Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'wieczór' .
-
wieczorny, jesienny spacer za rękę mróz mocno łapie powinnam włożyć czapkę a stoję i się gapię nie wszystkie liście spadły wciąż tańczą z wiatrem cza-czę rozochocone lotem więcej ich nie zobaczę a drzewa są niewzruszone świat cały w koronie mają lato, jesień czy zima one się nie zginają ptaszęta mają to w piórkach zimno ich nie obchodzi deszcze, słota czy mrozy narzekać- to się nie godzi! nawet te małe robaczki choć ziąb je za czułki chwyta robią swoje namiętnie nie mają żadnych pytań z zachwytu ustać nie mogę więc śmiało do tańca ruszam tym pięknem, siłą natury niezmiennie, stale się wzruszam. przetańczę dziś cały wieczór z ptakami, wiatrem, drzewami i będę się cieszyć wiecznie natury cennymi darami. nie zginaj karku człowieku nie złorzecz i nie narzekaj tańcz, śpiewaj, czerp siły wszelkie i na nic lepszego nie czekaj!
-
Leżący na górnej pryczy otworzył książkę, przerzucił kilka kartek, sprawdzić ile ich zostało do końca rozdziału. Przez okno zaglądała świetlista noc, wiatr pobrzękiwał na stalowych oprawach latarni, rzucających słabe światło na wąską uliczkę w dole. Odwrócił następną stronę, lecz jego oczy pobiegły z powrotem tam, skąd dochodziło nocne nawoływanie: doków stoczni nad zatoką, dudniących żelazem o każdej porze dnia i nocy. Mowa suwnic i dźwigów wciągała go bardziej niż to, co czytał. W takich chwilach się ubierał, schodził ze wzgórza na przystanek, odjeżdżał pierwszym napotkanym trolejbusem. Dokąd ten trolejbus jechał, było mu obojętne. Budynki migały za szybą, pokonywał przestrzeń, jedynie to się liczyło. Dojedzie do pętli, przesiądzie się na autobus lub pociąg i będzie tą metodą krążyć po sieci splecionych linii na chybił trafił. Jednakże tego wieczoru cel podróży miał dla niego znaczenie — był częścią gry, którą odkrył niedawno. Wracał kolejką z podobnej eskapady, gdy niespodziewanie jakiś impuls wyrzucił go na przystanek koło politechniki, kazał stamtąd iść pasażem wzdłuż sklepów i budek z szybkim żarciem do miejsca, gdzie jaśniał na tle granatowego nieba imponujący budynek z przeszkloną ścianą i obszernym portalem. Pchnął drzwi i wszedł do przestronnej sali o nienagannie wypolerowanej posadzce, po której kręciło się kilkunastu ludzi. Większość czekała w kolejce do okienka, lecz jego uwagę przyciągnęła dziewczyna, stojąca z boku pod ścianą. Taksowała go ciekawskim wzrokiem, jakby chciała odgadnąć: po co tu przyszedł i co zamierza zrobić dalej. Udał, że jej nie widzi i również stanął pod ścianą, z drugiej strony sali. Stali naprzeciwko siebie, wymieniając ukradkiem spojrzenia: patrzy prosto, wtedy on przekręca głowę na bok, odwraca wzrok, on momentalnie spogląda na nią. W końcu podszedł do kasy, a wtedy ona zrobiła to samo. — Mam do pana prośbę — zwróciła się bez ogródek, ale sympatycznym głosem. Popatrzył na nią z uwagą. — Jeśli potrzebny panu bilet, to z chęcią mogę odsprzedać — wyjaśniła, a widząc zdziwienie w jego oczach, dodała: — Ten bilet dostałam z pracy, ale nie udało mi się znaleźć nabywcy. „W takim razie, ten koncert to chała i jest niewart grosza” — pomyślał sobie. „A jeśli zostawiła drugi bilet