Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Benjamin Artur

Użytkownicy
  • Postów

    38
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Benjamin Artur

  1. Stanisław zaproponował mi wyjazd na delegację do Mielca. Mieliśmy wyposażyć w urządzenia gastronomiczne szpitalną kuchnię. Praca miała potrwać ponad miesiąc. Nie miałem innych zajęć, więc się zgodziłem. Wyruszyliśmy w poniedziałek rano jego polonezem truckiem. Droga wiodła przez pustkowia, bo po drodze mieliśmy jeszcze wstąpić do klasztoru sióstr w Jaśle. Trzeba tam było naprawić piec do wypieku opłatków. Na miejscu poszło nam sprawnie. Wypiliśmy herbatę, a obładowani waflami i opłatkami ruszyliśmy dalej, by po południu zameldować się w hotelu. Mielec to spokojne, specyficzne miasteczko na wschodniej ścianie. Czas tam jakby się zatrzymał. Więcej było tam więcej spokoju niż w podobnych miejscach Małopolski. Parki, zieleń, wiewiórki. Zameldowaliśmy się w pokoju — niestety, były tylko dwuosobowe, więc z uwagi na oszczędności musiałem dzielić pokój ze Stanisławem. Nazajutrz pojechaliśmy do pracy. Kuchnia była nową inwestycją, przylegającą do Szpitala Specjalistycznego w Mielcu. Pracowaliśmy od siódmej rano do szesnastej, z przerwą na lunch. Na obiady chodziliśmy niedaleko — do małej, spokojnej knajpki serwującej dobre piwo i golonkę. Stołowaliśmy się tam codziennie, nieznacznie tylko zmieniając menu. A raczej — piwo, bo paleta lokalnych trunków była całkiem spora. W pracy szło nam dobrze. Sprzęty z Włoch przychodziły na czas. Montowaliśmy urządzenia gastronomiczne włoskiej firmy — wszystko z najwyższej półki: wyparzacze do butelek dla niemowląt, piece konwekcyjno-parowe. Cała kuchnia, a właściwie jej układ, była dobrze przemyślana — tak, by zachować najwyższe standardy czystości i BHP. Równolegle pracowały inne brygady: malarze, monterzy, elektrycy od instalacji. My mieliśmy jedynie wyposażyć tę ogromną kuchnię w sprzęt. Do ekipy malarzy przychodziły dwie dziewczyny — całkiem ładne i miłe. Bywały tam codziennie, głównie dla kobiety, która była matką jednej z nich. Zagadałem — ot tak, z ciekawości, co u nich słychać, jakie mają plany na wakacje. Okazało się, że się nudzą, więc umówiliśmy się na weekendowe piwo. Zabrałem też Stanisława — było ich przecież dwie, więc pomyślałem, że i on się rozerwie. Spotkaliśmy się w niewielkiej knajpce obok budynku, gdzie odbywały się dyskoteki. Ela, brunetka o ciemnych oczach, miała w sobie coś, co przyciągało uwagę. Druga, Małgosia, była krótko ściętą blondynką — pogodna, wesoła. Zamówiliśmy po piwie. Rozmowa toczyła się lekko, śmiechy, drobne żarty — wieczór mijał szybciej, niżby się chciało. W pewnym momencie Ela usiadła bliżej, a jej dłoń niepostrzeżenie dotknęła mojej. Knajpka była prawie pusta — może dlatego, że było jeszcze wcześnie. Posiedzieliśmy do ósmej, a potem postanowiliśmy wracać. Stanisław wrócił do hotelu, a ja odprowadziłem dziewczyny. Najpierw Małgosię, by potem zostać sam na sam z Elą. Poszliśmy więc na spacer w stronę stadionu. Na betonowych trybunach usiedliśmy obok siebie. Wokół panowała cisza, z daleka słychać było tylko szum miasta. Siedzieliśmy tak chwilę, blisko, nie śpiesząc się z żadnym słowem. Eli usta przylgnęły do moich. Zaczęliśmy się całować. Było ciemno, wokół nikogo, nad nami tylko gwiazdy. Jest ciepła letnia noc, czuć zapach skoszonej trawy na boisku. Rozochocony zacząłem delikatnie ją pieścić. Przytuliła się, a ja całowałem ją po szyi, po policzkach, aż znowu wróciliśmy do ust. Całowaliśmy się jeszcze chwilę, po czym wstaliśmy i jakby nigdy nic, w dobrych nastrojach kontynuowaliśmy spacer. To był jeden z tych wieczorów, które pamięta się nie przez to, co się wydarzyło, lecz przez to, jak się wtedy czuło. Oboje potrzebowaliśmy bliskości, wsparcia, zrozumienia. Podążając w stronę jej osiedla, odległość mierzyliśmy pocałunkami i przytuleniami. W niedzielę spotkaliśmy się ponownie — tym razem u niej w mieszkaniu. Poznałem jej mamę i babcię. Ela była zgrabna, wysportowana; tańczyła w zespole tanecznym, z pasją i lekkością. Od tamtej pory, gdy tylko mogłem, spędzaliśmy razem popołudnia i wieczory. Po jakimś miesiącu pracy w delegacji odezwała się Magda, która pracowała nad morzem — w Zakładowym Hotelu w Dąbkach. Po którejś rozmowie telefonicznej poczułem w sobie to coś. Pomyślałem więc, że po skończonej robocie pojadę prosto do niej, stopem, w odwiedziny. Dni w pracy oraz czas spędzany z Elą mijały szybko, aż nie wiem, kiedy nadszedł dzień pożegnania. Bardzo się z nią zżyłem. Byliśmy blisko. Obiecałem, że gdy tylko wrócę do Krakowa, napiszę i się odezwę. Spakowałem więc plecak, uścisnąłem rękę Stanisławowi i poszedłem przed siebie. Poszedłem w stronę drogi wylotowej z miasta. Był piękny, letni dzień — właściwie przedpołudnie. Ciężki plecak wżynał mi się w ramiona. Dobrze, że miałem na sobie grubą, skórzaną kurtkę. — trochę amortyzowała ten ciężar. Machnąłem ręką i po chwili siedziałem już w ciężarówce. Kierowca jechał aż do Gdańska, więc mi to pasowało. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, a droga i kilometry uciekały. Jechaliśmy trasą 77 w stronę Warszawy. W okolicach Radomia zobaczyliśmy młodą dziewczynę z plecakiem. Podobnie jak ja wcześniej — machała, by zatrzymać podwózkę. Kierowca nic nie mówiąc zjechał na pobocze i zabrał ją na trzeciego do szoferki. Po chwili jechaliśmy już w trójkę, w dobrej atmosferze, rozmawiając i śmiejąc się. Dziewczyna wracała do domu ze stancji. Była wesoła i otwarta. Kierowca chyba to wyczuł — w ogóle tacy jak on często mają nosa. Jedno spojrzenie i już wiedzą, co za człowiek, czy warto go zabrać na pokład. Bo po co im ktoś, kto się nie odzywa, albo ktoś nieprzyjemny, z kogo trzeba wyciągać każde słowo. A tak — luźna rozmowa, czas i droga mijały szybciej. Z okolic Radomia kierowaliśmy się w stronę Warszawy, a potem odbiliśmy na Łódź. Stamtąd prosta już była droga na Gdańsk. Za Łodzią zrobiło się jakby ciszej, bo opuściła nas nasza wesoła autostopowiczka. Koło czwartej rano dojechaliśmy do Grudziądza. Wjechaliśmy gdzieś w pustkowie, na jakąś farmę. Trochę się wtedy przestraszyłem. Kierowca poprosił, żebym poczekał na niego w szoferce. Sam poszedł do czyjegoś domu. Nie wiedziałem, co my tu właściwie robimy. Ale po kilkunastu minutach wrócił i bez słowa ruszyliśmy dalej. W drodze na Gdańsk miałem wysiąść mniej więcej w połowie trasy, żeby dalej łapać stopa i przez Kaszuby przebić się do Dąbek. Do dziś nie wiem, dlaczego nie pojechałem od razu do Gdańska. A stamtąd drogą łączącą się z Koszalinem, nie pojechałem dalej w stronę Dąbek. Ale cóż. Widocznie tak miało być. Wysiadłem więc gdzieś pośrodku drogi między Gdańskiem a Grudziądzem. Stamtąd coraz głębiej zagłębiałem się w pojezierze kaszubskie. Parę kilometrów z leśniczym, parę z jakimś rolnikiem. Nie było ciężarówek, tylko osobowe i terenowe samochody. Z dala co kawałek błyskały tafle jezior — jak flesze, jak turkusowe korale na białej szyi. Im dalej wchodziłem w tę krainę, tym bardziej zachwycało mnie jej piękno. Pomyślałem wtedy, że kiedyś na pewno tu wrócę — by jeszcze raz rozkoszować się tymi krajobrazami. Do Dąbek dotarłem dopiero wieczorem — zmęczony, spalony słońcem. Czułem na sobie cały jego żar. Prosto z drogi poszedłem na plażę, by zmyć z siebie znój dnia. Fale były chłodne, uspokajające. Po chwili znów poczułem się rześki i lekki, jakbym zostawił wszystko w morzu. Z plaży skierowałem się do pobliskiej tawerny rybackiej. Stała na uboczu, z dala od wszystkiego — raczej nie była to ostoja przyjezdnych. Po wejściu poczułem się trochę nieswojo. Wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą. Zamówiłem piwo i usiadłem w rogu sali, przy małym stoliku. Nie wiem nawet, kiedy podszedł do mnie jakiś facet i zaprosił do swojego towarzystwa. Przyjąłem propozycję. Po chwili siedzieliśmy już razem przy długim, drewnianym stole. Byli tam miejscowi rybacy i ludzie utrzymujący się głównie z turystyki. Piliśmy piwo do późna w nocy, raz po raz śpiewając albo krzycząc coś wesoło przez salę. W końcu jeden z nich zapytał mnie, czy mam gdzie spać. Odpowiedziałem, że nie. Zaproponował więc nocleg u siebie w domu. Do jego chaty dotarliśmy około trzeciej nad ranem — pijani, rozgadani. Drzwi otworzyła nam żona. Spojrzała na mnie zaskoczona i zapytała, kim jestem i co tutaj robię. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo mój kompan odparł tylko, że „śpi u nas” i kazał jej dać mi pokój. Pomruczała coś pod nosem, ale poszła po klucze, otworzyła drzwi i wskazała łóżko. Na tym skończyła się nasza rozmowa — to był już nasz komunikacyjny Everest. Dalej zaczynało się tylko „ehsencjonalne” podejście do rozmowy — czyli bełkot. U mojego kompana zresztą także. Padłem na łóżko, jak stałem — i to by było na tyle. Poranne przedpołudnie było znowu piękne i słoneczne. Poszedłem do gospodyni, by opłacić pobyt i podziękować za nocleg. Poinformowałem ją, że zostaję jeszcze na parę dni. Okolica była ciekawa — na uboczu, z dala od turystów. Odświeżyłem się, zjadłem śniadanie i wyszedłem na spacer. Droga prowadziła przez sosnowy las, w stronę morza. Pachniało żywicą, w powietrzu czuć było sól i ciszę. Odświeżyłem się i ruszyłem zwiedzić okolicę. Nie mogłem się już doczekać, kiedy dotrę do hotelu, w którym pracowała Magda. Znaleźć go nie było trudno — to był jedyny większy ośrodek w Dąbkach. Zjeżdżali tam pracownicy Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu, więc duża część gości pochodziła właśnie stamtąd i z okolic. Magda była jeszcze w pokoju. Na mój widok ucieszyła się, przytuliliśmy się i pocałowali. Pokój dzieliła z dwiema koleżankami, które pracowały razem z nią. Za chwilę musiały wyjść, by obsługiwać gości, więc umówiliśmy się na wieczór. Wieczorem poszliśmy do knajpy — a właściwie do dużego namiotu, który stał tuż przy molo nad jeziorem Bukowo.
  2. Powietrze zimne — w księżycowej tafli skrzy. Poczerwieniały z zimna aniołów nosy, odległego czasu świateł blask. Mienią się kałuże oczu — dzisiaj nieco inne. Z drogi możesz jeszcze zboczyć, lub pozostać w cząstce siebie innej. Piętrzą się kaskady myśli szaro złotych, a może pożółkłych już liści — yellow. Snują się kudłate myśli werniksu, a może pandemonium myśli szkarłatnych. Pozwól mi, Ojcze, kochać Cię mocno, w granicach wszechrzeczy i przestrzeni, Tobie tylko znanej — odczłowieczonej. Ja jestem pustką w próżni, w nicości zawieszony, jak flaga wbita w księżyc po ciemnej stronie. Otchłań nie jest już tak straszna — czuję spokój. Świat odetchnął jednym z gejzerów Islandii. Boże, ratuj nas! Ratuj nas, niegodziwych, jeszcze ten jeden, jedyny raz. Boże, ochroń nas! Świat spogląda na nas miliardem pogardliwych spojrzeń. Ziemia i niebo są na styku. Ty nie dotkniesz mnie, ja nie dotknę Ciebie — jak nie dotyka zmierzch świtu. Ale pozwól się kochać, jak noc kocha gwiazdy. Pozwól, bym po zmroku mógł przynajmniej patrzeć, wraz z księżycem pobladłym, w jedne z miliarda Twoich oczu.
