Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Michał_Bębenek

Użytkownicy
  • Postów

    154
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Michał_Bębenek

  1. zimny świt w śniegu twoje białe włosy ciepła spowiedź koce z tamtych pustyń grzeją mnie jasna odpowiedź na ciemne pytania jest niemożliwa napisać traktacik o bieli bo w czyśćcu białe prawdy widać lepiej są jeszcze przytulne pustki kawa i dym tak się łudzę happy endem i to nazywam szczęściem krzywe wieczory krzywe rozmowy krzywe ranki pokrzywione wizje i spowiedzi wszyscyśmy poranieni mniej więcej przy życiu trzyma mnie jeszcze tajemnica twoich kolan
  2. dzięx za podłubanie w tekście fanaberka, przedmówcom dziękuję również, pozdrawiam!!:)
  3. mali bogowie tamtych historii pozostali nadal żywi gdy wypisuję na twojej skórze moją historię to tak jakbym ogrywał Boga w szachy przed zupełnym odmętem chroni mnie twój dym gdyby nie kawa którą pijesz papieros który trzymasz już dawno przepadłbym w tamtych małych bogach tamtych białych historiach w ogrodach za kratami gdyby nie to że się śmiejesz oddychasz że opowiadasz swoje historie ze swoim bogiem gdyby nie to że jesteś jasna a ja chory otóż gdyby nie to dawno przepadłbym w tamtych boskich historiach których nie rozumiem ale że jesteś i masz swoją historię i że ja jestem i mam swoją historię to możemy poopowiadać sobie swoje historie ty o swoim srebrnym ja o swoim białym bogu a papierosy w naszych ustach stać będą na baczność jak żołnierze albo ministranci którzy nie mają obowiązku nikomu służyć
  4. pan Jacek Sojan: jak dla pana się tylko z tym kojarzy to współczuję pana wyobraźni. RUSZ GŁOWĄ CHŁOPIE. Na przykład jak to zrobił pan Sylwester.
  5. wszystkie te dziewczyny są zajebiste piły wódkę przytulały mnie całowały tańczyły ze mną wszystkie te moje psipsiółki są takie delikatne urazić je to tak jakby skaleczyć wiatr te moje koleżanki z którymi rozmawiałem na tematy istotne o miłości i o maskach i o życiu i o taniej zgrywie w knajpach które już dawno świecą odbitym blaskiem cieniem dawnych lat ale teraz nadszedł ten długo wyczekiwany moment że czuję się jak zbity pies na kacu potrzebuję ostrej krwi dużo czułości i całe wiadro miłości na kacu kocham najmocniej siebie ludzi i ranne pejzaże na kacu lubię rozmawiać z przeszłością którą uwielbiłem najmocniej pić herbatę z sokiem malinowym wziąć parę gryzów hot doga od kumpla wypić kawę jak agent Cooper usiąść nad Wisłą w Święto Niepodległości patrzeć jak tępe lachony opowiadają o swoim kumplu że jest pedałem patrzeć na ich zajebiste tyłki durne lecz śliczne twarzy palić pierwszego papierocha w dniu kontemplować przepływającą rzekę zamyślać się nad sensem miłości wkręcać sobie filmy z imprezy szanować porządnych przyjaciół nienawidzić skurwysynów i złodziei być prawym czułym twardzielem z szalikiem i bez czapki jak James Dean albo Marlon Brando albo Bob Dylan na okładce jednej z płyt chciwie patrzeć w siebie i w świat myśleć o pannie pięknej lecz niemożliwej marzyć brać garściami co się da czule i mocno kochać i konsekwentnie w jasnym dniu w świeżym rześkim powietrzu bez oszukiwania z ławki nad rzeką z okna w pokoju patrzeć w ludzką przestrzeń.
  6. zagadki się mnożą jak sobowtóry, niech się mnożą dalej:)
  7. Kulawy Zenon często wychodził w zimie przed dom, żeby odgarniać śnieg. Nawet jak było mało śniegu, Zenon i tak go odgarniał. Śnieg był biały, słońce lizało śniegowe posadzki. Czasem myślę, że Zenon mógłby zastąpić Jezusa w moim wierszu o odgarniającym śnieg przed domem. W moim wierszu człowiek o imieniu Jeszua odgarniał śnieg i „słońce lizało mu rany po przebytej zimie”. Nie wiem dlaczego zima dla poetów jest tak ważną porą, nie wiem czemu Sławomir Matusz, którego poznałem w Czeladzi przy okazji wyników konkursu poetyckiego im. Gombrowicza napisał świetny tomik „mistyka zimą”. Nie wiem, bo skąd mogę wiedzieć. Tytuł jest świetny, niektóre wiersze naprawdę robią wrażenie, a ja jestem zazdrosny i wkurzony, że ktoś już taki tytuł wymyślił, że ktoś już zimę przerobił na własną modłę i zrobił to naprawdę wspaniale. Zimę jako porę roku czuję niesłychanie intensywnie. Ona jest taka cholernie dwuznaczna, ambiwalentna. Z jednej strony ten chłód i mróz, pokryte bielą ulice, które przywodzą na myśl najwspanialsze obrazy mistrzów starej szkoły. A z drugiej strony z tej zimy trzeba jakoś wyjść, wydostać się, nie można być w zimie pogrążonym cały czas. Pozornie tylko jednak wydostajemy się z zimy. Niby wchodzimy do ciepłego mieszkania, niby czeka na nas fotel, przytulne łózko, herbata z sokiem malinowym, papieros, kawa, książka na długi, zimowy wieczór czytana przy kominku. Niby przestrzeń zimy jest dwudzielna, niby jakiś dualizm się zarysowuje. Niby jest świat oswojony, przytulny i świat zimny, nieoswojony, groźny, świat lodowatej królowej śniegu. Ale tak naprawdę zima jest jedna. Przynajmniej podług mojego widzenia. Wchodząc do domu pogłębiam tylko wrażenie zimy, doznaję jej bardziej intensywnie, zima za oknem działa nawet silniej niż zima doznana bezpośrednio na własnym ciele opatulonym kurtkami, płaszczami i Bóg wie czym jeszcze. Zima przeżywana w domu nie jest tylko wrażeniem zimy, jest jak gdyby kontynuacją tamtej zimy za oknem, jest ciągiem dalszym zimowej opowieści. Chciałbym napisać opowieść o kulawym Zenonie i dziadku Staszku. Kulawy Zenon słynął ze swojej siły, zamiłowania do gorzały, zachrypniętego głosu i strasznie poranionej duszy, która kryła w sobie głębokie tajemnice człowieka nadwrażliwego. Dziadek Staszek był natomiast moim dziadkiem, który brał mnie na kolana w zimowe wieczory, śpiewał piosenki i huśtał mnie na swoim bujanym fotelu. Słynął również ze swojej ogromnej siły i jak wieść w Ględzinie niesie wyginał kiedyś podkowy. A babcia stała wtedy przy stole kuchennym i lepiła pierogi. W piecyku gazowym palił się ogień i ten obraz stale mam w swojej pamięci, ponieważ uważam, że jest literacko atrakcyjny. Jest zawieja za oknem, gałęzie wyginają się pod naporem wiatru, huczy i buczy, a jestem bezpieczny, zaopiekowany i obdarzony miłością. No i bardzo ciepło jest w moim sercu i wyobraźni, a potem