Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Michał_Bębenek

Użytkownicy
  • Postów

    154
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Michał_Bębenek

  1. no pewnie, wszyscy się poobrażali i teraz nikt nie chce komentować. To się nazywa ostracyzm, niewygodnego trzeba wykońćzyć przez obopólną, niepisaną zgodę na milczenie.
  2. na nieszufladzie był, ten sam autor go napisał, Pan mnie wcześniej też komentował:)
  3. pod chmurą ale jeszcze bez papierosa jeszcze bardzo młody i bardzo smutny rozmarzony bo słońce schowało swoją grzywę a to była jesień oswojone łabędzie piły woń której nie rozumiałem jadły chleb który dawały im dzieci i wrzesień oddychał później dawał o sobie znać reumatyzm października pamiętam czytałem wtedy Philipa Rotha i byłem bardzo zakochany w sobie jeszcze bez powiek bez światła w moje bramy nikt nie wjechał były zamknięte a strażnicy byli czujni choć niestrudzony sen ich morzył dawał znaki tamten bóg który przyszedł o wiele później na razie oswajałem dawno przetarte szlaki przypominałem gówniarskie wybryki i moja pamięć była wciąż pod chmurą wciąż bez papierosa i gdyby spadł deszcz byłoby raźniej odjechałbym pociągiem bez lęku do miasta którego nie rozumiałem które było mi obce dopiero później pokochałem tamto miasto w słoneczny październik patrzyłem na kasztany ławka pode mną była świeża od liści spadały na mnie nie odbyte rozmowy imprezy które były daleko koledzy przyjaciółki i jeszcze coś ale to skrywam w mojej pięści
  4. dzięki Pani Joanno za komentarz, pozdrawiam serdecznie:)!!
  5. panie egzegeto, badaczu klątw zawiłych alfabetów. Szanuję Panią Kalinę jako człowieka i ją przepraszam wszem i wobec!! Tu na tym forum. Pani Kalina na pewno jest wspaniałym człowiekiem, czytałem jej wiersze. Jest kiepską poetką. Pan Messalin jest również świetnym gościówą. Jego wiersze są przeciętne. Nie wiem kim Pan jest, ale Pan również nie ma poczucia humoru. Ani jeden wyraz, podkreślam ani jeden wyraz w moich pyskówkach nie był na serio. Mam poważniejsze sprawy na głowie. Muszę jeszcze wyprowadzić psa na dwór, żeby się wysikał. W każdym razie atmosfera tu jest gęsta. Muszę wyjść na świeże powietrze, napić się piwa, zapalić papierosa i wymyśleć ciętą ripostę. Choć wątpię, żeby to coś dało. Moja zarozumiałość jest pozą panie Bogdanie, egzegeto, Messalinie, Kalino i cała szacowna ferajno. A teraz idę się przejść, wy czuwajcie dalej. Pozdrawiam!
  6. No dobra, ma Pan trochę racji. Jestem gotów przeprosić panią Kalinę, bo szacunek należy się wobec dam ( o ile pani Kalina nie jest panem dajmy na to Kalinowskim i nie ukrywa się zręcznie pod nickiem ). Ja mam wielki ubaw w słownych utarczkach i to jest moje prywatne zboczenie, które zgadzam się, może nie każdemu się podobać. Niemniej komentarze Messalina i Kaliny to są jednak słabe komentarze. Messalina przez swoje mentorstwo, Kaliny przez swój brak determinacji i konsekwencji. Każdy ma prawo bronić swoich wierszy, a ja bronię ich agresywnie i do błędów nie jestem skory się przyznawać ( mój błąd, moja sprawa ). Niemniej wszystkich komentujących poetów pozdrawiam i życzę dużo zdrowia w przeprawie przez ciemny, zawikłany gąszcz poezji.
  7. Panie Bezecie: im więcej żółci w komentarzu, im więcej odszczekiwania, im ostrzej tym lepsza zabawa i jest fajniej. To nie grupa terapeutyczna tylko zgromadzenie poetów, a do poezji trzeba mieć zdrowie. No i brzytew ukrytą w języku.
  8. "czarnoperlista wyprawa"??? Proszę Pana ewidentna bzdura, banał i wykwit grafomanii w czystej postaci. Całość jest poprawna, lecz pozbawiona iskry.
  9. Pani Kalino nie potrzebuję Pani cennych rad, sam, że tak powiem, wiem lepiej. A Pani pewnie z tej samej partii, z tego samego frontu co Messalin. Poezją Messalina gardzę, komentarzami Messalina również gardzę. Intuicję krytyczną ma Messalin w stanie embrionalnym nie mówiąc już o poziomie empatii, niezbędnej dla poezji. Niemniej cenię szeroki gest Messalina, który teraz zademonstrował. Chwali mu się ta kindersztuba. Ale uważam Messalinie, że nie rozumiesz, brak ci wrażliwości, patrzysz po wierzchu, ale to sprawa Twojej ułomności krytycznej, która co prawda jest nieskończenie wielka wobec ewidentnego upośledzenia czytelnicznego pani Kaliny. "Niech pan nie przestaje pisać", proszę Panią ja nie zamierzam przestawać bo Pani tak "mówi", Pani tak "karze", ja piszę bo wiem choć wątpię. no ale pani sprawa, na nieszufladzie się podobało.
