Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'samolot' .
-
Na nieba tablicy ciemnej Spiczasto błyszczące pióra, Poniżej tęczy stalówka Upiorne kreśli figury. Pomiędzy mrokiem a błyskiem Z metalu wykute słowa, Poniżej grozy melodię Gra fala uderzeniowa. W uścisku barwy i czerni Trzy są tysiące płomieni, Poniżej – w skargę daremną Ostatnie słowo się zmienia. Między płaszczyzną a kształtem Świecące kule słuszności, Poniżej drobnych lat siedem Przekracza bramę wieczności. Nad ziemią ranną, lecz cichą Żywiołem chmury rozdarte, Poniżej zamiast elegii Są ruin krypty otwarte. Nad miasta ciałem zbolałym Obłoki pokutne płyną, Poniżej na wieki wieków Skuteczność zmieszana z winą. Nad grobem tęsknot i pragnień Gwiazd jasne lampki żałobne, Poniżej maków bukietem Zgaszonych losów trzy krople.
-
Komu to zawdzięczam?… nie prosiłem o to, przyszło samoistnie, jak wypadanie włosów i zmarszczki na twarzy. Pamiętam natomiast dziewczynę, która chciała mnie z tego wyleczyć. Właściwie nie była to moja dziewczyna, tylko córka znajomych moich rodziców, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że byłem dla niej kimś więcej aniżeli zwykłym kolegą. Stanęła tuż przy krawędzi dachu, lecz pomimo łatwości z jaką to zrobiła, za żadne skarby świata nie ruszyłbym za nią. Widok pustki otaczającej jej drobną postać przyprawiał mnie o mdłości, moje ciało instynktownie przywarło do ściany, a ona drwiła sobie z najmniejszych oznak bojaźliwości: — Nie bądź tchórzem, zobacz jaki stąd wspaniały widok! Prosiłem, żeby przestała stroić żarty, ale nie zwracała uwagi na prośby. Uniosła jedną nogę i pochylona nad czeluścią rozłożyła dla równowagi szeroko ręce, jak baletnica w Jeziorze Łabędzim, tylko w tej chwili nie było to jezioro, lecz podwórko ze śmietnikiem i trzepakiem. Spojrzałem w dół i od razu poczułem zawrót głowy. Dziesiąte piętro lub wyżej, a ja, niezdara dokonałem niemożliwej sztuki: zrobiłem kilka kroków i postawiłem ostrożnie stopę obok jej malutkiego czółenka. Stała pewnie na jednej nodze, ja na obydwu, a mimo to czułem jak kolana mi miękną, plecy oblewa pot, serce podchodzi do gardła. Dopiero gdy zamknąłem oczy, uczucie lęku odeszło nieco. Czułem powiew wiatru, słyszałem szum pojazdów jadących ulicą, dookoła huczał zgiełk miasta w najbardziej ruchliwym momencie dnia. Nagle naszła mnie myśl: czy spadając na chodnikowe płyty zginąłbym na miejscu, czy może umarł po drodze ze strachu, albo stracił przytomność uderzając głową w balkon? Dotknęła mojej ręki, a wówczas zapomniałem gdzie jestem. Tańczyliśmy wysoko na dachu świata. Pozwoliła bym niósł ją w obłokach, a ja trzymałem ją mocno, dopóki czar nie prysł. Wtedy zjechaliśmy windą na klatkę schodową, odszedłem bez słowa, przestałem myśleć o niej. Przypomniałem sobie tamten dzień dopiero lecąc na wczasy do Bułgarii. Nikt na sąsiednim miejscu nie siedział, nie było komu złapać mnie za rękę. Po drugiej stronie korytarza jakiś starszy pan ruszał bezgłośnie ustami, siedzący za nim przesuwał w palcach różowe koraliki, ktoś zakreślił kilka razy znak krzyża. Nad rzędami siedzeń panowała grobowa cisza, nikt nawet nie zakaszlał. Samolot kołował po płycie lotniska, jeszcze za szybą widać było błękitne kwiaty chabrów na łące, lecz moment oderwania kół od ziemi nadchodził niepowstrzymanie. Nie mogłem zrozumieć czemu w takich chwilach ludzie przystępują do modlitwy. Skoro wierzą w Boga, żadna ryzykowna czynność nie powinna ich przerażać. Bóg zapewni im bezpieczną podróż, choćby nad lotniskiem zawisła burza, nadeszło gradobicie pociskami wielkości arbuza, diabeł urwał silnik… Wszystko idzie zgodnie z bożym zamysłem; gdyby nawet z malutkiego turbo-śmigłowca zostały tylko drobne szczątki, byłby to akt miłosierdzia, bo jakże dobry Bóg mógłby uczynić człowiekowi coś złego? A jednak ludzie nie dowierzają Bogu, powątpiewają w jego doskonały plan, a nawet chcą ten plan zmienić, wybłagać dla własnych korzyści wyjątkowe traktowanie: niech będzie wola boska, żebym tylko ja i moja rodzina ocalała. Ci co wierzą naprawdę, siedzą cicho, o nic nie proszą, ufają stwórcy i czekają spokojnie aż samolot łagodnym ruchem uniesie ich w przestworza… Podobne medytacje towarzyszyły mi przed odlotem w czeskiej Pradze, bo nie miałem szczęścia kupić biletu na bezpośrednie połączenie. Dwa starty, dwa lądowania, za każdym razem te same emocje. Tym razem leciałem odrzutowcem Tu-154, któremu uśmiechnięty dziób podskoczył raptownie na starcie, podrzucając nas jak na huśtawce, żebyśmy przypadkiem nie zawadzili na końcu rozbiegu o coś twardego. Składających rąk w modlitwie nie zauważyłem, za to po niespełna dwóch godzinach lotu, widok mijanych brzózek i murawy pod spodem lądującego samolotu przyniósł pasażerom wyraźną ulgę, choć wtenczas właśnie pacierz należy odmawiać jak najgorliwiej, gdyż zatrzymanie rozpędzonej masy samolotu jest najbardziej niebezpiecznym manewrem. Tak to mądry Bóg postanowił, że katastrofa przychodzi zazwyczaj w najmniej spodziewanym momencie. Samochody wpadają w poślizg, pociągi wyskakują z szyn, statki walczą z wściekłymi falami, podczas gdy samolot idealnie stabilnym ruchem pokonuje przestrzeń w sterylnej atmosferze, a mimo to ludzie odczuwają paniczny lęk podczas lotu. Na pierwszy rzut oka Sofia sprawiała wrażenie miasta obfitości, lecz gdy górską drogą dotarłem do Kozłoduju, gdzie mój ojciec pracował przy budowie reaktora numer pięć tamtejszej elektrowni, szybko zdałem sobie sprawę, że na potrzeby stolicy ogołacano cały kraj. Mój stary wczesnym rankiem pojechał do roboty, a ja wyruszyłem na zakupy: od placu do placu, szlakiem marmurowych promenad, którym ojciec oprowadził mnie poprzedniego dnia. Pierwszy napotkany sklep był zamknięty z powodu przyjęcia towaru, którego nigdy nie przywiozą, w drugim rozpoczęto jak na złość remont generalny na niby, następny był chwilowo nieczynny z powodu przerwy śniadaniowej trwającej cały dzień, w kolejnym miała miejsce fikcyjna inwentaryzacja, a do ostatniego sklepu stała tak długa kolejka kołchoźników, że dałem sobie spokój i resztę upalnego dnia spędziłem odbijając piłkę rakietką o betonowy mur przed apartamentem ojca. Wracając z wakacji odkryłem, że lęk przestrzeni łatwo można uśmierzyć dużą ilością wina polewanego przez dobre wróżki przebrane za stewardessy. Niebawem po starcie miejsce wcześniejszego