przebywać sam i nieproszeni goście nie byli jego najlepszymi przyjaciółmi o ile w wypadku grubasa o czymś takim jak przyjaźń można było w ogóle mówić. - Cześć Benek! wesoło krzyknął Sebastian sam dziwiąc się tonowi swojego głosu - Cześć Sebastian, odpowiedział niemrawo grubas odkładając z pewnym ociąganiem książkę na fotel. - Słuchaj chciałbym z tobą pogadać masz chwilę? - No jasne. Wal śmiało - No to chłopcy ja was już zostawiam rzekł uśmiechając się pan Kalosz, obgadajcie swoje sprawy. W rzeczy samej pan Kalosz był niesłychanie zadowolony, ponieważ udało mu się spełnić swoją misję, doprowadził do tego, że Beniamin i Sebastian zbliżyli się do siebie, żaden z nich już nie był do końca samotny, pomijając problemy, które wydedukował z wyrazu twarzy Sebastiana, był jednak w wyśmienitym humorze. „No, powiedział do siebie w myślach, teraz, trzeba powrócić do przerwanego meczu. Czeka na mnie nie rozpoczęte piwo”. Grubas i Sebastian zostali sami. Milczeli przez jakieś dwadzieścia sekund, Sebastian nie wiedział za bardzo co powiedzieć, w końcu nie powie: „słuchaj przeczytałem artykuł o przerażającej kosmitce w tandetnym piśmie, myślę, że ona chce mnie zabić, pomóż mi”. Nie powiedział w ten sposób, ale powiedział tak: - Mam kłopot Beniaminie. Jesteś jedyną osobą, którą obdarzyłem zaufaniem i nie wiem dlaczego tak się stało. W każdym razie wybrałem ciebie na powiernika moich tajemnic. Grubas uśmiechnął się nieznacznie, zawsze śmieszyły go bowiem egzaltowane przemowy, ale czuł dreszczyk emocji, poza tym jego umysł był niesłychanie podatny na wszelkiego rodzaju plotki, nowinki, osobiste historie, nie raz brał z pokoju babci pismo dla pań i pogrążał się w lekturze na dobre dwie godziny. - A zatem słucham. Wal śmiało. Nikomu nie powtórzę. - Otóż myślę, że dzieje się ze mną coś dziwnego i potrzebuję twojej pomocy. - To znaczy? - Musisz dla mnie narysować portret pamięciowy - Portret pamięciowy? - Tak - Po co? - Nie mogę ci powiedzieć. Wiem, że świetnie rysujesz. Twoja babcia mówiła mojemu dziadkowi o tym. Grubas rzeczywiście był niezły z rysunku, ale w dalszym ciągu nie wiedział do czego zmierza Sebastian. - Ścigasz kogoś? - Powiedzmy - Posłuchaj ja ci opiszę co masz narysować, a ty po prostu to narysuj. - No dobrze, ale co mam narysować. - Narysuj lwa o kształtach kobiecych ze skrzydłami, z których ściekają kropelki krwi. - To ma być portret pamięciowy? - To narzędzie bardziej niż portret, ale proszę, zrób to dla mnie - No dobrze, na jutro rysunek będzie gotowy, wpadnij do mnie koło 12. - Dobrze, bardzo się cieszę, dziękuję ci Beniaminie. Nie przeszkadzam ci już, trzymaj się, cześć. - No to cześć! Do jutra. Grubas znowu został sam. Nie wiedział o co chodzi, nie wiedział czemu naprawdę zawdzięczał wizytę Sebastiana. Wiedział jedno. Ma do jutra narysować lwa z cyckami, ze skrzydłami i z krwią, która cieknie po skrzydłach. Czas zatem brać się do pracy. Jutro w końcu jest tuż tuż. X Sebastian wiedział tylko jedno. Musi kupić najnowszy numer „Dróg kosmitów”, tam czeka go wyjaśnienie zagadki. Nie wiedział jeszcze do końca jak ją wyjaśni, nie znał jeszcze ostatecznego rozwiązania, nie znał wszystkich szczegółów, ale znał przyczynę wypadków, których był