-
Postów
184 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez jaś
-
@violetta @jaś a czas biegnie szybko i szybciej aż pozostanie tylko wspomnienie.
-
@violetta @jaś to niech grają :) Dla Ciebie.
-
@violetta piękny świat - różni ludzie. Ważne, że Ty jesteś :) Dziękuję :) Bardzo :)
-
Profesor uniwersytecki, powiedzmy, że Jan F., miał usposobienie kłótliwe, a temperament choleryka, co czyniło z niego człowieka szczególnie niemiłego. Dlatego też, przy pierwszej nadarzającej się okazji, szśćdziesięcioletniego Jana F. zwolniono z uczelni na emeryturę. Ojciec profesora był również profesorem, tak samo jak jego dziadek, który wykładał historię starożytną na uniwersytecie lwowskim, oraz na paryskiej Sorbonie. Ojciec Jana F. zginął w wypadku jaki zdarzył się w uniwersyteckim laboratorium. Podczas eksperymentów nad przedłużeniem życia, profesor stracił życie. Podczas bowiem podgrzewania jakichś specyfików, nastąpił potężny wybuch, niszcząc laboratorium, a przy okazji rozrywając eksperymentatora na kilka części. Swego czasu sprawa była dość głośna. Po ojcu Jan F. odziedziczył między innymi złoty zegarek kieszonkowy firmy Patek, ze złotą dewizką. Profesorowie uniwersyteccy tym się różnią od zwykłych magistrów, że chodzą w garniturach, przeważnie z kamizelkami. W kieszonce kamizelki Jan F. nosił właśnie zegarek po ojcu. Należy nadmienić jeszcze, że Jan F., będąc już profesorskim emerytem i pobierając niezbyt duże świadczenia emerytalne, był jednak człowiekiem dosyć majętnym, bo w spadku po rozerwanym tatusiu odziedziczył między innymi komfortowe mieszkanie, domek na wsi z parterowym tarasem i kolekcję obrazów średniowiecznych mistrzów pędzla. Wszystkie nieruchomości zostały sprzedane, a pieniądze ulokowane na długoterminowych kontach bankowych. Jan F. żył praktycznie z emerytury. Chociaż elegancko, ale jednak staroświecko niemodny Jan F. stołował się w tanich stołówkach Caritasu, czasami w dworcowym bufecie, czasami u sióstr zakonnych. Pewnego dnia, w przerwie między zupą pomidorową z kluseczkami a naleśnikami z serem, emeryt zauważył brak zegarka, który dopiero co był na swoim miejscu, bo przecież właściciel sprawdzał czy już czas na posiłek. Profesor bardzo się awanturował, aż wywalono go za drzwi. W takich tanich jadłodajniach kręci się sporo elementu, i właśnie w jego kierunku biegły podejrzenia profesora. W kilka dni później Jan F. wrócił na dworzec, licząc, że być może ktoś zechce mu odsprzedać czasomierz który mu ukradziono. Zaczął wypytywać różnych lumpów, czy nie mają może jakiegoś zegarka na sprzedaż. Owszem mieli. W cenach bardzo okazionalnych. Głównie jednak naręczne. - Bierz pan, przekonywali profesora, bo dzisiaj weżniesz pan tego, a ja jutro przyjdę do pana z innym, mówili. - Aż natrafisz pan na taki, jakiegoś pan sobie upatrzył, dodawali. Profesor porzucił parasol i zaczął chodzić z teczką. Podchodzili do niego ludzie bardzo różni. Kobiety i mężczyźni, brzydcy i ładni, damy i łachudry. Każdy z jakąś sprawą. Jan F. mimowolnie zaczął się specjalizować w swym nowym fachu jakże innym niż swoje dotychczasowe zajęcie. Jego dostawcy dobrze wiedzieli, że Prokurator, bo taką właśnie ksywę w złodziejskim półświatku otrzymywał Jan F., bierze tylko rzeczy nieduże i drogie, czasami sprawdzając ich wartość w książkach, jakie nosił w teczce. Kupił sobie straszaka i nosił go w kaburze na szelkach pod marynarką, często częstując swą złodziejską klientelę, niby przypadkowo jej widokiem. Z biegiem lat Jan F. stał się potentatem w paserskim świecie stolicy. Zachowywał jednak dużą ostrożność. Nikt nie wiedział gdzie mieszka. Odbierał towary w różnych punktach miasta, które obchodził kilka razy w ciągu dnia. Kupował biżuterię, antyki, zegarki, wieczne pióra, znaczki pocztowe, złoto i srebro... ale nie wzgardził też starymi włoskimi skrzypcami czy bogato inkrustowaną srebrem i masą perłową, turecką strzelbą skałkową. To było jedno z oblicze emerytowanego profesora. Drugie to takie, że miał trzy konta na allegro, ale korzystał też z ogłoszeń w stołecznej i ogólnopolskiej prasie. Tu już był sprzedawcą. Sprzedawał z ogromnym zyskiem kupowane od złodziei przedmioty. Budził zaufanie. Z wyglądu stateczny i dostojny, o nienagannym wyglądzie i niebanalnej inteligencji. Z kupcami umawiał się na mieście, ale w innych miejscach niż ze złodziejami. Po czterech latach nowego zajęcia, emerytowany profesor Jan F. był już bogaczem. Wtedy właśnie zdarzyło się coś nadzwyczajnego. Sąsiad Jana F. aktor Piotr W. wyszedł wieczorem do śmietnika wyrzucić swoje posegregowane śmieci. Tutaj, przy kubłach ze śmieciami został zastrzelony. Świadkiem zabójstwa była kobieta którą własny pies wyprowadził na spacer. Widząc upadającego po strzałach człowieka, zaczęła histerycznie krzyczeć. Ale to był błąd, bo w zamian za krzyk dostała od bandyty kulę, która trwałe uszkodziła jej kręgosłup. Sprawcy zabójstwa wsiedli do samochodu i zaczęli uciekać. W osiedlowej uliczce zajechał im drogę policyjny radiowóz. Wywiązała się strzelanina, w wyniku której, na miejscu zginął jeden z bandziorów i jeden policjant. Drugi, ranny bandyta przebił się przez zaporę z policyjnego radiowozu i zaczął uciekać. Na drodze głównej zderzył się z innym samochodem, spadł z wiaduktu na rozłożyste drzewo i na nim zawisł. W samochodzie w który uderzył samochód bandyty, zginął 35-letni mężczyzna, a jego żona została poważnie ranna. Policja wezwała straż pożarną i ta wydobyła z wiszącego pojazdu nieprzytomnego, rannego jedynie w wyniku postrzału w nogę i z ogólnymi potłuczeniami, bandziora. Zdarzenia koło śmietnika miały więc dramatyczny ciąg dalszy. Policja szybko zidentyfikowała ściągniętego z drzewa przestępcę. Okazał się nim wielokrotny recydywista, znany policji, bandyta i paser Roman D. Podczas pierwszego przesłuchania zeznał on, że razem z kolegą zabili Prokuratora z zemsty, bo ten zrujnował im całe życie zawodowe. -Jakiego znowu prokuratora, przecież