lęku zastąpiło wzruszenie: myślałem z żalem o ojcu, z którym popadłem w kłótnię już pierwszego dnia o to, że pomimo najszczerszych chęci nie zdołałem kupić mu mleka. Za karę ojciec wyekspediował mnie do Złotych Piasków i nie widziałem go, aż do dnia odlotu. Zawiodłem jego oczekiwania, co gorsza wyrządziłem mu przykrość, a wypijane wino tylko umocniło mnie w przekonaniu własnej winy. To nieświadome, a całkiem miłe topienie smutku w kieliszku zaprowadzi mnie w przyszłości nad przepaść alkoholizmu, tylko wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Na razie cieszyłem oczy słoneczną pogodą i towarzystwem kumpla, który przywitał mnie na warszawskim Okęciu. Większość musującego wina zakupionego w Sofii nie doczekała planowanej zabawy w Sylwestra — kilka butelek wypiliśmy tamtego gorącego wieczora przy śpiewach i muzyce. Dwa lata później kolega poleciał do Londynu pracować jako pomoc w restauracji, a mnie czekał najtrudniejszy test w locie długodystansowym. Dwa okropne wypadki w krótkim odstępie czasu, po których Ił-62 zyskał miano latającej trumny. Tylko czekać aż „trumną” poleci na śmierć więcej bogobojnych ludzi. Patrzyłem przerażony na rozchwianie skrzydła, nasłuchiwałem monotonnego buczenia turbin, a najmniejsza zmiana natężenia dźwięku budziła we mnie alarm. Z tyłu w ogonie, towarzystwo kilku osób podróżowało na wesoło. Asystentki bez szemrania podawały wódkę w nadziei, że pasażera to znieczuli i da im odpocząć. Byłem chyba jedynym z niepijących. Na szczęście wkrótce zapadła noc i koszmar urwanych skrzydeł chwilowo przeminął. Powoli zaczynałem wierzyć, że bezpiecznie dolecę do celu. Widząc jak stewardessy wynoszą nietrzeźwych gości z samolotu, nabrałem nawet przekonania, iż jestem kimś lepszym: zostałem stworzony do wykonania jakiejś ważnej misji i choć nie znam szczegółów, muszę przeżyć szczęśliwie do samego końca. Z lekkim sercem zająłem miejsce w Boeingu 747, wynalazku najwyższej technologii, ale po kilku godzinach przyjemnego lotu poderwały mnie na nogi sygnały ostrzegawcze i komunikat pilota: „Turbulencje, proszę wracać na miejsca i zapiąć pasy!” Jak na ironię, na ekranach leciał właśnie film science-fiction o skazanym na zagładę statku kosmicznym. Większość lubi takie filmy, bo mogą przeżywać lęk z dala od niebezpieczeństwa, w komforcie własnego mieszkania. Gorzej oglądać coś takiego we wnętrzu jumbo jeta rzucanym na wszystkie strony: jedno piętro do góry, dwa piętra w dół… Powietrzem też można nabić sobie guza. Wyjrzałem przez okienko: dookoła ciemność, widać tylko zielone światło pulsujące na końcu skrzydła. Ten zielony punkt to była teraz latarnia morska, jedyne źródło zbawienia. Byłoby mi bezpieczniej gdyby tysiące metrów pode mną przelewał wody ocean, ale mapa pokazywała niezmiennie suchy ląd: olbrzymi, surowy, niezaludniony… Powinienem mieszkać przez wszystkie lata w jednym miejscu: ponurym, czteropiętrowym bloku usytuowanym w połowie drogi między przystankiem tramwajowym i budką z piwem, pod którą mógłbym wystawać z gitowcami i zaczepiać dziewczyny, ale dziewczyny widywałem codziennie, a dalekie kraje, egzotyczne wyspy wabiły mnie samą tajemnicą istnienia. Ptaki migrują nieustannie pomiędzy kontynentami, a ja, cóż takiego miałbym zrobić, żeby latać jak one? Podróżowałem samolotem tak często, aż pokonałem strach. Pomagała mi w tym obserwacja żeńskiej części personelu, bo przecież spędzają w powietrzu połowę życia i nic sobie z tego nie robią: wykonują rutynowo obowiązki, dowcipkują, opowiadają sprośne kawały, zabijają czas wspólnie z koleżankami układaniem rankingu najprzystojniejszych facetów na pokładzie… — Czy mogę usiąść obok? — Proszę bardzo, a co złego z pańskim fotelem? — Nic, nie lubię latać samemu… — Niech pan nie będzie dzieckiem. Samolot to najbezpieczniejszy środek transportu. — Możliwe, ale rzadko kto wychodzi bez szwanku. Jak w tym francuskim co runął tydzień temu na dno Atlantyku. Wszyscy zginęli. — Po co pan to ogląda? Nas nic takiego nie spotka. — Skąd ta pewność? — Bo jestem urodzona pod szczęśliwą gwiazdą, wystarczy to panu? Faktycznie, trudno jej nie wierzyć: szansa spotkania takiej wynosi jeden na tysiąc lub rzadziej. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, gdy nagle coś mnie ścisnęło w dołku. — Słyszałaś ten podejrzany zgrzyt… Co to może być? — Wysuwane podwozie, podchodzimy do lądowania. Minęło kilka sekund… — Silnik w ogniu! Patrz, kłęby czarnego dymu, chyba coś wleciało do turbiny… — To tylko strzępy chmury. Podać panu coś do picia? Lepiej być nie może. Strach jest nieodłączną częścią życia. Trzeba do niego przywyknąć, a najlepiej traktować jak dobrego znajomego i wyjść mu naprzeciw. Może dlatego jednego dnia wpadł mi do głowy szalony pomysł: pójdę na kurs dla pilota, otrzymam licencję prywatną, zostanę lotnikiem! Kierowanie samolotem też dla ludzi, zwłaszcza w kraju, gdzie nie wszędzie można zdążyć na czas samochodem lub pociągiem. Awionetkami transportują chorych do szpitala, farmerzy używają ich do uprawy dużych obszarów rolnych, kowboje tropią z wysokiego pułapu stada dzikich koni, to czemu ja nie mogę polatać sobie raz na jakiś czas dla czystej przyjemności? Siedzę w kabinie za panoramicznym oknem, ramiona wrastają mi w skrzydła zamocowane wysoko nad głową, nic nie przesłania widoku, wyczuwam w drążkach pod stopami opór powietrza na sterach, jestem zespolony z maszyną! Moja Cessna ma wyraźną tendencję do skręcania w lewo, pracuję nad utrzymaniem steru na linii środkowej, potem dobra robota przy przepustnicy prędkości, trochę więcej nacisku, jeszcze więcej, no i już jest prawie tak jak powinno być, wtedy pcham lekko do przodu, bo dziób musi dotykać linii horyzontu i sprawdzam piłkę: piłka jest szczęśliwa, ale żeby utrzymać wysokość wycinam dziobem nieco w dół i gotowe: uzyskuję poziome położenie, znowu pcham, przycinam, nieźle jak na drugi lot, całkiem fajnie mi to idzie, świetnie nawet… Spoglądam z wysokości pięciu tysięcy stóp na szachownicę pól, pastwisk, lasów, ale nie odczuwam lęku. Bojaźń dokucza tylko tym, których los spoczywa w rękach innych ludzi. Szybując samotnie na bezkresnym niebie myślę o dziewczynie z wieżowca. Pewnie wyszła za mąż, mają dziecko, może nawet więcej niż jedno. Czy mnie jeszcze pamięta, czy miałaby ochotę lecieć teraz ze mną, czy chciałaby przeżywać to samo co ja?
