-
Postów
2 492 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
5
Treść opublikowana przez staszeko
-
Ucieczka ze szpitala, czyli kto mi wsadził ten nóż?
staszeko opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Paweł, można by rzec, był… wyjątkowy. Urodził się grubasem. A potem jadł, tył, aż się nie mieścił w drzwiach. Nosił okulary, nigdy ich nie zdejmował, jakby wyrosły mu na nosie w tym samym czasie co brzuch, gdy był jeszcze w fazie życia płodowego. Znałem go od dziecka, bo nasze matki pracowały razem. Zanim skończył podstawówkę, jego ojciec poszedł sobie w świat. Kiedy miał siedemnaście lat, zmarła matka. Zamierzano objąć go kuratelą, odebrać mieszkanie, ale walczył i wygrał. A w tym mieście własne mieszkanie to prawdziwy skarb. Wszystkich Świętych wypadało w czwartek — okazja, której nie można było przegapić i tak też się stało: wysiadłem z pociągu na Dworcu Centralnym w zimne, dżdżyste popołudnie, lecz gdy tylko przekroczyłem próg pustego mieszkania, pojawił się problem: co zrobić z wolnym czasem? Wszyscy kumple, z którymi warto się spotykać byli zajęci, wobec tego zadzwoniłem do Pawła, bo był deską ratunkową, zapytać co porabia. — Maluję mieszkanie. — Całe? — Na razie tylko kuchnię. — Kiedy skończysz? — Jeszcze nie zacząłem. — Pędzle i farbę masz? — Mam. — To poczekaj na mnie, pokażę ci jak się to robi. Będę za pół godziny. Odłożyłem słuchawkę, założyłem kurtkę i wyszedłem na przystanek. Mieszkanie Pawła było dwupokojowe, z niedużą kuchnią, jeszcze mniejszym przedpokojem i łazienką-ubikacją. Z dużego pokoju wychodziły drzwi na malutki balkon, z którego widać było pociągi jadące linią średnicową. Jedyne co mi się w jego chacie podobało to okno w kuchni z podsuwaną szybą, przez które można było podawać posiłki i napoje osobom siedzącym w dużym pokoju: wystarczyło podnieść szybę i serwować przekąski prosto pod nos, jak w barze bistro. Już od drzwi na klatce schodowej doszło mnie bębnienie na perkusji i śpiew Phila Collinsa. Nacisnąłem dzwonek, dwa razy. Paweł uchylił drzwi. Okulary o grubych szkłach zjechały mu na koniec nosa. Dotknął je pośrodku palcem, wcisnął z powrotem na czoło i dopiero wówczas mnie rozpoznał. Odczepił łańcuch w drzwiach i cofnął się do środka. Rozejrzałem się po kuchni. — Jakieś stare gazety masz? Mruknął potakująco. — Taśmę maskującą? — Coś się znajdzie. Zabraliśmy się do roboty. Sprzęt kuchenny i naczynia przenieśliśmy do dużego pokoju. Przykryłem podłogę gazetami, okleiłem taśmą krawędzie przy podłodze, oknie i kontaktach z prądem, które Paweł rozkręcił wcześniej. — Dawaj tę puszkę. Nalałem farby do plastikowego pojemnika, pokręciłem w nim wałkiem i równomiernym ruchem nanosiłem kolor na ścianę: zgaszony niebieski, śmiały jak na owe czasy, grał doskonale z pomarańczowymi szafkami i stalowym połyskiem lodówki. Paweł potrząsał głową, klepał się rękami po udach. Robił tak ilekroć był czymś podekscytowany. — Wiesz co, to ty maluj, a ja skoczę na halę kupić coś do picia. Myślisz, że po trzy piwa wystarczy? Nie wiem czemu nigdy się nie nauczył mówić poprawnie. Słowo „piwo” wymawiał: p’siwo, w innych przekręcał głoski: „Mam gar pigosu. Dużo w nim kiełpasy, cepuli i poczku”. — Kup więcej, może będziesz mieć gości! — krzyknąłem za nim. Do hali były dwa kroki, lecz wrócił dopiero po godzinie. Nic dziwnego, o tej porze musiały być długie kolejki. Zdążyłem w tym czasie przejechać wałkiem wszystkie ściany i wykańczałem pędzlem krawędzie. Gdy skończyłem, zerwałem taśmę. Paweł przysunął nos do ściany i oceniał efekt. — Ty inżynier, masz rączkę! Kazałem mu posprzątać, a sam usiadłem na kanapie w dużym pokoju i nalałem sobie piwa do szklanki. Było za wcześnie, żeby wracać do domu, ale nie chciałem spędzać reszty wieczoru grając z Pawłem w szachy. Zadzwoniłem do Ewy i zapytałem, czy nie zechciałaby przyjechać. Znałem ją pół roku, lecz nie było między nami wielkiej zażyłości. Pracowała jako goniec w redakcji jakiegoś tygodnika, tam również musiała nocować dopóki nie znajdzie czegoś lepszego, co nie było rzeczą łatwą. Najprędzej można było wynająć pokój u jakiegoś dziwaka w podeszłym wieku, który oprócz czynszu wymagał specjalnych usług. Paweł usiadł obok mnie i popijał piwo, sapiąc głośno. Podłoga była wciąż zawalona rzeczami wyniesionymi z kuchni. — Ale narzuciłeś tempo, daj odsapnąć. Te gary zaniosę jutro, bo mi już pompka siada. „Pompka” to było serce, z którym miał problemy od dziecka. Wypił piwo, poczłapał do kuchni po następne. Usiadł, pociągnął łyk, potrząsnął głową. — Zaprosiłbyś Magdę. Tę co ma, no wiesz… duże… — Duży biust? — No tak, właśnie ją. Ile ona ma lat? — Dziewiętnaście. — Gówniara, a ma tak dobrze wykształconą pierś. Skąd on mógł znać ten szczegół? Złapałem słuchawkę, zacząłem wykręcać cyfry na tarczy… — Magda? Dobry wieczór, może pani poprosić ją do telefonu? W słuchawce zapadła cisza, a po chwili odezwał się znajomy głos: — Cześć, skąd dzwonisz? — Od Pawła, tego z którym pływaliśmy ostatniego lata na kajakach. Pamiętasz? — Tego grubego? Tak, pamiętam. — Robimy imprezę, zapisz adres. Masz bezpośredni autobus spod domu. Wysiądziesz przystanek przed pętlą. Taki wysoki budynek, zaraz przy ulicy, drugie piętro. Będę wyglądał za tobą z balkonu. — Przyjedzie? — spytał Paweł z niedowierzaniem. — Przyjedzie. Tylko musisz mi coś obiecać — zmieniłem ton na poufny. — Kiedy będziecie rozmawiać to nie gap się tak na ten jej… Ona bardzo tego nie lubi. Wypiliśmy jeszcze po jednym piwie. Taśma z muzyką doszła do końca i kręciła się na szpulce, jak pies za własnym ogonem. Paweł schował ją do pudełka i zaczął szukać czegoś na półce. — Jakiej muzyki ona lubi słuchać? — Kto? — No, Magda. — Nie mam pojęcia… puść coś na czasie, Lionel Richie, albo Tina Turner. Paweł przeglądał pudełka z taśmami. — Tego