zabiliście aktora, dziwili się policjanci. W trakcie dalszego przesłuchania szybko ustalono, że bandyci zabili nie tę osobę którą chcieli. Aktor zginął więc przez przypadek i nie miał nic wspólnego z człowiekiem o pseudonimie „Prokurator”. Rozpoczęło się w tej sprawie śledztwo. W kilka dni później Jan F. został zatrzymany w poczekalni dworcowej, podczas kupowania od złodziei, starego, grubo złoconego, srebrnego kielicha mszalnego. Znaleziono przy nim jedenaście telefonów komórkowych na kartę. Jeszcze kiedy funkcjonariusze po cywilnemu wyprowadzali z dworcowej poczekalni Jana F., podbiegł do niego, nieświadom całej sytuacji łysy człowiek krzycząc z kilku metrów: – Panie Prokuratorze, weźmie pan futro z lisów?. Bardzo się zdziwili kiedy policjanci wsadzali go do samochodu z Prokuratorem i zawieźli na Komendę. Jan F. jak na emerytowanego profesora przystało, do niczego się nie przyznał. W jego mieszkaniu znaleziono kilka przedmiotów pochodzących prawdopodobnie z kradzieży. Świadków paserskiej działalności profesora nie udało się odnaleźć, bowiem ludzie ze środowiska Jana F. bardzo nie chcą dzielić się z policją swoimi tajemnicami, nie tylko z powodu lęku o swoją przyszłość, ale też z obawy przed swoim przestępczym środowiskiem. Policja mimo wysiłków nie odnalazła pieniędzy zarobionych przez Jana F. na przestępczym procederze. Kiedy przesłuchiwano zatrzymanego profesora, cały czas dzwoniły telefony, a dzwoniący pytali gdzie można towar odebrać, albo czy można negocjować cenę. Profesor był nieugięty na perswazje policjantów i tłumaczył się, że ze sprawą nie ma nic wspólnego. Telefony znalazł w torbie w śmietniku. –A ładowarki do nich jakie ma pan w domu? pytali przesłuchujący. –Te telefony były właśnie z ładowarkami bronił się Jan F. Wreszcie policjanci ustalili, że znaleziony, w szafie profesora wysadzany szmaragdami i rubinami złoty krucyfiks, pochodzi z kradzieży w Gdańsku. Było takie zgłoszenie sprzed dwóch lat. Niestety człowiek który zgłosił kradzież zmarł bezpotomnie i nikt nie mógł potwierdzić, że skradziono właśnie ten krzyż. Ustalono, że Jan F. nie miał konta na allegro, chociaż z historii operacji na jego laptopie wynikało, że używał takich kont na których sprzedawano monety, znaczki, złote okulary, papierośnice itd. Ludzie na których nazwiska i adresy otwierano konta nie mieli z Janem F. nic wspólnego, podobnie jak z kontami na allegro, na swoje nazwiska. Ponieważ wszystkie te osoby mieszkały w Warszawie i korzystały ze skrzynek na listy, zacny profesor przejmował z nich pocztę, wcześniej zgłaszając na nazwisko właściciela skrzynki, prośbę do allegro o otwarcie konta. Odbyło się sprawa sądowa, na której oskarżono Jana F. o paserstwo. Emerytowany profesor o wyglądzie człowieka statecznego i poważnego, wywarł jednak na sędziach dobre wrażenie i został skazany jedynie za kupno skradzionego z wiejskiego kościółka kielicha mszalnego. Twierdził on przed sądem, że kupił go, ponieważ chciał przedmiot liturgiczny zwrócić do kościoła, albowiem kradzież w kościele jest nadzwyczajnie gorsząca. Sąd nie dał się jednak nabrać i wymierzył Janowi F. karę jednego roku więzienia w zawieszeniu. Niektóre środowiska i zawody mają ogromny dar w zacieraniu za sobą śladów swej działalności. Chciałoby się wierzyć, że te szczególne w tym zakresie zdolności Jana F. były, w jego akademickim świecie, zjawiskiem niezwykle odosobnionym.
-
@violetta ten wiersz jest jak pyszna kawa :)
-
nooo....a z biedy i braku miejsca na cmentarzach mają chować ludzi na stojąco
-
DOKTOR Gdzie boli ? Tu i tu i tu A tu ? Boli A tu ? O Jezu, boli A tu ? Kurwa boli bardzo A tu ? Jezu nie wytrzymam Twarz wykrzywiona grymasem cierpienia On rozwalony na fotelu A za biurkiem władczy Trzeba mniej pić Mniej żreć Mniej pracować Ale panie doktorze Ja W ogóle nie piję Od roku jestem na diecie I jestem bezrobotny No dobrze już dobrze Coś panu przepiszę GDZIE Rozerwał się granat Na dwieście odłamków. Lecą, każdy w swoją stronę. Na jednym z nich trwa życie: kolorowe lasy, łąki pełne kwiecia, ból, strach i zawiść, ludzie o chorych sercach, bandyci i oszuści. Są słonie, pingwiny, robaki, zające i śledzie w morzu, płotka goni węgorza, żyrafa spiera się z hieną, żmija szuka żmii, a koń gubi podkowę. Jest pani Malwina z mężem, pan Zygmunt z synem, i babcia z wnuczką. Koń Łysek z pokładu "Idy", Lenin w leninówce, Niemiec z karabinem, a Putin na Migu. I Szwedzi jasnowłosi w "Potopie", i woda bulgocze w czajniku, w knajpie wódka na ćwiartki, i złote karpie w fontannie, w telewizorze pan z głupią miną, w tramwaju kłótnia o bilet. Spacer w parku. Mamo, mamo, mamo... Gdzie my tak naprawdę jesteśmy? No właśnie, gdzie my, synu, jesteśmy? ZA PÓŹŃO pościel snem zażółcona na wargach zaschnięta ślina brud kolejowej poczekalni a we mnie myśli co biegną w dal ku horyzontom gdzie rano pachnie ciemnością już nie ma tych dróg które znaliśmy ty wiesz MIŚ mój albo raczej sam swój Miś kundel i wiejski i polski zatrzymał się na chwilę przy małej gruszy dzikiej z nabitą na jaj kolec jaszczurką skulił się zastygł w zamyśleniu ale Migrena szczeknął Miś głowę podniósł i zniknął za nim wśród drzew NIMITZ Autentyczny zapis rozmowy przeprowadzonej przez amerykański lotniskowiec atomowy klasy Nimitz z niezidentyfikowanym obiektem na radarze: Nimitz - Widzimy was na radarze płyniecie wprost na nas zmieńcie kurs. Obiekt - My również was widzimy zmieńcie kurs. Nimitz - Powtarzam, zmieńcie kurs, płyniecie prosto na nas. Obiekt - To wy zmieńcie kurs. Nimitz -Zmieńcie natychmiast kurs, tu kotniskowiec klasy Nimitz. Obiekt - Róbcie co chcecie, tu Cape Bonavista, kanadyjska latarnia morska . USSURI przed laty Komunikat radia Moskwa: Komuniści chińscy ostrzelali pracujący w polu radziecki ciągnik. Ciągnik odpowiedział ogniem rakietowym i odleciał w kierunku Moskwy. Święta Wielkanocne. Wszyscy którzy tu zajrzeliście bądźcie szczęśliwi. Wszystkiego dobrego. rusłan.
