Dziwnie wygląda burza nad miastem 
 
	Nie pasuje do neonów konkurencja piorunów 
 
	Nie widać strachu w oczach ludzi 
 
	Chowa się w głębi źrenic - 
 
	antropologiczny, pierwotny, stłamszony wstydem 
 
	 
 
	Biją jednostajnie serca tłumów 
 
	Jak stukanie obcasów na mokrym chodniku 
 
	Furkoczą poły płaszczy 
 
	jak tysiące ptasich skrzydeł poderwanych do lotu
 
	Tylko w ciemnej jaskini samochodu błyskają białka oczu 
 
	 
 
	Cień zawisł nad Warszawą 
 
	Droga jawi się rzeką lśniącą i bezładną 
 
	Wijącą się i głęboką, czarną wstęgą 
 
	Przeciętą na pół białą granicą życia 
 
	 
 
	Bieleją kości na autostradzie 
 
	Warczą silniki jak wilki 
 
	Trzeba jechać, zdławić chwilową niepewność
 
	zatonąć w noc 
 
	Bo na końcu drogi ktoś czeka, zabijając senność 
 
	 
 
	Wysoko rozciągają się dachy najeżone rzędem piorunochronów 
 
	skrzą się deszczem, jak ogniem, niebo spłynęło krwią 
 
	Ponad głowami filistrów rozgrywa się piekło 
 
	Cywilizacyjno-naturalny odwieczny konflikt racji 
 
	 
 
	Dmą surmy klaksonów, dymią pochodnie kominów 
 
	I tylko gdzieś w ciepłych trzewiach autobusu ktoś zdejmuje słuchawki
 
	i wsłuchuje się w grzmot 
 
	Odmieniec - samotny w populacji 
 
	ślepych ryb, co pływają po dnie 
 
	Zwraca wzrok ku górze i wzdycha 
 
	Ten ostatni z żołnierzy szczęśliwych na wojnie