  3. Od następnego dnia uderzyłem szukać pracy i wertować na nowo mieszkania. Znów na ławce — sam, z obwarzankiem w ręku. Rozmyślam, zakreślam, wertuję. Z budki telefonicznej do ławki — zakreślam. Z ławki do budki. Jest! Mam! Umówiłem się oglądnąć mieszkanie — tym razem na Kozłówku, więc po przeciwnej stronie Krakowa. Po rozmowie telefonicznej udałem się również na rozmowę o pracę. I tak zaczęła się moja przygoda z elektryką. Z zawodu byłem elektromonterem, więc rozpocząłem pracę w jednoosobowej firmie, ale z aspiracjami. Gość miał duże znajomości i mnóstwo zleceń na terenie Krakowa. Więc zakładaliśmy liczniki, wymieniali przewody elektryczne, robiliśmy od podstaw instalacje elektryczne w nowo wybudowanych budynkach. — nawet u Kotańskiego, gdzie miał powstać jeden z Markotów. Po pewnym czasie zaczęliśmy też wyposażać kuchnie — te małe i te większe, w urządzenia gastronomiczne. Na pieniądze nie narzekałem. Stanisław, bo tak nazywał się właściciel tej firmy jednoosobowej. — jednoosobowej, bo jak się okazało, nie odprowadzał od mojego wynagrodzenia żadnych składek. Ale co tam — płacił zawsze na czas, a ja wtedy się uczyłem, więc mi na tym zbytnio nie zależało. Stanisław kiedyś był zagorzałym harcerzem. Miał nawet jeszcze kontakty w niektórych harcówkach. Więc czasem pomagaliśmy Harcerzom w naprawie różnych sprzętów. I tak, bujając się po Krakowie ze Stanisławem, dobrnąłem do wiosny. Wczesną wiosną postanowiłem znowu zmienić mieszkanie. Bo tym razem babcia z Kozłówka zaczęła dawać mi się we znaki. Instynkt macierzyński — a może babcierzyński — zaczął się w niej kumulować, nie wiem jeszcze z czym. Byłem sprawdzany: kiedy wracam, z kim wracam, o której wracam. Ufff. Czułem się, jakbym był kontrolowany przez całą brygadę inspektorów jakości. Więc usiadłem na swojej znajomej ławce w Rynku. Z obwarzankiem w ręku, znów wertuję gazetę: Sprzedam. Wynajmę. Przyjmę. Oddam w dobre ręce. „Przyjmę do mieszkania miłą, miłego” — te ogłoszenia od razu odrzucałem. Dość miałem przygód podczas jazdy stopem, odmawiania kawy i tłumaczenia się, że nie jestem gejem, że mam dziewczynę. Oj, jaki ja wtedy byłem wiernym, lojalnym hetero kochankiem! Żeby tylko się wyłgać, potrafiłbym nawet przyznać się, że mam pięć żon — byle zejść na inny poziom rozmowy. A najlepiej: — „Tu niedaleko mieszkam. Dzięki. Cześć.” Więc nazajutrz znowu — obładowany torbami. W jednej ręce książki, w drugiej hantle. Ciężar wiedzy niemal równał się z ciężarem żelaza. Na sobie dwie kurtki, organy i plecak. Jakoś udało mi się wsiąść do tramwaju. Moja masa startowa była spora — tak spora, że podczas hamowania musiało mnie trzymać dwóch gości. A przede mną jeszcze przesiadka, bo tym razem moje mieszkanie wykluło się na Czyżynach. Jadąc ulicą Mogilską w stronę Jana Pawła. Po drodze mijałem młyn. Stamtąd miałem przynajmniej niedaleko do szkoły. Mieszkanie dzieliłem z podstarzałym kawalerem, który pracował w telekomunikacji. Co tam robił — nie wiem. Pewnie z nudów czytał dzieła Lenina i innych wspaniałych rosyjskich propagandystów. Mieszkanie pełne było tego typu książek. Pomijając już to, że wszystko się w nim kleiło — bo sprzątała je raz na tydzień jego mamusia. W pokoju nie było drzwi, więc jak najszybciej zawęziłem wejście szafą, a na niej powiesiłem kotarę — najgrubszą, jaką znalazłem — by nie słyszeć swojego sublokatora. Każdego ranka, przed pracą, w łazience prychał, chrząkał, siorbał, czyszcząc w ten sposób wszystkie kanały nosowe i gardłowe. I wszystko, co tylko można było tam czyścić. To trąbienie nozdrzami — jakby stado słoni naraz brało kąpiel w sadzawce. Codzienny rytuał trwał zwykle pół godziny. Liceum, jak już wspominałem, znajdowało się w Nowej Hucie. Więc zmęczony po pracy, wsiadałem w tramwaj i ruszałem zamyślony. Tramwajem przez osiedla. Ku lepszej aurze. W poszukiwaniu światła. Przez szarozłote blokowiska. Deszczowe lasy. Zadymione gąszcza. Stepowe trawy. W poszukiwaniu czasu. W poszukiwaniu głosu. Ku złotej aurze. Ku jasnej pannie. Tramwajem przez osiedla. Przez zaniki pamięci. Zawirowania i pustkę. Czarne dziury. Przez zapytajniki. Byle cię ustrzec. Byle się ustrzec. Zmęczony i zamyślony, starałem się dobrze wysiąść — byle nie przejechać. Sroka – mój kolega często czekał na mnie przed drzwiami. Z nim nasze nowo poznane koleżanki — Justyna i Agnieszka. Po szkole siadaliśmy na ławce i tak zlatywał nam wieczór. Justyna — ładna i mądra, taka inna od wszystkich blokersów w dresach. Na tym betonowym rumowisku wyglądała jak kwiatuszek. Często ją odprowadzałem pod blok. Przyjaźniliśmy się. A raczej — to ona mnie odprowadzała, bo tu ją wszyscy znali i nikt nas nie ruszał. Wieczorami, wracając od niej, nieraz natykałem się na kiboli. Ale mój instynkt przetrwania i nos nigdy mnie nie zawodziły. Wiedziałem, kiedy ktoś mnie śledzi, obserwuje, próbuje otoczyć. Atakowali zawsze, gdy było ich więcej — nigdy dwóch czy trzech. Dopiero w dziesięciu nabierali odwagi. Ja za to miałem swój instynkt. I potrafiłem szybko biegać. Więc widzieli tylko moje stopy. Zawsze udawało mi się uskoczyć i umknąć. W liceum na Wysokim miałem kumpla — Srokę. Trzymaliśmy się razem. Mieszkał w Hucie, więc pobierałem u niego nauki przetrwania. W szkole przeważnie jechałem na trójkach, ale bez wysiłku. Jak czegoś nie lubiłem, to potrafiłem się ustawić. Najczęściej ustawiałem sobie matematyczki — bo matmy nie znosiłem. W Konarze, gdzie zaczynałem, była taka kosa. Wzięła mnie raz do tablicy, kazała rozwiązać jakieś równanie, a po chwili, odwracając się, chwyta się za głowę i woła: — „A co ty, Kwaśny, na tej tablicy żaby tłuczesz?! Przecież tam nic nie widać, co jest napisane!” I miała rację — ja sam niewiele z tego widziałem. Ale co tam. Lubiliśmy z kumplem pogadać i trochę się jej po podlizywać. Więc po jakimś czasie poszliśmy do niej zreperować gniazdko. Jak już naprawiliśmy gniazdko, to potem naprawiliśmy jej przewody sieciowe. Pamiętam — to był mój ostatni występ przy tablicy. Potem, jakimś dziwnym trafem, odpowiadały już tylko dziewczyny. W Krakowie pani od matematyki była jeszcze przed trzydziestką. Więc ze Sroką zaczęliśmy przy niej rozmawiać o dobrych koncertach w Krakowie. I załapało. Klub Pod Przewiązką i koncerty, które tam cyklicznie się odbywały — pomyśleliśmy: bingo! Po jednym z takich koncertów byliśmy już niemal na „ty” z panią od matematyki. Siadaliśmy w pierwszej ławce — odważni, niby prymusy. Obydwaj udający, że matematyka to nasz najlepszy przedmiot. Nosiła dość mocne okulary, więc chyba z bliska niewiele widziała. Tak nam się przynajmniej wydawało, bo podczas sprawdzianów upominała tylko siedzących za nami. A my — nasza dwójka — od czasu koncertu byliśmy nietykalni. *** Miałem mieszkanie, a Magda od jakiegoś czasu przestała się odzywać. Nie odbierała telefonów. Więc postanowiłem umówić się z Justyną. Lubiliśmy razem filmy, więc zaprosiłem ją do siebie, żeby obejrzeć Psychozę na wideo. Przyszła w sobotę. Ubrana w ramoneskę, obcisłe spodnie. Miała kruczoczarne włosy i piękne usta — jedna z najładniejszych dziewczyn, jakie wtedy znałem. Zaprosiłem ją do swojej nory, nie wiedząc, jak zareaguje na to miejsce. Ale o dziwo — zaakceptowała. I było nawet miło... dopóki nie przyszedł mój siorbiący i prychający sublokator. Wpatrzeni w ekran, w muzykę grozy — nagle z łazienki dobiega trąbienie. Czar prysł. Randka też straciła całą magię, którą próbowałem utrzymać. Pojechaliśmy więc do Justyny. Na schodach powitał nas jej pies — Hunter. Rotweiler. Wspaniały, potężny. Hunter był wpatrzony we mnie. A ja w niego. Nasze wzroki przeszywały się wzajemnie jak dwa lasery. Kiedy tak patrzył, starałem się nawet nie oddychać. Bo wiedziałem, że jeden gwałtowny ruch, jedno dotknięcie Justyny mogłoby skończyć się odgryzieniem ręki. Więc siedziałem na sztywniaka, bez gwałtownych gestów i tak przebrnąłem przez swoją randkę. Na przyszłość już wiedziałem — następne spotkania z Justyną tylko na ławeczce. Choćby przed blokiem. Wszędzie, byle nie przy jej kochanym pupilku — Hunterze. Z książek na półce dobiega muzyka. Zegar w szkliwie bezszelestnie tyka. Nie ma skazańców, nie będzie okrzyków. Krzesło nie stoi — walczy w bezruchu. Walczy i biegnie, by nie dać się złapać, lecz gardło już krwawi, zaczyna chrapać. Zegar w szkliwie już prawie zasypia, już nie oddycha, już przestał tykać. Leżę tak i rozmyślam. A właściwie wymyślam nowy wiersz. Jest koniec roku. Oceny powystawiane — mogę poświęcić trochę więcej czasu swojej „karierze”.
  4. Zobaczę dziś piękno, Bo Ciebie zobaczę. Zobaczę na pewno, Zobaczę — i zapłaczę. A Ty zapłaczesz ze mną, Zapłaczesz, gdy zobaczę, Ile warte jest piękno, Ile warte to, co zobaczę. Ile warte jest w sobie, Bo warte — co uparte. I wzrokiem będę w Tobie, I wzrokiem brnął w zaparte. Dziś zobaczę piękno, Na oścież otwarte, Przede mną, nade mną, Z ciemności wydarte. Kiedy będziesz ze mną...
  5. W zerwanych płatkach Alkantary, w wąwozach i grotach Alkantary, w meandrach rzeki Alkantary — wpatruję się w ciebie, Alkantar(o). I wodzę wzrokiem po Alkantarze, i nabieram wody z Alkantary, i rozkoszuję się smakiem Alkantary, i marzę, byś była moją Alkantarą. Bujam się na obłokach Alkantary, rozpływam po brzegach Alkantary, rozpalam ogniska w grotach Alkantary — i modlę się, by dotykać cię stale, Alkantaro. O, Alkantaro! Alkantaro! Alkantaro!
  6. To tam spacerowałaś każdego ranka, kroplami deszczu, gestem odprowadzana, bezszelestnie — jak pocałunek z ust wydarty za wcześnie. W czerwonym fartuszku, o poranku się kładąc, kolanem waliłaś mnie w jaja, a potem spacerkiem ruszałaś w świat zaułków, prosto do Niewiernego Tomasza. Sieroty, co do teatru Ewy Demarczyk wchodziły, a nie do McDonalda nocą, kucając pod Barbakanem, o jeden uśmiech Cię prosiły, w słodkich barwach Loch Camelotu, zazdrość w kolorach neonów topiąc. A ja — jak wariat jakiś — w cieniach uliczek się kryjąc, wzrokiem pobladłym w Twoją stronę patrzyłem, nozdrzami woń Twoją, słodką, wciągając jak heroinę.