dla siebie? Miło byłoby spędzić wieczór w towarzystwie tak ładnej, interesującej kobiety”. Zaryzykował i wygrał. Następnym razem również. Sprzedającymi bilety okazali się być studenci akademii muzycznej, którzy dorabiali w ten sposób do chudego stypendium. Oczywiście, szczęście dopisywało nie za każdym razem. Czasem trafiało się miejsce obok pociągającego nosem, kaszlącego staruszka, który zazwyczaj już na samym początku zapadał w drzemkę i spał jak suseł, dopóki nie obudziły go okrzyki wiwatującej publiczności, domagającej się encore. Z tego powodu wolał przychodzić spóźniony, gdy salę wypełniali po brzegi widzowie, a orkiestra grała już uwerturę. Lepiej pójść do kina lub na dyskotekę, aniżeli słuchać cały wieczór nudnej muzyki przy jakiejś brzyduli. Tym razem wygrał jackpot — na pierwszy rzut oka wydawała mu się kilka lat starsza, lecz tylko dlatego, ponieważ była ubrana w strój wizytowy: ołówkową spódnicę, dobrze podkreślającą biodra oraz elegancki, wąsko wycięty żakiet. Zgrabne nogi okrywały czarne rajstopy, na stopach miała tego samego koloru skórzane buty na obcasie. Szczególnie zwracał uwagę krawat, zawiązany perfekcyjnie prostym węzłem four-in-hand — symbol kobiety wyemancypowanej, ceniącej równouprawnienie. On sam niewiele się troszczył o ubranie — na jego szerokich ramionach wszystko leżało dobrze, dorzucił tylko nonszalancko zawiązaną apaszkę, żeby ożywić szary kolor marynarki. Przywitał ją krótko, bo widzieli się przecież w dniu kiedy sprzedała mu bilet i nie mogło być w tych okolicznościach mowy o nietakcie. Orkiestra stroiła instrumenty, do czego zdążył się już przyzwyczaić. Za pierwszym razem odbierał to jako okropną kakofonię rozmaitych dźwięków; teraz rozróżniał większość z nich: oboje, klarnety, fagoty… Rzucił okiem na program, leżący na czarnej kopertówce, którą trzymała przy kolanach. Pochylał głowę coraz niżej, wtedy podała mu cienką broszurkę, żeby już bliżej się nie przysuwał, tylko przeczytał z nosem przy kartce, co takiego będą słuchać za chwilę. Nazwisko kompozytora, ani tytuł utworu, nic mu nie mówiły; był w tej dziedzinie wciąż smoczkiem. Gładka, niemal dziecinna twarz, długie, jasne włosy zaczesane na lewą stronę, niebieskie oczy — domyślał się z czarno-białej fotografii — nic specjalnego, za wyjątkiem przenikliwego spojrzenia i tego co przeczytał pod zdjęciem, a co momentalnie przybliżyło mu tą historyczną postać: grywał za młodu na fortepianie w portowych knajpach dla marynarzy. „Nie taki znowu mięczak na jakiego wygląda. Ciekawe czy tacy jej się podobają?” — medytował, obserwując ją kątem oka, lecz ona nie odwracała głowy od sceny, na którą właśnie wszedł dyrygent: wysoki, kościsty, ubrany w czarny frak i białą koszulę. Kołnierzyk miał zapięty białą, jedwabną muchą, będącą jedyną ozdobą przyprószonej siwizną, łysiejącej głowy. Na jego widok z sali podniosły się oklaski. Dyrygent skłonił się nisko w trzech kierunkach, po czym odwrócił się plecami, unosząc wysoko w prawej ręce batutę. Na ten znak, zaległa w teatrze martwa cisza, niczym nie przerywana, aż niektórzy zaczęli się zastanawiać, czemu trwa tak długo. Nagle, niespodzianie zrywnym ruchem, dyrygent upuścił