odchodzę na kanapę, nakładam koc na głowę i drzemię. Pewnie jakieś dobre duchy mają nade mną czuwanie, pewnie pilnują, żebym to wszystko zapamiętał. Chciałbym napisać o kulawym Zenonie i dziadku Staszku, o jednym obrazie, który cały czas mam przed oczyma. Jak to pewnego razu urządzono w Ględzinie zawody na siłowanie się ręką. I jak wzięli w nich udział najwięksi siłacze Ględzina. Tadek Borówa, Truskawka, Kozdroń, pan Stach, jeszcze żyjący wtedy stary Mazepa, Edek Gawron, Lechu Jaskóła i oczywiście kulawy Zenon i dziadek Staszek. Było jeszcze wiele pomniejszych postaci, ale wszystkich moja pamięć niestety nie ogarnie. „Moja pamięć jest ułomna jak ułomna jest kreska Nikifora i jak ułomne są blade świty w dygoczącej przestrzeni”, tak napisałem kiedyś w wierszu. Zawody rozgrywały się w zimowym plenerze, koło zamarzniętej fontanny w parku ględzińskim. Zmaganiom sędziował Janek Bębenek, wtedy jeszcze początkujący literat, który studiował w Krakowie polonistykę na UJ i jako przedstawiciel inteligencji był najbardziej pożądany jako sędzia obiektywny, jako sędzia bezstronny. Te stare i młody chłopy obległy fontannę pod pachą trzymając torby pełne grubych buł z kiełbachą, jajkiem i białym serem, kanapki z salcesonem, soki pomarańczowe i pomidorowe, a także niezliczone paczki papierosów. Opatuleni byli w grube kurtki i widać było tylko parę dobywającą się z ich ust, parę, która tworzyła w powietrzu małe obłoczki zaludniające przestrzeń dookoła. Te stare i młode chłopy z torbami pełnymi grubych buł i kanapek, które przyrychtowały im ich żony i dziewczyny, te chude i grube chłopy ściągali powoli kurtki, przysuwali obok fontanny wielki stół, kładli na nim dwie świeczki, jedną po jednej, drugą po drugiej stronie stołu i powoli przymierzali się do zapasów. Przed rozgrywką wiele ze sobą rozmawiali, palili pety, jedli buły i jabłka, żartowali, śmiali się, narzekali, przeklinali, każdy z nich mówił tym samym językiem, który jednakowo rubasznie brzmiał w ustach każdego z nich. Nieważne czy mówił Kozdroń, profesor licealny, czy jego przyjaciel pan Stach, tegoż liceum woźny i szatniarz. Nieważne czy mówił Janek Bębenek, student polonistyki, bywały w świecie literat czy Tadzio Gurgała, lokalny poeta, ulubieniec ględzińskich dziewczyn, dla których pisał jednakowo grafomańskie wiersze o „puchu miłości, który przeszywa ich utkane z wiatru serca”. Nieważne jakim kto był poetą, nieważne jakim kto był uczonym, nieważne co robił i czym żył, w obliczu wymienianych poglądów przed zimowymi zawodami wszyscy byli jednakowo wartościowi i w sumie, co by tu nie powiedzieć, siebie warci. Nadeszła jednak długo wyczekiwana chwila zawodów. Jako pierwsi zmierzyli się Edek Gawron i kosmaty Bolo. Edek Gawron był znany ze swojej przysłowiowej wręcz chudości, pomimo wielkiej ilości żarcia, jakie mógł w siebie przyjąć przy byle jakiej okazji. Kosmaty Bolo był mały, krępy, cholernie silny i słynął ze swojego owłosienia ( niektóre ględzińskie dziewczyny nazywały go gorylem ). Dlatego bez obciachu kosmaty Bolo wystąpił bez podkoszulka, chciał zaprezentować swoje pokaźne owłosienie na klacie i trochę zmiękczyć przeciwnika swoją twardością, odpornością na mróz, który co by nie powiedzieć, był bardzo silny. Zasiedli do stołu. Śnieg padał na gołą klatę kosmatego Bola, padał na czapkę Edka Gawrona. Zaczęli zmagania. Pobielane drzewa wokół sekundowały im. A sędziował Janek Bębenek. Tadek Gurgała siedział na ławce nieopodal i coś notował w swoim kajecie. On również zgłosił się do zawodów. Kosmaty Bolo złapał dłoń Edka Gawrona i potężnie ją ścisnął. Edek Gawron zawył cicho, ale przemógł w sobie ból i tylko zacisnął silnie wargi. Kosmaty Bolo jednak ściskał dalej. Ściskał tak pierońsko mocno, że na ręce Edka Gawrona pojawiły się pierwsze prążki krwi. Edek Gawron jako wrażliwy chudzielec stracił panowanie na widok krwi, co wykorzystał kosmaty Bolo i rychło przechylił szalę na swoją korzyść. Krwawiąca ręka Edka Gawrona wylądowała w ogniu palącej się świeczki. Tym razem głośno zawył i przeklął sakramencko nieładnie, na co Janek Bębenek się uśmiechnął a Tadek Gurgała skrzywił się z niesmakiem. Zasada była taka, że wygrany zostaje przy stole. Kolejni przeciwnicy kończyli podobnie jak Edek Gawron. Tadzio Gurgała został tak poturbowany, że przez parę dni nie napisze już pewnie nowego wiersza. W końcu przyszła kolej na kulawego Zenona. Pomruki i rozmowy wokół nagle ucichły. Nikt nie śmiał się odezwać. Do boju stanęło dwóch największych siłaczy Ględzina. Żałowałem trochę, że mój dziadek Staszek nie zgłosił się do zawodów, bo jestem pewien, że załatwiłby wszystkich po kolei. W końcu kiedyś, jak wieść ględzińska głosi, wyginał podkowy i nikt mu nie mógł podskoczyć. Kulawy Zenon odrzucił peta i zajął miejsce przy stole. Był ubrany w niebieski podkoszulek, bardzo już zniszczony. Kosmaty Bolo uśmiechnął się pod nosem jakby chciał powiedzieć, „ten pijaczek już nawet łopaty nie jest w stanie utrzymać”. Ścisnęli swoje dłonie. Kosmaty Bolo ścisnął pierońsko mocno, na czole kulawego Zenona pojawiły się krople perlistego potu. Trwali tak przez jakiś czas w zawieszeniu, a kosmaty Bolo ściskał coraz silniej. Nagle jednak z czoła kulawego Zenona pot ustąpił, a na jego twarz wstąpiło żelazne opanowanie i lodowaty spokój. Zimny jak ględzińska zima. Kosmaty Bolo spojrzał w oczy kulawego Zenona i to, co tam zobaczył chyba nie przysporzyło mu odwagi i pewności siebie, bo nagle jakby stracił rezon. Niby dalej ściskał sakramencko mocno, ale teraz już jakby bez przekonania takiego jak chwilę temu. Wtem coś chrupnęło. Ten trzask był na tyle silny, że w ciszy usłyszeli go wszyscy. Wszyscy myśleli, że to chrupnęło w ręce kulawego Zenona, ale to kosmaty Bolo zawył straszliwie z przeraźliwego bólu. Kulawy Zenon silnym, błyskawicznym szarpnięciem ulokował potężną łapę kosmatego Bola w ogniu świeczki. Kosmaty Bolo zawył jeszcze głośniej, z jego matowych oczu przepitego idioty zaczęły ściekał łzy. Zapadła chwilowa cisza, a potem wszystkie grube i chude chłopy zaczęły klaskać swoimi obolałymi dłońmi, które wcześniej poturbował im kosmaty Bolo. Mają swojego bohatera. Mają