Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'podróż' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 15 wyników

  1. W miarę upływu czasu nawiedzają mnie duchy z przeszłości i wypełniają pustkę, w której niegdyś gościła radość i nadzieja. Prawda, są to piękne, niezapomniane chwile, ale nie pomagają stać konsekwentnie na kursie, prowadzącym do nieznanej przyszłości. Powtarzam duchom, żeby wróciły na swoje miejsce, ale nie słuchają, nie chcą zostawić mnie w spokoju. Siadam wtedy do komputera i piszę o tym, co miało miejsce dawno temu. Ufam, że pisanie pozwoli mi wyrzucić wspomnienia z pamięci, lecz sceny nabierają życia i są intensywniejsze niż przedtem. Chyba głęboko w sercu pragnę, żeby takie były. Czyż nie o to chodzi duchom — aby zawładnęły naszym życiem? Był środek zimy, całkiem ciepły i słoneczny. Minęły zaledwie dwa miesiące odkąd wylądowałem na lotnisku Kingsford-Smith z całym dobytkiem spakowanym w jednej torbie i dwudziestoma dolarami w kieszeni znoszonych dżinsów. Zatrzymałem się na dalekim przedmieściu u kuzyna, który skusił mnie ofertą pracy, lecz prędko wyszło na jaw, że była to obietnica złudna. Na szczęście zdołałem wkrótce znaleźć robotę w niepozornej firmie produkującej światłowody i sprzęt komunikacyjny. Zarobek, choć niewielki, pokrywał kwotę płaconą kuzynowi za pokój i śniadanie, a resztę pieniędzy wpłacałem na bankowe konto. U kuzyna w domu panowała napięta atmosfera, toteż wolałem zostawać w pracy po godzinach, dzięki czemu stan konta rósł systematycznie. Co tydzień drukowałem wyciąg bankowy na małej, błyszczącej kartce, budzącej zadowolenie i optymizm. Miałem wciąż sporo wolnego czasu i krążyłem bez celu po okolicy. Tygodnie mijały powoli i żeby je czymś wypełnić, złożyłem podanie o dodatkową pracę w supermarkecie w czwartkowe popołudnia i weekendy. Stanowiska ekspedientów i menedżerów układających towar na półkach były obsadzone tymczasowo przez uczennice i studentki z miejscowych szkół, ale potrzebowali młodego, silnego faceta, który dałby radę dźwigać ciężkie ładunki z furgonetek i ciężarówek. To była najszybciej zatwierdzona i najłatwiejsza praca, jaką kiedykolwiek wykonywałem, a do tego płacili mi gotówką w grubej, zapieczętowanej kopercie, co do jednego centa. Nadszedł zatem dzień nie tylko pogodny, ale również dzień wypłaty. Otworzyłem kopertę i wrzuciłem wszystkie banknoty do bankomatu, a za drobniaki kupiłem sześć butelek Victoria Bitter. To były dobre czasy, kiedy picie piwa na ulicy nie ściągało baczności stróży porządku, lecz na wszelki wypadek owijano w sklepie butelki szarym papierem, aby promować kulturę picia i nie gorszyć widokiem spożywania alkoholu w miejscu publicznym, chociaż cóż innego u diabła spracowany człowiek mógłby robić w sobotnie popołudnie? Wracać do domu kuzyna nie miałem ochoty, wobec tego poszedłem na stację i wsiadłem do piętrowego pociągu jadącego do centrum. Gdy tylko pociąg ruszył, zauważyłem atrakcyjną dziewczynę siedzącą po przeciwnej stronie. Nie zwróciła na mnie uwagi, gdyż była pochłonięta wyglądaniem przez okno, chociaż trasę musiała znać na pamięć, bo cały czas patrzyła zamyślona w jeden punkt na szybie. Pociąg zwalniał na zakrętach, omijając liczne zatoczki i pagórki stworzone przez naturę, aby najbogatsi z bogatych mogli tam budować rezydencje swoich marzeń. Przejechaliśmy tunelem na drugą stronę wzgórza, gdzie pociąg miał następny postój. Dziewczyna i osoba siedząca obok niej wstały z miejsca i wyszły na peron. Nie wiem co we mnie wstąpiło, ale