nie mam. Może nastawić Trójkę? Za godzinę będzie lista przebojów. Rozległ się dzwonek, w drzwiach stała Ewa. Uśmiechnęła się nieśmiało, jakby nie była pewna czy ta wizyta to dobry pomysł. Spytała czy będzie mogła umyć sobie włosy, bo w redakcji nie było takiej możliwości. Ja i Paweł wypiliśmy już trochę i byliśmy w wyśmienitych nastrojach. — Możesz mi pomóc? — zawołała z łazienki. — Weź ten dzbanek i wypłucz mi głowę. Ktoś zadzwonił, Paweł otworzył drzwi. — Magdusiu czekaliśmy na ciebie — powitał ją infantylnym tonem, tak typowym dla niego. Pomógł zdjąć jej płaszcz i szalik. Magdę pamiętałem jak była jeszcze dziewczynką, bo mieszkała w sąsiednim bloku. Nigdy nie zwracałem na nią uwagi, aż wyrosła na kobietę o wybujałych kształtach. Gdyby zrobiła sobie włosy, mocniej się umalowała i założyła coś modnego, byłaby z niej super laska, ale ona wciąż się ubierała jakby szła do budki po syfony i kiszoną kapustę. Nie miała żadnych zainteresowań, oprócz tego, żeby jak najszybciej znaleźć sobie męża. Wkrótce dołączyli do nas dwaj koledzy Pawła oraz jakaś dziewczyna, którą Paweł poznał korespondencyjnie przez czasopismo młodzieżowe. Słał regularnie listy w nadziei, że słowami rozkocha w sobie adresatkę i wygląd nie będzie miał dla niej znaczenia. Niestety oczekiwania nigdy się nie spełniały i dziewczyna już po pierwszej randce lądowała w łóżku u jednego z kolegów Pawła. Taki los. Zabawa rozkręcała się w najlepsze: Paweł gotował coś w kuchni, ja zamknąłem się z Ewą w pokoju obok i suszyłem jej włosy. Nie prosiła mnie o to, ale miałem już nieźle w głowie i zebrało mi się na czułości. Po piwie przerzuciliśmy się na mocniejszy alkohol. Piliśmy prędko i dopiero po pewnym czasie poczułem, że wypiłem za dużo. Odłożyłem suszarkę i przysunąłem się bliżej, żeby ją pocałować. Nie wiem czy mnie odepchnęła, czy byłem już tak pijany. Pamiętam tylko, że niespodziewanie straciłem równowagę, zsunąłem się po kanapie i upadłem na podłogę. Chciałem się podnieść, ale coś mnie trzymało, jakbym był przyklejony do dywanu. Czy on tam rozlał jakiś klej? Dotknąłem palcami boku: rzeczywiście był lepki. Znowu spróbowałem się podnieść, ale straciłem czucie w ręce. Obróciłem głowę, żeby zobaczyć gdzie jest Ewa. Pochylała się nade mną i dotykała mnie po lewej stronie. Parszywy klej, nie dotykaj, bo też się przykleisz i będziemy tutaj leżeć wystawieni na pośmiewisko! Usiłowałem rozejrzeć się dookoła, lecz pole widzenia zaczęło mi się kurczyć, jak obraz w wyłączanym telewizorze. Poczułem dławiący ucisk w gardle: jak to możliwe, żebym wyjął pasek ze spodni i zaciągnął go sobie wokół szyi? Nagle jakaś siła uniosła mnie ku górze i przesuwała w powietrzu tuż nad podłogą. Ujrzałem w drzwiach czyjeś twarze, niewyraźne, zamglone. Czy oni też lewitują razem ze mną i czemu mają takie przerażone oczy? Potem nie widziałem już nic i zapadłem się w jakąś część ciała dokąd dochodziły jedynie słabe sygnały z zewnątrz. Straciłem poczucie czasu. Tak łatwo się umiera? Ocknąłem się na stole operacyjnym. Nade mną paliło się oślepiające światło z trzech żarówek, w oprawach wielkich jak spód wiadra. Przekręciłem głowę i zobaczyłem, że jestem podłączony do kroplówki. Tłoczą we mnie czyjąś krew, jakbym był wampirem. To dlatego powrócił mi obraz. Po lewej stronie stał mężczyzna ubrany w zielony fartuch. Na głowie miał biały czepek, usta zakryte zawiązaną z tyłu maseczką. Obok niego stała tak samo ubrana kobieta, a po drugiej stronie jeszcze jedna. Wyglądały w tych strojach jak muzułmanki. Mężczyzna rozcinał koszulę na moim boku, a stojąca przy nim kobieta trzymała w wyciągniętej ręce krótki, wąski nóż. Ta po drugiej stronie wpatrywała się we mnie. Kiedy nasze oczy się spotkały, starałem się uśmiechnąć. — Słyszysz mnie? — zapytała. Zamrugałem oczami i kiwnąłem lekko głową. — Ile wypiłeś? — Co? — Pytam się, ile wypiłeś? — Dużo. — Więcej niż butelkę wódki? — Nie wiem, może. — Przypomnij sobie, bo inaczej będziemy cię kroić na żywca. — Czemu nie zbadacie krwi? — Twojej krwi zostało już niewiele. Co zrobią, było mi zupełnie obojętne. Nie czułem żadnego bólu, uczucie duszenia się minęło. Nawet humor zaczął mi wracać, widocznie byłem wciąż pod wpływem alkoholu. — To była super prywatka — szepnąłem do tej rozmowniejszej. — Szkoda, że ciebie tam nie było. Zignorowała mnie i zwróciła się do chirurga: — Za dużo wypił, teraz nie mogę dać mu anestetyku. — Nie powinniśmy zwlekać, zbyt duże ryzyko infekcji — zadecydował chirurg. Podniósł ręce do góry, jak ksiądz odprawiający mszę, tylko zamiast chleba i wina miał na nich rękawiczki z gumy tak cienkiej, że prawie nie było jej widać. — Będziemy operować pod znieczuleniem miejscowym. Operacja musiała przebiegać bardzo sprawnie. Wywnioskowałem to z zachowania chirurga, jego asystentki i pani anestezjolog. Żartowali, opowiadali sprośne kawały, wygłupiali się przez cały czas. Byłem pełen podziwu. Prawdziwi profesjonaliści. — Co wy żeście tam pili i ruchali? — dowcipkował chirurg zszywając mój bok. Przewieziono mnie na salę. Efekt upicia alkoholem mijał powoli, miałem za to straszne parcie w pęcherzu. Kiedy zawołałem pielęgniarkę, przyszła z jakimś facetem, który odkrył prześcieradło, złapał mnie bezceremonialnie za fiuta i poczułem jak wpycha mi coś, co musiało być plastikową rurką. Koniec rurki był połączony z torebką zawieszoną nisko w nogach łóżka. Dzięki tej prostej metodzie uczucie parcia minęło samoczynnie i zapadłem w głęboki sen. Obudziłem się z potwornym pragnieniem w ustach. Marzyłem o szklance coca-coli, cytrynady, czegoś musującego, ale nie mogłem pić: byłem całkowicie zautomatyzowany. — Siostro, umieram, wody! W odpowiedzi wyjęła jakiś patyczek z watką, zamoczyła koniec w wodzie i zwilżyła mi usta oraz język. Tak męcząc się, przeleżałem cały