- 8 odpowiedzi
-
7
-
- opowiadanie
- wspomnienia
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nieważne dokąd lecisz; ważne z kim. O Jawę zahaczyłem pierwszy raz, nie żebym sobie tę wyspę pieprzu i goździków celowo upatrzył, ale ponieważ inne trasy nie wchodziły w grę: wszystkie miejsca były zarezerwowane, bądź ceny bajecznie wysokie. Ten stan rzeczy tłumaczono przedświątecznym sezonem, chociaż nigdy nie wiadomo, która pora roku sprzyja podróżowaniu. Wiosennym porankiem opuściłem dom, do Frankfurtu przyleciałem jesienią, w Warszawie witała mnie zima, a po kilku godzinach lotu, deszcz, nocne przymrozki, pozbawione liści drzewa były ledwie wspomnieniem. W stolicy Indonezji trafiłem na czterdziestostopniowy skwar i zaskakująco suchy dzień, jednak pod dość zamglonym niebem. Samolot wylądował punktualnie, a do przesiadki zostały niecałe dwie godziny, pozostawiając niewiele czasu na spacery i bliższe zbadanie okolicy. W pamięci utkwiło mi tylko, że hol był przestronny i nowoczesny, sklepy przyjazne i bardziej amerykańskie niż azjatyckie, pachnące kosmetykami i drogą biżuterią, a nie jak reszta Indonezji duszącymi przyprawami: kurkumą, kminkiem, cynamonem, kolendrą… Krążyłem pierścieniem łączącym cztery terminale, bardziej dla rozprostowania nóg niż z ciekawości, ale również oglądałem wystawy, jak zwykle porównywałem ceny, a gdy chodzenie mnie znudziło, usiadłem w poczekalni. Wzywano właśnie na pokład pasażerów klasy pierwszej i biznesowej, potem tych na wózkach i matki z dziećmi, a dopiero na końcu regularną trzodę, upychając ją rzędami od ogona w kierunku dzioba, chociaż i tak nikt nie przestrzegał kolejności. Większość podróżnych stanowiły blade twarze, ale tu i ówdzie, jak w bezowym cieście nadziewanym malinami, przebijała ciemniejsza karnacja Azjatów różnych nacji i religii. Pokazując asystentce kartę pokładową, przypomniałem sobie moment odlotu na początku wyprawy — wtedy łatwo fantazjować z kim zleci podróż, bo instynkt samoczynnie szuka okazji, ale teraz nie ma to już znaczenia. Nawet nie spojrzałem na siedzącą obok. Zrzuciłem na podłogę koc i poduszkę, usiadłem w wąskim fotelu, zapiąłem pas i patrząc nieruchomo w ekran przede mną, rozmyślałem na ile gorące przywitanie czeka mnie w domu. W tym czasie maszyna zdążyła zatoczyć półkole, pogasły światła, ucichły rozmowy. Czekałem na przeraźliwe wycie, po którym nastąpi wciskający w fotel zryw, kadłub zacznie drżeć i podskakiwać, ale magiczna siła nie poderwała nas do lotu, wciąż sunęliśmy na kółkach z dziobem przy ziemi. Ten sam cykl powtarzano kilkakrotnie: wycie, zryw, wstrząsy i za każdym razem kończyło sekwencję ciche buczenie turbin na wolnych obrotach. Odnosiłem wrażenie, że samolot jest żywym stworzeniem, ma dość latania ruchem wahadłowca między odległymi miastami i chce sobie po prostu odpocząć. Siedzący przy oknach wyglądali na zewnątrz, dopóki ich uwagi nie pochłonął głos pilota z głośników. Mówił w lokalnym języku, żebym nie mógł zrozumieć jednego słowa, ale z niespokojnych min niektórych pasażerów wywnioskowałem, że komunikat jest o czymś ważnym. Istotnie, nie była to prognoza pogody, gdy pilot powtórzył treść komunikatu po angielsku, z zabawnym akcentem, jakby opowiadał śmieszny kawał: — Ladies and gentlemen, proszę o uwagę… Mamy mały problem z silnikiem, nic poważnego… W tym miejscu zrozumiał, że to co mówi nie jest wcale dowcipne i spróbował nieco inaczej: — Na trzech silnikach można spokojnie lecieć i wylądować, ale niestety z pełnym obciążeniem nie wystartujemy — zakończył niezbyt optymistycznie. Później uspokoił wszystkich, żeby czekali cierpliwie aż zaparkujemy u rękawa i tam będziemy sobie wypoczywać, podczas gdy personel techniczny prędko usunie usterkę. Jakoś nie mogłem uwierzyć w ostatnie słowa. Na lotnisku wszystkie czynności wykonują w zwolnionym tempie, opóźnienia to normalna rzecz, samoloty nigdy nie odlatują na czas, bo lepiej stać na ziemi i chcieć pofrunąć, niż szybować wysoko nad chmurami i tęsknić za twardym gruntem. Usiadłem przy przeszklonej ścianie, w miejscu skąd miałem dobry widok na mój samolot, odwrócony teraz niebiesko-turkusowym ogonem, na którym wymalowano pięcioma gładkimi liniami różnej długości jakiegoś mistycznego ptaka. W pobliżu samolotu nie było nikogo, a pasażerowie zniknęli w labiryncie lotniska. Czyżbym tylko ja chciał stąd odlecieć jak najprędzej? Licząc upływające minuty, próbowałem przewidzieć, co mnie czeka. Jeszcze odwołają lot i noc spędzę tutaj na ławce, bo na hotel szkoda mi pieniędzy. Najgorsze, że myślami byłem już w domu i najmniejsza choćby przeszkoda miała rozmiar katastrofy. Patrzyłem na furgonetkę podjeżdżającą do samolotu. „To pewnie ta ekipa fachowców w rękawiczkach i białych fartuchach z laboratorium Boeinga, która rozpocznie za chwilę naprawę” — pomyślałem z nadzieją, tymczasem ze środka wyszło kilku łapserdaków w żółto-białych kamizelkach, kaskach na głowie i pękatych słuchawkach na uszach. Wskoczyli na skrzydło, otworzyli po krótkiej naradzie nieduży właz, coś tam gmerali przez chwilę, ale wkrótce wrócili do wnętrza samochodu. Przynieśli stamtąd napoje w puszkach i żarcie w plastikowych pojemnikach, posiadali dookoła otwartej na oścież, niczym nie zabezpieczonej klapy i nie zważając na ogłuszający huk pobliskich samolotów oraz nieznośny zapach lotniczej benzyny, przystąpili do konsumowania posiłku. Na skrzydle samolotu wciąż leżały narzędzia: nie jakieś wyrafinowane mikroskopy i laserowe mierniki, tylko zwykłe śrubokręty, młotki, obcęgi, jakich nawet ja potrafię używać w codziennych robótkach. Nie miałem siły na to patrzeć i postanowiłem poszukać budki telefonicznej, żeby zadzwonić do żony. Czekała dwa tygodnie, zaczeka jeszcze jedną noc. O dziwo po wykręceniu numeru usłyszałem jej głos i rozważałem, czy takiej sztuki mógłbym dokonać w Polsce, czy przypadkiem Indonezja nas nie przegoniła, przynajmniej w dziedzinie telekomunikacji. Powiedziałem