-
Przed laty siedziałem trochę w Tworkach a później w Branicach. Przerwane na rok studia. Według dokumentacji medycznej jako zawzięty narkoman któremu pomieszało się we łbie. Ale faktycznie to była ucieczka przed nachalnością komunistycznej bezpieki. Moja ucieczka. Nie byłem w Branicach jedynym uciekinierem z siermiężnego świata Jaruzela. Poznałem tam ciekawych ludzi. Dobrze pamiętam pewnego studenta, Piotra. Siadywał on często na schodach przy wejściu do pawilonu i któregoś ranka powiedział do mnie tak: - Patrz kurwa tam! -Gdzie kurwa dokładnie? zapytałem. -Tam kurwa, w niebo, odpowiedział spokojnie, -A co tam kurwa jest? dopytałem. -No kurwa przecież ja ! -????? -No co kurwa, nie widzisz ? -Tak, tak teraz kurwa widzę. I wtedy zrozumiałem rzeczywistość w której tkwiłem nie zdając sobie dotychczas z tego sprawy. Ten szczęściarz przemieszczał się swoim własnym ciałem astralnym po dalekich miejscach wszechświata siedząc na marmurowych, poniemieckich schodach. Poszedłem do szpitalnego parku na spacer i myślałem sobie tak. Bandy debili w Cape Canaveral czy na poligonie Bajkonur w dalekim Kazachstanie wysyłają pojazdy w przestrzeń kosmiczną, niedaleką przecież bardzo bo tylko w nasz układ słoneczny. Odn.1 Robią to za cięźką kasę. A tu, banalny student filozofii leci w sumie przecież osobiście i za frico gdzie chce. Jeżeli zechce to minie kwazar czy inną czarną dziurę prawie ją muskając własnym JA. Ale może też lecąc wytwarzać czas i przestrzeń czyli opuszczać nasz wszechświat i lecieć.......aż się boję myśleć dokąd. To geniusz, pomyślałem. Więc leżąc na parkowej ławce wywaliłem ciało astralne z własnych trzewi i powiedziałem mu głośno, leć cholero w niebo. Ale ono poleciało prosto do kuchni szpitalnej za jakimś żarciem, chociaż bardziej pewno po to by mizdrzyć się do bardzo ponętnej kucharki która dawała nam się czasem obmacywać . I nim je ściągnąłem na powrót już stała koło mnie pielęgniarka która zaciągnęła mnie do lekarza. Ten o coś pytał przyglądając mi się bacznie i w końcu mówi: -Rusłan, widzę u ciebie chłopcze objawy schizofrenii. -Katatonicznej ? wyjęczałem. - No, nie przesadzaj. - Będziesz się jeszcze z tego chłopcze kiedyś śmiał. I mrugnął porozumiewawczo jednym okiem. Minęły lata a mnie do śmiechu wcale nie jest. Bo jeżeli moje ciało astralne jest przepustką do lepszego i barwniejszego świata to co ja do cholery jeszcze tutaj robię ? Odn.1. Do dzisiaj Układ Słoneczny opuściły cztery sondy które uzyskały trzecią prędkość kosmiczną. Voyager 1, Voyager 2, oraz dwa Pioniery. 10 i 11. Być może również sonda New Horizons. Pędzą nie wiadomo dokąd i po co, ale pędzą jak cholera. Gdzieś w głąb wszechświata. Do jego końca nigdy nie dolecą bo wrzechświat rozszerza się miliardy razy szybciej niż wynosi ich prędkość. @jaś
-
@Kwiatuszek sałatożercom mówimy nie ! chociaż dla takiego ślimaczka widły to jak bomba atomowa dla człowieka. z drugiej strony on taki śliski, nieapetyczny.....widły to rozsądne rozwiązanie:) zabawny wiersz :):) pozdrawiam.