pałeczkę i w tym samym momencie odpowiedziało mu przeraźliwe walenie w kotły, do których przyłączyło się pojękiwanie smyczków z prawej strony sceny. Ten dramatyczny początek omal nie poderwał mężczyzny z krzesła — była to muzyka jakiej nigdy nie słyszał. Głośne fragmenty przeplatała cisza, w której rozlegał się pojedynczy instrument, wygrywający zupełnie nową melodię w innym tempie i tonacji. Taka różnorodność nie pozwalała na zapamiętanie choćby kilku taktów, cóż dopiero jednej strony partytury. A ona? Pewnie zna to na pamięć, może nawet ćwiczyła ten utwór wiele razy, ciekawe na jakim instrumencie? Zapyta ją o to, gdy tylko skończą grać. — Na altówce — odpowiedziała podczas antraktu, a widząc zdumienie na jego twarzy, wytłumaczyła mu, że to instrument trochę większy od skrzypiec, w drugim rzędzie orkiestry. — Ulubiony instrument smyczkowy Mozarta — dodała z uśmiechem, wpędzając go w jeszcze większą konsternację. Kupił jej w kiosku z napojami butelkę wody mineralnej, sobie to samo, przecież nie jest takim nieokrzesańcem, żeby nie mogli mieć wspólnych upodobań. W mocnym świetle palących się pod sufitem świateł mógł podziwiać nie tylko jej styl i zgrabną figurę, lecz również piękną twarz, wymalowaną jak na obrazku: czarne, proste włosy, równo przycięte na czole i opadające po bokach na ramiona, kontrastowały z niemożliwie jasną cerą. Jeszcze większe wrażenie sprawiały duże, intrygujące oczy i długie brwi, łagodnym łukiem przechodzące w kształtny nosek, jak u egipskiej bogini. Jednak najdłużej przyciągały uwagę pomalowane różową szminką usta, złożone do pocałunku, z czego chyba nie zdawała sobie sprawy. Onieśmielony jej urodą, nie wiedział od czego zacząć. — Wiesz, ten kompozytor… — starał sobie przypomnieć biografię z programu — urodził się w Hamburgu. Ja tam byłem już trzy razy, ostatni raz zeszłego lata; może nawet w knajpie gdzie zarabiał na życie graniem, piłem piwo… Urwał, bo taka ewentualność mogła wzbudzić złe skojarzenia. Lecz ona słuchała z zainteresowaniem, a widząc jego zmieszanie, zachęciła go ożywionym głosem: — Naprawdę? Zazdroszczę ci. Byłeś tam na wakacjach? — No, niezupełnie. Płynąłem w załodze statku kanałem kilońskim do Brunsbüttel… — urwał, odgadując z jej twarzy, że nie ma pojęcia gdzie to jest, a w duszy poczuł zadowolenie, bo jednak udało mu się zrewanżować za tę altówkę i Mozarta. — Ach, teraz rozumiem dlaczego miałeś na sobie za pierwszym razem czarną, ortalionową kurtkę, a pod spodem czarny sweter. Wrócili na miejsca w oczekiwaniu na drugą część programu. Tym razem dyrygent wszedł na salę wprowadzając ze sobą młodego mężczyznę, który usiadł przy fortepianie, stojącym przed orkiestrą pośrodku sceny. Zawirowała w powietrzu pałeczka, odpowiedziały jej powolne dźwięki czterech waltorni, które natychmiast podchwycił solista. Grał swobodnie i z niezwykłą wirtuozerią; trudno było nadążyć za ruchem jego palców, którymi przeczesywał klawiaturę: ze środka na boki, z boków do środka i dalej, przekładając ręce na krzyż. Gdy muzyka cichła, dotykał klawiszy delikatnie, niepozornym ruchem, jakby od niechcenia, to znowu rozczapierzał palce, podnosił je wysoko i bębnił z całej siły