tuż po sygnale do odjazdu moje ciało zmieniło nagle pozycję i przeskoczyło przez wąską szczelinę w drzwiach, w ślad za kobietami. Dziewczyna i towarzysząca jej niewiasta, chyba jej matka, odeszły bezzwłocznie, jakby dobrze znały to miejsce. Przeczytałem nazwę przystanku na tablicy, kilka razy, żeby dobrze ją zapamiętać. Z peronu prowadziły dwa wyjścia: jedno schodami na wiadukt nad torami i ulicę, wzdłuż której stały jednakowe bloki z czerwonej cegły; drugie z boku, brzegiem wąskiej doliny opadającej ku zatoce. W tym kierunku wypadło mi iść. Pośrodku doliny zawieszono kładkę, żeby skrócić drogę przechodzącym. To na tej kładce postanowiłem wyminąć dziewczynę, która przystanęła na chwilę, aby dać odpocząć starszej pani. Przechodząc obok niej, nie wytrzymałem i rzuciłem jej przelotne spojrzenie. Była naprawdę piękna. Piękniejszej kobiety nie mogłem sobie wyobrazić, ale nim zdążyłem upaść z zachwytu, coś bardziej nieoczekiwanego podcięło mi nogi — mówiła moim językiem! Nie byłem dla niej kompletnie obcy. Mógłbym zagadać: „Cześć, jak dobrze spotkać rodaczkę na drugim końcu świata. Proszę, wskaż mi drogę do lunaparku. Widzisz, straciłem orientację w tym labiryncie ulic”. A ona na to: „Czemu nie? Chętnie ci pomogę, a może nawet pokażę gdzie chodzimy na dobrą kawę, jeśli nie masz nic przeciwko temu” i zrobi to z uśmiechem na twarzy, bez niemiłych uprzedzeń, jakie żywimy wobec ludzi, z którymi nic nas nie łączy. Jej polski był dobry, zbyt dobry, by go opanować za granicą, chyba że mówiła w domu językiem swoich rodziców. Tyle wydedukowałem na podstawie obserwacji, ale wolałem milczeć. Lepiej pozostać anonimowym przechodniem, przynajmniej na razie. Wiedziałem teraz o niej więcej niż jeszcze pół godziny temu i zamierzałem wykorzystać tę wiedzę na swoją korzyść. Szedłem za nimi w nie budzącym podejrzeń dystansie prawie do końca półwyspu. Teren był luźno zabudowany willami na dużych działkach. Nie zauważyłem żadnych sklepów, biur ani budynków przemysłowych. Miejsce wyglądało na osiedle mieszkaniowe dla ludzi, którzy preferują wygodne życie i prywatność. Patrzyłem, jak dziewczyna i jej matka znikają w wejściu do jednego z domów. Była to okazała posiadłość z przestronną werandą i podwójnym garażem, otoczona dobrze utrzymanym ogrodem — sama działka warta milion. Ceny znałem z broszur, które przeglądałem nieraz w agencjach nieruchomości. Tylko zamożna rodzina mogła sobie pozwolić na taką majętność, chyba że kupili ją w czasach, kiedy ziemia była tutaj tania jak barszcz. Rozmyślałem o tym przez chwilę, po czym zawróciłem tą samą drogą i po krótkim marszu natrafiłem na ścieżkę wiodącą do małego parku oddzielającego jezdnię od plaży. Usiadłam na drewnianej ławce i patrzyłem z ciekawością przed siebie. Zza sylwetek kilku łodzi o zwiniętych żaglach, wyzierał podobny, nieco mniejszy cypel. Woda po lewej stronie odbijała czerwień zachodzącego słońca. Jedynym szczegółem psującym znakomity widok był zardzewiały zbiornik paliwa na przeciwległym brzegu. Dobrze, że szpetotę maskowała choć częściowo bujna zieleń otoczenia. Otworzyłem plecak i wyjąłem butelkę wciąż zimnego piwa. Odkręciłem kapsel i pociągnąłem solidny łyk, potem jeszcze jeden. Wtedy pomyślałem o dziewczynie. Przynajmniej wiem gdzie mieszka i mogłem bawić się myślami, kiedy zobaczę ją znowu. Odtąd przyjeżdżałem do parku każdej soboty, mniej więcej o tej samej porze. Kupowałem sześć butelek piwa koło stacji, lecz nigdy nie wypijałem więcej niż dwie i resztę zawoziłem do domu. Park