-
Obudziłem się rankiem, który miał imię , ciepło i zapach kobiety. Obudziłem się, bo słońce o kolorze gorącego srebra przebijało poranne mgły i wpadało do naszego pokoju. Wstałem w poczuciu fizycznego spełnienia. Ale zanim wstałem, długo jeszcze rozbudzony leżałem, szukając w jej twarzy szczęścia, Czułem je w każdej chwili, kiedyśmy się poprzedniego wieczora kochali, czułem drżenie przechodzące od jej wnętrza do samej głowy. Pamiętam, że w błękicie nocy wpadającym wielkimi oknami, rozjaśnionym różowymi płomykami świec, oczy jej skrzyły się jak tafla roztopionego w słońcu morza. Było coś nierzeczywistego w jej temperamencie z fantazjami i kaprysami czystego szaleństwa. Wznosiłem się i opadałem w tę najpiękniejszą noc życia. Jej ciało o kolorze brązowego marmuru Iśniło pożądaniem. Ciemne, długie lekko kręcone włosy, w które zatopiłem usta, napełniały mnie zapachem słońca. Ciepłego, lipowego, namiętnego. Byliśmy tylko sami w tym wielkim domu jej rodziców. Piliśmy słodki armaniak gdzieś spod Pirenejów przy dyskretnych dźwiękach muzyki Jamesa Lasta. Kiedy nadeszła ta pora, w której spojrzenia zakochanych mówią wszystko, wstała i pociągnęła mnie do sypialni. Poczułem dreszcz, gdy położyłem się na chłodnym, jedwabnym prześcieradle. Ale ten dreszcz przeszedł szybko w coś innego, zniewalającego mnie całego, gdy zagubiona gdzieś z głową na dole mojego brzucha chrapliwie dyszała. Trzymałem dłonie w jej włosach. Kiedy przestała, byłem już w najczystszym niebie pożądania. Kochaliśmy się do północy bez słów, bez jednego słowa. Zatopiliśmy się w sobie z ufnością dzieci tulących się do piersi mamy. Miłość mnie całkowicie przepełniła, byłem nią zniewolony do końca. W przerwach patrzałem na jej twarz i widziałem na jej bladych dziewczęcych wargach uśmiech, nieśmiały i bardzo łagodny. Było w nim onieśmielenie, zagubienie, jakby nagle przestraszyła się tego co robimy. Ale ten lęk nieokreślony znikał natychmiast, kiedy tylko przytułałem ją do siebie. Czasami tylko zasłaniała sobie oczy szczupłymi, dziewczęcymi, o długich palcach, dłońmi. Przeczuwałem, że chciała, aby to co robiliśmy trwało wiecznie. Ale nawet najłagodniejsze pieszczoty przeplatane czerwonymi strumieniami pożądania i namiętności powodujące zamęt świata realnego, kiedyś się kończą. Zasnęliśmy bez słów, wtuleni w siebie gorącem naszych ciał. Jeszcze tylko pamiętam jej spokojny oddech i odpłynąłem w mroki nocy. Zginęła 11 dni później w katastrofie lotniczej pod Mogadiszem. Jej ciała nigdy nie odnaleziono. @jaś
-
@Kwiatuszek kurcze :) Bardzo dziękuję. Miłe słowa :) Serdeczności dla Ciebie :)
-
"przepraszam, że się ośmielę" - wiersz sennie naturalistyczny. Uroczo napisany :) Nadrzeczywistość o poranku. To tak jakby marzyć o miłości. Bardzo mi się podoba Twój wiersz :)
-
W 1992 roku skończyłem studia i zostałem dyplomowanym astronomem. Kiedy byłem na drugim roku zrozumiałem, że to nie jest mój wymarzony kierunek. Wolałbym zostać geologiem lub może nawet archeologiem. Nie lubię jednak zmian i w jakiś dziwny sposób skończyłem studia na kierunku na którym zacząłem. W tamtym okresie życia, dziewczyny nie interesowały się mną zupełnie, a i ja widziałem je tylko jako dziewczyny kolegów. Miałem dziesiątki przeróżnych zainteresowań i takie niuanse jak miłostki czy sex nie były dla mnie ciekawe. Wolałem szukać w ziemi pozostałości po I i II wojnie światowej, w szczególności militariów i miałem w garażu pełno różnych granatów, bagnetów i nawet dość pokaźnych rozmiarów prawie kompletne działko przeciwpancerne wykopane z piasków Pilicy. Zimą łaziłem po zaśnieżonych polach w poszukiwaniu meteorytów. Zajmowałem się również boksem. Byłem potężnie zbudowanym facetem o wzroście 186 centymetrów i wadze około 105 kilogramów (dzisiejsi siłacze ważący po 130 kilo mogliby mnie nosić jako breloczek przy pasku), nie byłem pasiony sterydami, proteinami czy jakimiś hormonami tylko byłem naturalnie tak zbudowany. Stoczyłem siedem walk bokserskich, trzy wygrałem cztery przegrałem i nie kontynuowałem tej zabawy bo lekarze stwierdzili, że mam słabą głowę. Nie byli to lekarze byle jacy, bo walczyłem w drugiej lidze i raz nawet znokautowałem angielskiego murzyna. Po skończeniu studiów zaproponowali mi pracę na uczelni, więc niechętnie ale chwilowo z konieczności materialnych, skorzystałem z tej oferty. Ale po trzech miesiącach akademickich trudów, komuś urodziło się dziecko i była popijawa. Pewien pijany docent (dzisiaj znany profesor ) zaczął robić sobie ze mnie jakieś żarty w kontekście ze starszą koleżanką. Zahaczyłem go prawym sierpem od niechcenia, ale z nawyku trafiłem precyzyjnie w podbródek i docent padł. Piłem dalej a docent nie wstawał. Ktoś wezwał pogotowie, lekarz policję i tak powstała sprawa pobicia pracownika naukowego. Rektor rzecz załagodził ale kosztem jakichś obietnic dla docenta i moim odejściem na własną zresztą prośbę. Wróciłem do rodzinnego miasta. Mieszkaliśmy z mamą, siostrą i wujkiem w starej kamienicy której byliśmy zresztą współwłaścicielami, w mieszkaniu dwupokojowym ale o powierzchni ponad 120 metrów kwadratowych. Mama akurat kupiła sobie mieszkanie w blokach i gdy wróciłem trwała jej wyprowadzka. Siostra skończyła już wcześniej politechnikę, miała stypendium fundowane i wyjechała z mężem do innego miasta harować w jakiejś fabryce śrub czy gwoździ jako szeregowy inżynier. Byliśmy więc z wujkiem sami. Wujek służył w pancernych siłach uderzeniowych gdzieś na zachodzie Polski i dwa lata przed moim powrotem do domu, został zwolniony z wojska na emeryturę (miał wtedy chyba 48 lat ) w