świadom. Wiedział też, że grubas tai przed nim swoje przeżycia, był doskonale świadomy, że i osoba grubasa odgrywa w tych wypadkach swoją zaszczytną rolę. „To wszystko przez ten mecz, pomyślał, wszystko przez mecz. To on nas połączył, a bieg wypadków sprawił, że zostaliśmy wybrani do zajęcia się sprawą, o której mamy blade pojęcie. On o tym nie wie, ale ja o tym wiem.” Sebastian wpadł w szał rozwiązywania tajemniczych zagadek, chciał rozwikłać utajoną strukturę świata, aby wyjaśnić to, czego nie dało się wyjaśnić. To, jak się później okaże było przyczyną jego nieuchronnego zwycięstwa. A zatem nie namyślając się wiele, skierował swoje kroki w kierunku najbliższego kiosku: - Dzień dobry, są może „Drogi kosmitów” Starszy pan w kiosku za okularami uśmiechnął się nieznacznie, ale że był w nastroju szczególnie sprzyjającym różnego rodzaju igraszkom, postanowił trochę się poprzekomarzać z młodym człowiekiem, który chciał od niego kupić gazetę nieodpowiednią dla swojego wieku: - A ile masz lat młodzieńcze? -12. Proszę pana to naprawdę ważne, od tego zależy czy mój przyjaciel będzie żył czy ja będę żył, od tego wiele zależy, może nawet, kto wie, zależą od tego losy świata, musimy powstrzymać to coś, co się rozprzestrzenia i tylko ten, który uwierzy w moc tego, jest w stanie moc tą na swoją stronę przejednać, a potem zniszczyć. Po tym monologu, kioskarz niezmiernie się zdumiał i patrzył przez chwilę na Sebastiana z wielkim niedowierzaniem, które jednak w jednym momencie przerodziło się w nieokiełznany wybuch śmiechu: - Hahahaha. Aleś mnie ubawił chłopcze, no dobra skoro to ci potrzebne tylko do zabawy, proszę, powiedział kioskarz wyjmując równocześnie egzemplarz gazety. - Dziękuję panu Sebastian porwał w mig gazetę i popędził z nią na pobliską ławkę, rozglądnął się uważnie dookoła czy przypadkiem nikt go nie śledzi i z uwagą zaczął wertować najnowszy numer „Drogi kosmitów”. Po dokładnym zapoznaniu się z każdą stroną, trafił w końcu na krótką notkę o demonicznej kosmitce, która potwierdzała tylko jego trafne przypuszczenia co do natury potwora i sposobu jego pokonania. „Jedynym sposobem na pokonanie demonicznej kosmitki wcielającej się w Bogu ducha winne spikerki z telewizji jest narysowanie jej nie dosłownej podobizny, a następnie umieszczenie jej w miejscu, jak głosi przepowiednia nieuczęszczanym, opuszczonym, „przez Boga zapomnianym”, ukrycie jej pod kamieniem, a następnie odmówienie modlitwy, koniecznie w dwie osoby związane ze sobą silnym węzłem przyjaźni.” „No to mamy sprawę gotową”, pomyślał Sebastian, „ta suka będzie się pławić w przestrzeni niesłychanie dla niej niedogodnej, już ją mamy Benek, nie bój żaby, jest nasza”. Sebastian, pełen nadziei, myślał teraz tylko o jednej rzeczy: iść jutro do Benka na 12, odebrać rysunek, a następnie załatwić cholerną zołzę. XI Grubas miał zły sen. Znów śniły mu się włosy złote i węże, a może same węże, w każdym razie oplatały go i nie dawały oddychać, obudził się pełen strachu o godzinie siódmej nad ranem, a potem nie mógł zasnąć. Myślał o wczorajszej rozmowie z Sebastianem, „on już mi pomoże, Sebek wszystko potrafi, ufam mu”, poszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął z niej pęczek kabanosów, które