  10. po nocy pełnej rozmów alkoholu po wizytach w barach przesiadywaniach do rana po wysłuchaniu muzyki żywej i jasnej mokry od światła wchodzę z powrotem w sen marzą mi się przytulne lądy wyobraźni jasna kuchnia firanki i herbata z miodem trochę jak z Schulza choć brzmi nieco anachronicznie jak staroć fajansowy kubek oraz imbryk łapią mnie promienie budzika dość późnego jak na mokry świt nie ma mgieł ale jest para myśli para z kawy wymieszana z papierosowym dymem w tamtych pokojach było jasno i przestronnie gładkie powietrze delikatnie węszyło po kątach stół na straży i grzecznie zapraszał fotel podnóżek papieros kawa i godzina sennych mgieł myślałem wtedy o moim śnie i o śnie poprzedzającym sen kiedy byłem wewnątrz bardziej niż kiedykolwiek przedtem noc była wyjątkowa niemrawa a mnie zatykało coś o czym nie miałem pojęcia ledwo przeczuwane słowa gesty moich przyjaciół powroty do miejsc w których niegdyś byłem myśli o najpiękniejszej dziewczynie świata i głębokie przeczucie że nic nowego się nie zdarzy
  11. Ostatnio widziałem film pt. „Iluzjonista” Neila Burgera i czytałem książkę „Poetyka marzenia” Gastona Bachelarda. Film należał do dziedziny fikcji i fabuły, książka natomiast była naukowa. Myślę, że warto czasem w obręb swych prywatnych lektur wprowadzić pewien ład, zacząć w pewien sposób porządkować swoją spiżarnię duchową. Czesław Miłosz napisał kiedyś książkę „Spiżarnia literacka”. Były to relacje ze świata jego prywatnych lektur. Podobnie wybitny krytyk Jan Błoński na łamach „Tygodnika Powszechnego” prowadził cykl „Mieszaniny”, które były syntezą jego prywatnych przemyśleń o literaturze ostatnich dekad, ale widać w nich było także ostrze krytyczne. Jan Błoński łączył w „Mieszaninach” zawód krytyka i powinność czytelnika. Każdy krytyk jest równocześnie czytelnikiem. Pytanie tylko czy najpierw jest czytelnikiem czy krytykiem? Otóż pewnie wydawać by się mogło, że prawdziwy profesjonalista nie przyznaje się do przyziemnego aktu posiadania własnych, tzw. prywatnych lektur, do posiadanie własnej spiżarni literackiej. Przecież dziedzina szeroko pojętej kolekcji, której notabene poświęcił osobny esej Michał Paweł Markowski w książce „Anatomia ciekawości” przynależy do świata amatorów. Tylko amator upaja się kolekcjonerstwem, pasję musi poprzedzić hobby, a hobbyści to przeważnie nie-profesjonaliści. Krytyk, który czyta, przyznaje się niejako do swojej śmiertelności, jak archanioł, który nagle traci swoją moc, albo iluzjonista, którego triki zostały przejrzane przez jeszcze bardziej sprawnego magika. Krytyk czytający, krytyk przyłapany na czytaniu automatycznie traci swoją krytyczną wszechmoc i boskość i staje się zwykłym czytelniczym śmiertelnikiem, czytelnikiem jakich wielu. Zmierzam do udowodnienia tezy, ( z lepszym lub gorszym skutkiem ), że tak naprawdę ciężko jest wyjść poza tzw. krąg lektur prywatnych. Każdy akt czytania jest prywatny i każdy akt krytycznej syntezy jest również prywatny. Krytyk na dobrą sprawę nie wychodzi poza ramy kontekstów, które sam wynalazł i których sam doświadczył. Interpretacja jest równocześnie przypadkiem i koniecznością i tu zawiera się jej piękny paradoks. Boski paradoks. Jedynie w zaciszu swego przytulnego domostwa, wśród własnych książek można tworzyć głębinowe analizy i pisać hermeneutyczne traktaty. Piszę to wszystko, aby usprawiedliwić jednocześnie przypadek i konieczność. Przypadkiem jest, że przeczytałem ostatnio Bachelarda, przypadkiem, że obejrzałem „Iluzjonistę”, konieczność natomiast zawiera się w tym, że podług mojego krytycznego nosa są to teksty kultury, które można czytać równocześnie, albo według tradycyjnej metody interpretacji oglądnąć alias przeczytać „Iluzjonistę” Bachelardem. „Iluzjonista” opowiada o pewnym magiku, który zwyczajnym prestidigitatorem jednak nie jest. Jest prawdziwym magiem, który wprawia w osłupienie publiczność przyzwyczajoną do bardziej przyziemnego wyrażania poprzez magię. Potrafi wyczarować drzewko pomarańczowe ze zwykłej pomarańczy, wyciągnąć kartę z talii bez pomocy rąk, sprawić że miecz będzie tkwił w podłodze jak mityczny ekskalibur, tak że nawet najwięksi mocarze nie zdołają go wyciągnąć. Tajemnicza jest przeszłość Eisenheima, bo tak nazywa się główny bohater. Wiadomo, że kiedyś spotkał na swej drodze magika, który pokazał mu parę sztuczek i jak się zdaje, przekazał mu od razu swoją moc, ponieważ zaraz po pokazie, ulotnił się . Wiadomo, że odbył długą tułaczkę po świecie, w trakcie której widział rzeczy niewiarygodne i nauczył się równie niezwykłych umiejętności. No i wiadomo o najważniejszym. O miłości z dzieciństwa. Księżnej von Teschen, z którą mały Eisenheim spotykał się potajemnie, ponieważ dzieliła ich różnica klas. On był zwykłym synem mistrza fachu meblarskiego. Po piętnastoletnim rozdzieleniu spotykają się znowu na deskach teatru. Księżna von Teschen ma być poślubiona księciu korony i bierze udział jako ochotnik w pokazie Eisenheima, podczas którego powtórnie się poznają. Nie czas tu jednak ani miejsce na opowiadanie fabuły, która jest cokolwiek intrygująca. Moim zamierzeniem jest zajrzenie w warstwy głębokie dzieła, co umożliwi mi prawo intertekstualności. Widzę kilka zbieżności między Bachelardem, a „Iluzjonistą”. „Poetyka marzenia” jest równocześnie poetyką tego filmu. I mówię to zarówno jako krytyk jak i czytelnik. Otóż zastanówmy się. Główny bohater jest niechybnie marzycielem. Balansuje on na granicy jawy i snu tak jak zresztą jego magia, która jest z gruntu oniryczna. W realnym świecie praw fizyki jego magia przestaje mieć rację bytu. Racją bytu tej magii jest odrealnienie. Motylki unoszące chusteczkę podczas pokazu należą do dziedziny