dzień. Nazajutrz z samego rana miałem gości. Pierwszym był mój ojciec, który przyjechał aż z Pomorza, gdzie pracował przy budowie elektrowni atomowej. Takie poświęcenie należy docenić. Popatrzył na mnie zatroskanym wzrokiem i wtedy pomyślałem, że nie różnimy się wiele: za trzydzieści lat też będę wyglądać jak on, myśleć jak on. Widocznie nie było ze mną najgorzej, bo po krótkiej rozmowie z lekarzem, czuły tata zmienił się z powrotem w nieżyciowego zgreda. — No, to kuruj się prędko, żebyś nie zawalił sesji. Egzaminy były dla niego ważniejsze niż moje życie. Po południu odwiedziło mnie dwóch całkiem niespodziewanych gości: milicjant w stopniu sierżanta i oficer z kryminalnej, po cywilnemu. Oficer usiadł na krześle od okna, a sierżant po drugiej stronie, jakby miał zamiar blokować drzwi, na wypadek gdybym się rzucił do ucieczki. Oficer spytał jak się czuję, gdzie pracuję, kim jest moja rodzina, koledzy, dziewczyna i o inne szczegóły z życia prywatnego. Najważniejsze pytanie zadał na końcu: — To jak było z tym nożem? — Jakim nożem? — Nie udawaj. Miałeś wbity nóż, dwadzieścia centymetrów, po samą rękojeść. Nie odpowiadałem. Oficer się wyprostował i sięgnął do kieszeni marynarki. Nagle cofnął rękę i położył ją na krawędzi łóżka. — Mnie możesz powiedzieć. Kto to zrobił? Powoli zaczynałem kojarzyć. — Nikt, to musiał być wypadek. Oficer zrobił minę, jakbym udzielił mu niewłaściwej odpowiedzi i tym samym stracił szansę na wygranie wielkiej nagrody. — Słuchaj, rozmawiałem z chirurgiem, który ciebie operował. Powiedział, że tego typu rana może być zadana jedynie ludzką ręką. Miejsce i kąt wejścia noża wykluczają próbę samobójstwa, zatem musiał to zrobić któryś z twoich kolesiów. Kto to był? Słuchając go natychmiast uświadomiłem sobie powagę sytuacji. Uniosłem głowę znad poduszki, popatrzyłem mu prosto w oczy i odpowiedziałem powoli, akcentując każde słowo: — Panie oficerze, tego nikt nie zrobił. Byłem pijany, przewróciłem się na podłogę i musiałem nadziać się na ten nóż. Oficer pokręcił z niedowierzaniem głową. — Chirurg wykluczył taką ewentualność, a jego opinia jest niepodważalna. — Może nóż stał na sztorc w suszarce do naczyń… — próbowałem wymyślić alternatywne rozwiązanie — i zaklinował się jakąś łyżką albo widelcem. Sam pan wie, że jak zadają cios nożem, robią to ruchem z góry albo na wprost, nie z boku. Mój argument widocznie nie był bezpodstawny, bo oficer wstał z krzesła, wyciągnął z kieszeni wizytówkę i położył ją na stoliku obok łóżka. — Jak sobie przypomnisz, zadzwoń pod ten numer. Skinął na sierżanta i razem ruszyli do wyjścia. Trzeciego dnia miałem zupełnie innych gości: studentów akademii medycznej, odwiedzających ten szpital regularnie w ramach zajęć. Musiałem być interesującym przypadkiem, bo gdy tylko weszli do sali, lekarka kazała im stanąć koło mojego łóżka. Było ich czterech czy pięciu, same kobiety. Lekarka coś tłumaczyła, a studentki zapisywały wszystko skrupulatnie w zeszytach. Odkryła mój bok, żeby mogły sobie swobodnie popatrzeć. Sprawiało mi to pewną przyjemność i nie miałbym za złe, gdyby któraś dotknęła tego miejsca, lecz one patrzyły na mnie obojętnym wzrokiem, jakbym był nie człowiekiem, ale maszyną, którą trzeba naprawić. Ku najwyższemu zażenowaniu, lekarka ściągnęła prześcieradło i pokazując na przewód wystający mi między nogami, powiedziała: — A tak wygląda zabieg cewnikowania. Studentki wpatrywały się z ciekawością; jedna nawet podeszła bliżej, jakby za mało jeszcze widziała. Poczułem palący wstyd, nie dlatego, że widziały mnie odkrytego, ale ponieważ wyglądałem tak niemęsko. Stojąca najbliżej zrozumiała to wreszcie, bo na jej twarzy zauważyłem lekkie zakłopotanie. Po chwili grupa wyszła i mogłem oddychać z ulgą. Następnego dnia odłączono aparaturę i byłem w stanie poruszać się o własnych siłach. Utykałem na lewą nogę, jakby nie była całkowicie połączona z resztą ciała. Piłem tyko tyle aby ugasić pragnienie, ponieważ oddawanie moczu było bardzo bolesne. Na mojej sali znajdowało się osiem łóżek. Pacjentami byli starzy ludzie, za wyjątkiem chłopaka naprzeciwko. Mógł być moim rówieśnikiem i zwracał uwagę włosami wygolonymi na Irokeza. Leżał dłużej ode mnie, mimo to wyglądał źle: był poobijany ze wszystkich stron, prawdopodobnie od uderzeń z całej siły pięściami i od kopniaków, dlatego musieli założyć mu kilkanaście szwów. — Zapalisz? — Pewnie. — Czemu cię tu przywieźli? — Nadziałem się na nóż. Roześmiał się. — Daj spokój, mnie możesz powiedzieć, ja przecież nie z milicji. Na łóżku obok leżał pacjent wyglądający na siedemdziesiąt lat lub więcej. Nie wstawał, bo był również zautomatyzowany. Nikt go nie odwiedzał. Na stoliku obok łóżka nie było kwiatów, ani rzeczy osobistych. — Proszę pana, czy pan mnie słyszy? — szepnąłem mu do ucha. Nie dawał znaku życia. Zajrzałem do szafki i znalazłem tam niedużą książkę. Była słabo sklejona, brakowało jej wielu stron. Kiedy przerzucałem kartki, otworzyła się na stronie czytanej częściej niż inne. Spojrzałem na tekst i zacząłem czytać cicho na głos: Z ziemi, gdzie ufność i strach podły Z miłością życia, zbyt nam drogą rządzą – dziękczynne ślemy modły Bogom, co gdzieś tam istnieć mogą Za to, że życie nie trwa wieki, Że nikt nie wraca z mgieł dalekiej Krainy śmierci, a nurt rzeki Zawsze na morza spocznie progu.