  7. *** W Krakowie wylądowałem dosyć wcześnie. Mówiąc „wcześnie”, mam na myśli to, że dwa ostatnie lata liceum kończyłem, mieszkając sam w mieście. Musiałem więc utrzymywać się w tych ciężkich czasach sam i uczyć bez żadnego wsparcia. Do liceum ogólnokształcącego im. Jana Kochanowskiego chodziłem, a właściwie — dojeżdżałem — do Nowej Huty. Szkoła mieściła się na osiedlu Wysokim 6. Po pracy, z Rynku, musiałem załadować się w tramwaj albo w autobus, żeby tam sprawnie dojechać. Nowa Huta w tamtych czasach była zapomnianą częścią świata. A raczej — takie sprawiała wrażenie. Pewnie pomyślicie, co mnie przygnało do Krakowa z peryferii Małopolski. No cóż — spódniczki i zgrabne nogi. Zawsze zaczynało się od kobiet. Od Heleny Trojańskiej, Pandory czy Lady Makbet. Magda wyjechała na studia na AGH. Nie zastanawiając się długo, wyjechałem zaraz za nią — do miasta króla Kraka. Były wakacje, więc mieliśmy trochę czasu, by poszukać mieszkania, powłóczyć się po knajpach. Znaleźć jakąś pracę i zacząć mieszkać jak dorośli ludzie. Mieliśmy wtedy po dziewiętnaście lat i czuliśmy, że to miasto nas zaprasza. Zapraszał nas wspaniały Rynek i siedzący na ławce Skrzynecki. Zapraszały stragany z obwarzankami, każda przekupka z kwiatami. Witani przez każdy miły zakątek i każdą uliczkę, coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że warto zostać tam na dłużej. Mieszkanko znaleźliśmy na Czerwonym Prądniku. Może to trochę daleko, ale był to cudny zakątek. Dom stary, pamiętający jeszcze czasy przedwojenne. Właściciel zapewne też — miał koło osiemdziesiątki. Pod każdym z drewnianych okien kwitły czerwone pelargonie, a my dostaliśmy pokoik na samej górze, w szczycie. Pośrodku pokoju stał piękny, drewniany gibel. Można było w nim usiąść na parapecie i rozmyślać. Boże, jakie to było piękne lato. Jaki cudny zapach unosił się od tych pelargonii. Mieliśmy więc już swój pokoik — piękny, wymarzony. Pozwoziliśmy do niego swoje graty. Magda — masę książek. Ja, oczywiście, też książki. Oprócz tego klawisze, na których lubiłem pograć, i hantle, którymi ćwiczyłem. Jak już wspomniałem, właściciel domu był starszą osobą, więc nazywaliśmy go „dziadkiem”. Dziadek mieszkał sam, na parterze. Nie odwiedzały go żadne dzieci. Raz w tygodniu zaglądał do niego jakiś inny dziadek z kolegą. Czasami więc było ich dwóch, a innym razem trzech. Gdy sobie podpili, dziadek wyjmował harmoszkę i grywał przedwojenne, smutne szlagiery. Klimat miejsca, osoby i muzyka tworzyły razem nastrój naszego nowego świata. Do pokoju prowadziły drewniane, skrzypiące schody. W połowie drogi znajdował się podest i okno, przez które można było wyjść na piękny, drewniany balkonik. To tam zasiadywał dziadzio ze swoimi kompanami. Magda, jako kobieta, od razu zagospodarowała pokoik po swojemu — otuliła go w narzuty, obrusy i inne kobiece akcenty. By było miło i z klimatem. Jak to kobieta. Wieczorami wychodziliśmy na Rynek — poznawać knajpki i zwiedzać różne ciekawe miejsca. Czasem to było muzeum sztuki, innym razem kościół, a jeszcze innym — wystawa malarstwa lub fotografii. Spotykaliśmy często inne, podobnie zagubione w swoim świecie osoby. Magda była drobnej postury, miała piękne, blond włosy. Pochodziła z Oświęcimia. Znałem ją jeszcze z czasów liceum — gdy uczęszczała do trzeciej klasy. Chodziliśmy wtedy po szkole do „Paco” — knajpy, gdzie bawiło się całe towarzystwo z Oświęcimia. Ostatni autobus miałem o 22:30, więc jeśli go przegapiłem, szedłem do niej, żeby przenocować. Skradaliśmy się zawsze po cichu, po ciemku — żeby rodzice mnie nie zobaczyli. Lecz jej pies zawsze mnie wywąchał. Niestety, Magda miała psa, który szczekał jak głupi na wszystko, co się ruszało. Szczekał również na nas, ale na szczęście rodzice zbytnio już na niego nie reagowali. Więc, skradając się po cichu, lądowaliśmy razem w łóżku. Rano matka wychodziła do pracy i czasem zaglądała do pokoju. Wtedy musiałem przeczekać chwilę w szafie, a potem znowu kładłem się na swoim kawałeczku Magdy łóżka. I mieliśmy dla siebie już cały dzień. Po jakimś czasie Magda śmiała się ze mnie, że jestem jej „człowiekiem z szafy”. W Krakowie miałem teraz trochę luzu. Magda znalazła pracę jako barmanka w małej knajpce — takiej naprzeciwko policji, rzut beretem od Karmelickiej. Przesiadywały w niej przeważnie „pały”, więc wydawała się bezpieczna. Miejsce, gdzie na pewno nie zaglądają patałachy będące na bakier z prawem. Ale się myliłem. Pewnego popołudnia dzwoni Magda. Drżącym głosem do słuchawki mówi, że przyszedł do niej do pracy jakiś gość, który handlował Lewisami. Miał je nawet przy sobie, ale tylko w dużych rozmiarach. Magdzie się spodobały. Chciała kupić dla siebie i dla mnie. Z góry mu zapłaciła, a on poszedł po mniejsze rozmiary. I tyle go widzieli. Cwaniak z Krakowa. Myślałem, że uda mi się go namierzyć, ale zapadł się pod ziemię. I tak poszło z dymem trzysta złotych. Ja, oczywiście, też poszukiwałem pracy. Kupowałem obwarzanka z solą od zaprzyjaźnionej sprzedawczyni — zawsze od tej samej kobiety, która handlowała na Rynku, przy wejściu na ul. Karmelicką. Siadałem tam na ławeczce, dłubałem większe kawałki soli, a drobne okruchy rzucałem gołębiom. Rozmyślałem i zatapiałem się w myślach, z solą w oku i na palcach. Wertowałem gazety na zmianę, czytając anonse i drobne ogłoszenia o pracę. Ale wtedy znaleźć jakąś normalną robotę graniczyło z cudem. Pełno było ogłoszeń dotyczących akwizycji, pracy w McDonaldzie, na taśmie albo w podrzędnej spelunce — jako kelner. „Żeby tam pracować, to nieźle musi człowieka przycisnąć” — pomyślałem. Nie przeczuwając nawet, że kiedyś sam będę musiał przez wszystkie te etapy zawodowej drabiny przejść… Siedząc tak na ławeczce, odprowadzałem przechodniów wzrokiem — pełnym wyzwań, pobladłym od myśli rodzących niepewność i lęk przed światem. Dokąd pójść? Co robić? W ułamku chwili człowiek myśli o jednym i drugim. Czuje kotłowanie w głowie, ciężko zebrać myśli do kupy. Poukładać sobie wszystko: szkołę, pracę, życie. Powoli dochodzi do niego, że może w złej kolejności wybrał się na podbój świata. Na szczęście całą tę szarość przykrywał klimat miasta. Mnóstwo ładnych studentek dodawało uroku posępnym dniom. Z oddali słychać było całkiem dobrze wygrywane na gitarze kawałki z klasyki rocka i niezły głos — głos człowieka, który przeszedł niejedną drogę i z niejednego kufla pił. Miał w sobie coś, co doskonale wpasowywało się w klimat Krakowa. Czasami mieszał się z hejnałem, tworząc osobliwą kakofonię. A potem znów — Money Pink Floydów, z nową energią eksplorował całą przestrzeń Rynku. Wciągnąłem więc powietrze z całą energią i wstałem, by upić się klimatem dnia. By ta siła mogła zostać ze mną na dłużej. Podświadomość pokierowała mnie na Mały Rynek. Wszedłem do księgarni „Cud”, a z niej — do kawiarni „Albo Tak”, na kawę. W południe byłem umówiony z Magdą, mieliśmy zjeść razem obiad. Miałem więc jeszcze trochę czasu, by pobyć sam na sam ze sobą — na tyle, na ile to możliwe w zatłoczonym Krakowie. Ale są takie miejsca, gdzie można poczuć się naprawdę sam, nawet w tłumie. Pub „Albo Tak” na Małym Rynku należał właśnie do takich. Polubiłem tam przesiadywać w ciągu dnia. Gdy miałem się z kimś spotkać, zwykle lądowaliśmy właśnie tam. Latem miło było posiedzieć jeszcze w „Vis-à-Vis” na Rynku, ale tylko w ogródku — bo wnętrze, choć z klimatem, nie dawało zbyt wiele miejsca. Zimą często brakowało tam przestrzeni dla ludzi takich jak my — poszukujących swojego miejsca w świecie. A było nas wtedy sporo. Byliśmy postaciami nieobecnymi w świecie. Zawsze w tyle, nigdy z przodu. Jak mawiał Bronisław Duży. Znany multiinstrumentalista, który często grywał z Dudkiem: — „Krocz z tyłu, ale zawsze z podniesioną głową, przyjacielu.” - Tym właśnie jest blues. - I takie samo jest życie. Więc, naśladując jego słowa, kroczyłem zawsze z tyłu — ale dumny z tego, co mam. Choć miałem wtedy niewiele. Taki był mój wczesny blues o życiu. Mieszkałem z Magdą w pięknym pokoiku na Czerwonym Prądniku, wśród czerwonych pelargonii. Po wspólnym obiedzie. Wracając do domu. Szliśmy z autobusu, gdy usłyszałem znajomy głos i grę na gitarze w jednym z domów. Choć wydawało się, że to opuszczone miejsce, tajemniczy głos z rynku objawił się właśnie tam. Przystanęliśmy. W oknie pojawiła się młoda dziewczyna. Uśmiechając się, przywitała się z nami. Pogadaliśmy chwilę — okazało się, że tak samo jak my wynajmuje mieszkanie. Ona i tajemniczy głos, który nieprzerwanie grał na gitarze. Żyją sobie w luźnym związku, mieszkając w tej spokojnej okolicy. Tak jak i my — z dala od zgiełku miasta. Kilka razy spotkaliśmy się — a to na przystanku, a to w autobusie. Za którymś razem umówiliśmy się razem do knajpy. Poszliśmy do Teatru Buckleina. Było to wnętrze wygospodarowane w budynku na zapleczu Hotelu Europejskiego. Wchodziło się do niego przez oficynę od ulicy Lubicz. Sylwia — bo tak miała na imię nasza kompanka — ubrana była w suknię stylizowaną na lata 20. Przypominała trochę „paryżankę”, tę z wykopalisk z 1400 r. p.n.e. A więc — mocny makijaż i czerwień podkreślająca usta. Włosy kruczo czarne, lecz ścięte już na Kleopatrę. W ręku trzymała długą fifkę, jakiej dawniej używały damy do palenia papierosów. Dopełniała swym wyglądem pełnię wnętrza. Usiedliśmy w trójkę, bo Piotr miał do nas dołączyć po swoim rynkowym tournée. Wnętrze teatru było bardzo klimatyczne. Na ścianie, nad sceną, znajdował się ekran, na którym wyświetlano stare filmy. Pomiędzy umowną sceną, a widownią stały stoliki, doświetlane małymi lampkami i świecami. Na widowni było kilka rzędów drewnianych siedzeń obszytych skórzaną tapicerką. Okna były duże, co optycznie powiększało przestrzeń. Od zewnątrz widoczne były wielkie kraty, które oddzielały nas od zewnętrznego świata. Po jednej stronie przed sceną stało pianino, po drugiej — bar. Przy barze można było usiąść na tonecie i wypić kieliszek wina lub koniaku. Piwko serwowano tam rzadziej — dlaczego, nie wiem. Może klimat miejsca narzucał pewien rodzaj klienteli i trunków. Piotr przyszedł dopiero po jakiś dwóch godzinach, więc my już byliśmy trochę wstawieni. Atmosfera