baśni i bajek. Czyżby więc magik był bajarzem raczącym nas tekstem opowieści magicznej? Jego tekst jest sztuką, a jego sztuka jest baśnią. Baśń przynależy do dziedziny do marzenia, a głównym elementem by tak rzec „struktury marzącej” jest według Bachelarda przenikający ją ogień. Ogień to siła życia, krew, ale i przytulność i bezpieczeństwo. Marzyć można jedynie przy ogniu kominka, kiedy za oknem działa przeciwny żywioł, woda. Pada deszcz. Deszcz na zewnątrz i ciepło wewnątrz. Woda i ogień. Te dwie siły przenikają marzenie. Marzenie jest przytulnością wyniesioną z domu na wolność przygody. Pobyt Eisenheima w domu jest zaznaczony w filmie co prawda epizodycznie, ale i w tym krótkim fragmencie nie brak magii marzenia. Zarówno ojciec robiący meble, jak i magik, który nagle pojawia się przy drodze pod drzewem to elementy tej samej układanki, który na potrzeby tego tekstu nazwałem strukturą marzącą. Eisenheim przebywa w takiej strukturze od początku do końca. Bez zanurzenia w tej strukturze niemożliwy byłby jego byt jako magika. Byt, który z kolei zagwarantowany jest przez obraz. Byt, który wynika z obrazu. W końcu jego iluzja polegać może tylko na obrazie, na wizualizacji. Tak naprawdę poza obraz trudno nam wyjść. A ściślej, poza obraz trudno i właściwie niemożliwie jest wyjść marzycielom. Czy Eisenheim jest jednak marzycielem? Myślę, że odpowiedź będzie negatywna. Marzyciel jest pasywny, marzyciel jest odbiorcą, zawsze najpierw jest odbiorcą ( dopiero później może być twórcą ). Eisenheim natomiast od początku jest twórcą swojego marzenia. Marzenie go nie nawiedza, marzenie go nie dopada. Eisenheim umyka marzeniu tworząc własną strukturę marzącą, owijając się szczelnie w jej kokon. To zarazem jego tarcza przed światem jak i dla tego świata oferta. Kto zrozumie tę skomplikowaną dialektykę obrony przed światem i zaproszenia do świata, podwójności otwarcia i zamknięcia, ten zdobędzie rzecz najważniejszą: miłość Eisenheima. Księżna von Teschen rozumiała duszę magika i dlatego zdobyła jego miłość. Nie pomagała mu ani w wyjściu do świata ani w zamknięciu się przed światem. Księżna po prostu od razu zrozumiała reguły gry. To, że należy jedynie uczestniczyć w strukturze marzącej, której twórcą jest Eisenheim i poza nią nie wychodzić. Trwać przy Eisenheimie jako kobieta, ale i jako część jego misternie ułożonego planu. Planu, który obejmuje cały świat i wszystkie jego zależności. Bachelard napisał: „marzę świat, więc świat istnieje tak jak go marzę”. Jest w tym stwierdzeniu jakaś totalność. Totalne jednak są i działania Eisenheima, który zmierza do odkrycia największej zagadki, wobec której pozostawał przez długi czas bezradny: zagadki miłości. Eisehneim poznał wszystkie dziwy i tajemnice świata pozostając jednak głuchy na szept płynący z własnej duszy. Eishenheim innymi słowy poznał świat, nie poznając siebie. Księżna była mu potrzebna do odkrycia zagadki największej i najważniejszej: tajemnicy własnej osoby. Bachelard pisał o dwóch przeciwnych siłach, które tworzą człowieka marzącego: animie i animusie. Anima to siła naprawdę marząca, wyrastająca z najgłębszych warstw bytu, marzenie znajduje się pod znakiem animy. Animus to pierwiastek męski, który wielbi konkret, opary marzenia go nie interesują, jego przestrzenią jest codzienność. Eisenheim do wykonania swojego planu potrzebował animusa ( zrozumienie codzienności tego wymagało ), jak i animy ( kobieta, która jest kluczem do jego sztuki ). Artysta, który nie rozumie samego siebie mając do perfekcji opanowaną własną sztukę potrzebuje czegoś, co pomoże mu zrozumieć coś więcej ponad jego profesję. Krytyk potrzebuje czytelnika. Animus potrzebuje animy. Mężczyzna potrzebuje kobiety ( konieczny banał ). Artysta potrzebuje miłości ( potrzebny truizm ). Marzenie potrzebuje struktury marzącej. Artysta piszący swoją strukturę marzącą potrzebuje odbiorcy, który wnosi sens. Sens jest totalny, gdy tworzy go harmonia przeciwnych żywiołów. Sens wypełnia świat, gdy anima i animus działają razem. Dlatego Eisenheim potrzebował księżnej von Teschen. Była mu potrzebna jako nieodłączny czynnik sensu. Przed poznaniem księżnej życie Eisenheima było wartością jako twórcy marzenia, jednak pozbawione było sensu. Działalności krytycznej sens nadają czytelnicy i pisarze. Działalności marzyciela sens nadają odbiorcy marzenia. A wszystkim krytykom i czytelnikom życzę, aby byli dobrymi odbiorcami marzenia, aby marzenie czuli i jednocześnie przyglądali mu się z uwagą właściwą profesjonalistom i nie-marzycielom.
  12. Messalin uważam że jesteś miernym poetą, a twoje komentarze to już szczyt dureństwa.
  13. wśród jasnych chmurek obłoczek z papierosa listek w zielonej czapce błogosławi moją krew są uśmiechnięte konstelacje nieogarnione gwiazdozbiory które wciąż ryją w drzewach imiona jasnych panien jeśli jesteś blisko nie dzwoń ja wolę kochać kiedyś wystarczała mi herbata i wypadnięty orzełek teraz w cukrze jest dym a kawa wciąż stygnie bo najbardziej lubię wyobrażać sobie takie małe nic to przecież takie fajne jak duża margarita z colą albo pepsi panienki tęczowe wyrzućcie orzełka niech wam się darzy bo bardzo was wszystkie kochałem teraz jest lepiej bo listek w zielonym kepi święci moją krew mogę wszystkich słuchać wszystkim rozkazywać a po wierzchu płynąć bezbłędnym kraulem bo jestem królem kraula do portu gdzie kawa herbata margarita pepsi a w pełnym słońcu lśni jasna panna ubrana w listek
  14. jesteś pan nieuk i analfabeta, trudno jest się panu skupić na najprostszym przekazie i szczerze panu współczuję, szkoła ministra Giertycha oczekuje pana z otwartymi ramionami, pozdrawiam i życzę choć jednej przeczytanej do końca książki.