stopniu pułkownika. Był zatwardziałym kawalerem, człowiekiem oczytanym i niegłupim ale bardzo, bardzo nieśmiałym. Po pół roku, urząd miasta przystąpił do remontu naszej zabytkowej kamienicy, kazali nam się wynosić do lokali zastępczych i bardzo nas przy tym poganiali. Wujek przeżywał to ciężko, nie chciał się nigdzie ruszać a i mnie też wyprowadzka nie była na rękę. Wziąłem wujka spluwę, poszedłem do kierownika budowy ( sprawcy całego zamieszania) przeładowałem, wepchnąłem mu kopyto w pysk i mówię, że przyszedłem porozmawiać. Był to chłop wielki jak góra ale trząsł się jak galareta. Ustaliłem z nim, że wyremontują najpierw pokój duży ( do mieszkania były dwa wejścia ) my się tam przeniesiemy a oni wezmą się za pokój mały i kuchnię. Drzwi z pokoju do kuchni chwilowo zamurowali. Zostaliśmy więc w całym domu sami, tylko w oficynie dalej mieszkały dwie rodziny. Do pracy nie poszedłem nigdzie, bo nie mam nawyku bycia w czyichkolwiek ryzach i nie lubię jak ktoś mną rządzi. Zarabiałem ogrywając w szachy różnych bałwanów grających na parkowych ławkach i z doskoku udzielając gry w tenisa. Wujek smażył kotlety schabowe i różne mięsa, gotował obiady i tak sobie jakoś żyliśmy. Przyszła wiosna i majowe ciepło rozgrzewało mi krew w żyłach. Kolega z podwórka, policyjny donosiciel i kapuś ale chłopak uroczy i zabawny w życiu codziennym, poznał mnie któregoś wczesno majowego dnia ze swoją kuzynką, znaną mi wcześniej z widzenia bo mieszkała na górce tej samej co ja ulicy. Była to dziewczyna bardzo piękna, ale nie piękna zwyczajnie. Była wysoka, miała wielkie bardzo aksamitno zielone oczy, ciemną, połyskliwą sprężystością skórę, duży biust, wąską talie, wspaniałe nogi i na dodatek miała coś co określa się jako seksapil. To była po prostu sex bomba. Nie marzyłem nawet aby ktoś taki zainteresował się mną, bo byłem chyba mało uroczym drabem ze złamanym nosem, a nie mogło mieć przecież żadnego znaczenia to, że jestem jakimś egzotycznym kosmologiem. Ten mój kolega powiedział, że mógłbym dziewczynie pomóc. Spotkałem się z nią i spytałem w tonie lekkim i żartobliwym służącym mi pewno do maskowania pewnej wrodzonej nieśmiałości gdy zaczynam rozmowę z piękną dziewczyną, na czym jej kłopot polega. Irena, ciepłym głosem i gestykulacją słodkiej kobiety powiedziała, że chodzi do liceum wieczorowego a tam jakiś nachalny fatygant ustawicznie ją zaczepia. Poszedłem więc wieczorem pod tę szkołę, poczekałem aż wyjdzie i odprowadziłem ją do domu. Gnojka co ją molestował nie widziałem, ale później dowiedziałem się, że on mnie widział i Irena miała już spokój. Kiedy odprowadzałem ją wtedy do domu, droga wiodła przez park miejski i Irena zaproponowała by usiąść bo chciała zapalić papierosa. Tak zaczęła się miłość trwająca do października tego samego roku. Mój tapczan stał w kuchni i przez to lato był świadkiem fantastycznych wprost zdarzeń. Kochaliśmy się prawie codziennie. Irena przychodziła późnym popołudniem, rozbierała się, siadała mi na twarzy i zaczynała się orgia. Smakowała jak skrzyżowanie dojrzałej brzoskwini z bardzo świeżą polędwicą. Wydzielała takie ogromne ilości soków, że włosy miałem mokre jak po kąpieli, poduszka jakby wyjęta z pralki, językiem prawie nie mogłem ruszać, buzie i brzuch miałem podrapane, raz nawet drapnęła mnie pazurem w oko. Siniaki miałem na całym ciele i tylko cudowi zawdzięczam, że nie urwała mi przyrodzenia. Wpychała mi palce do pupy i kręciła aż tryskałem prosto w jej karminowe usta. Nie pozostawałem obojętny na jej pieszczoty. Podnosiłem ją i opuszczałem na stojącą jak komin fabryczny fujarę. Lizałem te dwa erotyczne, blisko siebie leżące miejsca tak wytrwale i z taką determinacją, że Irena dwa razy zemdlała. Kiedy na siedząco po mnie jeździła, krzyczała tak głośno, że po takich seansach byłem prawie głuchy. Łkała, mlaskała, śpiewała, raz nawet jakąś skoczną piosenkę wojskową . Mniej więcej co cztery dni brała mi pościel do prania (miałem tylko jeden komplet) bo poduszka bardzo wyraźnie i na odległość pachniała ziołowym likierem a prześcieradło sztywne od spermy można było stawiać na środku kuchni. Irena była słodka pod każdym względem. Była piękna, elegancka, zadbana. Pachniała cudownymi perfumami i wyglądała jak wspaniała lalka z wielkimi zielonymi ślepiami. Gdy szliśmy razem ulicą ludzie oglądali się za nami nawet całymi rodzinami. Chłopy za nią i zazdrościli mi wtedy bardzo a kobitki i dzieci oglądały się za mną podziwiając moje bary i potężna sylwetkę. W moim mieszkaniu do ubikacji wchodziło się z kuchni, jednak podczas naszych wielogodzinnych miłosnych seansów, wujek nigdy do kibla nie chodził. Nie myślałem o tym zupełnie ale koledzy donieśli, że wychodził przez okno odlać się do parku po czym zawsze bardzo szybko oknem wracał. Myślę, że podglądał nas przez dziurkę od klucza i onanizował się. Nie dobiegał od niego żaden hałas. Nie uruchamiał radia ani telewizora. Dopiero później, wczesną nocą, kiedy Irena ledwo trzymając się na nogach szła do domu, grał do rana jakieś arie operowe z cicha przy nich pogwizdując. W tamtym okresie wujek był bardzo miły. Żarliśmy za jego wojskową emeryturę tatary, schaby, rosoły, kiełbachy. I do tego całymi skrzynkami kupował bułgarskie wino wytrawne. O Irenie nie rozmawialiśmy nigdy. Przyszedł lipiec i moja narzeczona wyjeżdżała z mamą gdzieś nad zalew w Bieszczadach. Zabrały i mnie ze sobą i byłem już dla jej mamy jak przyszły Ireny mąż. Po powrocie zapraszała mnie na obiady, piekła mi pyszne keksy za którymi przepadałem i wyraźnie cieszyła się, że będzie miała bezrobotnego ale