był rzadko odwiedzany; nawet mój kuzyn nie wiedział o jego istnieniu. Początkowo wydawało mi się to dziwne, aż wreszcie ustaliłem przyczynę — miejsce leżało na uboczu i nikomu nie wypadało po drodze, a mieszkający tu ludzie woleli siedzieć w domach, albo jeździć gdzieś dalej. O ślicznej dziewczynie byłbym już zapomniał, gdyby nie przyszła do tego samego parku z koleżanką. Usiadły na ławce z tyłu, poza zasięgiem mojego wzroku, dlatego zszedłem na dół, a stamtąd chyłkiem, wzdłuż płotu wdrapałem się na górę, między drzewa, skąd mogłem je swobodnie obserwować. Zima już dawno minęła, słońce przybrało na sile, a powietrze było coraz bardziej wilgotne. W kraju o klimacie umiarkowanym, bezlistne gałęzie, odsłoniłyby moją kryjówkę, ale tutaj drzewa zachowują oliwkową zieleń przez cały rok. Dziewczyny siedziały nadal w tym samym miejscu i rozmawiały tak cicho, iż nie mogłem usłyszeć jednego słowa, dopóki nie wybuchły głośnym śmiechem. Wtedy się zorientowałem, że obydwie mówią bezbłędnie po angielsku, a skoro tak, to ta, którą spotkałem, musiała tu dorastać od wczesnego dzieciństwa. Druga dziewczyna była niższa i masywniejsza, miała rude i krótko przycięte włosy, do których założyła spodnie i brązową skórzaną kurtkę, kontrastującą z obcisłą, zieloną sukienką jej koleżanki. Pochylały się ku sobie, aż dziewczyna o rudych włosach dotknęła dłoni drugiej. Tamta w odpowiedzi położyła głowę na jej ramieniu. Nie widziałem w tym nic zdrożnego: ot, typowo dziewczęce zachowanie. Jeszcze im zazdrościłem, że potrafią wyrażać uczucia w tak intymny, subtelny sposób. Mniej więcej w tym momencie sprawy zaczęły zmierzać w niespodziewanym kierunku. Ruda pocałowała tę w zielonej sukience, tylko nie był to przyjacielski pocałunek w policzek lub czoło, ale mocny, głęboki pocałunek w same usta, trwający długą chwilę. Kobiety siedziały teraz zwrócone bokiem i przylgnęły do siebie blisko, jakby ich ciała chciały podążyć za grą ust. Patrzyłem na to ze zdumieniem, lecz bez odrazy. W głębi ducha to nawet poczułem ulgę, że była z dziewczyną. Lepsza dziewczyna, aniżeli pozwolić to samo robić facetowi, bez względu na to, kim on jest. Tylko mnie wolno ją pocałować, oczywiście w wyobraźni. To nie była zdrada, bo jakże mógłbym rywalizować z jej przyjaciółką? Próbowałem się postawić na jej miejscu, ale nie miałem pojęcia, jak to jest być kobietą; wiedziałem tylko co takiego chce mężczyzna i czego oczekują od niego kobiety. Widząc z jaką przyjemnością oddaje się pocałunkom, zadawałem sobie pytania: Czy kiedykolwiek kochała się z chłopakiem? Czy kobieta może stracić dziewictwo z inną kobietą? Teraz żałowałem, że nie otworzyłem ust, kiedy zobaczyłem pierwszy razem. Bylibyśmy prawdziwymi przyjaciółmi, nie tracilibyśmy nerwów na egoistyczne podjazdy, rozgrywane przez oszukujące się nawzajem pary. Mogła wyjawić mi wszystkie sekrety, bez obawy, że wykorzystam je przeciwko niej, co więcej, może zechciałaby udzielić mi cennych wskazówek, jak dotrzeć do serca kobiety. To był ostatni raz, kiedy ją widziałem. Zaraz po Nowym Roku pożegnałem bez żalu kuzyna i wynająłem dwupokojowe mieszkanie bliżej pracy. Zamieszkiwałem tam do czasu, kiedy właściciel nie wystawił mieszkania na sprzedaż. Potem czekała mnie daleka przeprowadzka do zachodniej części miasta. Nigdy więcej nie odwiedziłem parku nad zatoką. Dopiero niedawno, całkiem przez przypadek, jechałem drogą przecinającą dolinę i wówczas ją zobaczyłem: stała przy barierce i uśmiechała się do mnie, tylko piękną twarz pokryły zmarszczki, kasztanowe włosy zabrała siwizna, niebieskie oczy straciły kolor… Zastanawiam się, jakie było jej życie — czy wyszła za mąż, miała dzieci, czy pozostała samotna? Czy wciąż spotyka rudowłosą partnerkę, chodzi z nią do nocnego klubu, czy zawiązała podobną przyjaźń z inną kobietą? Cokolwiek się stało, zawsze będę ją widzieć, jak tamtego dnia, gdy razem jechaliśmy pociągiem.
