Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'strajk' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 2 wyniki

  1. Tomkowi strajk był na rękę, bo tego dnia miał kolokwium z kreski: przenikanie ostrosłupa stożkiem; od samej próby wyobrażenia sobie czegoś takiego, dostawał wysypki. Zadzwonił powiadomić ojca, że nie wróci do domu na noc, następną może również. — To kiedy? Nie potrafił powiedzieć. Zaczynali strajk okupacyjny na politechnice, tak jak rok temu Solidarność w Stoczni Gdańskiej. Był już po drugiej stronie barykady, lecz czuł, że ojciec jest z nim myślami. Granica polityczna biegła nie tylko każdą ulicą; dzieliła również pojedynczy dom. Tomek był studentem raczej miernym. Wyobrażał sobie, że studia to rozwijanie umysłu, kształcenie postawy moralnej, zamiast tego ślęczał nad podręcznikiem do wytopu stali, mazał tuszem po kalce technicznej. Miał w tym słabe wyniki. Pan doktor kreślił uwagi na jego pracy, jakby to był dzienniczek do uwag: Niedostateczny… Nie zaliczam… Proszę przyjść następnym razem. — Ale przecież siedemdziesiąt pięć procent rysunku jest wykonane poprawnie — zaprotestował Tomek. Doktor pozostawał nieprzejednany, lecz przynajmniej nie ukrywał dlaczego. Musiało mu to sprawiać dużą satysfakcję. — Jak pan ma w słoiku siedemdziesiąt pięć procent miodu, a resztę gówna, to co pan ma w słoiku: miód czy gówno? Na zaliczenie semestru Tomek miał wykonać rysunek złożeniowy pompy hamulcowej do Fiata 125p. Gdy nikt nie widział, wyniósł z gablotki w sali wykładowej model pompy i powierzył go swojej dziewczynie, żeby wykorzystując wdzięk osobisty, wynegocjowała korzystniejsze warunki. Po trzech dniach miał gotowy rysunek za połowę ceny. Pan doktor rozłożył go na stole i studiował w milczeniu szczegóły. Dotknął kalki, zagiął róg arkusza, po czym rzekł: — Pan, panie Matejczuk, tego nie robił. Kalka i tusz niemieckie. Sposób rysowania profesjonalny, lecz nie do końca zgodny z zasadami jakich uczyłem — w tym miejscu podkreślił na kalce kilka detali. — Ale rysunek jest piękny, zaliczam. Tomek odetchnął z ulgą, a odbierając indeks z wpisem pomyślał — „Skoro nawet w biurze projektowym nie umieją rysować, to po co kończyć studia?” Studenci byli podzieleni na rozmaite grupy, tak jak całe społeczeństwo. Pierwsza grupa to aktywnie biorący udział w strajku. Kopalnię w „Germinalu” obstawiła policja, a strajkujący chowali się po domach, umierając z głodu i na suchoty, ponieważ nie mieli w ręku niczego, co mogłoby odmienić ich los. Sto lat później Solidarność wpadła na genialny pomysł, który zrewolucjonizował metody strajku: zająć zakład pracy, właściciela wywalić na ulicę. Studenci obsadzili teren politechniki, postawili przy bramach straże i teraz nawet sam rektor nie mógł wejść do swojego gabinetu bez zezwolenia. W drugiej grupie znaleźli się ci, dla których strajk był bezsensem. Uważali, że strajkujący niczego nie osiągną, a na przerwie w nauce stracą wszyscy. Codziennie rano przyjeżdżali na uczelnię, żeby podpisać listę obecności, pokręcić się chwilę w pobliżu, a nuż jeszcze tego dnia dojdzie do porozumienia. Do ostatniej grupy należeli oportuniści. Spędzali darowany czas na górskich stokach, gdzieś w Wiśle lub Bukowinie, oczekując na pierwszy śnieg. Dzwonili stamtąd na politechnikę i bardzo ich cieszyła odpowiedź, że strajk prędko się nie skończy. Choć na co dzień