w lokalu była szampańska. Niektóre pary — pewnie stali bywalcy — zaczęły pląsać i tańczyć. Piotr usiadł za stolikiem, jak zwykle uśmiechnięty, zapalił papierosa. Był bardzo bezpośrednim gościem, dużo starszym od nas. Miał już chyba grubo po trzydziestce. Nosił długie włosy i brodę — typowy gwiazdor rocka. Palił dużo. Zresztą Sylwia, mimo że była jeszcze nastolatką, nie odbiegała od niego ilością wypitych kieliszków wina i wypalonych papierosów. Tak zleciała nam ta bliższa część nocy. Dalszą musieliśmy podzielić na powrót nocnym autobusem i dalszą część imprezy. Wracaliśmy podchmieleni, w dobrych humorach. Po drodze oczywiście wpadliśmy pośpiewać do naszych nowych znajomych. Podczas takiego nocnego muzykowania postanowiliśmy spróbować coś razem zagrać. — Może uda nam się kiedyś zrobić koncert na rynku! — zawołał Piotr. — Kto wie, możemy spróbować — odpowiedziałem. Umówiliśmy się więc wstępnie na próbę, po czym pożegnaliśmy się w dobrych nastrojach. W niedzielę spaliśmy chyba do południa, przykryci samym prześcieradłem. Poddasze było gorące. Podczas snu przyszedł do nas dziadziuś, ale udawaliśmy, że śpimy. Byliśmy zmęczeni i całkiem nadzy pod tym prześcieradłem. Jak się potem okazało, chciał pożyczyć ode mnie hantle. Dziadziuś, choć wiekowy, miał krzepę i lubił poćwiczyć. Dobry z niego był, przedwojenny materiał. Więc dałem mu te ciężarki — niech ćwiczy jak najwięcej i żyje w zdrowiu jak najdłużej. Wstaliśmy po południu, zrobiliśmy jakiś lekki obiad, bo było gorąco, a nikomu po wczorajszej nocy nie chciało się zbytnio jeść. Wieczorem spakowałem Yamahę i poszliśmy na próbę do naszych nowych znajomych. *** Tam wszystko wyglądało, jakby impreza jeszcze się nie skończyła. Piotr i Sylwia byli w podobnych nastrojach, w jakich się rozstaliśmy. Dziewczyny zostały w pokoju, a my poszliśmy do drugiej części domu, żeby im nie przeszkadzać. Dom wyglądał w środku, jakby był w trakcie remontu. Pokój był pełen rzeczy z innych pomieszczeń — krzesła, sofy, na których leżały sterty ubrań. Na początku Piotr zestroił gitarę i zaczęliśmy próbę od dobrze znanego kawałka „Money” Pink Floydów. Po kilku razach nawet zaczęło to brzmieć. Potem zagraliśmy „Dom wschodzącego słońca” The Animals — covery znane wszystkim. A potem już grubo: Sting, Led Zeppelin, Pink Floyd. Jedno, co mogę przyznać — im więcej alkoholu w Piotrze, tym więcej można było z niego wycisnąć. Pomimo braku mikrofonu i głośno śpiewanych fraz, barwa jego głosu była przyjemna dla ucha. Piotr znał dobrze angielski, bo siedział jakiś czas w Anglii, więc śpiewał wszystko w oryginale, z niezłym akcentem. Pograliśmy tak chyba z dwie godziny i wróciliśmy do dziewczyn. Magda z Sylwią były już nieźle wstawione — nabrały nawet kolorków na twarzy. Rozmowy toczyły się na różne tematy. Przeważnie była to sztuka, ale czasem schodziliśmy na tematy egzystencjalne. Powoli lato dobiegało końca. Ja od września musiałem wrócić do szkoły, Magda od października na studia. Co prawda na Nowej Hucie miałem już zaklepane miejsce w szkole, ale nadal byłem bez pracy. Więc powoli zaczęły nam się kończyć pieniądze. Nasz pokój wraz z odchodzącym latem też zaczął się nam coraz mniej podobać. Sanitariaty, a więc ubikacja i łazienka, były w przystosowanych piwnicach, na poziomie -1. Tam też była duża kuchnia, ale dostęp do niej mieli wszyscy wynajmujący. Więc musieliśmy z tego poddasza schodzić na dół po wszystko, co stawało się coraz bardziej uciążliwe. Po którymś spotkaniu z naszymi znajomymi doszliśmy do wniosku, że przeniesiemy się do Sylwii i Piotra. Mieszkali oni w niedalekiej okolicy i mieli do dyspozycji cały dom, który w zamian za niewielkie remonty mogli użytkować. Dla nas było to pewne wybawienie, zważając na niedogodności w naszym dotychczasowym pokoiku i mój brak pracy. Pożegnaliśmy się z dziadziem. Z uwagi na to, że mieliśmy zamieszkać niedaleko, zostawiłem mu swoje hantle, by sobie nadal z nich korzystał. Byliśmy zadowoleni z tego, że nasze sprawy potoczyły się w tym kierunku. Mieliśmy znowu na jakiś czas dom nad głową i towarzystwo niezbyt uciążliwe — nie wchodzące w drogę, nie zadające za wiele pytań. Spędzali raczej większość czasu na uboczu, w odrębnym pokoju. Jakby na bocznicy, w osobnym pociągu. Ich pociąg przeważnie kursował równolegle do naszego, rzadko kiedy się przecinając. No chyba, że sami tego chcieliśmy. Wszystko się nieźle układało do momentu, aż pewnego ranka obudziły nas jakieś dziwne stukanie do drzwi i głosy. Byli to właściciele, którzy przyjechali sprawdzić poziom remontu. Rozmawiał z nimi Piotr, my tylko przysłuchiwaliśmy się rozmowie. Z każdą chwilą wyczuwaliśmy coraz większe napięcie. Właścicielowi i jego córce nie spodobało się, że zamieszkała u nich dodatkowa parka. Podejrzewali pewnie Piotra, że dorabia sobie dodatkowo na wynajmie, pobierając od nas pieniądze. I od tego się zaczęło. Najazdy właścicieli były coraz częstsze. Doszło do tego, że przyjechali do nas z dzielnicowym i wymachując jakimiś dokumentami, zaczęli straszyć nas karami i eksmisją. Nie spodobało nam się to, bo zbliżała się jesień, a nasza sytuacja zaczęła się komplikować i wymykać spod kontroli. Magda musiała mieć spokój na naukę. Studiowała zaocznie, ale wiele czasu spędzała w bibliotece lub na uczelni. Do tego jeszcze praca — więc przez cały dzień biegała. Niedługo na AGH-u miały zacząć się kolokwia, potem zaliczenia i egzaminy. Po jakimś czasie stwierdziła, że wraca do Oświęcimia. Musiała tam, na miejscu, skorzystać z zakładowej biblioteki, żeby pisać pracę. Nie sprzeciwiałem się temu. Odprowadziłem ją nawet na pociąg. I znów, cytując klasyka — jak pies byłem sam. W morzu samotności — sam. Kiedyś cała naga kładłaś się spać. Dziś na odwrocie rewers. Kursywą odnotowana w kolejnej rubryce. Pod niechcianą kroplą łzy. Dziś w ciemnym pokoju jestem sam. Przetrzymuje wszystkich, tych co kocham. Kaleczę ich duchem nabitym w stary grawer butelki. Myślami jestem tam gdzie wariat. Na awersie podpisany cudzych wspomnień. Tam, gdzie ty, lecz po drugiej stronie w środku tego co już było. Niesiony przez prądy już nie namiętności, a surowości. Od kobiecej namiętności przestawiam się na surowy instynkt przetrwania.
  8. Ładna blondynka z jakiegoś śląskiego miasteczka. Inna niż wszystkie dziewczyny, jakie znałem — tajemnicza, nieuchwytna. Jeździła wszędzie na rowerze. Zjeździła chyba trzy czwarte Europy, krążąc po drogach i bezdrożach ze swoimi znajomymi. Ja też jeździłem, choć w innym sensie. Bardziej po omacku, bez planu. W stronę, którą trudno nazwać. Droga była pusta. Czasem mijał mnie samochód, czasem ktoś machnął z naprzeciwka. Szukałem siebie, choć wydawało się, że szukam jej. Szukam Ciebie. Droga — nieznajoma, ciężka. Na końcu stoi kobieta. Jak zjawa zaprasza mnie w swoim kierunku. Robię gest kciukiem. Zatrzymuje się facet, koło sześćdziesiątki. Jedziemy jego sportowym samochodem. Opowiada mi o swojej bryce, o synu, o wyścigach. Słucham go, patrząc, jak prowadzi — z pewnym wdziękiem, bez pośpiechu. Mówi, że często zatrzymuje się po drodze do Krakowa. Zabiera wtedy paralotnię i zlatuje ze skał nieopodal miasta. Jest, jak twierdzi, takie miejsce, gdzie można dobrze potrenować starty i lądowania, a potem wsiąść z powrotem do auta i jechać dalej — do pracy. Innym razem zatrzymałem gościa w podobnym wieku. Jego opowieści i anegdoty były pełne pauz. W czasie tych pauz samochód zsuwał się na skraj drogi. Klepałem go więc po ramieniu, żeby się przebudził. Okazało się, że jest cukrzykiem i często zasypia za kierownicą. Dlatego lubi się zatrzymać i zabrać kogoś, żeby z nim rozmawiać — by nie zasnąć. Tak, co jakiś czas, ratowałem mu życie i sobie, jadąc w dobrze znanym kierunku. Czasami myślę, że te wszystkie drogi, które prowadzą donikąd, spotykają się właśnie tam — w Krakowie. Tam, gdzie zawsze ktoś czeka, choć nie wiadomo kto. Tam, gdzie każda podróż zaczyna się od nowa. W tym czasie pracowałem w Chimerze. Joanna też przyjeżdżała tam na rowerze. Kończyliśmy zwykle koło dwudziestej drugiej i po pracy czasem jeszcze gdzieś szliśmy — posiedzieć, wypić szybkie piwo, pogadać. Po jakimś czasie zaczęliśmy się szukać wzrokiem podczas pracy. Miło się uśmiechać, rozmawiać o byle czym. Jak to dzieci Chimery — w tej gonitwie, w zgiełku dnia, zaczęliśmy siebie odnajdywać. Po jednej z rozmów zaprosiłem ją pod przewiązkę. Spotkaliśmy się w sobotę. Przyszła w czerwonej, obcisłej sukience. Od tej jazdy na rowerze miała pięknie smukłe, wysportowane uda. Jasne włosy, lekko błyszczące usta — wszystko w niej kleiło się w jedną, majestatyczną całość. To była piękna, letnia noc. Jedna z tych, które pamięta się długo — może najdłużej. Kupiliśmy piwo, usiedliśmy w ciemnej sali. Słuchaliśmy rytmicznych kawałków, aż w końcu poczuliśmy ich puls w sobie. Nawet nie wiem, kiedy nasze ciała przylgnęły do siebie i jakby zlały się w jedność. A wokół tylko gorące rytmy, które oblepiały nas, prowadziły. Tańczyliśmy całą noc — aż do końcowych napisów. Potem usiedliśmy na schodach jednej z kamienic. Przytuleni, cisi, jakbyśmy bali się spłoszyć te chwile. Spleceni w pocałunkach, czekaliśmy, aż nadejdzie świt. I wtedy powiedziała szeptem: — Jestem zaręczona. Mam niedługo ślub. Znowu w myślach sięgnąłem po maczetę. Znowu musiałem przebić się przez gąszcz, zejść z tej drogi. Bo wiedziałem, że to nie moja ścieżka. Znowu nie moja droga. Pocałowałem ją w policzek na pożegnanie. Czy tak kończą się piękne noce? Myślę, że tylko te najpiękniejsze. Te niedopowiedziane, nigdy nie skończone. One trwają — w nas. Głęboko zakorzenione. To do nich wracamy. W myślach. W snach. W milczeniu.
  9. Cały jestem — ulepiony, trochę z gliny, trochę z gumy. Nie do końca, bo się kleję. Uszy odstające — każdy z nich się śmieje. Cały na bakier, trochę z gliny, trochę z gumy. A do tego nos — przypieczony jak halloumi. Nie do końca ulepiony, jedynie serce — na tyle bijące, by żyć, by trwać, by móc kochać. Taką samą, nie do końca ulepioną, całkiem świeżą, do ust się klejącą jak papieros, czy fifka. Czasem przesadnie lepiącą się do wszystkiego — jak przepocona koszula, jak dziwka.