swojego zwycięzcę. Ględzin ma swojego największego siłacza. Kulawy Zenon wstał od stołu, splunął siarczyście i nagle zapatrzył się przenikliwie i diabelsko w jeden punkt ględzińskiego parku. Wszyscy skierowali głowy w miejsce, które swym wzrokiem wskazywał kulawy Zenon. Z alejki parkowej wyłoniła się potężna, barczysta sylwetka dziadka Staszka. Dziadek mój szedł uśmiechając się do ucha do ucha do ględzińskiego towarzystwa paląc swoją ulubioną fajkę. Jednak Ględzinianom nie było do śmiechu. Wszyscy wiedzieli, że zawody tak naprawdę jeszcze nie są rozstrzygnięte. Że kulawy Zenon jeszcze nie jest absolutnym zwycięzcą. Że słynny z wyginania podków mój dziadek jest w stanie pokonać kulawego Zenona. Problem tkwił jednak w tym, że dziadek Staszek nie zgłosił się do zawodów. Ględzinianie patrzyli na dziadka Staszka tak, jakby czegoś od niego oczekiwali. Dziadek jednak jak gdyby nigdy nic przywitał się ze wszystkimi i z każdym z osobna i na samym końcu podszedł do kulawego Zenona. Zenon uśmiechnął się szelmowsko i powiedział: - No Staszek, siadaj do stołu, niech ci złoję dupę Dziadek uśmiechnął się na to szeroko i kordialnie przywitał się z Zenonem podając mu miękko dłoń, jakby go przypadkiem nie chciał skrzywdzić. - Zenku bardzo chętnie się z tobą zmierzę, jeśli ci na tym zależy, ale dzisiaj spieszę się do domu na obiad, wpadnij jutro pod wieczór, wychylimy coś, pogadamy i posiłujemy się. - Stoi Stachu, skurczybyku, złoję ci dupę. Po tej wymianie zdań dziadek zwrócił się do zgromadzenia Ględzinian: - I was zapraszam na tę uroczystość. Miejsca starczy dla wszystkich. Ględzinianie zaczęli się niespokojnie wiercić jakby nie mogli z siebie wydusić słowa, a potem zgodnym chórem krzyknęli: - Hura Zenon, Hura Staszek, hip hip hura! Dziadek uśmiechnął się szeroko, pyknął parę razy swoją fajeczką i obłoczki dymu tworzyły dziwne zawijasy w powietrzu, wypowiadały w niezrozumiałym języku nieznane zaklęcia dziwnej przepowiedni: mane, tekel, fares. Potem dziadek Staszek oddalił się tą samą parkową alejką, którą przybył, a za nim wodzili wzrokiem Ględzinianie i diabelnie i przenikliwie wpatrywał się w niego kulawy Zenon. Potem te stare, młode, grube i chude chłopy przekąsili jeszcze bułę z kiełbasą, szynką, serem, pomidorami, popili piwskiem albo wodą, zapalili na koniec papierosa i rozeszli się. Każdy do swojego domu. Ja stałem jak oczarowany tą sceną i kiedy wróciłem do domu, do dziadków, przerażony spytałem: - Dziadku, ale jak zamierzasz pokonać kulawego Zenona, przecież dawno nie ćwiczyłeś? - Ech mój Błażku, pamiętaj, nie daj się zwieść emocjom czasem umiej przegrywać - Czy to znaczy, że przegrasz dziadku? Dziadek filuternie uśmiechnął się na te moje indagacje i klepnąwszy mnie w ramię wesoło odpowiedział: - Zobaczymy co pokaże jutro Błażku. Zobaczymy co jutro pokaże. Kiedy położyłem się spać, długo nie mogłem zmrużyć oczu. Nic nie powiedziałem mamie, bo wiedziałem, żeby zaczęła się bardzo martwić o dziadka Staszka i prawdopodobnie zabroniłaby mu pojedynku z kulawym Zenonem. Zamartwiałem się w łóżku myśląc ciągle jak to będzie. Czy Zenon da radę dziadkowi Staszkowi? Czy dziadek Staszek go od razu zmiażdży i upokorzy i to będzie jego wielki tryumf? Czy może będzie remis? Czy babcia nie będzie przypadkiem biadać? Czy Tadek Gurgała napisze nowy poemat na cześć dziadka Staszka? Czy Janek Bębenek mu go poprawi? I czy ostatecznej korekty dokona pijany Kozdroń? Czy dziadek Staszek nie stanie się ględzińskim bohaterem tak jak kiedyś, kiedy wyginał podkowy? I czy dziadek Staszek jeszcze umie wyginać podkowy tak jak dawniej? Tak to sobie wszystko przemyśliwałem przed snem i sen coraz bardziej mnie dopadał, oczy mi się lepiły, a zasypiającymi oczyma wyobraźni widziałem siłujących się na rękę dziadka Staszka i kulawego Zenona. Rano wstałem do szkoły, w której w ogóle nie mogłem usiedzieć i cały czas wierciłem się niespokojnie na krześle. Chłopaki pytały mnie co mi się dzieje, ale ja im enigmatycznie wyjawiłem tylko tyle, że dzisiaj dziadek Staszek stanie się największym bohaterem w Ględzinie. Po lekcjach przyszedłem do domu, zjadłem obiad, który odgrzała mi babcia, próbowałem czytać „Tomka na czarnym lądzie”, ale jego przygody, choć wciągające i wspaniałe bladły niemiłosiernie wobec tego, co miało nastąpić już za parę godzin. Obserwowałem mojego dziadka jak kiwał się rytmicznie w swoim bujanym fotelu, czytał spokojnie gazetę i pykał swoją ulubioną fajeczkę. Po pewnym czasie zaczęli się schodzić pierwsi goście. Przyszedł Janek Bębenek, Truskawka, Kozdroń, kosmaty Bolo, Edek Gawron, Tadek Gurgała, Lechu Jaskóła i wielu innych. Dziadek postanowił, że przeniesiemy się do dużego pokoju, bo tam jest więcej miejsca. Goście rozsiedli się, zaczęli żartować, śmiać się, przeklinać, narzekać i pić wódkę anyżówkę, którą poczęstował ich mój dziadek. Ja siedziałem w kącie, patrzyłem na twarze, które były mi znajome, słuchałem ich prostej, jasnej mowy, która niczego nie chce komplikować i niecierpliwie czekałem, aż zadzwoni dzwonek do drzwi. Oczekiwałem na przyjście kulawego Zenona. W końcu doczekałem się. Dzwonek zadzwonił. Kulawy Zenon przyszedł w mocno już wytartej marynarce i podniszczonej koszuli flanelowej, z kieszeni której wystawała mu srebrna piersiówka. Przywitał się ze wszystkimi, podał na końcu rękę dziadkowi Staszkowi i powiedział: - No Stachu czas na nas. Pora ci złoić dupę Na to dziadek uśmiechnął się od ucha do ucha, jakby z góry przewidział gadkę kulawego Zenona i odrzekł: - No Zenku, zapraszam do stołu. Na stole leżały dwie płonące świeczki, jedna po jednej, a druga po drugiej stronie stołu. Za oknem na dobre rozhulała się śnieżyca, a pokój był skąpany w jasnym świetle, które tworzyło miły kontrast do zimowej ciemności za oknem. Babcia przyniosła faworki i herbatę, goście rzucili się łakomie na babcine smakołyki, a kiedy skończyli jeść, zapalili papierocha i zaczęli oglądać walkę między dwoma absolutnie największymi siłaczami Ględzina. Kulawy Zenon zdjął koszulę, dziadek zdjął sweter i został w samej koszuli. Zmierzyli się wzrokiem, przy czym kulawy Zenon patrzył diabelsko i przenikliwie, a