  2. Komu to zawdzięczam?… nie prosiłem o to, przyszło samoistnie, jak wypadanie włosów i zmarszczki na twarzy. Pamiętam natomiast dziewczynę, która chciała mnie z tego wyleczyć. Właściwie nie była to moja dziewczyna, tylko córka znajomych moich rodziców, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że byłem dla niej kimś więcej aniżeli zwykłym kolegą. Stanęła tuż przy krawędzi dachu, lecz pomimo łatwości z jaką to zrobiła, za żadne skarby świata nie ruszyłbym za nią. Widok pustki otaczającej jej drobną postać przyprawiał mnie o mdłości, moje ciało instynktownie przywarło do ściany, a ona drwiła sobie z najmniejszych oznak bojaźliwości: — Nie bądź tchórzem, zobacz jaki stąd wspaniały widok! Prosiłem, żeby przestała stroić żarty, ale nie zwracała uwagi na prośby. Uniosła jedną nogę i pochylona nad czeluścią rozłożyła dla równowagi szeroko ręce, jak baletnica w Jeziorze Łabędzim, tylko w tej chwili nie było to jezioro, lecz podwórko ze śmietnikiem i trzepakiem. Spojrzałem w dół i od razu poczułem zawrót głowy. Dziesiąte piętro lub wyżej, a ja, niezdara dokonałem niemożliwej sztuki: zrobiłem kilka kroków i postawiłem ostrożnie stopę obok jej malutkiego czółenka. Stała pewnie na jednej nodze, ja na obydwu, a mimo to czułem jak kolana mi miękną, plecy oblewa pot, serce podchodzi do gardła. Dopiero gdy zamknąłem oczy, uczucie lęku odeszło nieco. Czułem powiew wiatru, słyszałem szum pojazdów jadących ulicą, dookoła huczał zgiełk miasta w najbardziej ruchliwym momencie dnia. Nagle naszła mnie myśl: czy spadając na chodnikowe płyty zginąłbym na miejscu, czy może umarł po drodze ze strachu, albo stracił przytomność uderzając głową w balkon? Dotknęła mojej ręki, a wówczas zapomniałem gdzie jestem. Tańczyliśmy wysoko na dachu świata. Pozwoliła bym niósł ją w obłokach, a ja trzymałem ją mocno, dopóki czar nie prysł. Wtedy zjechaliśmy windą na klatkę schodową, odszedłem bez słowa, przestałem myśleć o niej. Przypomniałem sobie tamten dzień dopiero lecąc na wczasy do Bułgarii. Nikt na sąsiednim miejscu nie siedział, nie było komu złapać mnie za rękę. Po drugiej stronie korytarza jakiś starszy pan ruszał bezgłośnie ustami, siedzący za nim przesuwał w palcach różowe koraliki, ktoś zakreślił kilka razy znak krzyża. Nad rzędami siedzeń panowała grobowa cisza, nikt nawet nie zakaszlał. Samolot kołował po płycie lotniska, jeszcze za szybą widać było błękitne kwiaty chabrów na łące, lecz moment oderwania kół od ziemi nadchodził niepowstrzymanie. Nie mogłem zrozumieć czemu w takich chwilach ludzie przystępują do modlitwy. Skoro wierzą w Boga, żadna ryzykowna czynność nie powinna ich przerażać. Bóg zapewni im bezpieczną podróż, choćby nad lotniskiem zawisła burza, nadeszło gradobicie pociskami wielkości arbuza, diabeł urwał silnik… Wszystko idzie zgodnie z bożym zamysłem; gdyby nawet z malutkiego turbo-śmigłowca zostały tylko drobne szczątki, byłby to akt miłosierdzia, bo jakże dobry Bóg mógłby uczynić człowiekowi coś złego? A jednak ludzie nie dowierzają Bogu, powątpiewają w jego doskonały plan, a nawet chcą ten plan zmienić, wybłagać dla własnych korzyści wyjątkowe