młoteczkami w struny. Brunetka przyglądała się jego grze w napięciu, cera na jej twarzy stawała się jeszcze bledsza, oczy wyrażały bezgraniczny zachwyt. Trudno było tego nie zauważyć i siedzącemu obok zrobiło się żal, że to nie on gra na tym fortepianie. Zamknął oczy, by przez chwilę wyobrazić sobie siebie na miejscu pianisty: posiadać taki talent, występować w amfiteatrach szczelnie napakowanych publicznością, mieć tyle wielbicielek, jadać w najdroższych restauracjach, sypiać w pięciogwiazdkowych hotelach… Lecz zamiast luksusowego apartamentu ujrzał brudny kubryk na statku, który dzielił z bosmanem. Bosman znowu się schlał i szczerzył do niego sztuczne zębiska: żółty rząd na dole, czarny u góry, ale wkrótce zęby opuściły ziejące alkoholem usta, nabrały doskonale prostokątnego kształtu i uformowały lśniącą klawiaturę. Pianista w wolnych fragmentach, kiedy orkiestra grała bez fortepianu, wykonywał rękami w powietrzu miękkie ruchy, przewracał jak panienka oczami, przez twarz przebiegały mu grymasy, jakby się miał za chwilę rozpłakać. „Taki na morzu nie przetrwałby jednego dnia” — pomyślał słuchający z satysfakcją i pogodny nastrój nie opuszczał go do samego finału, który miał jeszcze bardziej efektowny przebieg, niż początek: dyrygent machał rękami, trząsł się podekscytowany na wszystkie strony, wyrzucał ramiona ku górze, podrygiwał frenetycznie. Obserwując go przez dźwiękoszczelną szybę można by pomyśleć, że to przypadek ciężkiego autyzmu, ale muzyka otaczała go ze wszystkich stron, a on, jak gwiazda wprawiająca w ruch planety, władał niepodzielnie każdą nutą. Podniósł rękę — odpowiedziały mu dwie trąbki, zgiął łokieć — flecistka natychmiast przytknęła usta do instrumentu. Gdy przebrzmiała ostatnia, długa nuta, grana przez wszystkie instrumenty jednocześnie, publiczność poderwała się z miejsc. Siedząca obok biła brawo, on również. Pianista zagrał coś krótkiego na bis, a gdy skończył, dyrygent złapał go za rękę i oprowadził po scenie. Ukłonili się: do przodu, na boki, powtarzając ten rytuał kilka razy, aż burza oklasków osłabła i ludzie zaczęli się kierować z widowni do wyjścia. Na dworze uderzył ich zimny wiatr. Owinęła szyję szalikiem, dłonie wtuliła w kieszenie płaszcza. Po chwili znaleźli się na peronie. Jechali w tym samym kierunku: ona tylko cztery przystanki, on prawie do końca trasy pociągu, lecz wysiadł razem z nią, co trochę ją zdziwiło. Nawet nie zapytał, czy może ją odprowadzić na przystanek, który znajdował się zaraz przy stacji. Kiedy tam zeszli, schowała się przed wiatrem w przeszklonej wiacie, próżno wyglądając autobusu, który nie nadjeżdżał. — To niedaleko, dojdę prędzej na piechotę — powiedziała, nieco zakłopotana jego uporem. Chciała podziękować mu za towarzystwo, ale on miał inny plan. — Pójdę z tobą. Jest późno, licho wie co może się przytrafić… Było jej przyjemnie, że to powiedział, chociaż wciąż nie mogła zrozumieć, czemu tak się o nią troszczy. — Może to i spokojna okolica — zaczął, rozglądając się bacznie dookoła — ale tym bardziej nie mógłbym sobie wybaczyć, gdyby ci się stało coś złego — wyjaśnił, żeby nie pomyślała, że postępuje tak bez ważnego powodu. Szli chodnikiem