dziadek Staszek wciąż uśmiechał się od ucha do ucha. Skrzyżowali swoje dłonie. Kulawy Zenon ze straszną siłą ścisnął wielką dłoń mojego dziadka, tak że memu dziadkowi zmarszczyły się brwi przez chwilę. Rychło jednak dziadek odzyskał pogodę na twarzy i ścisnął z olbrzymią siłą wielkie łapsko kulawego Zenona. I tak uśmiechając się, jak gdyby nigdy nic, powoli, jakby to sobie zaplanował, kierował to wielkie łapiszcze kulawego Zenona w stronie płonącej świeczki. Kiedy już ręka kulawego Zenona znalazła się o milimetr od świeczki i kiedy na czole kulawego Zenona znać było krwawe kropelki potu, dziadek nie przestając się uśmiechać od ucha do ucha powiedział szybko i ostro, jakby wydawał rozkaz: - Dosyć Zenek, teraz twoja kolej! I zwolnił swój straszliwy uchwyt. I zmarszczył brwi przez mgnienie chwili. I przez to mgnienie kulawy wydał z siebie ryk rozpaczy pomieszanej z triumfem i z ogromną siłą zatopił potężną dłoń mojego dziadka w ogniu świeczki. Dziadek nie wydał z siebie ani jednej małej nutki bólu ni skargi. Kiedy jego dłoń wylądowała w ogniu, na jego twarzy widać było coś w rodzaju zmęczenia pomieszanego z jakimś nieokreślonym frasunkiem. Milcząc wyjął powoli dłoń z ognia i włożył ją do zimnej wody. Powiedział: - Gratuluję Zenonie. Jesteś bardzo odważnym i silnym człowiekiem. Na twarz Zenona wystąpiło nagle światło. Światło i łzy. - Staszek kurwa, mówiłem że złoję ci dupę. Mówiłem i złoiłem. I bardzo ci za to dziękuję. Naprawdę. - Wiem. Nic się nie stało. To drobiazg. A teraz pozwolicie kochani, że pójdę do kuchni. Jestem już nieco zmęczony. Towarzystwo ględzińskie patrzyło jak zaczarowane na tą scenę. Wszyscy wiedzieli, ze dziadek Staszek dał wygrać kulawemu Zenonowi. I wszyscy wiedzieli dlaczego dziadek Staszek tak postąpił. Postąpił tak, ponieważ był bohaterem. Bohaterowie zawsze umieją pięknie przegrać. Kulawy Zenon od tamtego wydarzenia naprawdę uwierzył w siebie. A uwierzyć w siebie znaczyło dla kulawego Zenona stać się lepszym człowiekiem. Odtąd częściej wpadał do dziadka Staszka, który był dla niego kimś w rodzaju spowiednika, ojca i zarazem zaufanego przyjaciela. Mówili o tym jakby można było zmienić życie kulawego Zenona, żeby ono naprawdę przypominało piękne życie Jezusa. Że rany, których doznał kulawy Zenon w życiu były nie na darmo. Że to cierpienie miało sens. Że życie kulawego Zenona też ma sens. Jego odgarnianie śniegu ma sens. Każda zima ma sens. I nawet mają sens wiersze Tadka Gurgały ( przynajmniej niektóre ). I nieudane życie uczuciowe Truskawki też ma sens. Ględzin stał się miejscem sensu na tym świecie pozbawionym sensu. Myślę, że w niedługim czasie do Ględzina przyjdzie Mesjasz, przejdzie się parkową alejką zimową porą i niechybnie wpadnie do dziadka Staszka. Bo oni już tam mają swoje sprawy, o których nawet najmądrzejsza kobieta w mieście, Kozdroniowa niewiele wie.
  8. biegną do morza aby je podziwiano demony z Gerazy świńskim ryjem zwracam się ku skale ten kto mnie uzdrowił ma wypisane na twarzy że jest prorokiem odnajdują mnie siedzącego na kamieniu w zwykłych szatach przy zdrowych zmysłach zabronili mi mówić o tamtym cudzie lecz wciąż jestem gotowy do nowej ofiary rytuału białej krwi
  9. nie no spoko:) bardzo dziękuję, może skorzystam!:)
  10. kuleję bardzo uroczyście idę powoli bo ludzie w moim wieku chodzą wolno widzę mewy i wyrazy na piasku ale one nie znaczą nic ślizgają się po tafli dzisiaj jestem w czarnym nastroju próbuję zbliżyć się do słowa i do niej czuję się wyśmienicie w mojej trumnie w małych słowach mieszka Bóg i robaki przyjaciele z drugiej strony wyciągają dłonie potężny Czesław Miłosz oswaja studzienne wiatry Emil Cioran bierze mokry parasol w upalną pogodę czas który ma nadejść wyrasta z czarnych traw byłem tak blisko a tak bardzo oddaliłem się ukochane tramwaje zdradziły mnie a miłość wymieniła się w żołądku miejscem z przestrzenią dzwoneczki powietrza milcząc oznajmiają że niknie w białym dymie mój wilgotny świat
  11. Witam mojego przemiłego adwersarza! Na wstępie pragnę Ci pogratulować młodocianego geniuszu. Spinoza przyswojony w tak młodym wieku to osiągnięcie zaiste godne pochwały. No, ale z drugiej strony dzieci wiedzą i widzą lepiej, z wiekiem ta ostrość widzenie ulega stępieniu. Nie napisałem, że jesteś prosty, lecz prostoduszny i dalej podtrzymuję swoje zdanie. Prostakiem nie jesteś na pewno Donie. Możesz być ( jesteś ? ) bardzo inteligentny, oczytany i tak dalej, ale swoista poczciwość i pewien schematyzm poglądowy, z którym podchodzisz do szlachetnej dziedziny słowa pisanego wyklucza cię jako literata z krwi kości. Zarówno ja jak i ty zachowaliśmy się jak artyści w rozmowie alias bokserzy o inklinacjach artystycznych. Może to razić, ale im więcej takich twardych polemik tym lepiej dla sztuki i świata literackiego. Takie jest moje zdanie. No a teraz? Emocje nieco ostygły i mogę na spokojnie powiedzieć, że użyłem paru słów pod Twoim adresem, które niekoniecznie były na miejscu. Był to jednak rodzaj obrony atakującej i nic więcej. Jeśli Cię uraziłem, wybacz. Postaram się tego nie czynić więcej. Życzę owocnych tekstów ( artystycznych i krytycznych ) i zachęcam do czytania moich przyszłych. Z pozdrowieniami Michał Bębenek
  12. myślę że powinieneś popracować nad argumentacją bo do pierdółek potrafi się czepić każdy. Różnica między nami jest taka, że ja mam coś do powiedzenia a ty tylko tyle, że przecinek postawiłem gdzieś niepotrzebnie. Za wszelką cenę chcesz Donie udowodnić swoje znawstwo przedmiotu. Sory, ale nie dowierzam ci. Mojej ironii nie wyczułeś w moim komentarzu i to szczerze mówiąc nie zdziwiło mnie. Literatura nie jest dla ludzi prostodusznych. Więc dobrze by było, gdybyś to ty został w tym dziale, w którym jesteś obecnie. Cieszę się, że zajrzałeś do mojego tekstu. Rozumiem, że nie przebrnąłeś. Nie dlatego, że tak mało zdolny jesteś, ale że masz uprzedzenia. Trudno. Z uprzedzeń i słabości zbudowany jest człowiek, lecz krytyk... Ten powinien być zimny i twardy. No i życzę dalszych owocnych peregrynacji po moich tekstach, niech dalej nie dają ci one spać. Ja wysypiam się znakomicie, państwo idźcie na spacer.