traktowanie: niech będzie wola boska, żebym tylko ja i moja rodzina ocalała. Ci co wierzą naprawdę, siedzą cicho, o nic nie proszą, ufają stwórcy i czekają spokojnie aż samolot łagodnym ruchem uniesie ich w przestworza… Podobne medytacje towarzyszyły mi przed odlotem w czeskiej Pradze, bo nie miałem szczęścia kupić biletu na bezpośrednie połączenie. Dwa starty, dwa lądowania, za każdym razem te same emocje. Tym razem leciałem odrzutowcem Tu-154, któremu uśmiechnięty dziób podskoczył raptownie na starcie, podrzucając nas jak na huśtawce, żebyśmy przypadkiem nie zawadzili na końcu rozbiegu o coś twardego. Składających rąk w modlitwie nie zauważyłem, za to po niespełna dwóch godzinach lotu, widok mijanych brzózek i murawy pod spodem lądującego samolotu przyniósł pasażerom wyraźną ulgę, choć wtenczas właśnie pacierz należy odmawiać jak najgorliwiej, gdyż zatrzymanie rozpędzonej masy samolotu jest najbardziej niebezpiecznym manewrem. Tak to mądry Bóg postanowił, że katastrofa przychodzi zazwyczaj w najmniej spodziewanym momencie. Samochody wpadają w poślizg, pociągi wyskakują z szyn, statki walczą z wściekłymi falami, podczas gdy samolot idealnie stabilnym ruchem pokonuje przestrzeń w sterylnej atmosferze, a mimo to ludzie odczuwają paniczny lęk podczas lotu. Na pierwszy rzut oka Sofia sprawiała wrażenie miasta obfitości, lecz gdy górską drogą dotarłem do Kozłoduju, gdzie mój ojciec pracował przy budowie reaktora numer pięć tamtejszej elektrowni, szybko zdałem sobie sprawę, że na potrzeby stolicy ogołacano cały kraj. Mój stary wczesnym rankiem pojechał do roboty, a ja wyruszyłem na zakupy: od placu do placu, szlakiem marmurowych promenad, którym ojciec oprowadził mnie poprzedniego dnia. Pierwszy napotkany sklep był zamknięty z powodu przyjęcia towaru, którego nigdy nie przywiozą, w drugim rozpoczęto jak na złość remont generalny na niby, następny był chwilowo nieczynny z powodu przerwy śniadaniowej trwającej cały dzień, w kolejnym miała miejsce fikcyjna inwentaryzacja, a do ostatniego sklepu stała tak długa kolejka kołchoźników, że dałem sobie spokój i resztę upalnego dnia spędziłem odbijając piłkę rakietką o betonowy mur przed apartamentem ojca. Wracając z wakacji odkryłem, że lęk przestrzeni łatwo można uśmierzyć dużą ilością wina polewanego przez dobre wróżki przebrane za stewardessy. Niebawem po starcie miejsce wcześniejszego lęku zastąpiło wzruszenie: myślałem z żalem o ojcu, z którym popadłem w kłótnię już pierwszego dnia o to, że pomimo najszczerszych chęci nie zdołałem kupić mu mleka. Za karę ojciec wyekspediował mnie do Złotych Piasków i nie widziałem go, aż do dnia odlotu. Zawiodłem jego oczekiwania, co gorsza wyrządziłem mu przykrość, a wypijane wino tylko umocniło mnie w przekonaniu własnej winy. To nieświadome, a całkiem miłe topienie smutku w kieliszku zaprowadzi mnie w przyszłości nad przepaść alkoholizmu, tylko wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Na razie cieszyłem oczy słoneczną pogodą i towarzystwem kumpla, który przywitał mnie na warszawskim Okęciu. Większość musującego wina zakupionego w Sofii nie doczekała planowanej zabawy w Sylwestra — kilka butelek wypiliśmy tamtego gorącego wieczora przy śpiewach i muzyce. Dwa lata później kolega poleciał do Londynu pracować jako pomoc w restauracji, a mnie czekał najtrudniejszy test w locie długodystansowym. Dwa okropne wypadki w krótkim odstępie czasu, po których Ił-62 zyskał miano latającej trumny. Tylko czekać aż „trumną” poleci na śmierć więcej