wykształconego zięcia. Pod koniec sierpnia Irena wyjechała ze swoim ojcem (wychowywał ją ojczym) do Zakopanego. Jej ojciec był znanym playboyem, przesiadywał z młodymi dziewczynami w kawiarniach, jeździł czarnym mercedesem, forsy miał jak lodu bo był właścicielem jakiejś fabryczki okuć i zatrzasków do teczek i toreb. Byli tam chyba dwanaście dni a ja w tym czasie jeździłem nad rzekę, leżałem całymi dniami na pachnącej trawie, wieczorami zasypiałem gapiąc się w gwiaździste niebo. Już nie pamiętam czy tęskniłem. Gdy moja dziewczyna wróciła, seanse erotyczne zaczęły się od nowa. Zauważyłem jednak, że Irena coraz częściej jest gdzieś zajęta. Wracała skądś wieczorami, umawiała się i nie przychodziła, myślami gdzieś ode mnie uciekała. Pewnego wieczoru siedziałem na ławce w parku i patrzałem na ulicę przed domem narzeczonej czekając na jej nadejście. Nigdy nikogo, ani wtedy, ani później nie traktowałem jak swoją własność. Uważałem bowiem, że jesteśmy ze sobą, bo chcemy być razem, a jeżeli ktoś chce odejść to proszę bardzo, bo to jego czas i jego życie. Około 22-ej zobaczyłem nadchodząca Irenę. Krzyknąłem jej imię, zatrzymała się i po chwili przyszła do mnie na ławkę. Była lekko wstawiona więc zacząłem ją pytać co się z nami dzieje. Opowiedziała mi wtedy, że podczas pobytu z ojcem w Zakopanem uprawiała z nim seks. Zapytałem czy to pierwszy raz. Odpowiedziała, że nie bo już jakieś dwa lata wcześniej, gdy miała 16 lat, chodziła do swojego starego ojca, do jego domu, tamten kładł jej głowę na swoich kolanach, wyciągał konia a ona go zabawiała. Pociemniało mi z wściekłości w oczach i nie spytałem jej nawet skąd, późnym wieczorem wraca narąbana. Wtedy tam, na tej parkowej ławce zrozumiałem, że się w tej dziewczynie zakochałem. W trzy czy cztery dni później znowuż siedziałem na tej samej ławce i Irena zjawiła się późnym wieczorem, chwiejąc się na swoich wspaniałych nogach. Teraz byłem już czujny, ale nie musiałem wcale jej naciskać, żeby dowiedzieć się, że była u dyrektora swojej szkoły, pili w jego gabinecie i ten frajer ją dmuchał. W wiele dni później zrozumiałem, że wtedy gdy mówiła mi o swoim ojcu jak i o tym starym dyrektorze, to robiła to tak jakby tamto zachowanie sprawiało jej jakieś ponadczasowe zadowolenie. Było ciemno, więc krótki prawy prosty nie trafił jej precyzyjnie, ale spadła z ławki a ja z furią zabrałem się do domu. Po tygodniu z tęsknoty poszedłem pod jej dom a tam, przed nim stała jej sympatyczna mamusia. - Jeszcze tu smyku jeden przychodzisz ?- zapiszczała. Ruszyłem w jej stronę bo nie lubię jak ktoś tak do mnie mówi ale szybko cofnęła się do bramy, zatrzaskując za sobą drzwi. Zrozumiałem, że to koniec. Byłem przybity i wewnętrznie zdruzgotany. Wychodziłem z tego bolesnego doświadczenia przy pomocy wódeczki, narkotyków i kolegów. Na dziewczyny które garnęły się już wtedy do mnie, nie mogłem nawet patrzeć. Pewnego dnia w jakiejś knajpie gdzie wyciągnął mnie mój przyjaciel Piotr, stały jej bywalec, przy jednym ze stolików siedziała Irena. Podszedłem żeby się przywitać, była mila, powiedziała, że wtedy w parku uszkodziłem jej jednego zęba a z drugiego odpadło częściowo szkliwo. Przeprosiłem za jej cierpienia, jeszcze chwilę gawędziliśmy ale odniosłem wrażenie, że na kogoś czeka i odszedłem. Na zimę poszedłem do pracy stałej. Astronom został kierownikiem fabrycznej kotłowni. Praca była bardzo samodzielna, luźna, prawie jak jakiś wolny zawód. Zapewne ja pierwszy ją tutaj taką uczyniłem w tej fabryce worków jutowych czy cholera tam wie czego. Poznałem tam swoją przyszłą żonę, później ożeniłem się, zamieszkaliśmy w dużym pokoju, dzieci nie mieliśmy nigdy, z wujkiem jadaliśmy uroczyste niedzielne obiady. O swojej dawnej miłości zupełnie zapomniałem. W osiem lat po moim ślubie, wujka zaatakował znienacka rak. Leżał czekając na śmierć w szpitalu, chociaż bardzo nalegałem by przewieść go do domu. Nie chciał i przez kilkanaście dni przesiadywałem przy nim w szpitalu. Pewnego wieczora siedziałem na taborecie przy jego łóżku. Wujek był człowiekiem skrytym i małomównym. Ale wtedy znienacka powiedział do mnie tak: - Fajna była ta Irena – Jaka Irena zapytałem. – No ta twoja – odpowiedział. - A ta – przypomniałem sobie. Po chwili zapytałem – podobała ci się ? – No – odpowiedział. Patrzałem na niego. Zamknął oczy i jego twarz rozjaśniała uśmiechem. Był to taki uśmiech jaki widzi się u kogoś tylko jeden raz w życiu. Nic się nie odzywałem, bo nie chciałem przeszkadzać mu w marzeniach. Trwało to i trwało, aż przypomniałem sobie, że w teczce mam kabanosy. Wujek leżał na sali z dwoma facetami, którzy też czekali na śmierć, ale oczy mieli otwarte i patrzyli na mnie jak wyciągnąłem kabanosy, ruszali ustami jak ryby. Nie chciałem przysparzać im dodatkowych cierpień więc wyszedłem na korytarz. Siedziała tam na ławce seksowna blondynka i jej obecność zachęciła mnie do wygłupów. Kabanosami chciałem jej uplastycznić coś męskiego, patrząc przy tym uparcie na jej interesująco zaznaczony biust i brzuszek, ale damulka ostentacyjnie szarpnęła głową i prychnęła. Przechodził akurat koło nas ubrany w pasiastą piżamę bardzo chudy pacjent trzymający się kurczowo balkonika i co parę kroków cichutko pierdział. Dla fantazji zawtórowałem mu głębokim basem, lekko się przy tym przechylając. Pacjent stanął bezgłośnie się śmiejąc prychając przy tym śliną. Paniusia zerwała się jakby ktoś włożył jej właśnie gorący pieniążek do odbytnicy. Podskoczyła jak na sprężynie i już pędziła w dal korytarza. Za chwilę w naszym kierunku, bo facet z balkonikiem nie mógł ruszyć, szedł