  13. Truskawka był znany w całym Ględzinie. Słynął z olbrzymiego nosa i zamiłowania do napojów wyskokowych. Czasem widziano go, kiedy szedł ciemnymi zaułkami Ględzina i zataczał się od jednej ściany muru do drugiej. Śpiewał wtedy hymn Piwnicy pod Baranami, „Dezyderaty”. Podobno kiedyś studiował w Krakowie filozofię z polonistyką i udzielał się w życiu kulturalnym miasta, dopóki nie osiadł na stałe w Ględzinie i nie skończył tak jak skończył. W zimie Truskawka chronił się w knajpie „Pod czerwonym bucikiem” gdzie ze swoim najlepszymi przyjacielem Jankiem Bębenkiem upijał się do nieprzytomności, by zatopić ból istnienia i niemiłe wspomnienia, których jak wieść głosi miał niemało. W lecie najczęściej widywano Truskawkę jak leżał na skwerku nieopodal szkoły licealnej, opalał się i rozmyślał nad światem. Zaczepiały go dzieciaki, dokuczały mu i śmiały się z niego, ale Truskawka nic sobie z tego nie robił. On wiedział lepiej. On był mądrzejszy od tamtej niesfornej zgrai. Truskawka już dawno znalazł swój sposób na życie i niezawodną receptę na jego niespodzianki. Trunek. Ale oprócz trunku Truskawka znalazł coś jeszcze. Spokój. Można powiedzieć, że bez trunku Truskawka nie zaznawał spokoju i te dwa atrybuty jego egzystencji były związane ze sobą nieśmiertelnym węzłem. Pewnie, że można tak powiedzieć. Ale z drugiej strony, jakie byłoby to haniebne uproszczenie. Uproszczenie nie oddające wszystkich meandrów i zawikłań duszy Truskawki, która jak głosiła wieść była szeroka, rozległa i pełna tajemnic. Truskawka bowiem nie był zwykłym alkoholikiem, nie był szeregowym pijaczyną, który żyć nie może nie zaspokoiwszy nałogu. Truskawka był arystokratą pijaństwa. W każdej chwili mógł rzucić w diabły ten zdegenerowany tryb życia i stać się szanowanym obywatelem Ględzina. Mógł, ponieważ miał do tego wszelkie predyspozycje. Wykształcenie, wiedzę, kindersztubę, takt, a nade wszystko smak. Truskawka, jak mawiał pił „dla smaku”, pił „dla formy”, pił dla zewnętrza, powierzchni, zgrywy, kreacji. Innymi słowy nie pił, bo musiał. A wręcz przeciwnie. On niejako zmuszał się do picia, bo wymogły to na nim okoliczności życia jakie dawno sobie zaplanował pod wpływem tragicznych wypadków, które na zawsze odmieniły sposób jego widzenia świata. Rzecz jasna w takich historiach zwykle chodzi o nieszczęśliwą miłość. I tym razem było niestety nie inaczej. Truskawka przeżył wiele uniesień miłosnych i wiele zawodów z nimi związanych. Truskawkowe serce nie raz było złamane i nie raz cierpiało męki młodego Wertera. Niejeden raz, jeszcze w czasie studiów Truskawka szedł samotnie do „Piwnicy pod Baranami”, słuchał „Dezyderatów” pijąc wódkę, paląc papierosa i łkając rozdzierająco i straszliwie w duszy. Myślał sobie wtedy, że mogło być inaczej. Że mógł to w całkiem inny sposób rozegrać, że mógł tamtą dziewczyną zdobyć. Wściekły na siebie przywoływał jej twarz w myślach i z nienawiścią przemieszaną z monstrualną wręcz czułością obracał ja i miętosił przy pomocy palców wyobraźni. Kochał, oj, straszliwie kochał. Pytanie tylko, czy kochał tamtą dziewczynę, czy stan jaki mu towarzyszył, gdy ją sobie przywoływał w pamięci. Truskawka nie był do końca pewien czy tak naprawdę własne cierpienie nie było mu najwspanialszą receptą na szczęście, czy odczuwając ból tak dojmujący nie jest człowiekiem całkowicie spełnionym. Pytanie jakie sobie często Truskawka zadawał brzmiało: kogo kocham bardziej: swoje życie czy życie czyjeś? Czy kochał kobietę dla niej samej, dla jej chodu, gestów, brwi, oczu, włosów, uśmiechu, uczucia jakie wkłada w wypowiadane przez siebie słowa, dystansu, który mrozi, czułości która ociepla, zalotności, która rozpala? Czy też może kochał kobietę, ponieważ jej czułość, lodowatość, delikatność były nieodłączne związane z nim samym i z jego nastawioną prawie wyłącznie literacko wyobraźnią, która chcąc nie chcąc tworzyła z tamtych dziewcząt postacie z kolejnych opowieści. Innymi słowem czy tamte porywające stany duszy nie było mu potrzebne tylko do tego, żeby poczuć czym jest taki porywający stan duszy? Czy innymi słowy nie traktował dziewcząt jako narzędzi, które mogą mu dostarczyć literackich uniesień? Czy nie pomieszał życia z literaturą, fikcji z rzeczywistością, wizji z codziennym obrazkiem? Czy aby nie pogubił się? Truskawka po nocach pisał swój dziennik, w którym samemu sobie zwierzał się z powikłań własnej materii. Analizował na dziesiątą stronę swoje motywy, lecz do końca dociec nie mógł co tak naprawdę nim powoduje, jakie ukryte siły wywołują w nim określone reakcje? Kupował w antykwariatach wydane lata temu książki psychologiczne i siedząc samotnie w knajpie „Kabaret” wgłębiał się w zawiłości ludzkiej psychiki, pił kawę, palił papierosa i nieustannie tęsknił. Tak, tęsknił. Tęsknotą rozdzierającą i nieokreśloną, a jednak tak silnie obecną, że czasem z dłoni wypadał mu papieros. Marzył wtedy, że do knajpy wejdzie właśnie ta, o której marzył. Że wejdzie znienacka. Że wejdzie, ponieważ będzie go szukać. Że wejdzie, ponieważ pragnie się z nim widzieć. Bo wie, że w każdy poniedziałek Truskawka przesiadywał w kabarecie próbując jakoś dogadać się z nadchodzącym tygodniem. Bo wie, jak bardzo Truskawka jest nieszczęśliwy i jak bardzo mu na niej zależy. Bo wie, że Truskawka mimo ogromnego nochala i wydatnego brzuszka jest chłopcem zasługującym na uwagę takiej kobiety jak ona. Bo wie, że Truskawka pisze i choć przeważnie pisze kiepsko, to czasem ma przebłyski, a te przebłyski są tak olśniewające ,że nawet takiej kobiecie jak jej trudno się im oprzeć. Tak myślał sobie Truskawka siedząc w knajpie „Kabaret”, pijąc trzecie piwo, wypalając trzy czwarte paczki i obserwując dookoła siebie pary całujące się, kochające i niezmiernie dla siebie czułe. Pił, palił, czekał. Najczęściej zamiast tej Pilchowej najpiękniejszej kobiety świata przychodził Janek Bębenek, wówczas też jeszcze student krakowskiej polonistyki, bardzo obiecujący młody grafoman, który celował kiedyś w wybitnych miniaturkach z życia Ględzina, a teraz stał się nieszczęśliwym poetą pod wpływem ciężkich studiów, które