bogobojnych ludzi. Patrzyłem przerażony na rozchwianie skrzydła, nasłuchiwałem monotonnego buczenia turbin, a najmniejsza zmiana natężenia dźwięku budziła we mnie alarm. Z tyłu w ogonie, towarzystwo kilku osób podróżowało na wesoło. Asystentki bez szemrania podawały wódkę w nadziei, że pasażera to znieczuli i da im odpocząć. Byłem chyba jedynym z niepijących. Na szczęście wkrótce zapadła noc i koszmar urwanych skrzydeł chwilowo przeminął. Powoli zaczynałem wierzyć, że bezpiecznie dolecę do celu. Widząc jak stewardessy wynoszą nietrzeźwych gości z samolotu, nabrałem nawet przekonania, iż jestem kimś lepszym: zostałem stworzony do wykonania jakiejś ważnej misji i choć nie znam szczegółów, muszę przeżyć szczęśliwie do samego końca. Z lekkim sercem zająłem miejsce w Boeingu 747, wynalazku najwyższej technologii, ale po kilku godzinach przyjemnego lotu poderwały mnie na nogi sygnały ostrzegawcze i komunikat pilota: „Turbulencje, proszę wracać na miejsca i zapiąć pasy!” Jak na ironię, na ekranach leciał właśnie film science-fiction o skazanym na zagładę statku kosmicznym. Większość lubi takie filmy, bo mogą przeżywać lęk z dala od niebezpieczeństwa, w komforcie własnego mieszkania. Gorzej oglądać coś takiego we wnętrzu jumbo jeta rzucanym na wszystkie strony: jedno piętro do góry, dwa piętra w dół… Powietrzem też można nabić sobie guza. Wyjrzałem przez okienko: dookoła ciemność, widać tylko zielone światło pulsujące na końcu skrzydła. Ten zielony punkt to była teraz latarnia morska, jedyne źródło zbawienia. Byłoby mi bezpieczniej gdyby tysiące metrów pode mną przelewał wody ocean, ale mapa pokazywała niezmiennie suchy ląd: olbrzymi, surowy, niezaludniony… Powinienem mieszkać przez wszystkie lata w jednym miejscu: ponurym, czteropiętrowym bloku usytuowanym w połowie drogi między przystankiem tramwajowym i budką z piwem, pod którą mógłbym wystawać z gitowcami i zaczepiać dziewczyny, ale dziewczyny widywałem codziennie, a dalekie kraje, egzotyczne wyspy wabiły mnie samą tajemnicą istnienia. Ptaki migrują nieustannie pomiędzy kontynentami, a ja, cóż takiego miałbym zrobić, żeby latać jak one? Podróżowałem samolotem tak często, aż pokonałem strach. Pomagała mi w tym obserwacja żeńskiej części personelu, bo przecież spędzają w powietrzu połowę życia i nic sobie z tego nie robią: wykonują rutynowo obowiązki, dowcipkują, opowiadają sprośne kawały, zabijają czas wspólnie z koleżankami układaniem rankingu najprzystojniejszych facetów na pokładzie… — Czy mogę usiąść obok? — Proszę bardzo, a co złego z pańskim fotelem? — Nic, nie lubię latać samemu… — Niech pan nie będzie dzieckiem. Samolot to najbezpieczniejszy środek transportu. — Możliwe, ale rzadko kto wychodzi bez szwanku. Jak w tym francuskim co runął tydzień temu na dno Atlantyku. Wszyscy zginęli. — Po co pan to ogląda? Nas nic takiego nie spotka. — Skąd ta pewność? — Bo jestem urodzona pod szczęśliwą gwiazdą, wystarczy to panu? Faktycznie, trudno jej nie wierzyć: szansa spotkania takiej wynosi jeden na tysiąc lub rzadziej. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, gdy nagle coś mnie ścisnęło w dołku. — Słyszałaś ten podejrzany zgrzyt… Co to może być? — Wysuwane podwozie, podchodzimy do lądowania. Minęło kilka sekund… — Silnik w ogniu! Patrz, kłęby czarnego dymu, chyba coś wleciało do turbiny… — To tylko strzępy chmury. Podać panu coś do picia? Lepiej być nie może. Strach jest nieodłączną częścią życia. Trzeba do niego przywyknąć, a najlepiej traktować jak dobrego znajomego i wyjść mu naprzeciw. Może dlatego jednego dnia wpadł mi do głowy szalony pomysł: pójdę na kurs dla pilota, otrzymam licencję prywatną, zostanę lotnikiem! Kierowanie samolotem też dla ludzi, zwłaszcza w kraju, gdzie nie wszędzie można zdążyć na czas samochodem lub pociągiem. Awionetkami transportują chorych do szpitala, farmerzy używają ich do uprawy dużych obszarów rolnych, kowboje tropią z wysokiego pułapu stada dzikich koni, to czemu ja nie mogę polatać sobie raz na jakiś czas dla czystej przyjemności? Siedzę w kabinie za panoramicznym oknem, ramiona wrastają mi w skrzydła zamocowane wysoko nad głową, nic nie przesłania widoku, wyczuwam w drążkach pod stopami opór powietrza na sterach, jestem zespolony z maszyną! Moja Cessna ma wyraźną tendencję do skręcania w lewo, pracuję nad utrzymaniem steru na linii środkowej, potem dobra robota przy przepustnicy prędkości, trochę więcej nacisku, jeszcze więcej, no i już jest prawie tak jak powinno być, wtedy pcham lekko do przodu, bo dziób musi dotykać linii horyzontu i sprawdzam piłkę: piłka jest szczęśliwa, ale żeby utrzymać wysokość wycinam dziobem nieco w dół i gotowe: uzyskuję poziome położenie, znowu pcham, przycinam, nieźle jak na drugi lot, całkiem fajnie mi to idzie, świetnie nawet… Spoglądam z wysokości pięciu tysięcy stóp na szachownicę pól, pastwisk, lasów, ale nie odczuwam lęku. Bojaźń dokucza tylko tym, których los spoczywa w rękach innych ludzi. Szybując samotnie na bezkresnym niebie myślę o dziewczynie z wieżowca. Pewnie wyszła za mąż, mają dziecko, może nawet więcej niż jedno. Czy mnie jeszcze pamięta, czy miałaby ochotę lecieć teraz ze mną, czy chciałaby przeżywać to samo co ja?
  3. Ciągle się żyje cudzą podróżą Tyle co zerknąć czasem przez okno Liznąć obycia, łatać tekturą Braki w odzieniu (biada gdy zmokną) Kiedy wybędziesz na nieprzyjazną Przestrzeń pękatą – patrząc od dołu Uszczkniesz kawałek I już przepadło Człowiek szczęśliwy – wciąż zagubiony Przed nim otwarte Wstecz niewidzialne A drogowskazy na obie strony Łyk aluminium (kawa z termosu) Kroki gubione na szklanym grysie Wschodów łapanie w domach z kartonu Chwila przestoju - zwykłym kaprysem
  4. Długo odkładałem wyjazd na wakacje — pierwszego roku nie miałem samochodu, drugiego roku nie wiedziałem dokąd jechać, później przywykłem do ślęczenia za biurkiem i ciułania grosza, a wakacje uznałem za fanaberię bogatych ludzi. Aż jednego ranka obudziłem się z niejasnym uczuciem pogoni za uciekającym szczęściem i wyszeptałem do żony: — Pakuj się. Wyjeżdżamy. — Co, tak nagle? — odszepnęła zaspanym głosem, po czym przekręciła się na drugi bok. Pomimo zaskakującej decyzji, byliśmy już po godzinie znikającym punktem na północnej wylotówce. Przodem, z tyłu, obok nas, każdym pasem pędziły pojazdy rozmaitej marki i modelu, załadowane ludźmi i bagażem. Ekwipunek wypełniał całą przestrzeń, zasłaniał widok w tylnej szybie, furgotał w wietrze na dachu. Ci, którzy lubili podróżować swobodnie, ciągnęli przyczepy albo samoczynnie się rozkładające kapsuły — pękate, kanciaste, niziutkie i opływowe, druciane, przykryte brezentową plandeką, wąskie i wysokie, dla koni nawet, bo z jednej wystawał koński ogon, a jak komuś niczego się nie chciało ciągnąć, stawiał dom na kółka i wyruszał całym gospodarstwem: z kuchnią, pralką i lodówką, sypialnią i pokojem gościnnym, w którym jadąc mógł oglądać na telewizorze filmy ze swojej kolekcji DVD. Wielka jest pomysłowość człowieka! Za wjazdem na autostradę rozpoczął się wyścig: w spragnionych