żonie, żeby nie wyjeżdżała po mnie na lotnisko, bo ze względu na złą pogodę, mój lot skasowano. Potem wróciłem do poczekalni i dopiero wtedy zauważyłem tę samą Chinkę, która siedziała obok mnie w samolocie. Posłała mi nieśmiały uśmiech, jakby czas dzielony wspólnie na pokładzie dał jej prawo traktowania mnie jak znajomego. Udałem, że jestem czymś bardzo zajęty, a tak naprawdę nie miałem ochoty na rozmowę. — Ale mamy pecha — powiedziała, pokazując ręką na samolot. Pokiwałem przytakująco głową, a w duchu przyznałem, że nie jest znowu taka zła: miała dość jasną cerę, jakby nigdy nie wychodziła na słońce bez parasolki, całkiem okrągłe oczy i ładny uśmiech, odkrywający rzędy śnieżnobiałych zębów. Prawie wcale biustu, lecz przy szczupłej, zgrabnej sylwetce, każdy biust wygląda dobrze. Odtąd nie odstępowała mnie na krok, przylgnęła do mnie, jakbym był jej przewodnikiem albo tatusiem, choć aż tak dużej różnicy wieku między nami nie było. Dochodziło południe. Przed nami siedem godzin lotu, plus cztery godziny różnicy czasu, bo lecimy zgodnie z kierunkiem obrotu kuli ziemskiej. Może zdążymy, trzeba być dobrej myśli. — A jeśli nie? — Chinka zasiała wątpliwość. — Wtedy zawrócą nas do Melbourne. — Czemu tam? — spytała zdziwiona, a jej oczy przybrały jeszcze bardziej okrągły kształt. — Bo to najbliższe lotnisko gdzie nasz samolot może wylądować. — To w Melbourne pozwalają lądować o północy? — Pozwalają. — A czemu nie w Sydney? „Żebyś miała urozmaiconą podróż” — miałem zamiar jej odpowiedzieć, bo już zaczynała mnie irytować tymi pytaniami, ale zagryzłem usta i tłumaczyłem cierpliwie jak dziecku: — W Melbourne lotnisko jest daleko od centrum miasta, a w Sydney w samym środku. — Nie mogli zbudować gdzieś dalej? — Mogli, ale sądzili, że samoloty będą lądować od strony morza, nie przelatując nad domami. — A nie mogą? — Mogą startować i lądować tylko pod wiatr, a wiatr nigdy nie wieje w przeciwne strony równocześnie. — I oni tego nie wiedzieli? — Wiedzieli, ale miasto było wtedy mniejsze, a samoloty nie tak hałaśliwe. Po tym woleju pytań i odpowiedzi zapadło milczenie, nie na długo. — Nigdy nie byłam w Melbourne, jak tam jest? Pociągnąłem łyk soku pomidorowego, którym poczęstowała mnie przechodząca stewardessa i już na spokojnie podsumowałem informacje wyczytane w przewodniku turystycznym: — Przyjemne miejsce do zwiedzania i zamieszkania, bardziej europejskie niż amerykańskie, duży wybór przedstawień teatralnych i muzyki, ciekawa architektura, największa na świecie sieć tramwajowa… Słuchała kiwając lekko głową, lecz gdy skończyłem, na jej dziecięcej twarzy zauważyłem wahanie. — A plaże ładniejsze niż u nas? — Plaże są niczego sobie, woda spokojniejsza, bo w zatoce… — Jak to? — weszła mi w słowo. — Przecież większość uważa plaże w Sydney za najpiękniejsze na naszej planecie. — Owszem, piękniejszych nie widziałem, oczywiście w obrębie dużego miasta. — Wiedziałam, dlatego tam mieszkam — skwitowała ucieszona. Dalszą rozmowę przerwał kolejny komunikat pilota, który potwierdził nasze obawy: ze względu na opóźnienie skierują nas do Melbourne. Odpowiedziało mu ogólne poruszenie wśród pasażerów. Siedzący przede mną Pommy*, powstał ociężale z miejsca i chodząc korytarzem zaczął organizować coś w rodzaju akcji klasowej przeciwko liniom lotniczym. Miał do tego słuszne powody, gdyż był jednym z uczestników wycieczki i ta nieoczekiwana zmiana trasy pokrzyżowała mu harmonogram. Nalegał na zwrot opłaty za bilet lub bodaj darmowy nocleg w Melbourne. Na to drugie żądanie kapitan po konsultacji z przewoźnikiem wyraził zgodę, lecz wkrótce wyszło na jaw, że nie ma miejsc w hotelach, ani kwaterach prywatnych udostępnianych w takich wypadkach. — To skandal! — pomstował grubas. — Wytoczę wam proces w sądzie! Nikt go nie słuchał, bo w ostatniej chwili firma przewozowa zaoferowała każdemu pasażerowi jako formę rekompensaty czek na dwieście dolarów. Kilka minut przed północą wylądowaliśmy na lotnisku Tullamarine w Melbourne. Następny samolot do Sydney odlatywał za sześć godzin. Pożyczyłem mojej współpasażerce Asmarze, szczęśliwej drogi i ruszyłem w poszukiwaniu atrakcji, za które mógłbym zapłacić czekiem. Wspaniałomyślna oferta miała haczyk: czek można było spieniężyć jedynie na lotnisku, a o tej porze wszystkie punkty sprzedaży zamknięto na klucz, za wyjątkiem McDonalda i baru bistro. Mac świecił pustką, można było wygodnie siedzieć samemu przy stole, ale nie sądziłem, żebym dał radę wydać tam choćby połowę ofiarowanej sumy. Natomiast bar był załadowany po brzegi ludźmi z mojego samolotu, jak okręt wrzaskliwą załogą. Prym wiódł Anglik-wichrzyciel. Otaczała go gromada ludzi przy największym stole, zastawionym ciasno szklankami i butelkami różnego koloru. Awanturniczy nastrój nie opuszczał Anglika, a wprost przeciwnie: w miarę spożywanego trunku, ryczał niczym lew i tym zyskiwał sojuszników w walce z nieludzkim systemem. Stanąłem za ladą i zamówiłem koniak, najdroższy jaki mają. Czekając aż podadzą, spostrzegłem Asmarę idącą pasażem. Ona zauważyła mnie również, bo szybko zmieniła kierunek i podeszła do mnie. — Fajnie, że jesteś. Wypij za moje zdrowie, bo nic innego nie można tutaj kupić — to mówiąc podała mi swój czek, taki sam, który przed chwilą odebrałem w okienku linii lotniczych. Poprosiłem barmana, żeby nie tracił czasu na nalewanie i zostawił mi butelkę, a do tego podał drugi kieliszek. — A ty nie wypijesz mojego? — Picie alkoholu dla wyznawcy islamu to ciężki grzech — wyrzuciła mi Asmara, mrużąc przy tym lekko oko, żebym nie miał pewności czy mówi serio, czy to jakieś zgrywy. — A w mojej religii odmowa wypicia jest czymś o wiele gorszym — odpowiedziałem w równie dwuznaczny sposób. — To skąd ty jesteś? — Z Polski — musiałem powtórzyć dwa razy, bo za pierwszym razem usłyszała „z Holandii”. — Gdzie to jest? — Taki nieduży kraj między Rosją i Niemcami — wyjaśniłem. — Indonezja to również mnóstwo małych państewek — pocieszyła mnie szerokim uśmiechem na buzi. Wypijając powoli zawartość butelki, słuchałem jej opowieści: Asmara pochodziła z zamożnej rodziny osiadłej w Dżakarcie. Do Sydney przyjechała studiować business management. Poznała kogoś na uniwersytecie, a potem wystąpiła o pobyt stały. Potrzebowali wtedy osób religii islamskiej w policji, ale żeby dostać tam pracę, musiała zrezygnować z obywatelstwa Indonezji i odtąd była gościem we własnym kraju. Z początku nie brzmiało to wiarygodnie, lecz nie miałem powodu, żeby jej nie wierzyć. Uznałem, że takie jak ona też są potrzebne w roli stróża porządku, bo niewierna pałująca muzułmankę w miejscu publicznym może wzbudzać niezdrowe emocje, a swoja swoją to co innego. Dalszy ciąg zwierzeń zakłóciła zapowiedź o odlocie naszego samolotu do Sydney. Poszliśmy razem do odprawy, ale posadzono nas daleko od siebie. Asmara namówiła osobę siedzącą obok niej, by zamieniła ze mną miejsce. Zamiast smukłych, drobnych asystentek Garuda Indonesia, obsługiwały nas teraz kowbojki o wybujałych kształtach, w bluzkach w podłużne, biało-czerwone pasy i kapeluszach jackaroo**, zatrudniane przez Ansett Australia. Dziś ta kultowa linia należy do historii; została wyparta przez bardziej ekonomiczne: Jetstar, Virgin, Rex… Przelot między dwoma największymi miastami Australii z dziewczyną jest jak randka na wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Lot zabiera niecałą godzinę, z czego większość czasu schodzi na wznoszenie i opadanie, a tylko krótką chwilę trwa ruch idealnie poziomy — wtedy należy złożyć oświadczyny lub co najmniej wyznać jej miłość. Nietrudno znaleźć właściwe słowa, kiedy w powietrzu tłoczonym do kabiny czuć zapach jajecznicy, pieczonych plasterków pomidora, ociekających tłuszczem kiełbasek i wstążek chrupiącego bekonu. Pomimo wczesnej pory serwowano duże ilości Victoria Bitter, a z win: Chardonnay i Shiraz, nieomal do momentu kiedy pilot posadził jumbo jeta na długim pasie lotniska Kingsford-Smith, pośród błękitnych fal Zatoki Botanicznej. W takich chwilach papież całował ziemię, a mnie również ogarnęło wzruszenie. — Jestem bezpaństwowcem, nie należę do żadnego kraju — wyznałem. Nie powinienem tego mówić, ale dotrzymywała mi towarzystwa wystarczająco długo, żeby poruszyć osobisty temat. — Nie lubisz, kiedy nazywają cię Ozi? — brzmiała jej natychmiastowa odpowiedź. — Nie przepadam… Nie przynosi mi to żadnego zaszczytu. Wolałbym, żeby ludzie traktowali mnie jako Polaka tymczasowo zajętego czymś ważnym na Antypodach. Myślała o tym przez chwilę, po czym stwierdziła: — Wobec tego twoje życie to podróż. W tym krótkim zdaniu było sporo prawdy, lecz mimo to nie przytaknąłem, a wówczas zapytała mnie o coś, co sam ukrywałem głęboko przed sobą: — Czy myślisz o powrocie na stałe? — Myślę, że to możliwe, dopóki nie jest za późno. — Mam nadzieję, że nie jest za późno na cokolwiek tylko zechcesz — były to chyba jej ostatnie słowa. — Witaj w Sydney i bądź zdrów! — pożegnała mnie. — Dzień dobry i do zobaczenia — odrzekłem, odprowadzając ją wzrokiem. Nie jestem pewien czy ten dialog miał miejsce w samolocie, w kolejce do cła, czy na postoju taksówek. Pamiętam tylko, że był poranek, słońce świeciło wysoko, a miasto spowijała mgła. Stałem z walizką na peronie kolejki, nikt na mnie nie czekał. *Pommy — uszczypliwie Brytyjczyk. Nazwa pochodzi od przypominającego owoc granatu (ang. pomegranate) wyglądu policzków dzieci emigrantów przyjeżdżających z Wielkiej Brytanii do Australii. **Jackaroo — potocznie młody mężczyzna zatrudniony na farmie przy hodowli bydła w Australii.
- 31 odpowiedzi
-
8
-
- wspomnienia
- emigracja
- (i 7 więcej)
-
Kurczak czy wołowina, czyli co jedzą w pierwszej klasie?
staszeko opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Pilot pociągnął za dźwignię: odpowiedział mu przeraźliwy huk czterech silników. Samolot potoczył się kilkadziesiąt metrów w kierunku pasa startowego i stanął tam, pozwalając poprzedniemu odlecieć na bezpieczną odległość. Wydano zezwolenie na start, a wtedy Airbus A380 wykonał pół obrotu, ustawiając się dziobem pod wiatr. Złocisty Kris, namalowany na ogonie, wystawił kuper do błękitnych fal pokrywających Zatokę Botaniczną i rozpostarł skrzydła, gotów odlecieć stąd jak najprędzej. Pilot ponownie pociągnął za dźwignię, tym razem do oporu. Silniki zahuczały, samolot nabierał rozpędu, popychany siłą trzystu tysięcy newtonów, aż jego kadłub zaczął się trząść i podskakiwać, jakby pas startowy był ułożony z kocich łbów, a nie idealnie wypolerowanego bituminu. Był już na samym końcu drogi, prawie trzy tysiące metrów od początku rozbiegu i zdawało się, że lada moment uderzy w halę lotniska, kiedy nagle przód uniósł się pod kątem osiemnastu stopni, a ułamek sekundy później, ostatni punkt styczności z ziemią przestał istnieć. Samolot wznosił się lekko w powietrzu niczym papierowa strzała, a nie maszyna o masie ponad pięciuset ton. Siedziałem przy samym oknie na dolnym pokładzie, wystarczająco daleko w tyle, żeby gigantyczne skrzydło nie przesłaniało mi widoku. Miasto w dole malało w oczach, jakbym przesuwał suwakiem na mapie Google. Mignęła w oddali charakterystyczna sylwetka gmachu opery, stylizowanego na fregatę o rozwiniętych żaglach, zaświeciło z przeciwnej strony słońce. Samolot wzbijał się jednostajnym ruchem przez dwadzieścia minut. Gdy osiągnął pułap jedenastu tysięcy metrów, pilot wypoziomował lot. Zgasły sygnalizatory zapięcia pasów i kilkunastu pasażerów pospieszyło do łazienki. Rozejrzałem się po pokładzie: prawie wszystkie miejsca były zajęte, ja jednak miałem szczęście, bo siedzenie obok było puste, a to za nim zajmowała jakaś kobieta, za nią wąski korytarz, czterech siedzących w rzędzie, drugi korytarz, trzech siedzących i okienko, identyczne jak to, przy którym siedziałem. Pewnie w ostatniej chwili ktoś zrezygnował i nie udało się znaleźć nabywcy, choćby za połowę ceny. Rozerwałem plastikową torebkę