  10. Można dużo mówić i nic nie powiedzieć. Można nic nie mówić i powiedzieć wszystko. Oczami duszy zrywam kwiaty. To krótka droga, by poznać siebie. Możemy milczeć całe życie i opowiedzieć wszystko. W kilku słowach ująć to, co nieujęte. Rozgryźć to, co niepojęte. Oczami duszy wymazuję siebie, by nie poplamić świata atramentem. Muszę uważać na słowa, by nie być jak mewa w locie. Oczami duszy robię zdjęcie i chowam je w chmurze. Gigabajty odczuć wylewają się, ściskają gardło. Prawie rzygam. By ciebie ujrzeć. By siebie dojrzeć. By zrozumieć całą tę miłość. Uderzam mocno, naciskam, robię wdech. Całuję. Może uda się uratować coś! A może nic nie pozostanie przy mnie. Rodzimy się sami, umieramy sami. I tak w kółko, człowieku. Zabawa trwa, choćbyś tego nie chciał. Życie delikatnie przelatuje. Nie dotyka świata. Dostajemy z niego tylko skrawki — widzimy to, co najbliżej krawędzi. Dalej nic nie dostrzegamy. Dalej nie wypływamy. Nie umiemy. Rodzimy się i zapominamy. Brzmi to trochę jak piosenka. Smutny blues o życiu. Czarny blues wyśpiewany przez wszystkich: wszystkich tych, co nie mogą, wszystkich tych, co nie umieją, wszystkich tych, co się boją, wszystkich tych, co umierają rankiem. Boją się otworzyć oczy. Boją się pomyśleć, że można wyjść. Że można się uśmiechać. Jazda do Wrocławia, do ukochanego Denver. Na rozstaju dróg łapiemy stopa, z kolegą. Zatrzymuje się soczysta czterdziecha. Zabiera nas swoim mercedesem. Jest niedziela, zapewne urwała się od męża. — Gdzie chłopaki jedziecie? — rzuca i przenika nas swymi łapczywymi ślepiami. Raz na mnie, raz na kolegę. — To gdzie chłopaki jedziecie? — zapytała. — Do Denver. Do Wrocławia. Na koncert — odparłem. — Jedziemy się zabawić. — wsiadajcie — zawołała. Już się ślini. Ściska tę gałkę od biegów. Gorące popołudnie. Początek lata. Dominik na mnie. Ja na Dominika. Jedziemy, śmiejemy się. Ważne, że się poruszamy do przodu. — Jak zostaniecie na dłużej, może umówimy się na kawę. — Dlaczego by nie. Mocna kawa jest jak klaps. Mocny klaps. — Tu was rozumiem chłopaki. Może działa jak klaps? Chciałabym, żeby tak było. Och, chciałabym. Ale dzieci zabierają nam wszystko. Przytaknęliśmy obaj. Na miłej gadce mija czas. Jedziemy tak chyba ponad godzinę. Podziwiamy widoki. — Tu chłopaki was wysadzę. Musicie dalej coś złapać — mlasnęła, przełykając ślinę. Przez moment patrzyliśmy na siebie. Brak słów. Uśmiech Dominika mówił wszystko. Co za podróż. Piękna podróż. Droga kochana. Droga płynąca. Jak kwiaty w oddali. Jak maki czerwone. Jak usta tej pani. Tu jest dobre miejsce, by się zatrzymać. Podziękowaliśmy. I po chwili widzieliśmy już jej tylną szybę. A potem punkcik. Oddalający się punkt na mapie. Odetchnęliśmy. Jest czternasta, a nam została jakaś godzina do celu. By zobaczyć Denver. By zakochać się w Denver. By móc stąpać po Denver. Iść tam na piwo. Ten stary blues. Znów go słychać. Jest w środku, we mnie. Taki ciepły i smutny. Zaczarowany blues. Jedziemy. Znów jedziemy. Tym razem załapaliśmy się na leśniczego. Takie czerwone, rozbiegane oczka. Rozbiegane oczka w terenowym samochodzie. Skacząc tak po całej drodze, a nie jadąc. Dojechaliśmy na obrzeża Wrocka. A raczej doskakaliśmy do niego. Oj, jaką poczuliśmy ulgę, wysiadając. — Tu jest linia tramwajowa, chłopaki. Stąd to rzut beretem. Trajtki kursują do centrum bardzo często — odparł. Podziękowaliśmy mu, a on w podskokach ruszył dalej, tym zielonym czymś. Jest tam knajpa w rynku. Można usiąść w kabriolecie, wypić piwo. I dobrze się bawić. Trochę poczuć się jak w Pulp Fiction. Jak Travolta. Przy dobrej muzyce. W dobrym towarzystwie. Bujać się na oparach. Zaciągać się papierosem i powietrzem. Dać sobie szansę, by pokochać to miejsce. Muzyka na żywo. Jest jak dotyk. Cudowny dotyk. Dotyk, który jest miły, pozostaje w sercu. Na całe życie. Kształtuje osobowość. Pokazuje, kim być. Jakim być. Jak kochać. I czy kochać. A może, ziać tylko nienawiścią. To zabawa. Ale czy tylko zabawa? Muzyka zawsze kształtowała przyszłe czasy, pokolenia. Była zapowiedzią czegoś. Zapowiedzią rewolucji. Zapowiedzią upadku. Jest siłą. Bo oddziałuje na duszę. Na postrzeganie. Wszystko pachnie słodko. Dla faceta jest kobietą. Dla kobiety jest mężczyzną. A może czymś bliżej nieokreślonym. Jakąś formą, do której dążymy. O której marzymy. Jest słodkim spojrzeniem. Takim, po którym czujemy się lekko. Że fruniemy. Z oddechem łapiemy ten uśmiech. To spojrzenie. To uczucie. Jedno z pierwszych. Po dobrej imprezce, na koncercie, spotkałem koleżankę — hippiskę Magdę. Postanowiliśmy po wszystkim pójść na rynek. Na ławeczkę. Poczuć rytm miasta. Poczuć muzykę miasta. Jest ciepła noc. Mury starego rynku są nagrzane. Będziemy siedzieć do ranka, popijać alkohol. Po całym dniu byliśmy zmęczeni. Ale co tam. Czterdzieści procent — to już nie jest klaps, jak przy kawie. To walenie po głowie. Dominik zdrzemnął się na ławce. Ogromny jego pech. Nasz chyba też — jak dowiedzieliśmy się później. Bo nad ranem wymyśliliśmy, że jedziemy stopem na wybrzeże. Opuszczamy nasze wspaniałe Denver i jedziemy na północ. Zostawiliśmy karteczkę. Magda przycisnęła ją butelką po czystej. A że zaczynało świtać, poszliśmy przed siebie, nie budząc go. Jak dzieci — grzecznie, za rączki się trzymając. Wyszliśmy znów na drogę. A raczej ruszyliśmy pieszo przed siebie. Po prawej stronie mieliśmy wschodzące słońce. A my prosto. Na północ. Idąc tak, przypomniałem sobie, że znam w Gdyni pewnego malarza. Wojtek miał na imię. Mieszkał na Bojano, w pięknej okolicy. Postanowiliśmy zrobić mu przyjemność. Albo i nie. W tamtych kategoriach wtedy nie myśleliśmy. On chyba też. Nieraz wpadał do Krakowa. W kwietniu albo w maju — w samych spodenkach. Bo u nas niby tak ciepło, a u nich zawsze zimniej. Cały czas ten wiatr od morza. Cały czas wieje z północy. Zimny wiatr. Suniemy samochodem z jakąś laską. Ona na uczelnię, jeszcze do Koszalina. A my dalej — na północ. By poczuć ten wiatr. By poczuć Bałtyk. Do malarza — czyli do Gdańska — dojechaliśmy wieczorem. Zmęczeni strasznie upałem, poszedłem do budki telefonicznej, by zadzwonić do Wojtka. Ten ucieszony, uśmiech — od ucha do ucha. Przyjechał swoim starym volvo. Upalony. Na szyi — kunsztownie zrobiona mała fajka do palenia marihuany. Pojechaliśmy na nocny objazd wszystkich knajp w Trójmieście. Poznaliśmy chyba wszystkich jego znajomych. Artystów różnej maści. Do domu — a raczej jego pracowni, na Bojano — dojechaliśmy nad ranem. Włączył Toma Waitsa i poszliśmy spać. Znowu jak dzieci. Zasnęliśmy jak dzieci. Zmęczeni drogą, knajpami, muzyką. Obudziliśmy się… jak dzieci. W południe, po śniadaniu, Wojtek oznajmił, że jedziemy na plażę. Dzika plaża. A raczej mierzeja. Dwieście metrów w głąb morza. Tylko nasza trójka — my sami. Wyłożyliśmy się na rozgrzanym piasku. Zdjęliśmy ubrania, by zażyć kąpieli. Poczuliśmy się cudnie. Tacy wolni. Sam na sam z naturą. Magda zdjęła stanik. Jej ciało było białe, sterczące piersi odbijały słońce, potęgując całą tę jaskrawość. Dwa białasy. Pewnie połyskiwaliśmy w oddali — dwa białe punkty na tle piasku i błękitu morza. Na plaży leżało mnóstwo drobnych bursztynów. Morze wyrzuciło je przez noc. Postanowiłem nazbierać trochę — na pamiątkę. Miło jest tak wylegiwać się. Szum fal. Mewy w oddali. A poza tym — cisza. Błoga cisza. Obudziliśmy się późno. Słońce już nisko. Plaża nadal pusta. Wiatr od północy chłodny, ale przyjemny. Morze szumiało. Magda wstała pierwsza. Wyprostowała się, przeciągnęła. Śmiech cichy, nieśmiały. Wojtek nadal spał. Fajka leżała obok. Stare volvo w cieniu drzew. Zabrałem jeszcze kilka bursztynów z piasku — by pamiętać. Ruszyliśmy w drogę. Bez pośpiechu. Droga pusta. Światło jakby bardziej błękitne. Powietrze słone, słone i wilgotne. Po lewej wydmy, po prawej morze. Każda fala inna, każda jakby mówiła coś cicho. Nie rozumieliśmy słów, ale rozumieliśmy sens. Wojtek włączył stary magnetofon. Cohena „Suzanne”. Znów — tylko my i muzyka. Droga i wiatr. Czas jakby się zatrzymał. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Gdyni, do Bojano, do Wojtka. Znaliśmy drogę, ale teraz wyglądała inaczej — inne światło, inny zapach, inny wiatr. Pracownia Wojtka czekała. Farba, płótna, pędzle. Stare notesy z rysunkami. Zeszliśmy do środka. Siadaliśmy na podłodze. I cisza. Pachniało morzem, solą i farbą. Czułem spokój. Poczułem, że droga nie kończy się tutaj. Późnym popołudniem pojechaliśmy z Wojtkiem do znajomych. Około czterdzieści minut drogi z Bojano, przez lasy, dzikie pustkowia. Klimat trochę jak w Bieszczadach. Działka ogrodzona kamiennym murkiem, z dodatkiem drewna w stylu góralskim. Pod lasem stała stodoła, częściowo przykryta strzechą. Obok — stary, drewniany dom. Pod drzwiami leżał i pilnował wejścia owczarek podhalański. Swojskie klimaty — pomyślałem. Weszliśmy do wielkiej izby, połączonej ze starą kuchnią. Bardzo przyjemne wnętrze. Młode małżeństwo — hipisi — mieszkało sobie z dala od cywilizacji. Za domem, w ogrodzie, stał indiański wigwam. Parka autochtonów, pochodziła z jednej wioski. Obecnie byli w trakcie remontu stodoły. Kładli nową strzechę i nagrywali wszystko kamerą. By sztuka ta przetrwała. Dla dzieci i potomnych. Rzemiosło musi przetrwać wraz z ludźmi. Ludzie opuszczają te strony, uciekają za pieniędzmi. Brak pracy zmusza do określonych zachowań. Jest jak jest. Nie zostało ich już dużo — rodowitych Kaszubów. Wojna, komuna, ciężkie czasy odcisnęły piętno. Ale na szczęście świadomość w niektórych osobach przetrwała. Wiedza, filmy… wszystko kiedyś trzeba będzie odtwarzać, uczyć się na nowo. Może wtedy już będzie nam wolno zająć się tym, co lubimy. Może nie trzeba będzie uciekać. Kiedyś — komunistyczna kontrola, potem bieda. Ciężkie czasy… co gorsze — nie wiem. Postęp zatrzymany. Rozwój wstrzymany. Wszystko zaczyna się dopiero budzić. Świadomość powoli próbuje łapać oddech, jak noworodek. Trzeba nim wstrząsnąć, żeby zaczął płakać. Porozmawialiśmy sobie miło- bardzo fajni ludzie. Tacy bezpośredni. Chętni i otwarci do rozmowy. Widać, że nieczęsto mają okazję porozmawiać z przybyszami. Chcieli nas zaprosić na kolację, ale Wojtek trochę oponował, bo miała wieczorkiem do niego przyjechać dziewczyna. Wiec wkrótce się pożegnaliśmy i ruszyli w drogę powrotną. Wieczorem postanowiliśmy urządzić prywatkę — małą imprezkę na Bojano, w pracowni naszego malarza. Wojtek był skromny, pracownię miał na parterze, w dobrze doświetlonym pokoju. Cała ściana od południa była przeszklona. Z boku znajdowały się