zaczął przegryzać czytając równocześnie swój ulubiony komiks o spidermanie. Do kuchni weszła mama: - Ach ty mój kochany, śliczny łakomczuszku, znowu opróżniasz lodówkę, daj spokój, przecież zrobiłabym ci śniadanko, no ale jak już sam się o siebie zatroszczyłeś, to zrobię ci tylko jajecznicę, a kromki dobierzesz sobie sam, jestem szczęśliwa, mój mały Beniaminek uczy się samodzielności, no daj buzi mamusi, no daj. Grubas z ochotą podszedł do mamy i nadstawił jej swoją okrągluchną twarz do pocałowania i przytulił się całym cielskiem do swojej mamy, uwielbiał bowiem matczyne pieszczoty. - Mamo, muszę ci coś powiedzieć - Tak synku? - Dzisiaj z Sebastianem będziemy walczyć z kimś bardzo groźnym, myślę że od tego zależy nasze życie i chyba nie tylko nasze. Przez ciało mamy Sebastiana przeszedł cienki dreszcz niepokoju, ale zaraz potem ustąpił miejsca spokojowi, wynikającemu z radosnego przecież faktu, że jej ukochany jedynak znalazł sobie w końcu kolegę, z którym się może bawić. - Oh, Beniaminie, mam nadzieję, że pokonacie tę przebrzydłą bestię i ocalicie świat od zagłady, naprawdę się cieszę, że nie pokonujesz tej bestii sam, przecież zawsze raźniej dokonać tego z przyjacielem. - Tak mamo, grubas silniej wtulił się w matczyne ramiona, a z jego policzka pociekła łezka, inna jednak od tej, która ciekła z niego przeważnie, była to łezka, która pociekła, ponieważ grubas uświadomił sobie właśnie coś bardzo ważnego, czego jednak nie był do końca świadom i nie był w stanie tego do końca zdefiniować, „od nadawania trafnych nazw jest w końcu Sebek”, pomyślał i trwał tak przez chwilę w matczynym uścisku, aż w końcu zwyczajnie znudziły mu się te czułości i powiedział mamie, że trochę poleży jeszcze w łóżku. Poszedł z powrotem do swojego pokoju z pęczkiem kabanosów, talerzem pokrytym grubo pokrojonymi plastrami chleba i musztardą. Wtulił się w ciepłą pościel i kontemplował świt za oknem. Kamienice były jeszcze szare, światło było niewyraźne, gołębie przysiadały na parapecie, a sąsiadka, pani Mercik zmieniała właśnie pościel i podlewała swoje kwiatki, bardziej chyba w dowód pamięci po swoim zmarłym mężu, zamiłowanym floryście, niż z autentycznego zainteresowania kwiatami. Włączył muzykę, nałożył walkmana na uszy i puścił swoją ukochaną Tine Turner. Tym razem łzy nie chciały kapać, marzenia nie chciały przychodzić, coś odeszło daleko, jak wczorajszy dzień, który nigdy nie powróci. - Sebastianku, jajecznica!! Krzyk mamy obudził go z rozważań lekkich jak poranna mgiełka leżąca na cieście świtu. Poszedł znów do kuchni i spałaszował pyszną jajecznicę. Potem poszedł do pokoju i do godziny 12 czytał komiks. Wtem, w samo południe do drzwi zadzwonił dzwonek. Grubas podszedł do biurka i z szuflady wyjął rysunek przedstawiający gryfa. XII Sebastian był na nogach od piątej. Wstał w nastroju niesłychanego pobudzenia, wszystko dosłownie leciało mu z rąk, ale równocześnie był niesłychanie szczęśliwy, ciemno było w pokoju, bo jesień dawała swoje znaki, mama i tata jeszcze spali, numer „Drogi kosmitów” przygotowany, ale po co, pytał się sam siebie, dobrze śniadanie teraz trzeba szybko zrobić, napisać w pamiętniku o przygodzie, ale to później, o Boże ile jeszcze czasu