Tomek nie wyróżniał się niczym szczególnym, w warunkach wyjątkowych przejawiał talent i determinację, jakich brakowało innym. Już drugiego dnia został mianowany kierownikiem sekcji plakatowej. Do pomocy miał dwie koleżanki, jedyne kobiety na jego wydziale. Przezywano je: Pazerka i Barbirurka. Pierwszy namalowany przez nie plakat przedstawiał krowę pasącą się w poprzek czerwonej linii, symbolizującej granicę polsko-radziecką. Krowa po polskiej stronie miała mordę, a ze wschodu pociągały za wymiona spracowane ręce ludzi Kraju Rad. Obrazek miał jednoznaczną wymowę i Tomek uznał, że podpis jest zbyteczny. — A jeżeli zinterpretują inaczej? — oponowała Pazerka. — Bez wolności interpretacji nie może być wolności słowa — odpowiedział Tomek i na tym stanęło. Wypożyczono projektor i trzy filmy na ośmio-milimetrowej taśmie, które miały przybliżyć strajkującym kulturę Zachodu. Tomka zadaniem było wykonanie plakatów informacyjnych. Obejrzał filmy dwa razy, ale wciąż nie mógł dobrać tytułów, oddających wiernie treść, a jednocześnie podkreślających polityczny kontekst każdego z filmów. Filmom brakowało dialogów, nie licząc powtarzanych w kółko: — Ach! — O, tak. — Jeszcze, rób tak jeszcze. — Oj, już nie wytrzymam! Było to nieme kino, dlatego musiał się kierować stroną wizualną. — Jaki będzie tytuł pierwszego filmu? — zapytała zaciekawiona Pazerka. — „Igraszki pastora”. — Co? Jak mam to namalować? — zaprotestowała. Po chwili namysłu Tomek poprosił, żeby namalowały tylko jeden plakat, trzy tytuły, żadnych obrazków, jedynie jakieś przyjemne dla oka tło. Pazerka otworzyła zeszyt i zaczęła w nim coś notować. — Dobrze… teraz podaj tytuły pozostałych filmów. — „Narodziny dyktatora” i „Zabawy zwierząt”. — Oj, to misie i pieski — ucieszyła się Barbirurka. — Można będzie namalować coś ładnego. Tomek nie był pewien, czy po obejrzeniu tych filmów będą miały ochotę na malowanie czegokolwiek. W dniu projekcji salę wykładową wypełnili po brzegi studenci, również z innych wydziałów. Blisko ekranu usiadły dwie dziewczyny z akademii medycznej, przydzielone jako pierwsza pomoc. Były wyjątkowo urodziwe, jakby obdarzono je tym wszystkim, czego brakowało Pazerce i Barbirurce. Po co walczyć o sprawiedliwość, skoro nie ma jej w naturze? Tomek ostrzegł, że filmy zawierają nieprzyzwoitą treść i może zorganizować osobną projekcję, wyłącznie dla kobiet. — Widziałyśmy nie takie rzeczy, nas już nic nie zaszokuje — odpowiedziała jedna z nich, dość zarozumiałym tonem. Pomimo tego zapewnienia, wybiegły z sali zgorszone już po pierwszych scenach, ku niekrytemu zadowoleniu męskiej części widowni. Projekcję ostatniego filmu, jeden ze studentów podsumował słowami: — Z takiego stosunku powstał profesor Hreska. Strajk trwał, na prędkie rozwiązanie się nie zanosiło i wielu uczestników zaczynało tęsknić za powrotem do normalnych zajęć. Należało znaleźć sposób, aby pokierować tą grupą niezdecydowanych ludzi. Rozwiązaniem było „Pismo Strajkowe” redagowane wyłącznie środkami wydziału. Tomek został jego redaktorem, a do pomocy namówił dwóch kolegów, uzdolnionych humanistycznie. Pismo zawierało tylko dwie strony, drukowane na jednym arkuszu papieru. Tomek wystukiwał tekst na matrycy białkowej, uważając na błędy, ponieważ poprawki były czasochłonne i kosztowne. Gotową matrycę dawał koledze, który zanosił ją do drukarni. Wczesnym rankiem