drzwi, wejście na werandę. Pokój był duży, zapach terpentyny mieszał się z farbami. W rogu stała wieża stereo, z której cały czas dobiegała muzyka. Lubił słuchać Toma Weitsa, my zresztą też. Muzyka z przełomu lat 80–90 górowała nad całym splinem. Wojtek miał dziewczynę, uroczą blondynkę Aśkę. Asia przyjechała właśnie do niego, zjechała ze studiów weterynaryjnych z Warszawy. Trzeba było to uczcić — małą imprezką, zaproszeniem przyjaciół, by rozpocząć wakacyjną przygodę. Przygotowaliśmy coś do zjedzenia na ciepło i na zimno. Żeby było coś do przegryzienia. Ale nie o tym miałem mówić. Imprezka była udana i szybka, przelała się przez palce jak woda źródlana. Każdy mógł zaczerpnąć z niej to, co chciał. Po co nam ta podróż, to wałęsanie się? Cała nasza Wagabunda — w poszukiwaniu czegoś, co pcha nas do przodu. Kiedy jesteśmy w drodze, czujemy ulgę i spokój. Chwilowy spokój, pokój ducha, taki prawdziwy. Tak samo prawdziwy jak palący asfalt pod stopami. Gest powitania na drodze — zwykłe „dzień dobry”, a jakże inne. Kiedy spotyka się innego wędrowca, który przeszedł pieszo szmat drogi. Część tej drogi przejechał lecz każde powitanie ma smak. Na ścieżce pozdrowienie pielgrzyma, na dzikich wertepach. Każde „dzień dobry” kryje opowiastkę. Czasem dużo więcej, bo daje odpowiedź. Na końcu drogi kryje się odpowiedź. To po nią przemierzamy tyle kilometrów. Raz pielgrzymujemy w pojedynkę, sami. Innym razem z dobrym przyjacielem, przyjaciółką. Połączeni wspólnym dążeniem do celu. Nazajutrz ja i Magda pożegnaliśmy się z Wojtkiem i Asią. Wojtek dał nam na drogę dobrego tytoniu. Lubiliśmy z Magdą zapalić, odetchnąć i porozmawiać. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do Krakowa. Po pół godzinie siedzieliśmy już wygodnie, w jednej z ciężarówek. W jednej z wielu, które codziennie przemierzają trasę z północy na południe. Magda spoglądała na oddalające się Long Island. Za rok będzie wspominać tę podróż. Wizytę u pewnego malarza, wesołego diabła i przywoływać smak lata. Mijaliśmy wrzosowiska, suche łąki, zielone lasy, tu i ówdzie błysnęło oczko niewielkiego jeziorka. Oj upalne to lato pełne promieni. Namalowałem jej duszę, narysowałem wianuszek. Usteczka malinowe miała i rozpięty staniczek. Gdy przestanę śpiewać, mówił będę głośno. By wszyscy słyszeli, że mówię prosto. Bez owijania ... Mówił będę gładko. Spójnie nad wymiar, wyraźnie i miękko. Gdy przestanę śpiewać intonować zacznę. Mówić liryką do ucha aż zaśniesz. Cicho szeptem gadać, mruczeć jak kot. By z tobą być przeskoczę drewniany płot. Gdy będzie za wysoki mur, zrobię podkop. Uparcie będę dążył, by być z Tobą. Johnny Cash i country rozbrzmiewało z radia wielkiego tira. Od czasu do czasu ktoś sypnął kawałem w CB radio. Kilometry umykały jak chwile odmierzane sekundami, minuty drogi, kilometry czasu, w śnieżnobiałych uściskach Morfeusza. Nie. Ty nie możesz teraz nadejść. Byłbyś najbardziej nieoczekiwanym gościem, niechcianym niedzielnym gościem, w leniwej niedzielnej sjeście. Magda oddychała miękko, głowę opartą ma o moją pierś. Śni słodko o bajecznym Long Island o swoim Long Island, z córeczką, mężem i domem. Śni o życiu prawdziwym, być może układa właśnie — swoje szczęście. A ja w ciszy kalkuluję swoje życie. Swoje własne chwile rozmywam, rozcieram i mieszam. Wypuszczam wraz z dymkiem gdzieś w powietrze, okrąglutkie kółeczka unoszące się w przestrzeni. Z każdym oddechem przybliżam się do celu — Wawelskiego wzgórza, które góruje nad Wisłą, do rynku, do baszt, do sukiennic. Dobijamy do celu. Wracamy na stare śmieci. Do Krakowa przyjeżdżamy wieczorem. W drzwiach wita nas Dominik. — O, a cóż to za przyjemność! - Witam Pana i Panią Uśmiech na jego twarzy jest jakby gorzki, słony, szybko znikający, a zarazem przemienia się w opowieść. Opowiada o tym, jak straż miejska obudziła go pewnego pięknego poranka. Śpiącego na ławce, obok butelka po czystej, a pod nią karteczka. Ze słynnym jednym zdaniem: — „Pojechaliśmy na północ.” Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że spożywanie trunków i zaśmiecanie rynku było zabronione. — Prosimy o dowód… Jak pan ma na imię? — Dominik. — Panie Dominiku, prosimy o dowodzik. — Hmmm… ale nie mam przy sobie dokumentów. — To poprosimy, by pan z nami poszedł na komisariat, spiszemy dane. Nie wiem, jakim cudem udało mi się wywołać trochę zamieszania i czmychnąć na dworzec. Wsiadłem w pośpiechu do pociągu w stronę Krakowa, ale bez pieniędzy, bez biletu. Kolejna ciężka rozmowa — tym razem z konduktorem. Mandacik na drogę. Na dobry początek. Żebym miał co wspominać, żebym nie mógł zapomnieć, jak piękny był mój wypad stopem z kolegą do ukochanego Denver. By móc zobaczyć Denver. By móc zakochać się w Denver. Taki finał naszej podróży.
  11. Wstęp Miłość — słowo, które od wieków wymyka się znaczeniom. Każdy, kto próbował ją nazwać, pozostawił po sobie tylko ślad — nie definicję. Jest w niej ogień i cisza, namiętność i spokój, pragnienie i rezygnacja. Rodzi się w spojrzeniu, dojrzewa w dotyku, umiera w milczeniu, by potem powrócić — w innej postaci, w innym ciele, w innym czasie. Ta rzecz o miłości nie jest traktatem. To zapis niewielu odcieni z palety barw. Zapis chwil i drgnień. Opowieść o tym, jak miłość rodzi się, igra, rani, i leczy. Rzecz o miłości 1️⃣ Narodziny i żar Miłość Erosa — namiętna Namiętnie jest słyszeć, Jak czas nie upływa, Lecz stoi w miejscu. Kiedy tak na nią patrzysz — Reszty świata nie widać. Ty jesteś światem. Drogowskazem, Za którym będzie pożądać. Będzie światłem w latarni, Twoim tętnem, Enigmą. Miłość — Epithymia (pragnienie, pożądanie) Pożądać — to żądać. Żądać, by mieć na własność. By móc nad nią górować. By wynosić się ponad nią. Czasem z pogardą. Gdy się ją osiągnie — Chce się więcej. Innej. By znowu, od nowa, Móc żądać. Pożądać. Górować. Czerpać. Pochłaniać. Brać. Nic w zamian nie dawać. Tylko bawić się nią. Miłość narowista Jeżeli czujesz miłość — wielką, narowistą — trzymaj mocno cugle. Nie puszczaj ich. Wiedz, że musisz mieć nad nią władzę. Na początku jest trudno. Musisz ją wyczuć, by móc ją okiełznać. Lecz po jakimś czasie możesz delikatnie je poluzować, O ile utrzymujesz już równowagę. Wtedy możesz puścić cugle namiętności. Pamiętaj tylko, by nie ulec jej za bardzo. By nie przefolgować, by nie wpaść w sidła obsesyjnej miłości. Taka miłość nie jest dla wszystkich. Musisz być wytrwały i czujny. Całe życie musisz przy niej trwać. Z czasem będzie ci łatwiej nad nią zapanować. 2️⃣ Gra i uniesienie Miłość ludus — gra, zabawa, przygoda Miłość w ruchu. Ucieka, zanim ją nazwiesz. Śmieje się, gdy próbujesz ją zatrzymać. To taniec spojrzeń i gestów, Które niczego nie obiecują. Dotyk, który znika, Zanim zdążysz go zapamiętać. Ludus nie zna powagi. Nie składa przysiąg. Nie chce trwać — chce błyszczeć. I gaśnie wtedy, gdy próbujesz się nią nasycić. Miłość niegrzeszna Niegrzecznie o nią pytać. Wiemy, że jest. Nigdy nie zapominamy, że była. Zakotwiczona w ciele, Niezabobonna, Odważna, Hojna, Wesoło i tkliwa. Nie bywa zazdrosna. Nie cierpi, gdy jest sama. Miłość urokliwa Jest jak sen, który się nie kończy. Sen, w którym jesteś ty i ja. Sen, w którym jesteśmy my — sami. Odwrotność życia. Nie budzimy się z niej. Nie możemy się wybudzić. Całe życie w nią gramy. Poza nią — nic. Tylko pustka. Jest szczęściem i radością. Wszystkim naraz. Miłość promienista — kwitnąca Jej aura promienieje w czerwonej poświacie. Pulsuje, oddycha światłem. Na świat się otwiera — Jest energią, która trwa. W wieczności ma swój początek, Choć nigdy nie umiera. Miłość uskrzydlająca Tę najtrudniej opanować. Trzeba ją wyczuć, oswajać, by nie odfrunęła. Zbliżać się powoli, przykucnąć, delikatnie głaskać. Tej miłości koniecznie musisz spoglądać w oczy. Nie możesz inaczej. Czasem bywa pierwszą, Tą, która jeszcze nigdy nie uniosła się w przestworza. Musisz jej pomóc — lecz tak, by powróciła. By wracała. By była. By trwała. Taka miłość jest wartością I nadaje sens życiu. 3️⃣ Cień i granica Miłość obsesyjna Bywa mocna. Obsesja i pożądanie — są blisko siebie. Tylko wtedy są jednym. Tylko wtedy, gdy są w stanie uniesień. Wtedy tylko są razem. Bo rumak pożądania ciągnie w jedną stronę, A obsesja — na oślep. A miłość nie znosi, kiedy ją ponosi. Edit et amo Kocham i nienawidzę. Pytasz — Jak to się dzieje? Nie wiem. Lecz kocham. Cierpię i szaleję. Miłość dystrofina (choroba Hanahaki) Choroba z miłości. Brak na nią lekarstwa. Poza samą miłością nie istnieje nic — Istnieje tylko nicość. Życie bez niej staje się pustym trwaniem. Wyrazem jej obecności jest ból i cierpienie, Brak snu, depresja wegetatywna — Wegetacja. Miłość pogardliwa Pogardliwością stajesz się, gdy pogardliwie patrzysz. Oddychasz pogardliwie. Masz w sobie zaszyty obraz dnia — Uchwycony fragment, Schowany na dnie szuflady. Wyobrażasz sobie, że to jest miłość. Niestety — to tylko obraz, jeden z wielu. Więc nadal patrzysz pogardliwie I nie umiesz z tego wybrnąć. Trwasz w niej, myśląc, że to ta właściwa miłość. Miłość dychotomiczna Wszystko albo nic. Miłość w czarno-białych odcieniach. Bez półtonów, Bez szarości. Tylko ogień Albo lód. 4️⃣ Dojrzałość i spokój Miłość pragmatyczna — trwała Pragma jest w nas. We mnie i w tobie. Od pradawnych czasów. Balansuje w nas Pomiędzy rozsądkiem a głupotą. Między tym, co trzeba, A tym, co chcemy. To miłość, Która trwa. Miłość spolegliwa O niej pisano wiersze. Czujna, wierna, zawsze przy tobie. Będzie cię witać i odprowadzać. Zawsze — do końca. Nigdy nie zdradza. Będzie się nawet narażać, By być z tobą. By trwać. By wybaczać. Czasem nawet — by być poza wszystkim. Oparta głównie na zaufaniu. Miłość storge — łagodna Odnosząca się do drugiej osoby. Czasem przeobrażająca się w miłość bratnią. Cała ta łagodność jest jak sen. Jesteśmy w nim zanurzeni — Jak w wodzie źródlanej, Nieskazitelnie czystej, Niczym niezmąconej, Oczekującej, by się w niej zanurzać. Tylko w ten sposób można żyć, I trwać w krainie łagodności. Tylko tak można stać się łagodnością. Miłość storge — rodzinna Odnosząca się do wielu osób. Objawia się łagodnością. To wspólne odczuwanie. Wspólne budowanie. Troska o wspólne szczęście. Miłość ofiarna — Agape O Agape. Agape, czemuś ty jest we mnie, Agape? Tak wzdychał Katullus do Klodii. Lecz miłość jego nie miała ujścia — Na więcej mógł liczyć wróbelek Klodii. Bywa nieszczęśliwa. Nie wymaga wzajemności. Nigdy nie zazdrości. Nie czeka na poklask. Philautia — miłość własna Ostatnia i pierwsza. Źródło wszystkich innych. Ta, w której wszystko