dystyngowany jegomość ubrany z wiejską elegancją groźnie machając łapskami i już z daleka zaczął nam wymyślać od źle wychowanych chamów (tak powiedział ). Wstałem, wziąłem w rękę popielniczkę czy raczej spluwaczkę na stalowej nodze i walnąłem tym tego wiejskiego frajera w mordę. Upadł na plecy a spluwaczka upadając narobiła takiego hałasu, że z pokoju lekarskiego wyskoczył niekompletnie pozapinany lekarz a za nim pielęgniarka. Lekarz zaczął krzyczeć, że tu jest szpital a nie knajpa przypuszczając wyraźnie, że podnoszący się facet jest pijany. Ale już pędziła korytarzem ta kobita z pieniążkiem gorącym w odbytnicy i coś do mnie wrzeszczała. Lekarz do niej dołączył więc chapnąłem go za pierś i pchnąłem. Wpadł tyłem do jakiejś sali chorych a ja odwróciłem się i wszedłem do wujka. Wujek już nie żył. Na twarzy pozostał mu ten błogi uśmiech melancholii i zadowolenia. Nie stałem tam przy nim nawet minuty, wyszedłem na korytarz i wychodząc zajrzałem jeszcze do pokoju lekarskiego. W ręku cały czas trzymałem stetoskop z kieszenią białego fartucha. Rzuciłem tym w lekarza i powiedziałem: - Pieprzycie się po kątach a chorzy umierają. Gdy wysiadałem z windy na parterze dwóch ochroniarzy właśnie do niej wsiadało. Jeden z nich zapytał: - Co się tam dzieje? Odpowiedziałem elegancko: - Onkolog z siostrą tak wytrwale pierdolili się na biurku, że się pod nimi złamało. Ochroniarz odpowiedział: - Już im się w głowach przewraca. W tym czasie nie miałem już stałej pracy. Z ostatniej wyrzucili mnie po tym jak po pijaku na fabrycznym basenie przeciwpożarowym próbowałem utopić głównego energetyka. Wyrwali mi go z ręki podobno w ostatniej chwili. Udzielałem więc lekcji tenisa bogatym ludziom, którzy płacili za to bo uważali, że tenis nobilituje ich w jakiś szczególny sposób. Uczyłem też w miejskim klubie sportowym „ISKRA” młodych chłopców sztuki bokserskiej. Miałem za to od miasta czterysta złotych miesięcznie. Pisałem też relacje z zawodów tenisowych do lokalnej gazety. Myślałem, że robię to ciekawie i zabawnie ale po paru miesiącach naczelny zaczął mnie przekonywać, że relacja sportowa powinna być zwięzła i bogata w wyniki a nie jakąś tam romantyczną opowieścią. Powiedziałem żeby się wypchał i już tam więcej nie poszedłem. Żona była geodetą, dobrze zarabiała i tak jakoś żyliśmy. Nie wiem jak to jest ale w życiu zawsze miałem to co chciałem mieć. Przychodzi mi to wszystko bardzo lekko, nie męczę się, nie sapie z wysiłku a mam to, czego inni ciężko harując przez całe życie nie mają. Jestem po prostu szczęściarzem. W dwa lata po śmierci wujka pod oknami swojego mieszkania odkurzałem bagażnik samochodu z piasku jaki poprzedniego dnia wniosłem razem z pontonem. Było to sobotnie czy niedzielne przedpołudnie. W pewnym momencie kątem oka, jakby prawie z tyłu, dostrzegłem w bramie gapiące się na mnie dwie latarnie. Wyprostowałem się i wbiłem oczy w to coś. Właścicielka oczu zapytała: - Nie poznajesz? Z właściwą sobie arogancją odparowałem: - A powinienem? Rzęsy przed tymi latarniami załopotały i twarz wymamrotała: - No, nie. I wtedy zaskoczyłem. Podbiegłem czy podszedłem, już dziś nie pamiętam, objąłem ją i przytuliłem. Pocałowałem we włosy. - Co tu robisz, co słychać, jak sobie żyjesz? pytałem chaotycznie. Coś mówiła ale tego nie słyszałem. Patrzałem na jej zmęczoną twarz, piękne oczy, elegancki strój. Czułem zapach drogich perfum. Wyglądała wspaniale ale coś odcisnęło na jej twarzy wyraźny ślad. Pocałowała mnie w policzek i zaczęła się wspinać po schodach na pierwsze piętro. Patrzałem za nią jak zahipnotyzowany i wtedy wszedł do bramy z torbą podróżną na ramieniu ten mój kolega a jej kuzyn. Zapytał czy ją widziałem. Powiedziałem, że tak. Okazało się, że jest likwidatorką spadku po ciotce i stąd jej tu obecność. Spytałem go gdzie Irka mieszka. Odpowiedział roześmiany, że we Wrocławiu, ma już czwartego męża, znanego ginekologa. Po chwili ruszył za nią, a ja poszedłem do domu. Czujna żona zapytała: - Z kim się tak całowałeś? – Z kolega, odpowiedziałem. – Z kolegą? Powątpiewająco zapytała i nie czekając na odpowiedź poszła do kuchni. – Że też sobie oka nie zwichnęłaś, powiedziałem ponuro w przestrzeń za nią. Usiadłem na fotelu i wziąłem w ręce gazetę, żeby nie było głupich pytań o czym tak myślę. Doszedłem tam wtedy, siedząc w domowym fotelu, zakryty gazetą, do pewnych wniosków. Miłość jest piękna i przemijająca a kurestwo zaś jest wieczne, twórcze w wyrazie materialnym i budujące w zakresie tworzenia rodzin. Taki morał powstał mi w głowie po tamtym pięknym, gorącym lecie. Oprócz morału miałem jeszcze jedną pamiątkę. Pogryziony duży palec lewej stopy – pozostałość po erotycznych fantazjach Ireny. @jaś
-
Zaraz po północy na komisariacie policji w mieście wojewódzkim zjawiła się młoda kobieta i powiedziała, że jej narzeczony chciał ją zgwałcić i obrabować i prawie to samo chciał zrobić jej mamusi. Policjanci nadstawili ucha bo lubią pasjami takie obywatelskie donosy. Trzydziestopięcioletnia Marzena J. prosiła usilnie aby policja złapała jej narzeczonego i najlepiej aby go od razu zamknąć, tylko żeby broń Boże nic nie mówić, że to ona na niego doniosła. - Więc jak to panią obrabował, dopytywali policjanci. Grzebał mi w torebce. -Ale czy coś ukradł ? - No nie, bo go przegoniłam. - A ten gwałt ? pytali dalej. - Ten bandyta wszedł najpierw do łóżka mamusi. A kiedy ona walnęła go butem w łeb wlazł do mojego. - I to wszystko ? - A co mało ? To może miał mnie jeszcze zabić? Policjanci dowiedzieli się więc , że jakiś pijany facet który był narzeczonym 35-letniej