wzdłuż jasno oświetlonej ulicy. Po kilku minutach minął ich autobus, zaraz potem następny, ale nie zwracali na to uwagi. On nagle zapragnął, żeby z ciemnych zakamarków wypadł jakiś zbir; wtedy by jej pokazał, że niczego nie musi się obawiać, ale ulica była wyludniona, światła pogaszone w większości okien. Na końcu drogi stanęli przed wejściem do czteropiętrowego budynku. Dalej ciągnął się park, za nim niewysokie wydmy, piaszczysta plaża i brzeg morza. — Trudno grać na tej altówce? — Tym pytaniem chciał ją zatrzymać chwilę dłużej, lecz jej się nie śpieszyło i zaczęła mu szczegółowo opowiadać, jak uczyła się grać, będąc jeszcze dzieckiem. Lata ćwiczeń, godziny spędzane na powtarzaniu identycznych pasaży, aż do bólu. Gra na altówce jest trudniejsza niż na skrzypcach, ponieważ altówka jest cięższa, struny mocniej napięte, dlatego wymaga większej siły i dłuższej praktyki. Ale w końcu nadchodzi moment, kiedy ta żmudna praca zostaje nagrodzona: można wydobyć z niej dźwięk pełen harmonii, cudownie bogaty, jak podczas dzisiejszego wieczoru. Takie zdolności oraz samozaparcie budziły w nim podziw. Zwierzył się, jak bardzo chciałby usłyszeć ją grającą na swoim instrumencie. W odpowiedzi wyjęła z torebki program, napisała coś na nim długopisem i podała mu go do ręki. Sądził, że zaraz odejdzie, lecz ona odwróciła się w stronę morza, skąd wiatr przynosił orzeźwiającą woń jodu. Wpatrywała się jakiś czas w nocny mrok, po czym pokazała na blade światełko, migające za wydmami. — Jak to jest, na takim statku? — Zwyczajnie, dookoła woda. Akurat ten stoi na kotwicy, odwrócony do nas rufą. — Skąd to wiesz? — Bo czerwone światło pali się tam gdzie serce, po lewej burcie. Jeszcze raz popatrzyła na światła w ciemności, czy przypadkiem jej nie buja, ale jego twarz była całkiem poważna. — A w każdym porcie żona? — wymsknęło się jej i zaraz pożałowała tej niedyskrecji, bo nie powinna się pytać o takie rzeczy. Lecz jego wcale to nie zraziło. — Nie wierz temu. W porcie jest zepsuty dźwig lub elektryczny motor, który należy przewinąć. Na nic innego nie ma czasu. Pomyślała, że w tym co powiedział musi być sporo prawdy, a te historie z żonami to pewnie jakieś bajki. — Każdy tęskni za domem… o ile ma dom — przekonywał ją, żeby rozwiać do końca wątpliwości. — Najgorsze są ostatnie chwile, kiedy widać już miasto, samochody na ulicach, ludzi spieszących do pracy, ale trzeba tkwić uwięzionym na statku wiele dni… Patrzył za nią, aż zniknęła za drzwiami. Na klatce schodowej zapalały się światła; liczył je, dopóki nie pogasły wszystkie. Wtedy zaczął iść opieszale w stronę dworca, tą samą drogą, którą przyszli. Wokoło panowała niezmącona cisza, tylko z oddali dochodził szum morskich fal. Wtem usłyszał melodię, tą samą co w filharmonii. Zobaczył ją grającą w orkiestrze na piętnastu calowej altówce. Obraz stawał się coraz wyraźniejszy: siedział na widowni w pierwszym rzędzie, a ona grała wyłącznie dla niego. Wkrótce orkiestra rozwiała się w mglistej szarudze, scena zaczęła kołysać się miarowo i spostrzegł ze zdumieniem, że płyną statkiem: ona siedzi pośrodku pokładu na krześle i powolnym ruchem prawej ręki wodzi smyczkiem, palcami