odbierał gazetki, pachnące jeszcze mokrą farbą. Pierwszy nakład, sto egzemplarzy, rozszedł się na pniu. Następnego dnia nakład podwojono, a pod koniec tygodnia osiągnięto maksymalną wydajność dla tego rodzaju matrycy. Wydawanie numeru szło Tomkowi o wiele lepiej niż rysunek techniczny. Większość artykułów była pisana brukowym językiem parodiującym „Żołnierza Wolności”. Formę tę skrytykowano otwarcie na uniwersytecie. Tomek, wspólnie z kolegą, odpowiedział krótkim paszkwilem: „Psy szczekają, karawana idzie dalej”. Rezultatem były oficjalne przeprosiny i zaproszenie do złożenia wizyty. Przechadzając się po uniwersyteckim miasteczku, Tomka nurtowała tylko jedna myśl: „kto ten towar przerabia?” Powoli strajk stawał się nierzeczywistością, a normalne życie było ledwie wspomnieniem. Tomek pracował całą noc, szedł spać nad ranem, jadł mało i nieregularnie, nie zdając sobie sprawy, że traci na wadze. Kiedy jego dziewczyna zauważyła, jak bardzo schudł, przydźwigała w torbach kilka dużych garnków z gorącym jedzeniem. Tomek rozsiadł się w ławce, niczym car na tronie, zastawił garnkami pulpit, ten sam, nad którym jeszcze niedawno męczył się rozwiązywaniem całek podwójnych, lecz zanim zdążył czegoś spróbować, otoczyło go grono kolegów. — Co tam masz? — Pierogi. — Nie gadaj. A z czym? Tomek odczekał chwilę, żeby przełknąć. — Ruskie, z serem, a pod spodem z kapustą i grzybami… Koledzy wpatrywali się w garnki, jak wygłodzone wilki w beczkę sadła. Tomek kazał im łapać za talerze i nakładać. Odtąd pamiętano go jako „tego, którego matka wyśmienicie gotuje”. Po jedzeniu chciało się zakurzyć, ale na chęci się kończyło. Z pomocą pospieszyły wytwórnie papierosów. Nadeszły pudła z towarem odrzuconym podczas kontroli jakości. Niektóre papierosy miały po pół metra długości i trzeba było je ciąć nożem, albo wsadzać za uszy i okręcać wokół głowy jak wieniec laurowy. Tomek pomyślał, że gdyby poprawić jakość produkcji, może udałoby się kupić papierosy normalnie, w kiosku z prasą. Jednego dnia gruchnęła sensacyjna wiadomość: sąsiedni wydział odwiedził nie kto inny, tylko sam Jacek Kuroń. Taki gość! Był wspaniałym oratorem, który w kilku słowach mógłby zagrzać studentów do dalszej walki. Tomek założył kurtkę, wyszedł na dwór, skąd skierował się w stronę wydziału architektury przy tej samej ulicy. W wejściu zatrzymał go student z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Obok, na krześle, siedział jakiś człowiek — łysiejący, krótko ostrzyżony i raczej niepozorny, gdyby nie twarz: skupiona i myśląca. Ubrany był w wiatrówkę koloru wiatrowego i dżinsowe spodnie, mocno wytarte na całej długości, a do tego wypchane na kolanach. — Gdzie do cholery jest ten Kuroń? — zawołał Tomek zniecierpliwiony. Student wskazał na człowieka siedzącego obok. Tomek się przedstawił, całkiem niezręcznie, nie kryjąc zaambarasowania. Słysząc powód wizyty, przywódca opozycji odezwał się zachrypniętym, lecz nadzwyczaj energicznym głosem: — Chłopaki, nie mogę… naprawdę. Jestem zgwałcony, dosłownie! Tomek usiadł obok niego, poczęstował go papierosem z ostatniego zrzutu i zapytał, co sądzi o ich strajku. Rozmówca zaciągnął się głęboko i powiedział to, o czym wszyscy dobrze wiedzieli: — Nie należy przeciągać struny. System nie wytrzyma, do głosu dojdzie konserwa, za nią pójdą czołgi, a wtedy… — argumentował w stylu