* Zamknąłem książkę i odłożyłem ją na swoje miejsce. Zdawało mi się, że słyszę jakiś jęk i wtedy spojrzałem na jego twarz — wyglądała jak pośmiertna maska. Nie mogłem się dłużej wstrzymywać i wyszedłem do toalety. Korytarzem ciężko było się przepchać, bo w salach brakowało miejsca i łóżka ustawiano pod ścianami. Przy chorych siedzieli odwiedzający, zagradzając drogę. Jednym było wesoło, ktoś popłakiwał, ktoś inny modlił się cicho. Nigdy przedtem nie byłem w szpitalu i nie miałem pojęcia, że tyle bólu i cierpienia może się nagromadzić w tak niedużym miejscu. Kiedy wróciłem na salę, od razu zauważyłem brak sąsiedniego łóżka. Irokez gdzieś wyfrunął, więc zwróciłem się do mężczyzny spod okna. — Ten pan, co tu leżał przed chwilą… Gdzie go zabrali, na zabieg? Wyszedłem na korytarz i zaczepiłem pielęgniarkę. — Proszę pani, pacjent z siódemki, co się z nim stało? — Daj mi spokój, jestem teraz zajęta! Następnego ranka wstawiono nowe łóżko, a po południu leżał na nim inny człowiek. Czułem się nie najgorzej, ale wciąż miałem gorączkę. Spadała nad ranem, podnosiła się po południu. Codziennie rano, podczas obchodu zadawałem to samo pytanie: — Kiedy będę mógł wyjść? Lekarz analizował dane z tablicy zawieszonej na łóżku. Szepnął coś pielęgniarce i powiedział to, co mówił za każdym razem: — Poleżysz jeszcze trochę. Pokuśtykałem schodami na dół do szatni. — Mistrzu, wydaj mi ciuszki. — A wypis ordynatora masz? — Ja tylko na minutkę, skoczę do sklepu i zaraz wracam. Szatniarz machnął ręką i schował się za wieszakami. Podszedłem do automatu telefonicznego wiszącego na ścianie. Wrzuciłem monetę i wykręciłem dobrze znany numer. W słuchawce zabrzmiał długi, przerywany sygnał. Odczekałem kwadrans i zadzwoniłem ponownie. Tym razem usłyszałem po drugiej stronie kobiecy głos: — Halo, kto mówi? — To ja, dzwonię ze szpitala, musisz mi pomóc. — Którego szpitala, co się stało? — Na Stępińskiej. Przyjdź jutro rano, sala numer siedem. Przynieś mi jakieś ciuchy. Tylko bądź, na pewno! — Postaram się. Odłożyła słuchawkę. Nazajutrz obudziłem się wcześnie. Umyłem się, ogoliłem, spakowałem kilka drobiazgów, resztki jedzenia wyrzuciłem do kosza. Potem podyrdałem na koniec korytarza, skąd nadchodzili odwiedzający. Czas wizyt rozpoczynał się za kilka minut. Usiadłem na krześle i patrzyłem na twarze wchodzących: twarze zmęczone, smutne, obojętne, ale żadna z nich nie była twarzą osoby, na którą czekałem, której nie widziałem od ponad roku. Kiedy chodziliśmy do ogólniaka spotykałem ją codziennie, później coraz rzadziej. Czasem przychodziłem pod jej dom, siadałem na ławce i godzinami patrzyłem się w jej okno. Innym razem włóczyłem się po okolicy w nadziei, że ją zobaczę, przez moment, choćby na sekundę… — Co z tobą? Stała przede mną, zbytnio zaniepokojona, by zauważyć, jak wiele radości sprawiają mi te słowa. — Nic, miałem mały wypadek. Przyniosłaś ubranie? Stanęliśmy obok łazienki. Po chwili wyszedłem stamtąd przebrany. — Rzuć tę ich piżamkę na łóżko, pierwsze za drzwiami, po lewej stronie. Spotkamy się przy wyjściu. Do przystanku było niedaleko, lecz nie miałem siły iść szybko, a ponadto potrzebowałem co chwila odpoczywać. Podtrzymywała mnie, żebym nie upadł. Kobiety to słaba płeć, a przecież są źródłem życia i przetrzymają wszystko. Teraz czułem jak ta energia płynie w moją stronę i dodaje mi sił. — Może powinieneś wrócić. Wyglądasz nie najlepiej. — Nic mi nie jest, a tam nie ma po co wracać… chyba, że śmierć. Dowlekliśmy się po dłuższej chwili do przystanku, usiedliśmy pod wiatą osłaniającą nas od wiatru. Patrzyłem na jej jasne włosy, niebieskie oczy i nagle przypomniała mi Stokrotkę z filmu „Kanał”: ona również nie zostawi mnie tutaj samego, będzie ze mną do samego końca. — Wiesz, ten chirurg powiedział, że miałem ogromne szczęście. Gdyby nóż nie poszedł równiutko między płuco i serce, już bym nie żył. — Jak do tego doszło? — Głupi wypadek, ale najtrudniej uwierzyć w prawdę. Nadjechał autobus, lecz wszystkie siedzenia były zajęte. — Proszę ustąpić koledze, jest bardzo osłabiony po operacji. — Dla osłabionych jest karetka pogotowia, a tu transport publiczny — zagrzmiała nieprzyjemnym tonem pani siedząca obok. Jakaś dziewczyna zlitowała się w końcu i pozwoliła mi usiąść na swoim miejscu. Popatrzyłem na nią z wdzięcznością: może to ona oddała krew, która przywróciła mi życie? Klucze od mieszkania zabrała Ewa i miałem ją spotkać na dworcu. Stamtąd wzięliśmy taksówkę. Bok zaczynał mi krwawić, więc zaraz po przyjeździe do domu położyłem się na wersalce. Poprosiłem, żeby usiadła koło mnie. — Powiedz mi, jak to się stało? — Byłeś pijany, upadłeś i nadziałeś się na nóż. — A czy nie popchnęłaś mnie? Pokręciła przecząco głową. — Jesteś tego pewna? — Tak, śpij już. Zamknąłem oczy i nigdy więcej jej o to nie pytałem. * A. C. Swinburne (1837-1909): „Ogród Proserpiny”.- 11 odpowiedzi
-
6
-
- wspomnienia
- prywatka
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Czasem? Raczej na ogół. Wielka mądrość wyrażona w sposób niezwykle oszczędny, co jest warte naśladowania. ?
-
Pranie
staszeko odpowiedział(a) na Krzysic4 czarno bialym utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Fajny początek, jeszcze lepsze rozwinięcie, ale końcówka trochę zjechana: czar pryska (chyba, że tak miało być). Pozdrawiam serdecznie. ? -
Potrafię o poranku powiedzieć dobranoc
staszeko odpowiedział(a) na w kropki bordo utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Podoba mi się ten wiersz, bo można go odbierać na wiele sposobów. ? Do tego fajne zestawienia przymiotników odrzeczownikowych. -
lament byle kogo w zaciszu własnego serca
staszeko odpowiedział(a) na koralinek utwór w Fraszki i miniatury poetyckie
Ja odpowiem... ? Dość pesymistyczny wiersz jak na kogoś kto wierzy w Pana i Zmartwychwstanie, ale z wiarą różnie bywa... ✝️- 2 odpowiedzi
-
1
-
Nie jestem pewien czy miała to być recenzja książki, czy opowiadanie samo w sobie. Jeśli to drugie, to brakuje mi definitywnego zakończenia, choć ogólnie temat jest dość ciekawy. Rażą mnie trochę wulgaryzmy, nie będące częścią dialogów. Narracja powinna być moim zdaniem zawsze nieco wysublimowana, opisywać zdarzenia na chłodno, z dystansu, nie używać języka postaci, które opisuje. Pozdrawiam serdecznie. ?