i wyciągnąłem z niej słuchawki. Przy dźwiękach muzyki monotonny krajobraz nabierał dramaturgii — nieba nie mąciła najmniejsza chmurka, widoczność była znakomita, a ziemia w dole wyglądała jak dzieło abstrakcjonisty: cienkie, proste linie zaznaczały sporadycznie drogi na pustkowiu, zgniłozielone plamy to porośnięte eukaliptusem wzgórza, coraz rzadsze. Dalej kolory się zlewały w białawe łaty wyschniętych, pokrytych solą jezior. Na korytarzu pojawiły się asystentki: wysokie i smukłe, ubrane w dopasowane bluzki i obcisłe, wzorzyste spódnice. Pracowały parami: jedna ciągnęła wózek, druga popychała go z tyłu. — Czego się pan napije? — Sok pomidorowy poproszę. — Z pieprzem? Pokręciłem przecząco głową. — Coś jeszcze? — Kubek wody. — Gazowanej czy nie? — Niegazowanej. Podała mi co chciałem, do tego paczuszkę pistacjowych orzeszków. Popijając soczek i gryząc orzeszki, zatopiłem wzrok w pustynne obszary pode mną. Miałem wrażenie, że jestem zawieszony wysoko na niebie, a ziemia powoli się przesuwa do tyłu. Kobieta obok poprosiła o szklankę czerwonego wina. Mogła mieć koło czterdziestki i wyglądała na dobrze zadbaną. Pewnie leci odwiedzić rodzinę lub zająć się biznesem; samotnych turystek w jej wieku nie spotyka się często. Wstała i ze schowka nad głową wyciągnęła plik arkuszy. Ułożyła je przed sobą na plastikowym stoliku, zapaliła lampkę u góry i zaczęła czytać. Ciekawe czy płacą jej za nadgodziny? A może po prostu lubi to robić. Facet przede mną rozłożył siedzenie na maksa i musiałem dostosować pozycję. Ziemia zmieniła znowu kolor, tym razem na jaskrawo czerwony, który przypomniał mi o szczepieniu klaczy przeciwko końskiej grypie kilka lat temu. — Ta strzykawka, nie za mała jak na konia? — A bo ja wiem? Chyba nie… — Weterynarz zamruczał pod nosem. Wbił z całej siły strzykawkę, jednak niezbyt fachowo: kawałek igły tkwił w karku klaczy, druga część się odłamała i poleciała nie wiadomo gdzie. Bałem się, żeby nie popłynęła z krwią do serca. Wtedy weterynarz wyciągnął z torby stalową podkowę i zaczął ją przesuwać nad ziemią, jak saper szukający miny. Igły ani śladu, za to do podkowy przylepiają się grudki czerwonej ziemi. — Co to? — Żelazo. Minęły dwie godziny lotu. Symbol samolotu na ekranie zamontowanym w siedzeniu przede mną utknął w jednym punkcie na linii biegnącej w kierunku północno-zachodnim, kilka centymetrów od brzegu Oceanu Indyjskiego. Przełączyłem napisy na niemiecki, żeby nie przeliczać z mil na kilometry i z Fahrenheita na Celsjusza. Do zewnętrznej strony szyby przylgnęły mikroskopijne płatki śniegu, po drugiej stronie zachodziło słońce, ziemska skorupa znikała pod purpurową kołdrą nieba. Ze słuchawek popłynęła romantyczna melodia i w tym samym momencie na korytarze wytoczono wózki z obiadem. Kobiecie obok podano kurczaka i szklankę wina. Ściągnąłem słuchawki. — Co pan chciałby zjeść? — A co jest do wyboru? — Kurczak i wołowina. — Kurczak. — Niestety już nie mamy. Może być wołowina? — Nie, dziękuję. Stewardessa popatrzyła na mnie zdezorientowana, jakby nie była przeszkolona na taką ewentualność. — To podać dodatki, bez głównego dania? — Dziękuję, nie jestem głodny. Założyłem słuchawki. Wyjąłem długopis i zapisałem na marginesie karty pokładowej tytuł utworu oraz wykonawcę. Skoro nie mieli kurczaka, czemu dała mi możliwość wyboru? Chwilę później przyszła inna asystentka, ta odpowiedzialna za całą sekcję. Była nieco wyższa od poprzedniej, miała długie, czarne włosy, upięte z tyłu spinką, ale najbardziej przyciągały uwagę duże, okrągłe oczy oraz pomalowane różową szminką usta. Wyglądała na całkiem ładną Malezyjkę o europejskich rysach. Popatrzyła na mnie przepraszająco i odezwała się uprzejmym tonem: — Bardzo mi przykro, że nie mogliśmy podać, co pan sobie życzył. Sprawdziłam w kuchni, niestety kurczaka już nie mamy. Nalegam, żeby pan coś zjadł. Do końca lotu zostało jeszcze pięć godzin. Czy podać panu alternatywne danie? — Proszę nie robić sobie kłopotu. Ja naprawdę nie jestem głodny. — Żaden kłopot, po to tu jesteśmy. — Dziękuje, naprawdę. Odeszła niepocieszona. Moje zachowanie zwróciło uwagę siedzących najbliżej, zwłaszcza kobiety obok, popijającej czerwone wino. Nie minęło dziesięć minut kiedy ta sama Malezyjka wróciła w towarzystwie asystenta pokładu, ubranego w dopasowaną marynarkę czarnego, matowego koloru, ze stójką, podobną do tej, jaką miał na sobie Bruce Lee w „Wejściu smoka”. Jeszcze raz przeprosił mnie za tę niewygodę w imieniu swoim oraz linii lotniczych. Skinął na asystentkę, która podała mi olbrzymią tacę z dużym wyborem owoców, pokrojonych na kawałeczki. Po krótkim namyśle włożyłem do ust kawałek ananasa i zrobiłem minę, jakbym nie kosztował w życiu nic lepszego, żeby już nie stali nade mną z zębami wyszczerzonymi w sztucznym uśmiechu i poszli sobie. Nie zdążyłem zjeść wszystkiego, gdy nadeszła stewardessa, ta która obsługiwała mnie na początku i podała mi tackę z obiadem. — Proszę, kurczak dla pana. — Przecież zabrakło… — Ten jest z pierwszej klasy. Smacznego. Jedzenie poprawiło mi humor. Zacząłem układać w myślach ranking linii lotniczych, którymi miałem okazję latać ostatnio. Zapadła noc i asystentka poprosiła o zasunięcie pokryw na oknach. Przerwano program rozrywkowy, żeby nadać komunikat, w którym kapitan poinformował, że za chwilę wejdziemy w prąd strumieniowy. Włączono sygnalizatory zapięcia pasów. Po kilku minutach dały się odczuć pierwsze kołysania i wstrząsy, jakby samolot skakał po pagórkach. Przybierały na sile. Parę metrów przede mną wypadły z niedomkniętego schowka na podłogę części bagażu. Asystentka podbiegła, szybko go zamknęła, po czym usiadła na swoim miejscu i zapięła się pasem. Turbulencje były równie groźne dla samolotu, co machanie ogonem dla krowy, jednak wielu pasażerów odczuwało dyskomfort, a niektórzy bali się panicznie. Siedząca obok kobieta wyglądała na przerażoną: praca, dom, stabilizacja życiowa — to wszystko zostało