  15. w schronisku mrok mnie zewsząd otaczał ale trochę światła było no i paliłem petka i piłem herbatę i czułem te góry o tak!
  16. tak ale myślałem że Pana cięty dowcip stać na więcej
  17. deszczyk uderza o fioletowe kwiaty mgła połknęła las a drzewa rozmyślają ta przestrzeń jest nasycona jak mój łeb opity herbatą z cytryną 3 zeta za taką rozkosz jeden z moich przyjaciół zniknął w kapliczce nie wiem czy wróci w tamtej białej brodzie kapłana pętały się ziarenka świętości i obłędu on najwidoczniej nie przeczuł tajemnicy pochłonęła go drugi mój kompan odjechał do dalekiego miasta mgła go zjadła i wchłonęła a deszcz na dodatek go jeszcze oblizał jak schroniskowy piesek no ale dojechał cholera i znów mgła piesek kwiaty beton i kawiarnia wewnątrz pewna białogłowa je późny obiad potem będzie parzyć późną kawę a potem potem nic już nie będzie bo w takich miejscach zazwyczaj nigdy nic nie ma ciemność mgła jest jeszcze świt
  18. No wie Pan Panie tego poniosło mnie że tak powiem, ale Pan też dał w kość tymi "poradami dobrego wujka". Niech się Pan nie boi, poradzę sobie bez takich porad mając równocześnie na względzie Pana szczere i szlachetne chęci.
  19. Jeszcze byłeś w pieluchach kiedy ja czytałem Sonety Krymskie Mickiewicza, Pana Cogito Herberta, Menuet z pogrzebaczem Grochowiaka, Jednym tchem Barańczaka, jeszcze brałeś smoczek do ust kiedy ja zagłębiałem się w sonety Szekspira, jeszcze lizałeś lizaczki które kupiła ci mamusia kiedy ja wgłębiałem się w Nieobjętą ziemię Miłosza, jeszcze układałeś klocki lego kiedy ja zgłębiałem tajniki poetyki Świetlickiego,więc bardzo proszę więcej pod moim wierszem się nie zjawiaj, bo wykurzę dubeltówką z mojej posesji jak amerykański farmer ( gówniarzu )
  20. aleś koleś chybił, no kulą w płot, takich rad bardzo proszę mi nie dawać ( nieszczęsny grafomanku )
  21. lubiłem patrzeć jak szybują powietrze je miało w garści dostojny egzegeta mydlanych metafor dzieci rozumiały je lepiej niż stare ramole piłem herbatę w mej samotni w górach a dookoła pluszowe misie szczerzyły zęby moja wybranka w białej halce kroiła pomidory a ja wciąż pisałem wciąż o tych bańkach nudzą Błażeja takie sprawy ciągła praca brak zabawy i tchnienie dzieci oddech baniek na krakowskim rynku które puszczał klaun na szczudłach bliższy dostojnego nieba niż niejeden poeta czytany w ratuszu na popołudniach z winem i wierszami czerwone strumienie pomiędzy wersami z okna było widać dzieci bańki i klauna poezja może być uśmiechem klauna w czasie jesieni poezja może być śmiechem dzieci w letnią pogodę poezja może być wizją wariata kochającego wiosnę nienawidzącego wiosny ale nade wszystko poezja może być pracą zmęczonego życiem ramola który w zimie pali w piecu i tak mi się wydaje że starzy udręczeni istnieniem ramole bardzo upodobali sobie ogień lecz daremnie choć z wielkim wysiłkiem i uporem próbują napisać wiersz o bańce mydlanej która prysła
  22. Nazywałam go swoim bursztynkiem. Pamiętam jeszcze ten domek na drzewie nieopodal bloków, w których mieszkaliśmy: ja i mój bursztynek. Był moim przyjacielem z dzieciństwa, z sąsiedniej klatki schodowej, często odprowadzał mnie do domu, bo chodziliśmy do jednej szkoły i na przerwach często rozmawialiśmy, śmialiśmy się i żartowaliśmy. Kochałam swojego bursztynka. Mój bursztynek kochał także mnie. Wiem, że mnie kochał. Choć później mnie zdradził. No, ale zanim mnie zdradził, lubiliśmy chodzić we dwójkę do tego domku na drzewie i urządzać sobie zabawy dziecięce. Ja brałam taką specjalną tubkę z pastą, którą zabierałam z domu i smarowałam bursztynkowi plecy i całą twarz. Mój bursztynek Marek, bo miał na imię Marek, całą twarz miał umazaną w paście. Do dzisiaj pamiętam zapach tej pasty. Była miętowa, pachniała ostro. Jak żywica na drzewie albo jeszcze mocniej, jeszcze bardziej świeżo. Boże mój drogi, ale moi rodzice byli cierpliwi, jacy oni byli cierpliwi. Nie złościli się na mnie, że wracałam późno do domu i cała pachniałam pastą i nie byli na mnie źli, że w łazience brak było pasty i mój tatuś nic nie mówił tylko przytulał mnie i głaskał po włosach i on też nazywał mnie swoim bursztynkiem, bo dla mojego tatusia byłam najukochańszym bursztynkiem na świecie i to od tatusia przejęłam tę fantastyczną nazwę, którą używałam wobec osób, które najbardziej pokochałam i które odcisnęły w moim życiu trwały ślad. No a moja mamusia myła mnie potem całą z tej pasty i trochę się na mnie złościła, ale bardziej przez śmiech niż przez łzy. I kiedy moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem zabaw w domku na drzewie w parku nieopodal i rozmów z moją najlepszą przyjaciółką Gosią, która nigdy nie ubierała sukienek, bo nie chciała czuć się gorsza od chłopców i zapachu pasty, którą potem zmywała ze mnie mamusia i uśmiechu mojego tatusia, który do dzisiaj mnie wzrusza gdy o nim pomyślę, no więc kiedy upłynęło całe to moje dzieciństwo, ani się nie obejrzałam, a poszłam do szkoły i zaczęłam powoli stawać się nastolatką. No, a mój bursztynek Marek dojrzewał wraz ze mną i myślę, że jeszcze bardziej go kochałam, a Marek także bardzo mnie kochał, bo robiłam się coraz ładniejsza. I wiem, że mój Mareczek to widział, bo