jak sam przyznał „przytłoczyły go”. O czym rozmawiało wtedy tych dwóch ludzi ducha, szermierzy bezbłędnych fraz, nie odkrytych geniuszy, niespełnionych pisarzy tej jednej i prawdziwie nieśmiertelnej książki, księgi ksiąg? Oczywiście rozmawiali oni o kobietach. Truskawka opowiadał, że spotyka się z taką fajną, długowłosą blondynką, która ostatnio ścięła włosy i odnalazł powtórnie sens życia, ponieważ jest przekonany, że ścięła włosy właśnie dla niego. Bębenek opowiadał jak to mai jedną brunetkę, która jest bardzo zagubiona i w ogóle go nie kręci, ale ma „zajebistą satyfę”, bo laska wyraźnie na niego leci, a to jest piękne uczucie: widzieć i czuć, kiedy laska na ciebie leci. Tak im czasem zeszło do późna, dopóki brodaty barman nie oznajmił im: „no Panowie dość tych głodnych kawałków na dzisiaj, to pomieszczenie, które już od kilku lat kalacie swoimi żałosnymi gębami i o zgrozo, jeszcze mniej wyrafinowanymi intelektami odetchnie w czasie zimnej, spokojnej nocy, gdy was już tu nie będzie.” Wstawali wtedy jakby wyrwani z zimowego snu, z ciepłej pościeli własnych, duchowych sosów zimnym, metalicznym głosem budzika realności, który bezlitośnie konstatował: ale z was żenujące kutasy. No i odchodzili każdy do swojego domostwa, każdy do końca pogodzony z własnym szczęściem i tragedią zarazem. Janek szedł do starszej babiny, u której pomieszkiwał już trzy lata, Truskawka wracał do mieszkania, które wynajmował mu pewien poczciwy dziadzina, posiadacz imponującej kolekcji pornosów. Śnieg leżał na ulicy białymi płachtami, drzewa były pomalowane na biało genialną ręką Boga, ludzie kaszleli, łapali przeziębienia i grypy i szli się ogrzać do swoich mieszkań, w której czekały na nic ciepłe koce, herbaty z sokiem malinowym, papierosy, miód, kawa czosnek i cytryny. Na Truskawkę czekało jak zwykle zaległe kolokwium, do którego jak zwykle nie chciało mu się uczyć. Czekał też na niego dziennik egzystencjalno – filozoficzny, aforyzmy Ciorana i nowa książka Hrabala. Innymi słowy czekały na niego obowiązek i przyjemność. Rzecz jasna Truskawka wybrał przyjemność. No, ale kolokwium zdał. Truskawka zawsze zdawał zaległe kolokwia. Była to środa, najbardziej przeciętny dzień tygodnia. Za dwa dni Truskawka spotka się długowłosą blond pięknością, która była ostatnią szansą na jego życie matrymonialne, ponieważ koniec studiów był bliski, wręcz można powiedzieć bliski niesłychanie. Truskawka był na piątym roku polonistyki, pisał pracę magisterską siedząc w knajpach, popijając piwo i rozmyślając jaki to będzie niesłychanie bogaty, kiedy się dobrze ożeni. Sytuacja była, jakby to powiedział Tadek Borówa, właściciel najbardziej ekskluzywnej Ględzińskiej kawiarni, „napięta jak baranie jaja” i dlatego trzeba było się do niej dobrze przygotować. Truskawka ze wzmożoną siłą czytał poradniki psychologiczne dla młodych par, poradniki „jak flirtować”, czasopisma kobiece, oglądał nawet seriale brazylijskie. Wszystko po to, żeby zgłębiać podstawową zagadkę tego świata, z którą nawet Arystoteles nie dał sobie rady: duszę kobiecą. Lecz im bliżej było do spotkania, im czas skracał się bezlitośnie przed wielkim apogeum, przed big bangiem, przed apokalipsą i paruzją w jednym, tym bardziej Truskawka czuł mętlik. Czuł mętlik w sensie ścisłym. Dialogi z brazylijskich seriali przeplatały się mu z głębinowymi analizami Freuda, cytaty z poradników dla młodych małżeństw tworzyły nieuchronną jedność z historyjkami z bravo, zawiłości fabularne Manueli Gretkowskiej przestały być odróżnialne od niemniej powikłanych fabuł filmów pornograficznych, z których dzięki przychylności Pana Grzyba, zacnego właściciela owych fabuł, Truskawka skwapliwie korzystał. Innymi słowy Truskawka czuł chaos. Chaos i strach. A im bardziej wzmagał się chaos tym bardziej dojmujące było uczucie strachu. Ze środy na czwartek Truskawka spał snem przerywanym i niespokojnym, z nocy z czwartku na piątek Truskawka nie spał w ogóle. Wstał o piątej, nie poszedł na zajęcia, walnął kielicha dla otuchy, umył włosy, które już były mocno przerzedzone, oglądnął dla rozluźnienia pornosa, przekartkował na szybko poradniki, które tak zacięcie przez ostatni czas kupował i że nie mógł skupić uwagi na książce, poszedł do kościoła poprosić Pana Boga o pomoc. Nie mógł jednak skupić się na modlitwie, dlatego pojechał na kopiec Kościuszki w nadziei że widok na panoramę Krakowa uspokoi go. I rzeczywiście, po wizycie na kopcu Truskawka nieco ochłonął. Zebrał się w sobie, był silniejszy. Powtarzał sobie w duchu: „jestem silny, jestem silny”. No i trząsł się przy okazji jak galareta. Na godzinę przed spotkaniem Truskawka nawiedził jeszcze raz mieszkanie, jeszcze raz ogolił się, umył, zapalił, walnął kielicha, zjadł kawałek czekolady z nadzieniem amaretto, oglądnał ostatnie sceny „M jak miłość” i udał się na umówione spotkanie. Blond piękność przyszła spóźniwszy się nieco. Zastała Truskawkę trzęsącego się z zimna ( ze strachu ? ) i przywitała go chłodno, z dystansem, a jednocześnie czule i jakby to powiedział inny przyjaciel Truskawki, Domelo, absolutnie spełniony gawędziarz, który nic nigdy nie napisał i prawdopodobnie nic nie napisze, „ z jajcem”. No i poszli tamci dwoje do kabaretu oczywiście i wieczór udał się wspaniale. Truskawka pod wpływem alkoholu całkiem się rozluźnił, zaczął nawet żartować, co nie zdarzało mu się zbyt często, opowiadać o swoich studiach, ba, nawet zaczął mówić coś na temat swojej wciąż odległej magisterki. Bacha Gęgała, bo tak miała na imię blond piękność była urzeczona darem narratorskim Truskawki. Czytała już kiedyś jakieś opowiadania Truskawki, przypadły jej do gustu niektóre frazy, ale oczarowana opowiadaniami w całości nie była. Truskawka podejrzewał jej brak entuzjazmu dla swego kunsztu fabularnego, ale był pewien, był skończenie pewien, że Bacha Gęgała myśli o nim: „niektóre zdania są rozbrajająco celne, ten facet musi być interesujący, bo ma przebłyski.” Do Truskawki przylgnęła już na dobre gęba faceta, która ma przebłyski, więc Gęgałę uważał za jedną z wielu czytelniczek swoich opowieści, która poleciała na