-
Niestety forma ogranicza treść (jak zresztą w większości limeryków): należy hulajnogą wjechać na iglicę Pałacu Kultury. Tu i ówdzie trafia się obcojęzyczne słowo, niezgrabny rym, ale ogólny efekt znakomity. ? Dobry szablon na pisanie limeryku — może sam kiedyś z niego skorzystam. ? Pozdrawiam serdecznie. ?
-
Dobór naturalny w trudnych czasach preferuje silnych, w czasach obfitości pozwala słabeuszom żyć... tak po prostu jest. Świetny wiersz: treść i forma pokrywają się niemal idealnie. ?
-
Limeryk przyciąga już samym tytułem, chyba dzięki sile nośnej sztuki A Streetcar Named Desire (Tramwaj zwany pożądaniem) T.Wiliiamsa. Trochę mnie gryzie połączenie: będąc... nie mogąc, ale może tak właśnie ma gryźć. Poza tym to całkiem zabawna historia, nie mająca oczywiście nic wspólnego z rzeczywistością, no ale limeryki to nie sprawozdanie z meczu. ⚽ Pozdrawiam serdecznie. ?
-
@Andrew Alexandre Owie Nie wiem czemu tu jestem, tak samo jak nie wiem czemu się urodziłem, nie wiem wielu rzeczy, wcale nie muszę wiedzieć, nawet nie chcę wiedzieć, bo cóż to zmieni❓
-
@Andrew Alexandre Owie W takim razie po co tłumaczysz? Każdy może wrzucić na translatora Google. Również nie ma potrzeby przypominać, że nie masz żadnych twórczych roszczeń i ambicji, ponieważ wcale Cię o to nie posądzam.
-
Angielska wersja niezła, polskie tłumaczenie oddaje wprawdzie sens, lecz czar niestety pryska. ?
-
Ryzykanci
staszeko odpowiedział(a) na Henryk_Jakowiec utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Fajne, lekkie, zabawne, mimo to zawiera głębszą myśl. Oczywiście barrakuda nie łapie za robaka, również nigdy nie słyszałem, żeby rekin leciał na coś takiego, ale strach ma wielkie oczy. ? Pozdrawiam serdecznie. ? -
Jestem masłem maślanym❔
-
@GrumpyElf Oczywiście można na ten temat dyskutować i wymieniać spostrzeżenia: czy trawa jest zielona, żeby świat był piękny i poetki miały o czym pisać, czy żeby absorbować największą ilość światła w procesie fotosyntezy? Wszystko zależy od punktu widzenia, a każdy patrzy nieco inaczej i dlatego chyba jest dobrze. Miło mi poznać tak znakomitą pisarkę. ?
-
Wiersz to zapis chwili, nie należy się dopatrywać głębszego sensu, wymowy, uniwersalnych treści. Było, minęło, Księżyc świeci dalej, nie dla mnie.
-
Z happy endem na potem
staszeko odpowiedział(a) na Anna_Sendor utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Nie docieram do głębin tego wiersza, lecz porusza mnie temat, kompozycja, dobór słów. Ogólna refleksja: trudniej jest żyć, aniżeli umrzeć. -
@Anna_Sendor Zgadzasz się... prawie? Interesuje mnie ten drobny ułamek, w którym się nie zgadzasz, bo to właśnie różnice i kontrasty czynią życie urozmaiconym i ciekawym. Gdybyśmy się zgadzali we wszystkim życie byłoby nudne, nie byłoby w ogóle potrzeby wymieniać myśli. Przeczytałem Twoje haiku ponownie i tym razem zatrzymał mnie dłużej ostatni wers: Otóż to, pięknie napisane: natura pokrywa koszta, ponieważ natura coś z tego ma, natura nie robi niczego na piękne oczy. Pozdrawiam serdecznie. ?
-
Wiersz ten wzruszył mnie głęboką wymową i obrazowością. Życie to upływ czasu, a skoro nikt nie ma czasu, nie ma również życia, jest tylko cisza i milczenie. Pięknie wyrażone. ⭐⭐⭐⭐⭐
-
-
Inne spojrzenie, część 34
staszeko odpowiedział(a) na Corleone 11 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Przeczytałem do końca, błędów nie zauważyłem, ale jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić opisanej sceny, może dlatego, że nie jestem wielkim fanem tego typu tematyki. Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia. ? -
Inne spojrzenie, część 34
staszeko odpowiedział(a) na Corleone 11 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Usuń błąd w powyższym zdaniu, a będę czytać dalej. ? -
-
Wiosna roku 2022 była zapowiedzią burzliwych wydarzeń. Zwiastowały je szaleńcze reformy, potem galopująca inflacja, a ostatecznym znakiem była fala uchodźców, która rozlała się różnojęzyczną gromadą po wschodnich kresach Rzeczpospolitej. Na stację w przygranicznym miasteczku przywieziono węgiel. „Będzie wojna” — powtarzano z ust do ust. Faktycznie, już niebawem nad granicę nadciągnęło wojsko, niby na manewry. Z dywizji wydzielono pułki, z każdego pułku po trzy bataliony, z batalionów po tyle samo kompanii, które rozlokowały się w okolicznych wioskach. Jedna z kompanii, ta najbardziej wysunięta na wschód, otrzymała rozkaz przedarcia się za granicę w celu rozpoznania pozycji oraz sił nieprzyjaciela. Dowódcą kompanii był porucznik Mucha, niepozorny mężczyzna w wieku trzydziestu pięciu lat, ale już łysiejący i zanadto zmęczony życiem, aby podejmować karkołomne eskapady. W domu zostawił zatroskaną żonę, która poświęcała cały czas na wychowanie dwójki dzieci w wieku dwóch i czterech lat. Trzecie dziecko było w drodze, rozwiązanie miało nastąpić lada dzień. W tych okolicznościach nietrudno sobie wyobrazić wisielczy nastrój w jakim porucznik Mucha szykował się do wykonania ryzykownego zadania. Miał nieodparte przeczucie, że jego oddział wpadnie w potrzask, a on już nigdy nie ujrzy żony, ani dzieci. Najwięcej żałował tego jeszcze nie narodzonego, ponieważ nie będzie mu dane ujrzeć czułych oczu tatusia. W przeddzień planowanego wymarszu wezwał sierżanta Dziubę. Sierżant miał opinię największego cwaniaka w kompanii, takiego co zawsze wychodzi bez szwanku z największych nawet opałów. Podkręcił wąsa, pyknął z fajki i rzekł: — Spokojna głowa panie poruczniku. Nie ma się co tak stresować. Porucznika trochę uspokoiły te słowa, choć wciąż nie widział możliwości wyjścia z tarapatów, zgotowanych mu przez dowództwo. Milczał i czekał na sierżanta. Sierżant rozejrzał się dookoła i nachylając w stronę porucznika gęstą czuprynę, ściszonym głosem poradził: — Po co się pchać na oślep całą kompanią? Przecież kompania ma