drugiej ręki przyciskając w różnych miejscach cztery struny. Za każdym ruchem palca rozlegał się nieco inny dźwięk, głęboki i łagodny. Musieli dawno zejść z kursu i płynęli od dłuższego czasu na północ, bo ujrzał nad widnokręgiem bladą tarczę słońca, przesuwającego się równolegle do morza. Woda była gładka jak lustro, tylko gdzieniegdzie połyskiwały grzywacze, ostrzegające żeglarzy o niebezpieczeństwie gór lodowych. Zrobiło się niewyobrażalnie zimno, z pewnością znajdowali się za kręgiem polarnym, lecz ona wciąż grała, siedząc w tym samym miejscu. Jej twarz i ramiona były białe jak śnieg, a on nie mógł oderwać od niej oczu… — Gdzie leziesz, baranie! Uskoczył instynktownie w bok, niczym spłoszony koń. Kierowca wychylił głowę przez okno i pogroził mu pięścią. Cofnął się, przepuścił samochód, a kiedy zapaliło się zielone światło, przeszedł na drugą stronę ulicy. Szedł kiwając się na szeroko rozstawionych nogach, jakby chodnik się poruszał w rytmie fal, zataczał się na boki, pijany szczęściem. Kupił sobie wieczór, jakiego nigdy nie zapomni.
- 5 odpowiedzi
-
2
-
- opowiadanie
- wspomnienia
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Lubię wieczory to czas w którym mogę być prawdziwa i nie muszę udawać że moknę we łzach a nie w deszczu wtedy łatwiej jest mówić o tym co w środku człowieka ściska serce tak bardzo że nie sposób rozebrać się z lęków za dnia wieczorami nawet niebo potrafi zapłakać spadającymi gwiazdami które zignorowały życzenia więc jak nie płakać człowiekowi co w nich już tylko pokładał nadzieję? wieczorami wydajesz mi się wciąż idealny nie jak za dnia gdy brak czasu na wspomnienia wtedy zdarza się mi się zatęsknić my też przecież spotykaliśmy się głównie wieczorem i tylko tego w nich nienawidzę.
-
Co za niedosyt, niebieskie paznokcie. Ulicy swąd powtarza się. Krwinek młodych nagły wdech. Piersią głębie snu żłobić. Zażyłe zimne ognie. Zamarzają drogi, popękany chodnik. Niebieskie poddasze, trupie wersy, śpiące z lekka. Sam już nie rozumiem, więc się nie martw. Prawie już zasnąłem, swąd obudził, kominem już cuchnie, przyjdzie kiedyś zapłacić nam, za te przeboje nocne. Instrumentem już zasypiam. Gdzie ja jestem? Mogłaś być, dreszcze wzbudził bym Ci słowem. Ile ja dziś mogę, nie mogąc się ruszyć. Przeraża mnie ten ogrom. Rano sennik sprawdzę, Termopile, szkoła, dom. Będę dziś naprawdę wszędzie. Spiętrzono mi moc w niemocy. Medytacja, taka cicha. Paprocie i clematisy. Cały świat biega błękitny. Wizje jej dłoni, w porę powstrzymane lęki. Głodny już jestem, dziękuję, że wstałem już. Granatowe słońca, atramenty w skórę wkłute. Nagły strach, nie wstaję w porę. Bronię się, przed ściskiem czerwonym. trzystu mnie i wąwóz, nich nikt nie ujawnia skrótu. Spałem, już nie śpię, a powyższe traci znaczenie.
-
1
-
- oniryczność
- sen
-
(i 8 więcej)
Oznaczone tagami:
-
po krwawym końcu płowym balonem księżyc nieśmiało wzniósł się nad pole i w cierpkiej wstędze ametystowej pęczniał ku górze dalej i gorzej czarne gałęzie drzew zimnomartwych kłuły i darły stanem zapalnym w bruzdy i wrzody zdobny na stałe piął się ku górze wędrował dalej i kiedy doszedł na nieba sam szczyt bóle odeszły nastały gwiazdy