do Benka, co ja będę robił. Może poczytać Mickiewicza, albo Słowackiego, albo Kanta, nie, bo to moja codzienność, zresztą Kanta i tak nie rozumiem, to może Miłosz, albo Świetlicki, nie, lepiej Podsiadło, Boże co ja wyrabiam, lepiej się położę, albo nie, lepiej będzie jak pooglądam telewizję. Sebastian włączył telewizję i trafił na audycję rolniczą o szkodnikach, które niszczą rośliny pastewne. Skutecznie zasnął, dopóki nie obudził go tata o godzinie 11.30: - No pamiętaj stary, dzisiaj jesteś umówiony ze swoim kumplem. XIII - Cześć Benek - Cześć Sebek, tu jest rysunek - Słuchaj, znasz jakieś miejsce przez Boga opuszczone? - No jasne, chodź, zaprowadzę cię Na boisko szkolne dotarli w godzinę później, akurat chłopaki kopali piłkę. Grubas wskazał na mur: „ to tam, trzeba przeleźć, chyba musimy razem przeleźć, żeby przepowiednia, o której mówiłeś, się spełniła”. Przeszli przez mur i stanęli po drugiej stronie, grubas wyjął rysunek i położył go pod cegłą, Sebastian stał obok Benka i powiedział, że teraz muszą sobie powiedzieć, że są najlepszymi kumplami, inaczej z przepowiedni nici. „Jesteś moim najlepszym kumplem”, usłyszała trawa, drzewa i rupiecie, kartka zaszeleściła i poszybowała w niebo. Z Sebastiana opadła mgła, z grubasa opadł ciężar. Do domu wrócili jako najlepsi kumple. Jutro z Panem Kaloszem idą zagrać w piłkę, a grubas zje najlepszy obiad w życiu. Dlaczego? Bo Sebek zostanie u nich na obiedzie.
  21. w godzinę senną cisza płoną na stole lampy płaczliwe i baby zawodzą zakonnice mają złożone ręce do modlitwy tam właśnie w trumnie leży woskowa lalka nazwałem ją złotem bo w złocie chodziła póki czas jej nie złapał i nie kazał szeptać nic nie było słychać prócz głosu płaczu i modlitw nie wysłuchany szept parę złych lat coś się zepsuło w mechaniźmie trzeba było naprawiać ją od początku była potulna nic nie widziała to za nią widziano poszedł korowód na pobliski cmentarz nie było deszczu i nic nie było prócz wielu ludzi niosących znicze i kwiaty wiązanki białe róże rzucaliśmy na wieko trumny szkoda że nikt nie odczytał mowy pochwalnej maleńkie epitafium na koniec koniec no a potem wsiedliśmy do autobusu z powrotem do miasta czerwone chodniki stały się śmiertelnym dywanem jak ciężko patrzeć w otwartą trumnę czerwone chodniki stały się śmiertelnym dywanem parę złych snów fryzjer nowa fryzura coś zaczęło się coś dalej trwało i było małe i biedne a potem gra na przetrzymanie włoski na wodzie przypominają imiona najlepiej zapomnieć kopiąc nowe groby wygasa delikatnie pejzaż świecę zakrywam palcem tak się do mnie zbliżyły wspomnienia senne jak lep
  22. Paweł zawsze wiedział więcej ode mnie. Nadaremnie z nim współzawodniczyłem w odcyfrowywaniu tajemnego języka bogów, który znany był tylko mnie i jemu – ale jemu w większym stopniu. To on był mistrzem, podczas gdy ja byłem tylko uczniem. Siadywaliśmy w parku, w te długie dni letnie i czujnie nasłuchiwaliśmy odgłosów nicości; po pewnym czasie okazywało się, że oplątywała nas ona po mistrzowsku, a my z równą maestrią dawaliśmy się porwać jej mackom. Nicość przychodziła do nas w postaci nieśmiałych wyobrażeń o królowej śniegu, która spełniałaby wszystkie nasze żądania. Gdy jednak królowa śniegu