trzy plutony. Poślemy jeden pluton jako patrol, a do jego powrotu zaczekamy tutaj bezpiecznie. Porucznik nie mógł wyjść z podziwu, jak w ograniczonym umyśle sierżanta mógł powstać taki genialny plan. Odetchnął z ulgą, uśmiechnął się do sierżanta, lecz zaraz w jego oczach pojawił się zimny błysk. — Doskonale. Obejmujesz dowództwo plutonu i wyruszysz o świcie. — Ale panie poruczniku, moje miejsce jest przy sztabie kompanii — zaprotestował sierżant. — Czy plutonem nie powinien dowodzić… plutonowy? — To zadanie wymaga pomysłowości, a tobie jej nie brakuje — odparł prędko porucznik, zadowolony z siebie, że w ten sposób upiecze dwa kawałki mięsa na jednym ogniu: pozbędzie się podstępnego sierżanta, rzucającego mu przy każdej okazji kłody pod nogi, a jednocześnie zadekuje się na tyłach kompanii do czasu gdy nadejdą posiłki. Najważniejsze, że cokolwiek przyniosą najbliższe dni, nie pójdzie na pierwszy ogień. Wyciągnął z kieszeni fotografię żony i znowu bawił się myślami co wyskoczy z jej brzuszka: chłopiec czy dziewczynka, a może bliźniaki? Sierżant Dziuba odchodził ze spuszczoną głową. Żałował niepotrzebnej nadgorliwości, pluł sobie teraz w brodę, ale wiedział, że rozkazu porucznika nie można zmienić. Godzinę przed wschodem słońca, sierżant Dziuba na czele oddziału pięćdziesięciu żołnierzy opuścił gościnną wioskę. Początkowo posuwali się po dwóch stronach asfaltowej szosy, za kapliczką skręcili w polną dróżkę, a od zaoranej grzędy ziemi, wyznaczającej linię graniczną, szli polami i pastwiskami, aż dotarli do mokradeł pełnych wyschniętych drzew i ptasich gniazd. Okolica sprawiała wrażenie wymarłej, nie przypominała w niczym pilnie strzeżonej strefy przygranicznej, zwłaszcza moment przed wybuchem wojny. Zimą granicę w tym miejscu dodatkowo chroniły zasieki z drutu kolczastego, ale nocami okoliczni chłopi pocięli drut i zużyli pocięte kawałki na własne potrzeby. Po krótkim postoju pluton próbował sforsować bagna, lecz żołnierze od razu się zapadali w błotnistej mazi po kolana, niektórzy po pas, a nawet głębiej, aż w końcu nad powierzchnię wystawały tylko zielone czapki z orzełkiem. Można było przejść kilka kroków obok i niczego nie zauważyć. Nawet ptactwo, początkowo wypłoszone widokiem wojska, powróciło do gniazd. — No i zabrnęli my w gówno, a idiota rozkazy wydaje — bulgotał sierżant spod bagna przez rurkę z trzciny, zapewniającą również dopływ powietrza. Ale zaraz pomyślał, że nie ma tego złego, co by nie przyniosło korzyści. Zapadli się pod ziemię, tutaj nic niedobrego ich nie spotka, z wyjątkiem bagiennych topielic, strzygoni i tnących niemiłosiernie komarów. Następnego ranka wypełzali z bagien i dotarli do twardego gruntu, gdzie zrzucili broń i mundury, żeby je osuszyć i doprowadzić do porządku. — Dalej, kurwa, nie idę — mruczał pod nosem sierżant, wkładając do lufy giętki wycior, owinięty na czubku wiązką pakuł. Poruszał rytmicznie wyciorem, a po głowie chodziły mu buntownicze myśli: „Ja też jestem żonaty. Też mielibyśmy troje dzieci, a może i więcej, gdybym nie kazał tej starej piździe się wyskrobać. Ale przynajmniej posiadamy teraz duży dom z ogródkiem i dwa samochody, a dla czegoś takiego warto żyć”. Wyciągnął wycior i zajrzał do lufy, z której szedł blask, jakby zaglądał aniołowi do dziurki w dupie. Usiłował złożyć karabin w całość, ale za każdym razem zostawał mu jakiś drobiazg, do niczego nie pasujący. W rezultacie dał za wygraną i wyrzucił niepotrzebną część w krzaki. Powiesił karabin za parciany pasek na gałęzi, po czym ułożył się w cieniu drzewa i zamknął oczy. Niech tylko odpocznie, zaraz coś wymyśli. Pluton ma trzy drużyny. Dwie zostaną tutaj, jedną pośle na rekonesans, tę kaprala Jedynaka. Kapral nie ma rodziców, ani żony, ani krewnych. Nikt płakać po nim nie będzie, na wypadek gdyby przyszło mu zginąć, lub co gorsza, urwało kutasa bądź jaja. I tak do niczego nie są mu potrzebne. Kto wie, może nawet dadzą mu pośmiertnie medal, nazwisko wyryją na ścianie bohaterów. Cóż lepszego może spotkać w życiu takiego jełopę? Z tych rozmyślań wyrwała sierżanta Dziubę głośna eksplozja. Ziemia się zatrzęsła, poleciały na niego z góry grudki gliny, igliwie, a na koniec dostał w głowę suchą szyszką. Sierżant poderwał się na nogi. Od strony skąd doszedł huk wybuchu biegł żołnierz w ubrudzonym ziemią mundurze. — Melduję panie sierżancie, kapral Jedynak zabity! — krzyknął zdyszanym głosem. — Zabity? Jakim cudem? — Zdenerwował się sierżant. — Wyleciał na minie. — Skąd w lesie miny? — Sierżant posiniał ze złości, że jego wspaniały projekt tak wcześnie spalił na panewce. — Nie w lesie, tam dalej, na skraju — wyjaśnił żołnierz. — A co kapral Jedynak robił na skraju lasu? Przecież dałem wyraźny rozkaz, żeby nie wyściubiać nosa spod drzew… W tym miejscu umilkł, gdyż uświadomił sobie, że nieprzyjaciel równie dobrze mógłby zaminować cały las i to co mówi nie ma sensu. Żołnierz zwlekał z odpowiedzią, jakby nie wiedział od czego zacząć, ale na widok groźby w oczach sierżanta, szybko odzyskał mowę. — Kapral Jedynak chciał nam pokazać jak Michael Jackson robi moonwalk. Każdy miał ochotę obejrzeć, trochę z nudów, a jeszcze bardziej, żeby się przekonać czy kapral rzeczywiście potrafi tak ruszać nogami, bo na tancerza to on raczej nie wygląda… — Tyle to ja wiem — przerwał mu zniecierpliwiony sierżant. — Gadaj, jak było z tą miną. — Właśnie do tego zmierzam… — tłumaczył się żołnierz. — Każdy chce zobaczyć jak kapral tańczy, a tutaj drzewa zasłaniają widok, to wyszedł na skraj lasu, tam gdzie go dobrze widać. Złapał się za krocze, zaczął się ślizgać na przemian nogami, całkiem nieźle mu to szło. Zdawało się nam, że idzie w naszym kierunku, a tak naprawdę przesuwał się do tyłu, no i wtedy wdepnął w minę. — Jaka to mina, przeciwczołgowa? — Kulkowa. Poszatkowało go jak liść kapusty. Dobrze, że