się zaczyna I w której wszystko się kończy. Miłość do siebie — Nie z próżności, lecz z poznania. Ze zrozumienia, że aby kochać innych, Trzeba najpierw przyjąć siebie. Rzecz o narodzinach i powstawaniu I stało się. Narodził się człowiek. Z miłości powstał. W miłości żył. W miłości umierał. A wraz z nim — świat. I wszystko to, co o świecie można było pomyśleć. Narodziło się dziecię — kruche, bezbronne. Należące tylko do tego świata, Tylko z tym światem związane. Od początku do końca. Zanurzone w człowieczeństwie. Świat nagle się obudził, Gdy dziecię otwarło oczy. Obraz świata stawał się z dnia na dzień szerszy — puchł jak ciasto drożdżowe. Siedząc na kolanach matki, spogląda na świat z zachwytem. Świat jego jest jeszcze mały. Taki ot, niewielki. Gdy zmarznie, poprosi matkę, by rozgrzała jego świat… niewielkim kaloryferem. Świat u niego zaczyna się w pokoju, a kończy — za oknem. Ale z czasem, gdy staje się starszy, coś zaczyna się zmieniać. Im bardziej człowiek próbuje go poznać i okiełznać, tym bardziej świat się rozrasta, uciekając w stronę nieskończoności. I wtedy — w połowie swego życia — człowiek przysiadł. Zastanowił się, czy jest w tym sens: by w nieskończoność gonić króliczka, skoro i tak nie da się go złapać. Może warto zatrzymać się przy tym, co pewne. Co można dotknąć ręką. Co staje się namacalne. I tak zaczął się zastanawiać nad pewnikami i aksjomatami. Pewnikiem jest, że się urodziłem. I że od dnia narodzin jestem świadomym człowiekiem. Innym pewnikiem — że świadomym stałem się dopiero w dorosłości. A jeszcze innym, że dopiero wtedy, gdy zacząłem świadomie używać zmysłów i słów. Aksjomat tych pytań leży w możliwościach odpowiedzi i w sposobach ich udowodnienia. Pewniki zaś można pozostawić takimi, jakie są. Niech będą subiektywnymi odczuciami. Niech pozostają puste — by mogły napełnić się sensem dopiero wtedy, gdy ktoś je nazwie miłością. Jeżeli wszystko zaczyna się z miłości, to i w miłości trwa, i w miłości się kończy. I to można uznać za pewnik. Niezależnie, jakiej miłości dotykamy — żyjemy w niej. Muzike nas otacza. Jaki ma związek muzike z miłością? Jest najszerszym obrazem miłości, kryjącym w sobie moc oddziaływania na duszę. Czy odczuwamy nawałę uczuć, słuchając Chopina? To te same uczucia, które rządzą miłością: pożądanie, uniesienie, tęsknota, zachwyt, ból. Taka jak miłość — dotyka nas głęboko, niespodziewanie, w całym naszym wnętrzu. Więc siedząc tak i rozmyślając, wznoszę oczy ku pięknu i miłości. My, jako ludzie, przeszliśmy przez wszystkie etapy miłości. Każde dziecko — bez wyjątku. Otacza nas piękno i miłość. W każdej z opisanych miłości, a także w tych nieopisanych, tkwiliśmy i jesteśmy w nie zanurzeni po dziś. Przed narodzinami. W trakcie narodzin — wraz z pierwszym oddechem. Bo oddech równa się energia. Pneuma towarzyszy nam przez całe życie. Kiedy odchodzi, kończy się też nasz żywot. Sens życia — poszukiwania Co nadaje sens naszemu życiu? Zadając to pytanie, zataczamy koło. Każdy z nas ma przecież zakodowany inny cel — indywidualną ścieżkę, do której dąży. Cel możemy nazwać sensem. A co jeszcze nazwiemy sensem sensu stricto? Istota życia, dla której się rodzimy, wydaje się pewnikiem — przedłużamy linię istnienia. Ale czy to wszystko? Skoro spełniamy ten obowiązek nieświadomie, niezależnie od woli? Pneuma daje nam życie i odbiera je. Boska energia krąży w nas wszystkich — ta sama, odwieczna. Chcemy czy nie — jesteśmy zanurzeni w miłości. To ona jest tłem naszego istnienia. Co więc nadaje sens? Muzike, miłość i cel. W nich znów odnajdujemy boską energię, która prowadzi nas przez kolejne etapy życia. Czy jednak na każdym etapie widzimy to samo? Zapewne nie. A jednak każde dziecko, na swój sposób, widzi świat podobnie — czysto, bez filtrów. Będąc dziećmi, mamy wrażenie, że nasze życie będzie trwać wiecznie. Być może to odczucie ma związek z energią prenatalną — pierwotną siłą, która w nas drzemie i prowadzi nas ku dorosłości. Wtedy nie myślimy o chorobach, o przemijaniu. Egzystencjalizm jest nam obcy. Śmierć i odchodzenie nie mieszczą się jeszcze w naszym horyzoncie. Dziecko nie doświadcza jeszcze zagrożeń, które z czasem dotykają umysł dorosłego. Dopiero w okresie dojrzewania pojawiają się cienie — uzależnienia, zaburzenia odżywiania, depresja. A prawdziwe choroby psychiczne, jak choroba afektywna dwubiegunowa czy schizofrenia, ujawniają się później — u progu dorosłości. Tak więc krąg się zamyka — od prenatalnej energii po zmagania z własnym umysłem. Całe życie jest ruchem między światłem a cieniem, między nieświadomą siłą istnienia a świadomym poszukiwaniem sensu. Krok ku dorosłości Krokiem ku dorosłości możemy nazwać przebudzenie świadomości. Zaczynamy poszukiwać swojego miejsca w świecie. Próbujemy dopasować się do otoczenia, odnaleźć w nim własny rytm. Zwykle zaczyna się to od buntu — potrzeby zmiany, sprzeciwu wobec tego, co zastane. Nie jesteśmy zadowoleni z rzeczywistości, w której żyjemy. Chcemy czegoś więcej. Pragniemy być lepsi, dojść dalej niż ci, którzy są najbliżej nas. Pojawiają się tarcia, nieporozumienia, oddalanie się od dorosłych. Szukamy zrozumienia wśród rówieśników — tam, gdzie czujemy wspólnotę doświadczeń i podobnych problemów. W ich towarzystwie odnajdujemy ukojenie, chwilowe poczucie sensu. Na przełomie XX wieku modne staje się życie w komunach — ucieczka od konwenansów, od społeczeństwa, od narzuconych reguł. Życie w squocie, na własnych zasadach, wymyślonych przez siebie. To symboliczny gest odcięcia się od świata dorosłych — niewidzialna kurtyna, za którą próbujemy zbudować własny świat. Poznajemy, eksperymentujemy, tworzymy. Wciąż mamy w sobie zapas energii, która pcha nas do przodu. Egzystencjalne pytania odkładamy na później — na czas, gdy świadomość dojrzeje do refleksji nad przemijaniem. Na razie — poszukujemy. Krok ku dorosłości (II) Lecz czy to rzeczywiście jest prawdziwy krok ku dorosłości? Od dziecka przechodzimy przecież przez kolejne etapy miłości — najpierw czystej, bezwarunkowej, potem coraz bardziej złożonej. Teraz również doświadczamy miłości, lecz nasz wachlarz emocji się poszerza. Doznania stają się bardziej namacalne, głębsze, szersze. Ale czy jednak to wciąż można nazwać krokiem w dorosłość. Dopiero obieramy kierunek. Próbujemy postawić stopę na ziemi, oswoić ją. Nie czujemy się jeszcze na siłach, by w pełni wstać i iść dalej. Prawdziwym krokiem w dorosłość stanie się powrót do domu — Mówiąc dom mam na myśli powrót do pierwotnego kształtu naszego Ja. Symbolicznego rozpoczęcia nowego etapu własnego życia. Będzie nim związek, praca, wejście w społeczną hierarchię. To wszystko jest nieuniknione. Wszyscy się przed tym wzbranialiśmy, a jednak moment ten musiał nadejść. Dorosłość nie przychodzi nagle — przychodzi wtedy, gdy przestajemy jej unikać. Rzecz o narodzinach powtórnych Dać życie — to jak narodzić się powtórnie. W akcie przekazywania życia dzielimy się własną energią — tą samą, która została nam dana u początku istnienia. Jesteśmy świadkami cudu narodzin, a zarazem narzędziem, przez które przepływa siła tworzenia. To najpiękniejszy gest, jakiego może dokonać człowiek. Nie byłby on możliwy bez wcześniejszych etapów życia — bez buntu, dojrzewania, bez dotknięcia granic świadomości. Aby dać życie, trzeba najpierw zrozumieć, czym ono jest. Mamy więc dom i ogród, a w nim drzewo — symbol życia, odradzania i trwania. Wkraczamy w dojrzałość — w etap troski i odpowiedzialności. Musimy dbać o nasz dom, pielęgnować ogród, strzec jego korzeni. Nasza energia prenatalna słabnie, lecz w zamian otrzymujemy coś bezcennego — świadomość przemijania. Uczymy się akceptować, że wszystko ma swój czas. Dotykamy chorób, cierpienia, utraty, lecz tuż obok nas płynie wielka rzeka mądrości. A nad nią rozciąga się las, który możemy nazwać Boską Apteką — miejscem uzdrowienia, ukojenia, powrotu do źródła. O dojrzewaniu świadomości Kiedyś byłem dzieckiem — myślałem jak dziecko, czułem jak dziecko, postrzegałem świat oczami dziecka. Z czasem dorastałem. Myśli stawały się inne — głębsze, bardziej złożone. Przestawałem myśleć jak dziecko, choć wciąż je w sobie nosiłem — ciche, kruche, pełne zdziwienia. Mogłem dojrzewać, rozwijać się, poznawać. Wszystko to działo się w świecie norm i znaczeń, w pewnej nieokreślonej kulturze — wśród ludzi, z ludźmi i dla ludzi. Wszystko następowało po sobie w sposób płynny, naturalny, jakby według tajemnego porządku. Z Boską precyzją. Zgodnie z kodem, który został w nas zaszczepiony — kodem życia, przemijania i odradzania się. Życie Dorosłe Więc oto jestem — zanurzony w dorosłości. Tkwię w swoim ogrodzie życia, otoczony znanymi twarzami, tymi, których kocham. Najbliżsi. Wypełniam dni punkt po punkcie, kartkę po kartce — jakby to był Boski plan. Moja droga była kręta, zawiła, pełna zakrętów… Ale może właśnie po to, by w końcu stała się prostsza, bardziej przewidywalna. Wiem, dokąd zmierzam. Doświadczenie prowadzi nas przez życie — ku końcowi. Czy w tym tkwi cały sens naszej egzystencji? A może to jedynie kolejny etap w nieustającej wędrówce? Ciało przypomina o przemijaniu każdego dnia. Umysł zwalnia. Sięgamy pamięcią do przeszłości — do chwil innych, do młodości, do dzieciństwa. Analizujemy. Mamy czas. Czas, by prześwietlić własne życie. Patrzymy za siebie. Patrzymy przed siebie. Nadszedł moment, by zmierzyć się z własnym egzystencjalizmem: Gdzie jestem? Kim jestem? Dokąd zmierzam? Zanurzamy się w filozofii, religii, biologii… I często znajdujemy odpowiedzi. Ale im głębiej drążymy, tym więcej rodzi się pytań. Odpowiedzi uchodzą nam między palcami. Wszystko zaczyna nas przerastać. Więc wracamy do początku. Do miłości. Starość - Powrót do Miłości Podążając ku końcowi naszej wędrówki, zbliżamy się do rozwiązania. Musimy poddać się Boskiemu planowi. Nasza przygoda na ziemi dobiega końca. Nasze ziemskie odbicie wkrótce zniknie. Siedzimy w jaskini, spoglądając przed siebie. Obok nas — całe życie, które przeżyliśmy. Nie możemy jej opuścić, lecz widzimy siebie nawzajem. A może raczej — własne odbicia Boskiej energii, skumulowane cząstki, które przenikają nasze ciała. Wiemy, że już niedługo znów połączymy się z energią Stwórcy. Znów staniemy się miłością. Zanurzymy się w pięknie, by móc na nowo się narodzić. I tak — bez końca, bez początku. W zgodzie z rytmem kosmosu. I tak kończy się nasza krótka mowa — o powstawaniu, życiu i miłości. Bez śmierci. Bo życie nie kończy się na śmierci. Ono się wtedy dopiero zaczyna.