agnostyka-racjonalisty. Tomek podziękował mu i wrócił do gmachu Nowej Kreślarni. Wewnątrz auli, rozpoznał w osobie siedzącej na marmurowych schodach koleżankę. Kiedyś była jego dziewczyną, tylko przestał się jej podobać, a wówczas zaczęła kręcić z jego kolegą z liceum, stojącym w tej chwili obok niej. Tomek podszedł bliżej i dopiero wtedy zauważył, że dziewczyna płacze. — Co się stało? — Milicja zwinęła ją z ulicy i trzymała w radiowozie. — Bili ją? — Nie, ale grozili i szantażowali. Powiedzieli, że następnym razem tak ją spałują, że do końca życia nie znajdzie sobie męża. Tomek odciągnął kolegę na bok i poprosił, żeby więcej jej tutaj nie przyprowadzał. Więcej, to znaczy jak długo? Spojrzał na szeroką wstęgę papieru używanego w drukarkach matrycowych, a teraz zwisającą z balustrady na pierwszym piętrze: na jej końcu, jak latawiec, powiewał arkusz z wymalowaną liczbą dni od początku strajku. Tak bardzo chciał być teraz z nią, z dala od tego miejsca, w którym zaczynał się czuć jak w więzieniu. Pod pretekstem, że musi zabrać z domu jakieś materiały, wystarał się o przepustkę na dwanaście godzin, lecz nie pojechał do domu, tylko na Wierzbno, gdzie wynajmowała mieszkanie. Jadąc tramwajem, wyobrażał sobie, jak spędzą tę noc, każdy drobiazg. — Czy to już koniec? — spytała, gdy usiedli na łóżku. — Jeszcze nie. Muszę tam wrócić, jutro z samego rana. — Którego dzisiaj? — Dwunastego. — Lepiej zostań, trzynastki są pechowe. Nie podzielał tych obaw i dotrzymał jej towarzystwa tylko do końca nocy, która mijała prędko i przyjemnie, gdyż po krótkich negocjacjach odważyli się przećwiczyć wszystkie sceny z „Igraszek pastora”. Kultura Zachodu podobała się Tomkowi coraz bardziej. Wstał wcześnie i podszedł do okna. Po przeciwnej stronie ulicy majaczył budynek Radiokomitetu, tonący zupełnie w szarzyźnie otoczenia, gdyby nie śnieg pokrywający ziemię cieniutką warstwą. Tomkowi zdawało się, że to miejsce wygląda inaczej niż zazwyczaj. Pożegnał się i zjechał windą na parter. Wychodząc z klatki ujrzał na wysokości głowy wylot długiej, lśniącej rury. Drugi koniec rury był przymocowany do płaskiej wieżyczki, na prawo od miejsca gdzie sterczał ciężki karabin maszynowy, zupełnie nie pasujący do tego miejsca, ale gdy tylko przesunął wzrok niżej, znalazł brakujące elementy układanki: skośny pancerz, po jego bokach stalowe gąsienice, zaryte w śniegu, na którym widniały świeże bruzdy; zbyt wyraźne i pospolicie czarne, żeby mogły należeć do filmowego epizodu. Był to upiększony zimowym makijażem czołg T-55A, który nie wygrał jeszcze żadnej wojny. Stał bez życia przed samą kamienicą, z lufą wycelowaną prosto w drzwi. Na krawędzi włazu za karabinem siedział żołnierz w polowym mundurze i hełmofonie na głowie, patrzący w tę samą stronę, co siedzący obok i zasłonięty metalową pokrywą dowódca czołgu. Przyglądali się Tomkowi uważnie, lecz nie wykonali żadnego ruchu — taki widocznie mieli rozkaz. Tomek poszedł na przystanek, zaczekać na tramwaj, nieświadom, że żaden tramwaj nie wyjechał tego ranka z zajezdni. Zatrzymał taksówkę i kazał jechać na politechnikę. — Zwariował pan? Tam teraz ZOMO! Słysząc to, poprosił kierowcę, aby zawiózł go do domu. Na skrzyżowaniach ulic mijali wojskowe pojazdy i żołnierzy z bronią w ręku. Tomek popatrzył na kolor mundurów i uspokoił się nieco. — Co się dzieje? Kierowca jakby tylko na to czekał. — Jak