okazywała się być tylko białym pyłkiem strącanym z rękawa wyobraźni, ulegałem namowom Pawła i zabawy nasze przekształcały się w dwuosobowy teatr, w którym ja dostąpiłem zaszczytu bycia protagonistą, a Paweł był tylko drugorzędnym aktorem bulwarowych ról. Siadałem na jego masywnych plecach Lewiatana i uderzałem paskiem po jego pośladkach, aby przybliżyć ten cały wymarzony obszar sfery międzygwiezdnej, którego wspólnie, ze wszystkich sił pragnęliśmy. Paweł przeistaczał się niezwykle sprawnie w bujanego konia o papierowych skrzydłach, który na swym grzbiecie woził mnie ponad alejami parku – wykwitu najdzikszych i najśmielszych tęsknot ludzkich, które znajdywały swą ułomną realizację w zepsutych samochodach, nieustannie obracającej się karuzeli, samolotu, który już od paru dobrych lat tkwił w tej samej, zmanierowanej pozycji – to znaczy stanie nieważkości, gdy wskutek karkołomnych zaklęć mego przyjaciela Bolka zawisł metr nad ziemią i wreszcie łódki, w której nikt się nigdy nie huśtał, bo siłą swej wewnętrznej energii łódka poruszała się sama i nawet najwięksi śmiałkowie nie mieli odwagi zakłócić jej dostojnego spokoju odmierzanego przez niezmienną, monotonną podróż w tył i w przód, w przód i w tył, że nie wspomnę o muchomorze, pod którego czerwonym deszczem kąpały się urwisy uciekające przed swymi mamami, albo mamy i babcie czekające na swoje pociechy, wyciągające ze swoich toreb i reklamówek niezawodną receptę na uśpienie najbardziej nieokiełznanej nawet niesforności – bułki z serem i szynką, lub twarogiem ze szczypiorkiem i pomidorem. Widzieliśmy, mój rumak i ja te wszystkie kalekie płody ludzkiego ducha, ale tym razem nie raziły nas one – gnani jakimś niezmordowanym imperatywem, ogarnieni przez gęstą mgłę parkowych powikłań i zależności, nie zauważaliśmy tego, co trybie normalnym, w trybie nie zabawowym raziło nas w najwyższym stopniu, po prostu poddawaliśmy się wewnętrznym regułom zabawy, niewrażliwi na wszelkie aberracje roztapialiśmy się w zachwycie, który bezlitośnie narzucił nam swe prawa interpretacji tego co się dookoła nas i w środku nas działo. Po paru dniach takich lotów byliśmy wyczerpani. Jedliśmy wtedy dużo frytek i kokosowych draży, że nie wspomnę o butelkowej oranżadzie. W ten sposób odzyskiwaliśmy siły pamiętając równocześnie, że staliśmy się bogatsi o zmęczenie, dzięki któremu mogliśmy na spokojnie przetrawić doświadczenie powietrznych wędrówek. Byliśmy chyba szczęśliwi, jeśli szczęściem można nazwać stan, kiedy się niczego od rzeczywistości nie oczekuje, nawet tego, by trwała w swej niezmiennej, bezpiecznej formie – a może zwłaszcza tego? Zostawmy jednak na boku te filozoficzne pytania i spróbujmy odpowiedzieć na jedno, mniej filozoficzne, ale za to lepiej trafiające w istotę zagadnienia. Otóż nurtuje mnie co osiągnęliśmy dzięki tym podróżom, nurtuje mnie to tak dalece i dogłębnie, przewierca mnie to tak istotnie, sięga w głąb mnie z takim impetem, że czuję jak przenoszę się jeszcze raz do parku o twarzy zielonej i dobrej, na ławkę, na której wyryto nieśmiertelne napisy: Jacek+Ania= Wielka Nieskończona Miłość, na białą tratwę, w której przez parkową rzekę płyniemy Paweł i ja i stwory kasztanowe o włosach zrobionych z cienia.