panienki wlazł bez specjalnego zaproszenia do jej łóżka, a przegoniony dobrał się do portmonetki narzeczonej. A więc przestępca jakich wokół pełno i szkoda na takiego łotra kancelaryjnego papieru. Panienkę przesłuchiwał stary policjant którego po wypadku na służbie przeniesiono na biuralistę w komendzie. Wcześniej jednak pracował w sekcji ścigania złodziei dzieł sztuki. Przesłuchującego zastanowił i poruszył medalion zawieszony na zwykłym czarnym sznurku dyndający na piersiach tej mocno przewrażliwionej na kulturę współżycia w narzeczeństwie dziewczyny. Nie stało się to jednak od razu ale dopiero po kilku dniach kiedy policjant nabrał pewności, że wisior jest tym którego zdjęcie wisiało przed laty nad jego biurkiem. Marzena J. wróciła do domu dalej męczyć się z narzeczonym. Ale po kilku dniach odwiedził ją policjant który przyjmował od niej zeznania. Na sznurku dalej kołysał się medalion który był celem wizyty przedstawiciela policji. W domu przy stole siedział mężczyzna o ciemnej cerze przypominający cygana. Policjant poprosił Marzenę J. aby z nim przeszła na komendę. - Ale po co ? oburzyła się narzeczona cygana. - Chodzi o anulowanie zeznań jakie pani składała, kłamał policjant. Ponieważ komenda była na sąsiedniej ulicy kobieta powiedziała do narzeczonego, że zaraz wraca. Na komendzie została zaproszona do pokoju na piętrze do którego zaraz wszedł inny policjant po cywilnemu. - O jaki piękny ma pani wisiorek, powiedział. - Można zobaczyć ? I po chwili już trzymam w dłoni przedmiot który przez wiele miesięcy kilka lat temu spędzał mu sen z powiek. - A skąd pani go ma ? zapytał. - Od narzeczonego. Dał mi na urodziny ? To o czym Marzena J. nie wiedziała było wysłanie do jej mieszkania patrolu policyjnego i przywiezienie Marka W. mężczyzny z pochodzenia cygana na komendę. - Tak dałem narzeczonej ten medalion. - A co nie wolno ? pytał. - Wolno wolno, ale skąd pan go miał ? - Kupiłem od kumpla. - Jaki jest jego adres i nazwisko ? - Janek R. z Konina, odpowiedział Cygan. I tak po ośmiu latach poszukiwań policja natrafiła na ślad przestępców którzy kilka lat temu prawdopodobnie zamordowali dwoje ludzi i skradli dzieła sztuki wartości rynkowej około 40 milionów złotych. Janek R. został zatrzymany tego samego dnia przez specjalną grupę z komendy głównej. Był bardzo zaskoczony zatrzymaniem które nastąpiło podczas libacji trwającej któryś kolejny dzień. Po wytrzeźwieniu Janka R. zaprowadzono do pokoju w którym był prokurator i dwóch policjantów. - Co ma do powiedzenia w sprawie wisiorka ? pytali. - W sumie nic, przekonywał całkiem spokojnie przesłuchiwany. - To powiedzcie nam o wszystkim, a sąd już weźmie wasze zeznania pod uwagę przy wyroku. - Jakim wyroku ? wystraszył się Janek R . Ja nic złego nie zrobiłem. - To skąd u was ten wisior? - Znalazłem go pod parkową ławką na skwerku w Koninie. - Tak sobie leżał a wy go znaleźliście? - No tak, odpowiedział, przesłuchiwany. Jana R. zamknięto wstępnie na 3 miesiące. Przesłuchiwano go prawie codziennie z użyciem specjalnych technik stosowanych przez policję. Wreszcie przysłuchujący zrozumieli, że Janek R. to nieszkodliwy pijak kochający spontanicznie przeżywanie własnego życia który naprawdę nic nie wie o pochodzeniu medalionu. Trzykrotne badania na wykrywaczu kłamstw upewniły przysługujących, że ten drobny pijaczk znalazł drogocenny przedmiot rzeczywiście pod parkową ławką w Koninie. Śledztwo po raz kolejny utknęło w martwym punkcie. Medalion był jedynym odzyskanym przedmiotem z kolekcji złotych monet i biżuterii cesarstwa rzymskiego, pozostałej po tajnej operacji komunistycznej bezpieki pod kryptonimem "żelazo". Precjoza przewożono 7 marca 2001 roku w pancernym schowku pancernego samochodu marki BMW między Wrocławiem a Warszawą. W dniu tym zaginął bankowóz razem z dwoma funkcjonariuszami specjalnej ochrony MSW, wyposażonymi w najnowsze systemy łączności , kamizelki kuloodporne i uzbrojonych w długą bronią ostrą. Mimo przeprowadzonych wówczas na wielką skalę poszukiwań nie odnaleziono ani samochodu, ani przewożonej pancernej kasety, ani jej zawartości. Nie natrafiono też na żaden ślad, że funkcjonariusze żyją i ukrywają się gdzieś poza granicami kraju. Założono podsłuchy domowe i telefoniczne w domach bliskich i dalszych krewnych zaginionych konwojentów oraz poddano ich przez trwającej ponad dwa lata inwigilacji. Bez rezultatu do dzisiaj. Czasami ludzie cieszą się przedmiotami których historie są znacznie bardziej zagmatwane od ich własnego oznaczonego wieloma zdarzeniami życia. Bywa nieraz tak, że bibeloty i biżuteria chociaż piękne i porywające mają zamknięty w sobie zapach śmierci i cierpienia, odstraszający przecież przyzwoitych ludzi od zbrodni i przestępstwa. @jaś
-
@violetta czyli normalna terra incognita. z polskiego to : diabli wiedzą :? @violetta co Ci się aparat zaciął ? więcej zdjęć prosimy. Ciebie, sukienki, ławki, badyli kolorami tęczy ożywionych.
-
@violetta cuda, cuda, cuda. tylko się umaić kwiatami. niektórzy od środka. "wnętrze majem ukwiecone".
-
@violetta no tak. na zdjęciu tego nie widać :) co to za orzech ?
-
@violetta letnia sukienka oplotła jak widać Twe zmysłowe ciało :)
-
"To był maj, pachniała Saska Kępa Szalonym, zielonym bzem To był maj, gotowa była ta sukienka I noc się stawała dniem". Nastrojowo i bogato :) Ładnie tu :) Łagodnie :)
-
piękna impresja :)
-
@Annie dzięki :) Przez internet bo klubowicze, promocje i taniej. ale często to kotek mruczek w worku :)
-
@violetta żartowałem. koło kogoś pięknego nigdy nawet nie stałem :)
-
@violetta jak ja cały :):)