to co? Wojna! Rumuni pod Piasecznem — odparł z niezdrową emocją w głosie, a widząc, że jego słowa robią na pasażerze duże wrażenie, dodał natychmiast: — Twierdza Modlin opanowana przez węgierskich spadochroniarzy. „A więc jednak, zaczęło się!” — pomyślał Tomek rozgorączkowany. „Znowu jesteśmy w centrum uwagi, cały świat patrzy na nas. Taki moment zdarza się raz na kilka pokoleń. Tworzyć historię własnymi rękami, a nie uczyć się jej z nudnych podręczników. Napiszą kiedyś o nas: Kolumbowie rocznik sześćdziesiąty”. W domu zastał ojca, który siedział przed telewizorem i oglądał specjalne wydanie dziennika. Wywnioskował z jego twarzy, że sytuacja jest poważna. Godzinę później przyjechał kolega, który był z Tomkiem na strajku. — Trzeba spalić bibułę! Zaczęli przeglądać regał z książkami i szafki pod sufitem. Nagle Tomek przypomniał sobie, że wyjeżdżając w pośpiechu, zapomniał zabrać swoje rzeczy. — Cholera, zostawiłem na uczelni indeks! Tydzień później, wbrew obawom, odebrał indeks w dziekanacie. Nie miał z tego powodu żadnych nieprzyjemności. Był nic nie znaczącym pionkiem w rozgrywce, którą zrozumie dopiero wiele lat później. Wkrótce wznowiono zajęcia. Tomek przyzwyczajał się powoli do realiów stanu wojennego. W takich czasach przyszło mu żyć.
  2. Poczekaj, matko święta, aż wstrzymany oddech wybuchnie ci w płucach, a krew się rozleje głęboko do wnętrza Poczekaj, jasny boże, Nikogo nie ma w domu, zrelaksuj więc ramiona, do ramienia fotela przywiąż swą psychozę Chodź, pomalujmy to miasto z krwi i betonu, murowane sny drzemią w drodze do domu Migoczące oczy są źródłem światłości; kontrolują cię, zbawią, połamią twe kości Och, złamaliście mi serce, Kolejny raz szepcę, łapiąc się za głowę Wdrapaliscie się na swe wieże; matowe giganty z kości słoniowej Opłaciliście wszystkich mych przyjaciół Ile dostali za zasłonięcie powiek? To nieistotne. No cóż, widocznie nie wszystko może zostać naprawione przez brokatowe języki i dialekt polityki Tu, w czarnej dziurze, ciszy nad burze; tym faszystowskim, uroczym paradoksie powoli, nasze życia stają się anonimowe Więc chodź, pomalujmy miasto z krwi i betonu, murowane sny drzemią w drodze do domu Migoczące oczy są źródłem światłości; kontrolują cię, zbawią, połamią twe kości W tym spierzchłym światku nie mamy wielu pociech Dysponujemy jednak parlamentami wypełnionymi pasożytami i markizami, lśniącymi światłami co układają się w twoje I M I Ę, Wyglądasz na nich, lecz jesteś z nami; migoceć będziesz jak gwiazdeczka w zimie - możesz lecieć do przodu i zwiedziesz Herodów, a możesz mieć łoże w pałacach narodów i stracić każdego, kogo znasz w cenie; poddanym zostaniesz poddanym ocenie Wzniesiony wysoko, lecz jakże upadły anioł na scenie Chodź, pomalujmy to miasto z krwi i betonu murowane sny drzemią w drodze do domu Migoczące oczy są źródłem światłości; kontrolują cię, zbawią, połamią twe kości Idź, rzucaj swe zaklęcia bez pohamowań Pozłacany artysta w wir w tańcu i słowach Przebierz buntownika w kostium wirtuoza i wnet dostaniemy upragniony nam towar: ten Blichtr co się spotka z przyjęciem wyprawionym na głowach ich ofiar Zniszczmy ich od środka, rozniećmy pożar To nasza historia, schowani za piec u Boga podpalmy więc chleb, w który wciskają słowa Niech żyje nowomodna Razowa Victoria Więc chodź...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...