siedzieliśmy w bezpiecznej odległości… Sierżant nie potrzebował go dłużej słuchać, bo widział na własne oczy, co amunicja kasetowa robi z ciałem człowieka. Choć nie ponosił odpowiedzialności za wypadek, to jednak w głębi serca czuł wyrzut, że akurat na chwilę zanim kapral Jedynak poniósł śmierć, myślał o nim źle, życzył mu smutnej przyszłości. Teraz nic nie zagłuszy sumienia, będzie opłakiwać kaprala do końca życia, jakby był mu ojcem. „Może lepiej samemu zginąć” — dopadła go zjadliwa myśl, lecz zaraz odzyskał zimną krew. Przypomniał sobie w jakim celu tutaj jest i czego od niego wymagają: zapuścić się głęboko w terytorium wroga, którego jak dotąd jeszcze nie uświadczył. Utrata jednego żołnierza, jakkolwiek niefortunna, nie zwalnia go od tego zadania. — Jak macie na nazwisko? — zapytał żołnierza, który był świadkiem incydentu. — Szeregowy Wolny — wyprężył się żołnierz. — Szeregowy Wolny — sierżant zwrócił się do niego służbowym tonem — oto wasze nowe zadanie: weźmiecie drużynę kaprala Jedynaka i zajmiecie pozycję na tej oto rubieży… — Sierżant dotknął dziury w mapie, przez którą wychodziły czerwone mrówki. — Dalsze instrukcje otrzymacie drogą bezprzewodową. Szeregowca z miejsca ogarnęły wątpliwości. W armii służył dopiero drugi miesiąc. Brakowało mu doświadczenia, żeby dać sobie radę w normalnych warunkach, cóż dopiero dowodzić drużyną wojska w wyjątkowej sytuacji. Ponadto nie był pewien, czy koledzy podporządkują się jego zwierzchności. Z drugiej strony chyba lepiej wydawać rozkazy, aniżeli je wykonywać, zwłaszcza te idiotyczne. Dlatego bez szemrania zaakceptował zmieniony plan sierżanta Dziuby. Następnego dnia odłączył się od plutonu i jako świeżo mianowany dowódca poprowadził drużynę leśną ścieżką do punktu, który sierżant pokazał mu na mapie. Po kilku godzinach wyszli z lasu na płaską równinę, obramowaną po bokach niewysokimi wzgórzami. — Jeden karabin maszynowy na takim pagórku, a już po nas! — zawołał dowódca, żeby wszyscy dobrze go słyszeli. Na te słowa żołnierze przestali się rozłazić po łące jak stado bydła, wzmogli czujność i szli zwartą kolumną z bronią gotową do strzału. Dookoła nie było żywej duszy, żadnych oznak niebezpieczeństwa, jak okiem sięgnąć otaczał ich sielankowy krajobraz, dlatego po jakimś czasie piechurzy się rozluźnili i znowu powrócili do niemrawego marszu. W ogóle ta wyprawa zaczynała ich już nudzić. Spodziewali się zażartego oporu, wymyślnych zasadzek, długich pościgów, puszczania wiosek z dymem, gwałcenia miejscowych bab, a tutaj idą sobie jak na turystycznej wycieczce i nic ciekawego się nie dzieje. Oczywiście żaden z nich nie chce zginąć, ale nuda jest nie do wytrzymania, zwłaszcza dla spragnionego przygód wojaka. — Celowo unikają konfrontacji — odezwał się żołnierz idący z przodu. — Chcą nas wciągnąć jak Napoleona w głąb Rosji. — Jakiej Rosji? Przecież to Białoruś — odbiło się echem z drugiej strony. — Wszystko jedno. Spalą Mińsk, żebyśmy nie znaleźli tam schronienia, a wracając będziemy zjadać własne buty. Dowódca drużyny puszczał te uwagi mimo uszu, ale w środku narastał w nim niepokój. Bo najgorszy wróg to taki, którego nie widać. Zaczaił się nie wiadomo gdzie, a może ich śledzi z ukrycia i tylko czeka na sposobność, żeby znienacka uderzyć. Porucznik podzielił kompanię na trzy plutony, sierżant to samo uczynił z plutonem, a jak on ma podzielić drużynę, która jest najmniejszym pododdziałem w strukturze armii? Kogo ma wysłać na zwiad, żeby ostrzec resztę oddziału przed niebezpieczeństwem? Od tych rozterek szeregowca Wolnego rozbolała głowa. Musi znaleźć jakieś wyjście, bo inaczej rzeczywiście nie wróci z tych podchodów żywy. A gdyby tak podzielić drużynę na trzy sekcje, jak w samoobronie? Wtedy w każdej sekcji znajdzie się dokładnie pięciu żołnierzy, a bez przydziału pozostanie dwóch pechowców, których nigdzie się nie da dokoptować, bo są zbyteczną resztą z dzielenia… W tym momencie dowódcę drużyny olśniła bombowa myśl: „Tych dwóch należy wysłać do przodu, żeby zbadali teren. Jeśli zginą, nikt tego nie zauważy. Prosta arytmetyka”. I tak też się stało. O losach dywizji liczącej ponad dziesięć tysięcy żołnierzy decydowały teraz dwie głowy, do tego najmniej bystre w całym oddziale. Jednak głowa głowie nierówna. Jedna wychyliła się zza kępy malin i powiedziała do tej gapiącej się bezmyślnie w chmury: — Idź pierwszy. Ja pójdę kilka kroków za tobą. Będę cię ubezpieczać. — A czemu ty nie pójdziesz pierwszy? — Bo jestem zwiadowcą, a tobie przypadła zaszczytna rola szperacza. Szperacz zawsze idzie przodem, żeby ostrzec zwiadowcę przed pułapką. Taki podział funkcji nie podobał się szperaczowi. — A czemu to ja mam być szperaczem? — Bo jesteś głupszy. — Kto powiedział? — Ja ci to mówię. Słuchaj mądrzejszego. Szperacz zastanawiał się przez chwilę nad tym co powiedział zwiadowca. — Od głupszego zależy powodzenie całej wyprawy? To nie jest mądre. — Jest mądre, ponieważ utrata głupiego jest mniejszą stratą dla armii. Ten argument również nie przekonał szperacza, bo zaraz wytknął zwiadowcy: — Głupi nie wykryje niebezpieczeństwa, a wtedy zgubi siebie oraz idących za nim. A to jest największa strata. Ty po prostu nie chcesz iść z przodu, bo się boisz zginąć. — Właśnie dlatego jestem mądry. — Ja też nie chcę zginąć. Wracam do oddziału. Sam sobie szperaj, gdzie ci się podoba. Szperacz już miał odejść, gdy zwiadowca powstrzymał go gwałtownym ruchem ręki. — Czy wiesz co sierżant Dziuba robi żołnierzowi, który nie wykona rozkazu? Szperacz momentalnie znieruchomiał, bo w wyobraźni ujrzał straszną twarz sierżanta. Patrząc w nią, rozmyślał z lękiem o surowości kary, jaką sierżant wymierza za niesubordynację. — Spija go wódką, a potem uprawia z nim seks analny — wyszeptał mu w ucho zwiadowca. Tego nie trzeba było szperaczowi powtarzać. Lepiej