  12. Nocą ląduję pomiędzy kanałem, A zlewozmywakiem, obok ogrodu. Więziony wdziękiem pijackiego Smrodu — na Holiday Park Garden. Nie myślę już dawno, co kiedyś. W sprawczości ląduję bezwładnie, Pomiędzy tym, co wczoraj, a dzisiaj — Bez pieniędzy, skrojony po równo. Obdarty z ubrań, otruty smogiem, Mijam przechodniów pijanym wzrokiem. Zrywam z gabloty afisze grozy, Zlizuję tabletki jęzorem prozy. Ścieram z czoła papierem ściernym Okruchy nocy — by kiedyś do mnie Raz jeszcze Zechciały powrócić.
  13. Czarne ludy opuszczają Afrykę, mamione dobrobytem sklepów: Kim Kardashian, Lafayette. Zaprogramowane umysły na dobrobyt, poezję nagości i segregację rasową. Wielkie fatamorgany Zachodu, bujające się na swych łodziach umysłów, rozbujanych, wielkich ego do granic. Kuszeni przez swych demagogów, zaprogramowani na śmierć, w obscenicznej formie uczuć. W anielskich spojrzeniach, oderwanych laską dynamitu. Składają się na zwierzęcy lament, psi skowyt rajskich wędrowców. To teraz nas czeka, bo jutro będzie inne. Powtórka miłosnej rewolucji, uniesienia ludzkie po Afganistanie. Teraz mamy śmierć w świetle kamer, odrodzenie w 3D, bez okularów... Na żywo dotyk śmierci i narodzin. Teraz mamy psychologów traumy. Nasze umysły już nie dostają elektrowstrząsów, podprogowych rozbłysków Coca-Coli, świąt Bożego Narodzenia. Nareszcie jest błogość, jaką czuł Stachura. Błogość, wieczna błogość. Bez smutku, chorób, Alzheimera. Naturalna, odrodzona i czysta, krystaliczna błogość.
  14. Z grzechu pychy — obmyty, Z duszą na ukos przetartą, Jak sprężyna w zegarku, Z mordą cwaniaka zadartą — Robię krok ruchem brzytwy. Pociski złotych myśli Trafiają w stan skupienia. Emocjonalne Eldorado huczy, Jakbym wygrał przetarg — W powietrzu jatką iskrzy. Jestem jak chleb świeży, Żigolo od siedmiu boleści, Odchylony od swej tarczy. Teraz mogę trochę przysiąść — Biorę łyk snu traktorzysty.
  15. W podziemnym przejściu handluje głupek. Z roztartym nosem jak majeranek. Wertykalnie przedstawia swoje dzieła. Wystawia arlekiny jak z rękawa. Nostalgia za wódą wyryła mu bruzdy na czole i policzkach. Czarne jak heban usta, przepalone fajkami, wydmuchują już tylko w dal sadze. Przechodząc obok niego, wymamrotał coś pod nosem: — Kup pan książkę. Spojrzałem. Uśmiech u stóp drabiny — Henry Miller. Nowela za uśmiech i pięć fajek. Do dziś nie mogę jej zapomnieć. Wyryła mi na czole takie same bruzdy. Tyle że ja już tyle nie palę. Nieraz, kiedy czuję fajki, wstrzymuję powietrze i nie oddycham. Po drodze tyle syfu w powietrzu. Butadien w aerozolu, brylantyna we włosach. Boję się, że wybuchnę od zapalonego papierosa. Eksploduję jak brudna bomba w Central Parku. Impreza u hermafrodyty. Tam zawsze odchodziły niezłe akcje. Umówiłem się z kumplem. Benek jeździł bordowym polonezem. Kurwa, strach było wsiadać — bagażnik pełen dragów. Ale co tam — imprezą pachnie. Pojechaliśmy do „Kulturalnego” na parę piwek. Tam ekipa już czekała. Z głośników zalatywało Riders on the Storm – The Doors. Zapaliłem papierosa, czekając na browara. Dwóch znajomych z roku zaparkowało pod knajpą i wciągali kolejkę „wściekłego”. Wzięło mnie na kazania: — Po pijaku to średnia jazda, chłopaki. — A poza tym, na Karmelickiej macie samochód na chodniku. Pały zholują. Po pół roku na obronie dowiedziałem się, że pały… to oni. Niezły film. A Benek częstował ich marychą, nie wiem ile razy. I ten bagażnik z dragami. Wiem co mówię — nie raz w nim jechałem. Siedząc z Dominikiem, oglądaliśmy laski. Pełno ich tam było — w końcu „Kulturalna” i „Rentgen” to knajpy UJ-tu. Dwie miejscówki, gdzie można było naprawdę zabalować. Siedzimy i oglądamy. W drugiej Sali jakiś performance — laski w białych kitlach mieszają koktajle. Wymalowane na kobiety-wampy. Faceci z ogonami, wymachując rękami, oddają się rytmicznym, fallicznym tańcom. A my tak ukradkiem: raz na zgrabne tyłki studentek, raz na performance. Rozmawiamy o filozofii kartezjańskiej i dualizmie. Skąd ten Kartezjusz — sam nie wiem. Ale jak mawiał Dominik: — Świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia. — Wiesz, czemu Konfucjusz jeździł tyłem na osiołku? — Bo chciał zobaczyć świat od tyłu. I tak w kółko. Zaczął się temat piękna. — Stary, wiesz czym jest piękno? — Znasz istotę piękna? Zamyśliłem się. — Piękno… rzecz względna — odpowiedziałem. — A czy brzydkie może być piękne? — No wiesz, stary… — Zrób kolejkę, to ci powiem, jak to jest. Podczas rozmowy nie zauważyliśmy, że zrobiło się ciasno przy stoliku. Wzięliśmy jakieś browary. Po chwili wracamy do rozmowy. Dominik uśmiechnięty, ciągnie swój wywód. — Bo widzisz: ona — piękna, zgrabna, rasowa blondyna. A on — niski, cherlawy, syfy na twarzy. I są razem. I się kochają. Albo odwrotnie: ona niska kulka, a on wysoki, postawny facet. Wszyscy razem, wszyscy się kochają. — No tak… w sumie często tak bywa — przytakuję. — Bo oni zanurzeni byli w tej samej boskiej materii. Dotknęli oboje istoty tego samego piękna. — Dobrze mówisz, stary. — Platon był gościem. Dominik nie zwraca na mnie uwagi, nawija dalej. — Widzisz, na rynku, przy Adasiu, jest kałuża. Brudna. Ktoś w nią splunie, ktoś zakiepuje fajkę, ohyda. Każdy ją omija, żeby nawet kaloszy nie zamoczyć. — Ale… przyświeci słońce. Odbije się w niej wieża Kościoła Mariackiego. I ta sama kałuża staje się dziełem sztuki. Możesz kupić akwarelę i będziesz się nią zachwycał całymi dniami. — Piękno, piękno i jeszcze raz piękno. Pojęcie względne. Można by o nim całymi dniami i nocami rozprawiać. Ciężko by było — gdyby się nie przysiadła Siwa. Ładna blondynka z kamienicy przy Alejach. Ojciec jakiś szych, ponoć w policji. Wiecznie go nie było — więc piliśmy i upalaliśmy się u niej w mieszkaniu. Raz o mało nie spadłem z dywanu. Siwa chodziła z Oliwią — przyjeżdżała ze Śląska. Czarnula, włosy na Kleopatrę. Rasowe kobiety, obie. Na roku było ich sporo. Ja, Dominik, Beny i Piotr — byliśmy trzy razy K. Z kilkoma jeszcze facetami byliśmy mniejszością. Rok należał do kobiet. Była drobna Kaśka — dla odmiany, ojca miała z Indii. Ładna ciemna karnacja. Była Magda z Tarnowskich Gór. Wszystkie łączyło jedno — były ładne i mądre. Ale nie o tym mowa. Siedząc z Dominem w knajpie, rozmawiając o filozofii, oglądając panienki, w pewnej chwili postanowiliśmy: — Wyruszamy. Na zachód. Na koncert do Wrocławia. Prawie wakacje, piękne lato. Wyruszamy stopem przed siebie.
  16. Zasypiam i budzę się, Samarkandra. Z trudem łapię oddech, myśląc o tobie, Samarkand. Samarkandra, ogrzewam się twym ogniem. Spoglądam w niebo, Samarkandra. I kiedy zrywam owoce, spoglądam ukradkiem. I kiedy modlę się, Samarkand, wypruwam żyły. Krew kapie na podłogę, poczerwieniała jak rozpacz. Samarkandra — odmieniam jak dziecko, posiniały z bólu.
  17. Czarny jestem — jak czarny piątek. Krew mam czarną, wyciśniętą z jeżyn. Ciało — czarne, wymoczone w smole. Na pozór jestem cały czarny. W środku mam czarne trzewia, myśli — najbardziej z czarnych myśli. Ręce czarne jak heban, piersi — na węgiel spalone, a oczy i usta spieczone, i czarny głos — niski. Jeden z ciemniejszych czarnych głosów — w czarnym werniksie, na czarnych kartach zapisany mój żywot — czarny jak Piotruś.
  18. Co ta glizda jada, że do rymu gada? A może to robak, co się w dziurę chowa. Chowa się dokładnie, czasem całkiem – na dnie. Buty mu wystają. Taki z niego pająk. Myśli niedosadne, w głowie tylko zamęt. Panny – krzyki słychać... Będzie piszczeć, dygać... Wagabunda – robal, co wszędzie się chowa. Wezmę go w paluchy – nie jest taki duży. Wy-puszczę na wolność...
  19. Kwintesencja. Moja subiektywna ocena. Bardzo dobry wiersz. W stylu jakim lubię. Pozdrawiam
  20. Od natręctw głów tępych, Systemów kontrolowania, Otępienia i nędzy, Od pazerności ludzkiej — Chroń nas, Panie. Od oszczerstw z czeluści Na świętość Andrzeja Boboli — Rozmnóż nas zamiast chleba, Byśmy siłę Twą mogli dzielić. Zerknij na okolicę z nieba. Od nienawiści chroń powoje, Nie odwracaj oczu od wojny, Pozwól patrzeć na siebie, Kiedy będziesz już wolny — Zerknij na Ukrainę w potrzebie. Daj jej nadziei swej odrobinę, Wolnej i wonnej, prosto z pola, I bądź przy ostatniej spowiedzi, Kiedy jąkającym głosem zawoła, Byś ściągnął z pleców jej brzemię.
  21. Jaka by nie była, niech trwa wiecznie. Pozdrawiam
  22. Lata sobie po niebie. Fruwa jak żywa. Rybitwa jakaś, albo żagiel. Miłość spolegliwa. Pływa w oddali... Nad wodą. Pod wodą. A może się kiwa? Próbuje się dosiąść... Miłość spolegliwa. Chmurka czy mgiełka, z daleka nie widać. Słychać szum tylko. To miłostka! O falochron się rozbija. Miłość spolegliwa. Od góry, ku dole. Sam... Z dala jak sopel. Widnokrąg rozmywa. Pies biega, po plaży. Ktoś, bursztyny zbiera. Miłość spolegliwa.
  23. "Wypuszczę potem latawcem za dnia". Melodia dla uszu...Jak dla mnie każda zwrotka mogłaby się tak kończyć. Pozdrawiam
  24. Witam. Ano fajny ale łobuz.😉
  25. Adela ma psa Co cztery łapy ma Ślepia świecące Czarne jak diabeł Z trzewi jak z czeluści ogień Żagiew gorąca tryska I choć siarą czuć z pyska To i tak zabawny Fajny z niego pies. Adela ma psa Co cztery łapy ma Mlaskającego jęzorem Do wszystkich zabawnie. Czart nie pies Zamiast ogona wąż Jadowity syczący Zza grobu głos. Ogień piekielny Na was spadnie! Ogień piekielny Was pochłonie! Adela ma psa Co cztery łapy ma Łeb wielki oślizgły Ślina na podłogę kapie A Krew świeża tryska Z nadgryzionych gardeł Adela choć jest zła Uśmiecha się do niego Gangrena gdzieś ty był Coś ty żarł och ty zły. Gangrena coś ty żarł gdzieś ty był...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...