w siódmej klasie chodziliśmy na kawę w tym naszym Ględzinie do bardzo eleganckiej kawiarenki, którą prowadził Tadek Borówa, bardzo znacząca i wytworna postać naszego miasta. I piliśmy kawę i Mareczek zamawiał specjalnie dla mnie ptysia z kremem i rozmawialiśmy, śmialiśmy się, żartowaliśmy i cała byłam w promieniach słonecznych i do szkoły chodziłam jak na skrzydłach, bo tam już czekał na mnie mój najukochańszy obok tatusia bursztynek świata, Mareczek. Myślę, że Pan Bóg bardzo się mną wtedy opiekował i bardzo mnie kochał i za nic w świecie nie chciał mnie skrzywdzić i dlatego dał mi mojego tatusia, który zawsze mnie chronił przed okropnościami tego świata. I do dzisiaj pamiętam jak tatuś mnie przytulił i powtarzał: no już bursztynku nic się nie stało, no nie płacz już, znajdzie się inny chłopiec, którego pokochasz, chłopcy tacy już są. A ja bardzo płakałam i tuliłam się w ramiona tatusia jak do jakiejś przytulnej norki, w której jest łóżeczko kołyszące moje ciało do snu w takt mojej ulubionej melodii zespołu nazareth: love hurts. No bo miłość naprawdę potrafi zranić, a Mareczek bardzo mnie zranił, bo pokochał inną dziewczynkę, której nienawidzę do dzisiaj. I kiedy Mareczek mnie opuścił, przestałam tak dużo jeść jak dawniej i chudłam w oczach i rodzice bardzo się o mnie martwili i tatuś załamywał ręce, a mamusia na mnie krzyczała, że wydziwiam i że powinnam wreszcie zacząć twardo stąpać po ziemi. A ja wiedziałam, że Pan Bóg wciąż na mnie patrzy i bardzo mnie kocha, tak samo jak mój tatuś i stopniowo zaczęłam przychodzić do siebie i zaczęłam więcej jeść i powoli zapominałam o Mareczku, choć całkiem o nim zapomnieć nie mogłam i ten mój bursztynek okazał się zwykłym gruzłem węgla i do dzisiaj czerni moją pamięć. I powoli dobiegała końca szkoła podstawowa i zaczęły się przygotowania do egzaminu do liceum, a ja z moją przyjaciółką Gosią zawarłyśmy pakt przeciw chłopakom, że już nigdy żadnemu nie zaufamy i będziemy ich zwodzić i prowadzić za nos. I tamte wakacje, między zdanym egzaminem do liceum do klasy o profilu humanistycznym, a czasem, który pozostał do rozpoczęcia do szkoły i który czymś trzeba było wypełnić, były najpiękniejsze w całym moim życiu. Chodziłyśmy z Gosią na lody i gofry do kawiarenki Tadka Borówy i rozmawiałyśmy o Marku, że on wcale taki ładny jednak nie jest i przypatrywałyśmy się innym chłopcom siedzącym przy sąsiednich stolikach i puszczaliśmy do nich zalotne oczka i uśmieszki, a oni rumienili się i szybko wychodzili z kawiarenki, a my potem śmiałyśmy się naprawdę szczerze i perliście. No a potem przyszedł czas liceum i to był taki dziwny czas, z którego nic nie rozumiem. Pani profesor na pierwszej lekcji polskiego kazała nam się przedstawić i powiedzieć parę słów o sobie, a ja się uśmiałam, kiedy Felek Gąska jak zwykle się wygłupiał, bo Felek Gąska chodził do tej samej szkoły co ja i strasznie tam rozrabiał, a później trafił do liceum, do tej samej klasy, którą i ja wybrałam. I w tej mojej, naszej klasie też bardzo rozrabiał i wygłupiał się i bił się z kolegami i w końcu go wyrzucili, bo złapali go kiedyś na paleniu trawki w damskiej ubikacji. I później wstał taki chłopiec, który miał na imię Marek i od razu zwróciłam na niego uwagę, bo miał na imię Marek, a obok niego siedział taki chłopiec, który miał twarz bardzo uduchowionego introwertyka. I kiedy Marek skończył się przedstawiać, wstał tamten chłopiec i użył jakiegoś trudnego wyrazu, a potem siadł jakby ten trudny wyraz był dla niego czymś bardzo zwyczajnym. Potem okazało się, że ten chłopiec ma na imię Błażej i jest bardzo mądry, bo na drugiej lekcji polskiego rozmawialiśmy o problemie czasu w literaturze i Błażej siedział z Markiem w jednej ławce, nic nie mówił, bacznie się przyglądał i przysłuchiwał innym uczniom, a jego wzrok był dojrzały i pełen spokoju. I kiedy nasza pani profesor od polskiego zapytała Błażeja co sądzi o tym czasie, Błażej spokojnie wstał i zaczął bardzo długo i pięknie opowiadać jak to z tym czasem jest, jaki ten czas jest, jaki on może być, jaki nie jest i że jest linearny i cykliczny i że inny w średniowieczu i inny w renesansie i co napisał o czasie Fryderyk Nietzsche i Artur Schopenhauer i co Budda uważał na temat czasu i jaki jest czas Chrystusowy i co to jest Paruzja i czym jest postmodernizm i czym kryzys wyobraźni współczesnej i że Bierdiajew ukochał wieki średnie, bo tam Pan Bóg był bliżej niż dzisiaj w sensie mistycznego doznania i że doznać epifanii dzisiaj jest bardzo trudno i podał przykład Miłosza i jego czasowych obsesji z tomiku „Nieobjęta ziemia”. I mówił jeszcze o innych rzeczach, których już dzisiaj nie pamiętam, a jego głos był bardzo spokojny jakby mówił o rzeczach najzwyczajniejszych na świecie, a przecież te rzeczy, które poruszał były tak ważne. A potem Błażej siadł najzwyczajniej w świecie, a w klasie zapadła głęboka cisza, a potem rozległy się tłumione szepty i pomruki i nasza pani profesor od polskiego powiedziała, że ten materiał jest właściwy dla klas maturalnych i wątpi, żeby ktokolwiek rozumiał i znał zagadnienia, które Błażej poruszył poza nią samą i niektórymi, wybitnymi uczniami klasy czwartej o profilu