  23. więc po co czytałem „Wiosnę” Schulza w ostatnie dni zimowe więc po co szedłem z rękami w kieszeniach w epoce średniowiecza gdzieś na targu w Krakowie kupując zawsze dwa kilogramy jabłek aby starczyło na zimową utarczkę z samym sobą dopóki nie nadejdzie czas wiosny czas przełomu coś skrzydlato zrobiło się na duszy temu miastu trzeba go rozpogodzić niedługo wszyscy będziemy się w pierzu pławić porywały mnie ku górze baloniki z wesołego miasteczka rymów których nie do końca rozumiałem teraz wiem czemu Mickiewicz miał tyle kobiet umiał świetnie improwizować odsłaniał pierś uroczyście ale tak by nie urazić najświętszej falbanki Karoliny Kowalskiej genialnej zapomnianej ale dość był aniołem człowiek który przyszedł do mnie w nocy i zażądał mojego dowodu osobistego czy powiedziałem „świadectwa”? nie, chodziło tylko o jak najszybsze zanurkowanie w gęstym szambie by wyjść z niego jak lotna po zmartwychwstaniu wszyscy będziemy czyści najlepiej robić to na wiosnę kiedy odgłosy walki są jeszcze świeże i dobiegają z plant dzieciaki kopią kolorowe piłki matki stoją nad wózkami menele tańczą menueta a czasem zdarzy się jakiś wariat w niebieskiej katanie podający się za wysłannika Jego Eminencji dowódcy straży niebieskiej, co cię kurwa tak straszy zapytałem sam siebie gdy doszedłem do ostatniej strony „Wiosny” nie zdążyłem poprosić sąsiadki o żelazko spodnie miały być czyste wyprasowane były brudne od szamba podarte od spazmów od niebieskiej straży po co ulegałeś sugestiom dowódcy sam stanowisz prawo dla siebie ale coraz go mniej bo ja kurczę się kurczę to niesłychane a byłem olbrzymem zdobywałem targi średniowieczne te dwa kilogramy jabłek były przynętą zwabiły wiele chorób i światło a na pociąg to w sam raz zdążyłem przez ciemne tunele jechałem pędziłem daleko hen w cholerę
  24. a mnie nie jest przykro, pamiętniki dobra rzecz, wiersze można tam zamieszczać również zdrowia!
  25. zbieraliśmy lato z lekko zgniłych jabłek psy na łańcuchu nie były groźne ciocia Halina gotowała tak by wujek Wiesiek i nasza kompania była silna czerwcowym popołudniem Tomek był mistrzem w kiełznaniu lata wygrywał ze wszystkimi w ping ponga po obiedzie gdy Anna już spała a dobry Michał wciąż pracował w ogrodzie szczekały psy zieleniło się szczęście wieczorne na amen lub dwa paciorki tchnienie czasem się przydawało by kiełznać żar dochodzący od strony Dominiki miała być modelką była córką wielkiego pana właściciela okolicznych sadów które przerażały bawiły nudziły kochałem się w piłce nożnej i we własnym śmiechu zbyt często kuzynostwo kuzynostwa dawało w kość jedyną obroną jest atak na moją śmieszną tuszyczkę więc się sam sobą bawiłem a oni udawali że nic nie widzą biedacy w podartych portkach wciąż ta sama ilość basenów w basenie pędziły dalekobieżne traktory ciągniki rolnicze samochody osobowe stały w garażu albo w naszych oczach łzawiących od ogniska wieczornego lepkiego jak młodzieńcza miłość do niedostępnych kuzynek moich kuzynek nieśmiałość doskwierała temu latu coraz bardziej chciałem czereśni dużych i głębokich dostałem frytki z patelni i było nawet lepiej po co sięgać do dna gdy powierzchnia jest głębsza otwory wiercą młoty pamięci niestety ogień był wysoko w górze nie mogłem dosięgnąć bo za mały byłem za mały jestem by cokolwiek pamiętać by cokolwiek dosięgnąć poza jednym małym marzeniem przez duże M - przyprowadźcie konia o biało czarnych pręgach niech goni przez sady
×
×
  • Dodaj nową pozycję...