daleko, teraz za oknem ciemność, w sercu lęk i oczekiwanie na kolejny wstrząs. Turbulencje nie trwały dłużej niż dziesięć minut. Kiedy samolot powrócił do idealnie jednostajnego lotu, odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się do mnie. Poczucie zagrożenia jest dobre, bo zbliża ludzi do siebie. Potrzebują odreagować z kimś, kto jest pod ręką. Tak było z nią w tej chwili. — Mój boże, już myślałam, że się rozlecimy… — Ależ skąd, ten samolot jest niezniszczalny — grałem rolę twardziela. — Tak myślisz… — odrzekła uspokojona i już pewniejszym głosem zapytała: — Dokąd lecisz? — Do Düsseldorfu. A ty? — Singapur. — Praca? — Tak, jeden tydzień. — A ja na dwa. Potem tydzień wakacji. Przechodząca obok asystentka zatrzymała się przy nas. Trzymała w rękach butelki z winem: białym i czerwonym. Dolała kobiecie, z którą rozmawiałem i odeszła. — A na wakacje dokąd? — Do Warszawy. — Gdzie to jest? — W Polsce, skąd pochodzę. — Po akcencie sądziłam, że jesteś Rosjaninem. — Blisko. Temat się wyczerpał. Popatrzyłem na mapę: mijaliśmy właśnie port Surabaya na Jawie, niecałe dwie godziny od celu podróży. Odpiąłem pas i przeskoczyłem nad nią, ale zanim wylądowałem na korytarzu, zdążyłem zauważyć, że ma dość zgrabne kolana. Zacząłem chodzić tam i z powrotem, żeby rozprostować nogi. Większość pasażerów oglądała filmy, niektórzy bawili się gadżetami, kilku spało. Z przodu, przy ścianie siedziała kobieta z małym dzieckiem w nosidełku, które płakało bez przerwy. Podszedłem do miejsca łączącego dwa korytarze i pełniącego rolę kuchni. Odsunąłem dyskretnie zasłonę: w środku stały dwie asystentki, drobnej budowy, prawie wcale biustu. Rozmawiały o czymś z przejęciem. Rozpoznałem mandaryński, jeden z czterech oficjalnych języków używanych w Singapurze. Złapałem za papierowy kubek z wodą, wypiłem jednym łykiem, sięgnąłem po następny, a wtedy przerwały rozmowę. — Może chce pan spróbować whiskey? Skąd ona wie, co facet w moim wieku lubi najbardziej? Podziękowałem i przytknąłem nos do szyby w drzwiach zewnętrznych: w dole panowała absolutna ciemność. Gdybym pociągnął za wajchę, czy drzwi by się otworzyły? Zginąłbym od razu, czy spadałbym wystarczająco długo, żeby ujrzeć w migawce całe swoje życie? Wolałem na wszelki wypadek nie ryzykować. Stanąłem na końcu kolejki do toalety. Na nogach zamiast butów miałem grube skarpety, które znalazłem w torebce na siedzeniu. Była w niej również opaska na oczy do spania, mikroskopijna szczoteczka do zębów i jeszcze mniejsza tubka z pastą, zbyteczny drobiazg, gdyż zębów podczas lotu nie szczotkowałem, używałem gumy do żucia. Wąskie drzwi jednej z toalet się otworzyły i wyszła z nich młoda kobieta. Na mój widok uśmiechnęła się z zakłopotaniem, jakbym przyłapał ją na czymś wyjątkowo intymnym. Czemu w samolocie kobiety i mężczyźni nie używają oddzielnych toalet? Pchnięte drzwi złożyły się w harmonijkę, bo inaczej trudno byłoby wejść do środka. Koszula wyszła mi na zewnątrz, więc odpiąłem pasek i zsunąłem spodnie, żeby włożyć ją do środka. Odwróciłem się i spojrzałem w lustro: wyglądałem w nim pięć lat młodziej, a może był to efekt świateł palących się u góry? Wycierałem twarz i ręce, a gdy papierowy ręcznik zamienił się w mokrą papkę, wcisnąłem go do pojemnika pod zlewem, zapchanego śmieciem po brzegi. Wróciłem na miejsce. Kobieta obok, skończyła pracować i znudzonym wzrokiem patrzyła w ekran. Przełączyłem na kanał wideo i szybko przejrzałem listę filmów. Wybrałem 'The Ghost Writer', którego jeszcze nie oglądałem. Lubiłem filmy tego reżysera, ponieważ były dopracowane do najmniejszego detalu: horror jest w każdym z nas, trzeba tylko umieć to pokazać. Samolot, którym leciałem był nowocześniejszy niż B747 Jumbo: miał nieco szersze siedzenia, a kadłub tłumił lepiej huk silników. Mimo to wciąż gubiłem pojedyncze słowa, chociaż głośność ustawiłem do poziomu ogłuszania. Traciłem koncentrację i niebawem film stał się tłem do rozmyślań. O czym można rozmawiać z kobietą w jej wieku? Znamy wszystkie pytania i odpowiedzi, każdy temat przerabialiśmy setki razy. Nie powie tego co myśli, a jeśli kłamie, robi to sprytnie i nie da się złapać. Nie śmieje się spontanicznie, nie droczy, nie kokietuje, nie uwodzi, nie chce być zdobywana, bo i po co? Starałem ją sobie wyobrazić kiedy miała dwadzieścia lat. Jakoś obraz nie przychodził. Zamknąłem oczy, teraz już lepiej. — Dokąd lecisz? — zapytałem dziewczynę z wyobraźni. — Przecież przed chwilą ci powiedziałam. Zrzuciła koc, odkrywając kształtne nogi. Potem podniosła oparcie i przysunęła się w moją stronę. Uczyniłem w odpowiedzi to samo, żeby nie było między nami już żadnych szlabanów. — Ach tak, Singapur, praca. — Jaka tam praca… Ot tak, jadę się rozerwać. Zrobiła minę, jakbym był jedynym kandydatem do wspólnej podróży. — Szkoda, że lecisz tak daleko, do tej Polski. Nawet nie wiem gdzie to jest… — Do diabła z Polską! — wpadłem jej w słowo. — Wysiadam z tobą w Singapurze, jedziemy do hotelu się odświeżyć, a potem do klubu. — Jakiego klubu? — Wiesz, wszędzie w Singapurze wymierzają srogie kary za zaśmiecanie, ale jest jedno miejsce gdzie można sobie walnąć slinga, zajadać się orzeszkami i rzucać łupiny na dywan. O, tak! Zamachnąłem się ręką w powietrzu. — To super! A ten Sling, jest bogaty? — Jeszcze jak! Półsłodki, musujący, o zachwycająco bogatym smaku. Po nim będziesz spać jak niemowlę. W klubie bawiło mnóstwo gości, więc siedzieliśmy przy samym barze. Zamówiliśmy jeszcze po jednym slingu i zostawili po sobie straszny śmietnik. Jutro posprzątają; trzeba stwarzać miejsca pracy. Było późno, lecz ulice tętniły życiem. To miasto nie zasypia ani na chwilę, jak Paryż w czasach kiedy paryżanie nie chodzili jeszcze spać z kurami. Od centrum rozrywki nad rzeką dzielił nas kawał drogi, dlatego żeby nie męczyć jej długim marszem, zatrzymałem przejeżdżający tuk-tuk. Taksówką byłoby szybciej, ale z autorikszy mogliśmy podziwiać widoki. Zapłaciłem