humanistycznym. A ja długo nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia po tej przemowie Błażeja i wracałam sama do domu i myślałam sobie o różnych rzeczach i nagle liść spadł z drzewa, a ja pomyślałam sobie, że życie ludzkie jest podobne do takiego liścia, który przez chwilę kołysze się na wietrze, aby później spaść na ziemię i zostać podeptanym przez ludzi, którym jest on obojętny. I ciągle miałam przed oczyma wyobraźni obraz mówiącego o czasie Błażeja i pomyślałam sobie, że to musi być bardzo mądry i interesujący chłopak i że chciałabym z nim porozmawiać. No i na drugi dzień na lekcji fizyki, na której Błażej dostał jedynkę i pani profesor nazwała go żartownisiem, bo powiedział, że Wszechświat podobny jest do wielkiego obwarzana, którego nadgryzają archanielskie hufce, no więc po tej lekcji fizyki podeszłam do Błażeja i zapytałam się go, skąd on tyle wie. Na to Błażej mi odpowiedział, że w zasadzie to on nie wie, skąd tyle wie i że interesuje się różnymi dziedzinami i najbliższe są mu filozofia i literatura i że kolejność w jakiej je wymienił jest nieprzypadkowa. No to ja mu powiedziałam, że pewnie czytał sobie w dzieciństwie encyklopedię, bo tak dużo wiedzieć, to jest naprawdę dziwne, a on się zaśmiał bardzo ładnym, dobrodusznym śmiechem i powiedział, że prędzej to oglądał programy edukacyjne i przyrodnicze na National Geographic. I wtedy ja się z kolei zaśmiałam i zrobiło się bardzo sympatycznie i Błażej zaproponował, że mi postawi kawę w bufecie na dole i że zdążymy ją jeszcze wypić, bo to w końcu była długa przerwa. I zeszliśmy na dół do bufetu i gadaliśmy tam bardzo długo i nie poszliśmy na matematykę, a że matematyka to była ostatnia lekcja, Błażej odprowadził mnie do domu. No i przez całe popołudnie odrabiając z tatusiem lekcje na technikę, ćwicząc się w meandrach pisma technicznego, przez cały ten czas myślałam o Błażeju, jaki to jest fajny chłopak i jaki do tego skromny. Ale nie fałszywą skromnością, tylko naturalną skromnością prawdziwego mędrca. A na drugi dzień, kiedy rano wstałam, kiedy tatuś mnie obudził i mamusia zrobiła mi kawę zbożową i płatki na mleku, byłam bardzo zadowolona i czułam jak wstępuje we mnie jakiś nowy duch. Bardzo chciało mi się żyć i kiedy poszłam po moją przyjaciółką Gośkę, którą miała do szkoły na tę samą godzinę co ja, opowiedziałam jej o Błażeju, a ona powiedziała, żebym uważała, bo ten mój Błażej może okazać się ohydnie zakochanym w sobie bufonem. Ale ja się zaśmiałam, bo wiedziałam lepiej kim jest Błażej i na pewno nie jest bufonem i jest bardzo skromny i mądry. I miałam w Błażeju przyjaciela, a Błażej był ulubionym uczniem naszej pani profesor od polskiego i nasza pani profesor zaczęła mi się baczniej przyglądać i obdarzać mnie większym zainteresowaniem niż dotychczas, bo chyba ją zafrapowało, że Błażej się zainteresował mną i że tak razem się trzymamy. No, a potem trochę się zmartwiłam, bo Błażej zaczął się mną coraz bardziej interesować i coraz baczniej mi się przyglądał, a ja nie mogłem znieść tego jego spokojnego, mądrego spojrzenia, które z czasem zaczęło się coraz bardziej śmiać i promienieć na mój widok. I z jednej strony byłam bardzo szczęśliwa, bo Błażej bardzo mi się podobał jako chłopak, ale z drugiej strony nie mogłam się w nim zakochać i nazwać go swoim bursztynkiem, bo po tym co mi zrobił bursztynek Marek już nie mogłam nikogo nazwać swoim bursztynkiem i brzydziłam się tego słowa. Ale kiedyś poszliśmy na wagary do mojej dawnej szkoły podstawowej, opowiedziałam Błażejowi o Marku , a Błażej stał obok mnie i pilnie słuchał mojej opowieści i marszczył brwi i bacznie mi się przyglądał, a mnie się to bardzo podobało, bo wiem, że wyglądałam wtedy w swojej czerwonej kurteczce i w krótkiej sukience do kolan bardzo seksownie i wtedy coś we mnie pękło, ale do końca nie wiem, co to było. Bo później poszliśmy do liceum, do którego chodziła moja najlepsza przyjaciółka Gosia, aby ją odwiedzić i kiedy czekaliśmy na koniec lekcji i na dzwonek oparłam się nagle na ramieniu Błażeja, a on mnie przytulił i było mi bardzo ciepło i miło i poczułam wtedy, że ktoś się mną opiekuje i że Pan Bóg wciąż na mnie patrzy i mnie bardzo kocha. I tak trwaliśmy długo w tym uścisku, ale Błażej mnie nie pocałował, a ja chyba chciałam, żeby Błażej mnie pocałował w usta, ale Błażej pocałował mnie za to w policzek, a ja popatrzyłam w jego oczy i pierwszy raz zobaczyłam w nich mgłę, której nigdy nie widziałam i trochę się tego przestraszyłam, a trochę byłam zafascynowana i wtedy Błażej mocniej mnie do siebie przytulił i pocałował mnie w usta. I tak trwaliśmy zjednoczeni, objęci i całujący się i było mi jeszcze bardziej ciepło, ale trochę drżałam i nie byłam pewna, co się wydarzy, ale nie zależało mi tak bardzo na tym i chciałam, żeby ta chwila trwała bardzo długo i miałam wrażenie, że Błażej myśli w ten sposób co ja. I wtedy usłyszałam w swojej głowie melodię zespołu nazareth: love hurts i pomyślałam, że Błażej może stać się moim nowym bursztynkiem. A potem zabrzęczał dzwonek i Błażej zwolnił swój uścisk i przestał mnie całować i wtedy przywitaliśmy jak gdyby nic moją przyjaciółkę Gosię, która bardzo nieufnie