zginąć od kuli niż poczuć sierżanta tam, gdzie mamusia wsadzała termometr gdy był malutki. Będzie się skradać jak lis, wytężać wzrok, a wtedy nic złego jemu, ani zwiadowcy się nie przytrafi. Posuwali się cały czas na wschód, lecz o dziwo każdy dzień przynosił cieplejszą pogodę. Byli przygotowani na trzaskający mróz, śnieg po pachy, a tu słońce przygrzewało coraz mocniej, aż musieli ściągnąć grube kurtki od mundurów, a mimo to pot zalewał im oczy, podkoszulki kleiły się do pleców. Roślinność również wyglądała zadziwiająco: soczystą zieleń wysmukłych brzóz zastąpiła oliwkowa barwa rozłożystych fikusów. Od ostatniego biwaku nie wypili kropli wody, lecz na szczęście wczesnym popołudniem dotarli nad rzeczkę z łagodnym brzegiem i piaszczystą plażą. Z plaży dochodziły śmiechy dziewcząt beztrosko kąpiących się w rzece. Szperacz dał znak zwiadowcy, żeby się schował w kępie hibiskusów na skarpie, po czym sięgnął po lornetkę. Długi czas nie odrywał lornetki od oczu, bo to co zobaczył kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem: w wodzie pluskała się czwórka młodych kobiet o boskich kształtach ciał, do tego całkowicie nagich. Szperacz rozluźnił sobie kołnierzyk pod szyją, ściągnął pas od spodni, a następnie położył się na brzuchu i podglądał gołe dziewczyny, zupełnie nieświadome, że są obserwowane z ukrycia. Zwiadowca ponaglał szperacza gwizdaniem, żeby iść dalej, ale szperacz przejechał otwartą dłonią po gardle, jakby chodziło o śmiertelne niebezpieczeństwo, po czym nasycał się do woli widokiem rozebranych dzierlatek. Otrzeźwił go dopiero dziki wrzask zwiadowcy, który wynurzył się z zarośli i w niekompletnym umundurowaniu, na bosaka, rzucił się w stronę zaskoczonych kobiet. Jak się wkrótce okazało, był to poważny błąd taktyczny o fatalnych skutkach. Chociaż kobiety sprawiały wrażenie frywolnych plażowiczek, były w istocie częścią elitarnego oddziału komandosów wyszkolonych w sztukach walki wschodu. Zostały przydzielone jako osobista ochrona prezydenta, którego jeden z pałaców znajdował się niedaleko stąd, w górnym biegu rzeki. Uderzeniami pięścią i łokciem obezwładniły z łatwością zwiadowcę, a po chwili zrobiły to samo ze szperaczem. Role się odwróciły. Teraz kobiety stały ubrane i zapięte na ostatni guzik, jak na defiladzie: od skórzanych butów z długimi cholewami, aż po sztywną stójkę wokół szyi, z automatami w ręku, których szperacz nie zauważył w namiocie na brzegu, a dwójka mężczyzn klęczała przed nimi na piasku i skamlała o zmiłowanie. — Nie zamierzaliśmy wam zrobić nic złego — pojękiwał cichutko szperacz. — Darujcie nam życie! — lamentował zwiadowca. Nie byli to już żołnierze, ponieważ ściągnięto z nich mundury, spod których wyjrzały ziemiste, cherlawe ciała. Jako mężczyźni również nie mieli się czym pochwalić. Tym gorzej dla nich. Jedna z kobiet złapała zwiadowcę za resztki włosów z tyłu łysej głowy, druga przytknęła mu bagnet do nosa, aż się zrobił kulfoniasty i czerwony. Trzecia kobieta zakleiła mu usta taśmą, a wówczas zwiadowca zaryczał bezsilnym głosem i głowa opadła mu na piersi. Komandoski przyglądały się mu z satysfakcją, a jednocześnie odrobiną politowania. Obydwaj prześladowcy zasłużyli na śmierć w męczarniach, o odpuszczeniu winy nie ma mowy, klamka zapadła, ale przedtem należy ich upokorzyć. Ostatnia kobieta stała nieco z boku, a na jej pagonach widniały dwie złote gwiazdki. Dotąd nie brała udziału w zadawaniu tortur, mimo to z jej twarzy nie schodził uśmiech. Widocznie widok poniżanych mężczyzn sprawiał jej przyjemność. Podeszła bliżej i zaczęła mówić aksamitnym głosem, po polsku, z perfekcyjnym akcentem, jakby latami pracowała dla polskiego radia: — Ośmieliliście się przekroczyć granicę naszego państwa, napadliście na nas zdradziecko, pewnie chcieliście mieć z nami seks. No to pokażemy wam, co to jest seks. Białorusinki wychodziły z założenia, że kara jest najskuteczniejsza jeśli spotyka winowajców natychmiast po dokonaniu przestępstwa, dlatego nie tracąc czasu na żadne sentymenty, zademonstrowały im sztukę Kamasutry, tylko zupełnie inaczej niż jeńcy sobie wyobrażali: z palcem na cynglu zmusiły mężczyzn do seksu ze sobą, aż ich ciała stały się tak słabe i wyczerpane, że zdezorientowani, nie mogli się poruszać, ani rozsądnie myśleć. Na dworze się ściemniło, z lasu dobiegały złowieszcze nawoływania puszczyków i uszatek: puhu, uhu! Chmury zasłoniły księżyc, a wówczas cztery kobiety przemieniły się w dusiołki, czyli nocne zmory z bagien. Siadły mężczyznom okrakiem na piersiach i dusiły ich powoli, aż do bladego świtu. Dwa dni dowódca drużyny czekał na powrót czujki. Trzeciego dnia kazał przeczesać rozległą puszczę na wschodzie, a gdy poszukiwania nie przyniosły rezultatu, dał rozkaz do odwrotu. Podobny manewr po dwóch dniach wykonał sierżant Dziuba. Kompania wycofała się pod strzechy przyjaznej wioski, skąd wyruszyli dwa tygodnie temu. Widmo wojny odeszło szukać miejsca na konflikt gdzie indziej. Wprawdzie kwatermistrz nie mógł się doliczyć dwóch żołnierzy, ale to go tylko ucieszyło, bo odtąd przywłaszczał sobie ich racje żywnościowe. Poza nim ubytku nikt nie odczuwał, bo cóż może znaczyć życie dwójki głupoli?
-
@Andrew Alexandre Owie Hmm... nie widzę takiego podobieństwa. Faktycznie Mozart skomponował divertimento zatytułowane „Żart muzyczny” (»Ein musikalischer Spaß«) jako satyrę na muzycznych partaczy. Jest w tej muzyce sporo harmonicznych i rytmicznych uchybień, parodiujących dzieła niekompetentnych kompozytorów. Pomimo wyraźnych intencji ta kompozycja musiała pozostawić poważny zgrzyt w umyśle kompozytora, jakby dopuścił się strasznej zbrodni wobec sztuki, trwonił talent na głupotę, bo niespełna dwa miesiące później napisał zupełnie inne dzieło, którego początek zna każde dziecko na świecie. Może również spróbujesz coś takiego? ?