ten sam, wyblakły już bardzo, ale wciąż niezawodny motyw. Przebłysków. W czasie tego wieczoru Truskawka sprawiał wrażenie jakby przebłyski były stałym elementem jego osobowości, powiem więcej: Truskawka w czasie tego spotkania składał się cały z przebłysków, mowa jego ciała i jej przekaz werbalny była jednym wielkim przebłyskiem. W kabarecie aż lśniło. Zapanowała jedna, wielka iluminacja. Bacha Gęgała była wniebowzięta, tonęła i przepadała w bezbłędnej duszy Truskawki, w jego królewskim majestacie magika flirtu. I nawet brodaty barman nie miał serca ich wyrzucić. I nawet on przysłuchiwał się z zainteresowaniem wywodom literacko filozoficznym Truskawki. I po nim było widać dumę i satysfakcję z takiej klienteli. Po wyjściu z kabaretu Bacha wzięła pod rękę Truskawkę i szli tak razem do miejsca, w którym pomieszkiwała. I padał śnieg na ich czerwone od rumieńców podniecenia twarze, i malował zdobnymi freski ich kurtki i płaszcze i buty im lśniły w nocnej bieli tak, jakby to były buty zakochane. A potem nastał czas rozstania. I Bacha Gęgała pocałowała Truskawkę w policzek rzuciwszy mu uprzednio zalotne spojrzenie. I zniknęła ona w czeluściach bramy. I Truskawka został sam przed zatrzaśniętą bramą. I stał tak przez chwilę i przez chwilę wył w duszy z niemożliwego szczęścia. I śnieg barwił mu włosy. I był Truskawka szczęśliwym studentem V roku polonistyki, prawie magistrem i wiedział coś jeszcze: tak tego nie można zostawić, trzeba zrobić coś jeszcze, trzeba przypieczętować tę znajomość absolutnie literacko. Jako, że cała znajomość z Bachą Gęgałą była absolutnie literacka, literatura musi tu odegrać rolę najbardziej kluczową. Dlatego Truskawka postanowił napisać do Bachy Gęgały list. List, który ją urzeknie, ośmieli i da niezawodną nadzieję na absolutnie spełniony związek, na związek archetypowo szczęśliwy. I co więcej, Truskawka list ów napisał. Przyszedł zmarznięty do domu, zrobił sobie herbatę z sokiem malinowy, ukroił kawałek placka ze śliwkami, który podarowała mu mama i zasiadł do pisania. Pisał tak i pisał i pisał i mina coraz bardziej mu rzedła. Zamiast listu dowcipnego, urokliwego, ironicznego, przyjaznego i ciepłego wychodził mu list – potwór, list straszydło, list którego by nie wysłał żadnej dziewczynie. Tym bardziej na trzeźwo. No ale po pijaku? Po pijaku to ona zrozumie, tłumaczył sobie Truskawka i pisał dalej. Pisał zacięcie, już uspokojony, że przecież ona to zrozumie. I kiedy skończył pisać już całkowicie pogodzony ze sobą, nad ranem bądź względnie rano, już prawie trzeźwy, spokojny, osiągnąwszy doskonałą harmonię, Truskawka wysłał list do Bachy Gęgały. Wysłał, wyłączył komputer i nagle zasłabł. Zrobiło mu się niedobrze, jakoś dziwnie i słabł coraz bardziej, słabł systematycznie i nieubłaganie. W końcu na dobre zasłabł, położył się i zasnął. Kiedy się obudził, zobaczył wydrukowaną kartkę z listem, przeczytał ów list i przeraził się. Doznał przerażenia w sensie jak najbardziej ścisłym fale strachy obejmowały go, władały nim i łopotały nim niczym opuszczoną kartką papieru na plaży w czasie sztormu. Truskawka zaznał nagle dojmującego, nieubłaganego uczucia rozpadu. Całkowitego klekotania własnych kończyn. Rozpadu materii w sensie bezlitosnym i niestety absolutnym. Truskawka nie żył. Albo żył, ale teraz w sensie jak najbardziej pozornym. Truskawka stał się nagle cieniem dawnego Truskawki, bardzo kiepsko zapowiadającego się pisarza mającego przebłyski. Rozumiał doskonale, że bycie cieniem kogoś takiego oznacza faktycznie niebyt. Albo jeszcze gorzej: niebyt w sensie ścisłym byłby tu lepszym rozwiązaniem niż byt na takich prawach jak obecnie. Otworzył lodówkę, wyjął flaszkę i nalał sobie kielicha. To był pierwszy kielich pity w stanie zupełnej, wewnętrznej erozji i co więcej, nie był to kielich ostatni. Bacha Gęgała nie odezwała się już więcej po liście Truskawki. Nie odbierała telefonów, nie odpisywała na smsy, zapadła się pod ziemię. Truskawka nie napisał magisterki, przepił wszystkie pieniądze, które miał ze stypendium i z domu i trafił na odwyk. Potem powrócił na łono rodziny w Ględzinie. Przez pewien czas pracował jako korepetytor, ale na skutek wiadomych przywar długo na tej posadzie miejsca nie zagrzał. Obecnie dobiera ideologię do swojego picia tłumacząc się swoim wyrafinowanym intelektem i nienagannym wykształceniem. Co tydzień spotyka się z Jankiem Bębenkiem „Pod czerwonym bucikiem”, aby powspominać stare, dobre czasy. Janek jest obecnie szczęśliwym posiadaczem tytułu magistra i doktorantem na polonistyce. Powiodło mu się w życiu, ponieważ pił mniej niż Truskawka i wysyłał mniej listów po pijaku, a do dziewczyn pisał wyłącznie powściągliwe smsy. Kiedyś w lecie spotkałem Truskawkę leżącego na skwerku i wygrzewającego się w słońcu. Spytałem się go tak dla jajca: - Czemu to robisz Błażej? A on mi na to: - Bo lubię jak mi słońce opierdala twarz. Powtórzyłem tę frazę Jankowi Bębenkowi a on mi na to: „I widzisz Michał, w tym tkwi właśnie jego fatalny błąd. Nie widziałem w życiu większego zarozumialca.” Od Truskawki nauczyłem się wiele. Sam lubię przesiadywać w knajpie przy pecie i książce. Ale wciąż boję się napisać odważnego mejla do dziewczyny, na której mi bardzo zależy. Lecz na dzisiaj ten stan daje mi „zajebistą satyfę.”
  14. no cóż. Pamięta mnie pan? Jak tak, miło mi niezmiernie. Opowiadanie jest poprawne aż do bólu i zemdlenia, nie w tym ikry i indywidualnego stylu. Jest to papka, grysik z mleczkiem, mnie znużyło. Proszę nad językiem przede wszystkim popracować. Chociaż z drugiej strony lekkości nikt pana nie nauczy. To się albo ma od Boga albo się nie ma w ogóle.
  15. I słusznie. Niech Pan czyta moje teksty, niech się pan wgryza w moje wiersze i prozę, niech panu spędza sen z powiek moje pisanie, niech się panu śnią moje frazy, niech pan daremnie stara się doścignąć, ja panu życzę jak najlepiej. I jestem pewien, że lektura moich tekstów pana bardzo wzbogaci i uduchowi. Piszę właśnie dla takich jak pan. Zagubionych literatów, którzy szukają świeżości. Co złego to nie ja panie. Do napisania przy następnej okazji.