przyglądała się Błażejowi i była dla niego bardzo opryskliwa. Ale mnie się wydawało, że Błażej bardzo polubił moją przyjaciółkę Gosię i że trochę się z nią przekomarzał, a Gosia jakby się z tego uśmiechała, ale nie chciała dawać tego po sobie poznać i robiła groźną minę. No a potem wszyscy w trójkę poszliśmy do domu i Błażej został u mnie na obiedzie i Gosia też i śmialiśmy się i żartowaliśmy i było zupełnie tak jak w domku na drzewie z Mareczkiem, kiedy byłam cała w paście miętowej. Odtąd nazywałam Błażeja swoim bursztynkiem i nie kryłam się z tym w klasie i chłopcy trochę się z Błażeja naśmiewali i śpiewali mu na przerwach: „bursztynek bursztynek znalazłam go na plaży, bursztynek słoooońce marzeń”. I było bardzo wesoło, bo Błażej wcale się tymi docinkami nie smucił tylko wtórował chłopcom w ich żartach i figlach i zawstydzał ich tym, że tak umie się z siebie śmiać. I ja byłam też bardzo szczęśliwa i cała byłam w promieniach i anielskich skrzydłach, ale czasem bolała mnie głowa i kręciło mi się w głowie i miałam taki dziwny zamęt i nie wiedziałam, co to jest. I jedzenie z czasem sprawiało mi coraz większą trudność i nie mogłam przełykać, bo zaraz to, co zjadłam, zwracałam i czułam, że coraz mniej kocham mojego bursztynka Błażeja. Cała byłam skoncentrowana na swoim bólu i cierpieniu, profesorowie coraz bardziej mnie denerwowali i czułam się coraz gorsza, wybrakowana i unikałam Błażeja, a Błażej stopniowo się ode mnie odsuwał, choć nadal codziennie odprowadzał mnie do domu. I kiedyś opowiedziałam Błażejowi, że prawie nic nie mogę jeść, bo wszystko zwracam i że wyrzucam kanapki, które zrobiła mi mama do kosza na śmieci, a Błażej bacznie mi się przyglądał i widziałam że jest bardzo smutny i bezradny. A kiedy usiedliśmy na ławce na skwerku, powiedziałam Błażejowi, że najchętniej chciałabym zasnąć i już nigdy się nie obudzić i że to byłaby najwspanialsza rzecz jaka mogłaby mi się w moim opłakanym stanie przydarzyć. I myślę, że wtedy Pan Bóg, który zawsze na mnie patrzył i zawsze bardzo mnie kochał, spojrzał i tym razem na mnie z miłością i wysłuchał mojej prośby. Bo niewiele później umarłam, w trzeciej klasie liceum, kiedy miałam siedemnaście lat. Umarłam na raka mózgu, wcześniej byłam w śpiączce, do naszej katedry w Ględzinie chodziła modlić się cała klasa o to, abym się obudziła. Błażej był wtedy bardzo smutny i nie bardzo wiedział co się z nim dzieje. A pewnego dnia, kiedy gruchnęła wieść, że nie żyję, Błażej już całkiem stracił orientację i zaczął coraz bardziej pogrążać się w sobie. Najbardziej jednak żal mi mojego tatusia, który łkał na pogrzebie, a po jego potężnym, siwym wąsie ciekła gęsta strużka łez i mojej mamusi, która nie chciała mnie oddać ziemi i mojej siostry, która kuliła się z płaczu i mojego dawnego bursztynka Mareczka, który stał z boku i łkał tak jak mój tatuś, moja mamusia i moja siostra. A mój drugi bursztynek Błażej stał blisko trumny, cisnął z kamienną twarzą białą różę, ale jego twarz nie była już tak spokojna jak dawniej, ale pełna bólu, niezgody i skrywanego przerażenia. Przypominał sobie wszystkie piękne chwile, które razem przeżyliśmy. Kiedy przychodził pijany do szkolnej szatni wraz z kolegami, dowcipkował i przymilał się do mnie, albo kiedy mi opowiadał jak jego wiersze docenił pewien pan doktor od literatury współczesnej, albo kiedy siedzieliśmy razem w parku i Błażej był pijany i powiedział o łabędziach: zobacz jak one pięknie pływają w tym ograniczeniu. Albo kiedy na dyskotece wypalił całą paczkę papierosów i opowiadał wszystkim swoim kolegom o mnie i nie bał się niektórych kolegów, choć wyglądali groźnie i nosili łańcuchy na nagiej piersi. No, ale Błażej spodobał się chyba tym kolegom, bo powiedzieli mu: słuchaj, to musi być zajebista laska skoro o niej tyle pierdolisz. Wiem to, bo zamieszkałam w myślach i wyobraźni mojego bursztynka Błażeja, mieszkam teraz w myślach wszystkich bursztynków, które na mojej drodze życie odcisnęły trwały ślad i piętno. Znam na wylot myśli mojego tatusia, który ciągle w środku łka, mojej mamusi, która do dzisiaj wypłakuje się w chusteczki odwiedzając mój pokój, mojej siostry, w której zamieszkał mój cień, mojej przyjaciółki Gosi, która teraz chodzi w sukienkach i umawia się z wieloma facetami i wielu ją zdradziło i wielu nią gardzi i jeszcze nie znalazł się taki, który by ją naprawdę docenił i pokochał. Znam myśli mojego dawnego bursztynka Mareczka, który teraz ciągle chodzi na dyskoteki i umawia się z coraz to nowymi dziewczętami i jest bardzo nieszczęśliwy i pusty. I znam na wylot myśli mojego drugiego bursztynka Błażeja, którego wzrok po mojej śmierci bardzo się zmącił i przestał na świat patrzeć spokojnie, mądrze i jasno. Znam ich wszystkie myśli na wylot i jestem bardzo szczęśliwa w mojej trumience i w moim nieustającym śnie i wiem, że Pan Bóg bardzo mnie kocha, ciągle nade mną czuwa i patrzy na mnie. I czasem nawiedzam sny moich bursztynków, daję im natchnienie i siłę do dalszych działań, do dalszego życia, a oni wstają rano jakby pokrzepieni, jakby usiadły w ich sercach promienie słoneczne i pędzą jak na skrzydłach każdy do swojej szkoły, każdy do swojego bursztynka.