kierowcy tyle co za potrójny kurs. — Do restauracji Din Tai Fung, ale przez Orchard Road. Wjechaliśmy na szeroką aleję. Po jej bokach rosły olbrzymie drzewa z szeroko rozpostartymi konarami, spod których wyrastały węższe pnie, nadając roślinom wygląd baśniowej kolumnady. Gałęzie przyozdabiały mgławice kolorowych lampek. Obok, po szerokiej promenadzie, przechadzały się tłumy ludzi. Wzdłuż ulicy ciągnęły się sklepy, rozbłyskujące niekończącą się mozaiką świateł. Mijaliśmy kilkunastometrową choinkę, ustrojoną bajecznie kolorową dekoracją. — Wow! — wykrzyknęła dziewczyna z zachwytem. Była jeszcze zbyt młoda, żeby tłumić instynkt. Takie spontaniczne, naturalne odruchy ustąpią za kilkanaście lat miejsca wyrachowaniu i zimnej kalkulacji. W restauracji nie było już wolnych stolików, czego się spodziewałem. Miejsce to było niezwykle popularne i rezerwację należało robić miesiąc wprzód. Wyczarowałem siłą wyobraźni stolik na dwie osoby, zaraz przy balustradzie. Nakryłem go długim, białym obrusem, odprasowanym na stal. Pośrodku, ukryta w misternej dekoracji z czerwonej krepiny, płonęła świeczka, nadając bukietowi świeżo ściętych orchidei w wazonie obok barw tęczy. Trafiliśmy w sezon świąteczny, kiedy brzegi rzeki dekorowały latarenki i lampiony w chińskim stylu. Podano menu. Zaczęła je przeglądać, lecz nie potrafiła dokonać wyboru. Poleciłem jej na początek ogon homara i ostrygi w muszelkach, przybrane ryżem w occie oraz sosem z soi i sezamków. Dla siebie zamówiłem filet wołowy, delikatny i soczysty. Drugi kelner nalał nam po kieliszku szampana. — Jak ci smakuje? — Znakomite! Tego w samolocie nie dało się przełknąć. Obserwowałem statek płynący rzeką, na pokładzie którego bawiła się grupa ludzi. Skończyła jeść i przyglądała mi się zaintrygowana, co takiego chodzi mi po głowie. — Jak chcesz moglibyśmy tutaj zaglądać dwa razy w roku, święta spędzać razem. — A twoja żona? — Nie potrzebujesz mnie o to pytać, gdyż właśnie wykasowałem ją z pamięci. Zamówiliśmy następne dania i drinki. — Jak już zaliczymy wszystkie atrakcje w tym mieście, polecimy do Phuket. — Gdzie to jest? — W Tajlandii, dwie i pół godziny samolotem. Tam wypożyczę jacht i pożeglujemy na najpiękniejszą plażę, jedyną w całej okolicy. — Dasz radę płynąć sam po morzu? — Oczywiście, byłem marynarzem. Stałem za sterem w kabinie luksusowego jachtu. Patrzyłem jak się opala w czarnym bikini, nie zakrywającym nieomal niczego: skąpe miseczki bandeau na piersiach, wokół bioder pięć paseczków, splatających się pośrodku w mały diament. Nigdy nie przypuszczałem, że kobieta może być aż tak piękna. Miała idealną figurę, bez najmniejszej skazy. Mało która, mogłaby stanąć przy niej bez obawy, że będzie się czuć nieadekwatnie. Pomachała mi ręką. — Kapitanie, czy na pańskim okręcie kobiety mogą podróżować topless? — Prawo morskie nie zabrania — odrzekłem rozbawiony jej pytaniem. Skierowałem łódź w stronę niedużej zatoki, otoczonej klifami i skałą, którą porastał gęsty, tropikalny las. Plaża pozostawała niedostępna od strony lądu, nie było na niej żywej duszy, tylko my dwoje. Biegła przede mną, biegła coraz dalej, zostawiając ślady drobnych stóp na śnieżnobiałym piasku. Upadła wyczerpana na końcu plaży, ja obok niej. Leżeliśmy zdyszani, patrząc na bezchmurne niebo odbijające się w lazurowej wodzie. Położyła mi głowę na ramieniu, czułem jak zbiera ręką ziarenka piasku z mojego torsu. W jej dotyku było jednak coś niedelikatnego, jakby chciała mnie uszczypnąć, a potem wsadzić palec głęboko między żebra… — Proszę podsunąć siedzenie do przodu i odsłonić okno. Obudziłem się i zobaczyłem asystentkę, pochylającą się nade mną. — Podchodzimy zaraz do lądowania. Odsunąłem pokrywę na oknie, przez które początkowo nic nie widziałem. Dopiero po chwili zamigotało w dole kilkanaście punktów: były to światła statków zakotwiczonych na przesmyku malezyjskim. Samolot zatoczył obszerną pętlę i zbliżał się do lotniska z przeciwnej strony. Z dołu doszedł zgrzyt wysuwanego podwozia. Suwak na mapie przesuwał się w odwrotnym kierunku: brzeg morza, krótka plaża, za nią ulice oświetlone światłem latarni i jadących samochodów, niskie budynki, mroczne zarysy palm. Cztery zielone światła na początku drogi do lądowania, cztery czerwone zaraz za nimi i rzędy różnokolorowych świateł z boku. Maszyna dotknęła w tym miejscu betonowej nawierzchni i zakołysała się niepewnie, jakby chciała się wyrwać spod ludzkiej kontroli. Pilot włączył hamulce, a wówczas samolot wyprostował bieg i zaczął kołować w stronę hali lotniska. Lot SQ 222 dobiegł końca.- 11 odpowiedzi
-
4
-
- opowiadanie
- życie
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wstaje z łóżka jest godzina 5:50. Schodzę po schodach i spoglądam przez okno. Widzę ciemność. Słońce jeszcze nie wstało. Na wręcz czarnym niczym smoła niebie widzę małe światełka - samolot. I znikam. Znikam pogrążona w swych myślach i marzeniach. Myśle o samolocie. O ludziach, którzy gdzieś lecą a może już wracają. A ja..... A ja schodzę po tyć schodach nieprzytomna. Nieprzytomna i pogrążona w marzeniach.
-
Wstaje z łóżka jest godzina 5:50. Schodzę po schodach i spoglądam przez okno. Widzę ciemność. Słońce jeszcze nie wstało. Na wręcz czarnym niczym smoła niebie widzę małe światełka - samolot. I znikam. Znikam pogrążona w swych myślach i marzeniach. Myśle o samolocie. O ludziach, którzy gdzieś lecą a może już wracają. A ja..... A ja schodzę po tyć schodach nieprzytomna. Nieprzytomna i pogrążona w marzeniach.
-
Ale po co samolot? Iść przecież można na lody. Nogi czasem bolą, ale tyle zachodu dla wygody? Iść na lody można przecież to nie sztuka ale długo by się szło do cioci czy do wujka. Odległość, nie problem, bo w dzisiejszych czasach i Hangout i Whatsapp można ciągle gadać! Ale czasem uściskać chciało by się babcię i pochodzić po domu w Siemoniu w dużych kapciach. Wtedy najlepiej, zaufaj mamie Julka, w samolot wsiąść i ziuuuuu zrobić w chmurkach!