  16. panie nawet nie bufonada bo do tego trzeba być choć trochę inteligentnym, to kretynizm w postaci czystej, ja panu szczerze współczuję bo durnota jak wiadomo jest nieuleczalna
  17. Don Cornellos - Don Idiotos rzekłbym. Kim Pan w ogóle jesteś? Tym robotnikiem czy tym miernym "inteligentem" na którego pan się żałośnie kreuje? Nie miałem ambicji do poważnego pochylenia się nad książką. Pan natomiast z pana butą nie wyniósłby z tej książki absolutnie nic. Ja natomiast coś dla siebie wyniosłem. Do lektur potrzebna jest pokora. Pan jesteś nadęty i ograniczony. Tylko tytuł by panu został w głowie, choć nie jestem pewien. Wrażliwość typowo wyrobnicza. Takich jak Pan jest o wiele za dużo na tym forum - przeciętniaków i gamoni. Do linijki panie idiotos do linijki do ekierki, do szkoły panie do szkoły do profesora Pimko! A mediujący znaczy pośredniczący. Pan zresztą sam sprawdzi w słowniku wyrazów obcych. Jeśli pan ma oczywiście w domu.
  18. to co pan zaprezentował to ograniczona tępa bufonada
  19. sobota jesień wypita kawa wypalone papierosy załamują nade mną ręce bogowie południa z samograja leci Jethro Tull miód i cierpkość tymczasem w dalekich krainach mali Murzyni strugają patyki chciałbym ci pokazać jak bardzo choruję dookoła różne maści i tabletki przeciwbólowe dzisiaj rano po raz kolejny byłem senny ale otworzyłem okno i widziałem tamta laskę pijącą kawę palącą papierosa w szlafroku bez koloru już jej nie kocham tak bardzo jak niegdyś w końca jest sobota jesień randka nie doszła do skutku po dywanie biega mały kotek mam bardzo niedaleko do wyjścia a zresztą kto to może wiedzieć bo gdy miasto kusi ja wpierdalam kiełbasę z musztardą wczoraj niebo było mi do końca obce dzisiaj oswajam
  20. Czytałem już niejedną książkę eseistyczną Zagajewskiego. Począwszy od "Solidarności i samotności", skończywszy na "Obronie żarliwości". Nowy zbiór esejów zatytułowany "Poeta rozmawia z filozofem" jest poniekąd kontynuacją linii eseistycznej Zagajewskiego. Pojawiają się podobne wątki, jak na przykład zagrożenie Europy przed znijaczeniem intelektualnym. Ale co uderza w ostatnim tomie esejów Zagajewskiego, to większa otwartość na współczesność i na to, że nie tylko zagrożenia pustyni duchowej ze sobą niesie. Ostatni esej pt. "Duch i komputer" jest tej otwartości świadectwem. Okazuje się, że współczesna technologia nie tylko nie zabija duchowości, lecz wręcz przeciwnie; pozwala jej osiągnąć całkiem nową, oryginalną jakość. Można jednak wysnuć wniosek całkiem przeciwny. Zagajewski tylko pozuje na wszechstronnego, otwartego humanistę, który z największą przyjemnością próbuje smaku różnych, intelektualnych potraw. Czemu taki zarzut postawiłem? Ano temu, że autor obraca się w obrębie własnej, oswojonej już, znanej i bardzo mocno doświadczonej intelektualnej i estetycznej przestrzeni. Pisze o starych mistrzach: o Miłoszu, Herbercie, Elzenbergu, Gombrowiczu, Czapskim, Kerteszu, Elliocie, Audenie, Cioranie, Larkinie, Maraim. Na ich przykładzie wyjaśnia tzw. fenomen artysty. Definiuje go poprzez przeciwstawienie filozofa artyście. Artysta, ściślej poeta żywi się fragmentem, czymś nietrwałym, spontanicznym, niekiedy nawet chaotycznym. Filozofa natomiast cechuje olimpijski spokój jasnych przestrzeni. Oczywiście nie ma tutaj mowy o przeciwstawieniu schizofrenicznym, skrajnie dwubiegunowym. Punkty przecięcia rzecz jasna istnieją. Najlepsze dowody to tak skrajnie odmienne światopoglądy pisarskie jak Cioran i Miłosz. Obaj w swej różnicy pozostają zrównoważonymi filozofami patrzącymi na świat przez pryzmat mediującego rozumu. No i rzecz jasna Herbert jest przykładem tej po Nietzscheańsku pojętej apollińskiej zadumy nad światem. Ale ten dystans u Herberta jest równoważony przez bardzo trzeźwy osąd życia i rzeczywistości; tam gdzie na chwilę uśnie Apollo, pojawia się demon ironii, życiodajny bóg Dionizos. Ale Herbert jest poetą jednego głosu, polifonia cechuje Miłosza. Nie ta po Bachtinowsku pojęta; inny jest jej sens. Polifonia Miłosza to innymi słowy próba ogarnięcia całości. "Miłosz jak świat" pisał przecież Błoński. Zwierza się również Zagajewski ze swej fascynacji dziennikami. "Dzienniki" Gombrowicza", "Dzienniki" Maraia, "Dzienniki" Keatsa, "Kłopot z istnieniem" Elzenberga. W dzienniku bowiem widać wyraźnie jak to, co wzniosłe łączy się z tym, co przyziemne. Zużyte katarem chusteczki są obok pełnej światła filozoficznej iluminacji. W dziennikach panuje metafizyczny misz masz. Pisarz oczywiście skrzętnie ukrywa siebie, lecz to, co odkryje świadomie lub nawet nieopatrznie jest bardzo nęcące, stanowi rodzaj intelektualnej atrakcji. Podsumowując można powiedzieć, że pozostaje Zagajewski wierny sobie. Dalej krąży wśród tematów tak zwanej sztuki wysokiej. Współczesnej poezji nie komentuje, co akurat uważam za słabość tych szkiców. Bowiem nie chcąc pewnie olimpijskiej pozy i gęby wyniosłości jaką mu się przyprawia, Zagajewski chcąc nie chcąc nie schodzi ze swej wysokiej góry ( góry Davos ? ). I to właśnie sprawia, że ciągle jest niedoskonały ( choć czyta się go nieźle ), będący daleko za swoimi mistrzami: Herbertem i Miłoszem. No bo Miłosz był jak świat, a Zagajewski bada tego świata zaledwie wycinek, który jednak, dodajmy pieczołowicie pielęgnuje.
  21. tak przepadłem w tobie że już nie widzę tamtej wsi ogródek weranda herbata z sokiem malinowym to są słowa puste znaki rytuału który kiedyś był święty a teraz jest wspomnieniem wiele bym dał by nie powiedzieć pewnych słów słowo może ranić i leczyć o tym wiedzą mieszkańcy krajów schizofrenii ale ja sam sobie zadałem ból dosyć dotkliwy samobójczy lewy sierpowy alias nokaut teraz leżę na dywanie w pokoju i liczę czarne kruki który zwisają z gałęzi wyobraźni za mną są chwile które kochałem ludzie którzy niegdyś żyli we mnie palili te same papierosy pili to samo piwo dużo bym dał by przywołać tamtą przestrzeń bo nowej już nie stworzę brak mi pary jakby powiedział ojciec młodego Bukowskiego ty byłaś nadzieją na nową przestrzeń ale szybko ją pogrzebałem jakbym bał się rzeczy nowych a przecież to takie łatwe całkiem skapcanieć i do końca cierpieć nie mieć dobrych wyrazów na dłoni języka tęsknić i nie znać słów pożegnania.
  22. przecież właśnie mówię że to niedobrze. O tym pisałem panie Sylwestrze.
  23. no nie no, jak Pani nie ma wobec mnie żadnych poważnych zamiarów to chyba tego nie przeżyję;) Ale jedno jest pewne: chciałbym podziękować za czas poświęcony tym moim wypocinom. Jestem niezmiernie Pani wdzięczny! Ktoś się jeszcze uchował w tym kółku wzajemnej adoracji ( i czci Messalina ), ktoś kto jest miły i przyjazny.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...