  23. jezioro pieści słońce jak papieros popielniczkę słońce w popielniczce taki tytuł jest piękny powiedziała długonoga Asia którą kochałem i dalej kocham choć jest mi daleka jak dalekie są lądy o których śni mój przyjaciel pijąc piwo na kanapie i oglądając mecze a mama prasuje koszule byłem wszędzie a nie byłem nigdzie widziałem wszystko siedząc na ławie w kuchni piłem kawę w kuflu a różanopalca jutrzenka siadała mi na ramieniu lepiłem słońce teraz lepię tę opowieść ze skrawków ktoś oddycha ktoś się budzi ktoś cierpi jeszcze inny wariuje i biada nad światem wariat to słowo które kocham jak mamę człowieku strząśnij z siebie popiół wstań i wyjdź na drogę drzewa będą wskazywały kierunek kilometry gawęd ciągną się za tobą dzisiaj jest jeszcze dzień jutro być może wstanie noc
  24. modlitwą liści jest hałas i milczenie ze statku dobiega szumna muzyka jeśli poznałeś prawdę idź niech cię nie przeraża powierzchnia bulwaru to co miałeś zamienia się w rozsypaną talię kart które brałeś od babci w zimowe wieczory twój dziadek huśtał się w bujanym fotelu a ty piłeś nalewkę z mlekiem i czosnkiem dzisiaj możesz płonąć albo dać się spalić wiatrom bogowie są ci przyjaźni wyciągają dłoń wróble już dawno pomarły w izbach pamięci w czerwonych sennych pustkach jest jeszcze miejsce na miecz jesteś biały pośród niebieskich krzyży drzewa jak mnisi stoją nad tobą i są blade masz tyle siły że mógłbyś przenieść na plecach kopiec miasta powoli zatapiają się grzęzną w porywach pisana jest tobie pewna dziewczyna zamieszkała w zapadłym lupanarze idziesz do niej powoli zbierając zgniłe jabłka noc ma rękawy dość szerokie owiń się i śnij lecz nie ufaj ciemnościom bo zdrada jest blisko pomykają żółte cienie na tle świecącej czerni to twoi przyjaciele wydłubują księżyc łyżką cisza jest ogromna bo można ją zmieścić w naparstku jak miód i dlatego cieknie słońce bo łyżka jest w rękach olbrzyma przelewa miód swym wewnętrznym kosmosem miód spada do ogniska jest coraz cieplej żar bijący od strony płomieni można nazwać miłością bo jest rozproszony tężeją drzewa na parę momentów dziewczyna pije sok a potem gasi papierosa mógłbyś być jednorożcem lub czarnoksiężnikiem lecz zostałeś wybrany na nieudacznika twoja wędrówka kończy się wraz z wypitym piwem wstajesz od stołu i powoli idziesz do bramy nie pamiętasz końca tego snu chaos krzepnie jak obrazy minionych nocy wolno opuszczasz Kazimierz i idziesz nad Wisłę baloniki wznoszą się i opadają jak linie melodii w zapadłym lupanarze widać krzyże powietrza w knajpach uśmiechają się kretyni i mędrcy prowadzisz rozmowy istotne jak trawa i niebo ale nie widzisz sensu i kaleczysz czyjeś oczy wychodzisz z knajpy niebo jest czarne i zielone ktoś bierze nogi za pas ktoś oblizuje się po posiłku dziewczęta są piękne lecz nie mogą wzlecieć na brukowanej uliczce rower wyprzedza furmankę
  25. ja bym jeszcze dodał, że peel nienawidzi dawnych czasów, ale podskórnie za nimi tęskni, ponieważ to, co kiedyś przeżył było o wiele bardziej interesujące oraz intenstywne od teraźniejszej rzeczywistości, która tak czy inaczej go przerasta. Jednak peel wie, że dawne czasy były ułudą i trickiem demona, dlatego głos rozsądku ( i miłości zarazem ) nakazuje mu przeciwstawić się swym obsesjom i szukać schronienia w ludziach, tam gdzie jest żar i ogień. No i szuka przytulności, którą może przeciwstawić dawnej, skrajnej "nieprzytulności", ale gdzieś tam jednak w uszach ducha mu pobrzękuje, że to zbyt proste przeciwstawienie i w zasadzie to nie czuje się dobrze ani w tamtych, demonicznych czasach, które żyją w jego pamięci ani w przytulnej chatce. Pytanie czemu nie czuje się dobrze w przytulnej chatce? Tego nie ma wierszu. Można jedynie snuć interpretacje i nadinterpretacje, że w tej chatce nie mieszka nikt, komu peel mógłby coś ofiarować poza swymi wspomnieniami i pozostaje mu dalej marzyć na jawie, co jest sprawą zupełnie beznadziejną.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...