przygód podróżnikach budził się duch rajdowców. Ci z tyłu najeżdżali mi na zderzak i trąbili, żebym jechał szybciej. Wyprzedzający wygrażali pięścią lub pokazywali środkowy palec. Zjechałem na lewy pas. Jadący przede mną prędko się oddalali, za wyjątkiem kilku ciężarówek, puszczających kłęby czarnego dymu. Po każdym kłębie rozlegało się głośne warczenie motoru, zmęczonego jazdą pod górę. Wspinaczkę umożliwiał wydrążony w skale korytarz o pionowych ścianach. Na ich powierzchni wciąż widniały ślady po świdrach do wiercenia głębokich otworów. Przy pomocy ładunków wybuchowych detonowanych wewnątrz tych otworów, wycinano olbrzymie bloki piaskowca, równiutko jak nożem. Prawdziwe arcydzieło inżynierii, rozmyślałem przejeżdżając środkiem następnej góry i jeszcze jednej, ale Maria wolała patrzeć w drugą stronę: na turkusowy kolor wody zalewającej mangrowia, zgadywać do czego służą długie rzędy kładek, bo nigdy jeszcze nie widziała jak hodują ostrygi. Ryczenie ciężarówek ustało na chwilę: droga opadała ku rzece. Przejechaliśmy przez długi most, za którym mordercza wspinaczka zaczęła się od nowa. Góra, dół i tak za przecięciem każdego wąwozu. Maria rzuciła okiem na kobietę w oknie mijanego samochodu. Chociaż był dość obszerny i raczej nieprzeładowany, kobieta trzymała stopy wysoko pod szybą, na desce rozdzielczej. Pojazd przyspieszył i zniknął za zakrętem, pozostawiając widok nóg gołych i całkiem zgrabnych. Maria chciała to samo zrobić ze swoimi nogami, ale nie była pewna mojej reakcji, więc tylko zerknęła na dzieciaki, zrzuciła klapki ze stóp i zapadła po chwili w krótką drzemkę. Na końcu autostrady wyrwało mnie z atmosfery monotonnej jazdy dudnienie na wybojach, specjalnie w tym celu zainstalowanych, a potem krzyk starszej córki: — Jestem głodna! — A mnie się chce pić! — zawtórowała jej siostra. Ich brat nic nie powiedział tylko zaklaskał w dłonie. W pośpiechu nie zdążyliśmy zabrać niczego do jedzenia. Na szczęście krajobraz ożywiło wkrótce jakieś miasteczko, a właściwie kilka rozrzuconych wzdłuż drogi zakładów przemysłowych. Między nimi, na szczycie wysokiego słupa wypatrzyłem charakterystyczne żółte łuki w kształcie litery M, jak na złość po prawej stronie i żeby tam dojechać, musiałem nadłożyć drogi i zawrócić. W samą porę, bo z tylnego siedzenia dolatywały jęki: — Daleko jeszcze? „Z dzieciakami to żadne wakacje” — przypomniałem sobie słowa kolegi z pracy. Teraz na własnej skórze mogłem się przekonać, że miał rację. Dopijając czarną kawę obserwowałem długi pociąg jadący po nasypie koło restauracji. Liczyłem wagony wypełnione po brzegi węglem, lecz w okolicy stu iluś straciłem rachubę. Skończyłem pić, a pociąg wciąż sunął ociężale, jakby to był taśmociąg obracający bez przerwy między kopalnią i morskim portem. Świat jest pełen niespodzianek. Mniej przyjemną niespodzianką był zator w dalszej części drogi. Na co tyle węgla, żelaza, złota, skoro brakuje środków na wybudowanie jednej porządnej drogi łączącej miasto ludzi pracy na południu z miastem ludzi odpoczywających w tropiku? Siedzieliśmy w samochodzie w nadziei, że przyczyna zakorkowania zostanie usunięta i kawalkada ruszy niebawem do przodu. Ruszyła, ale tylko do najbliższego drzewa. Zniecierpliwieni kierowcy wyszli na drogę, rozglądali się dookoła, wymieniali te same niezadowolone spojrzenia. Już nie rajdowcy, ale towarzysze niedoli, gotowi sobie pomagać, zjednoczeni wspólnym kłopotem. Pobocze szosy szybko się zamieniło w jarmark. „Najsmaczniejsze lody” — zapraszał napis nad wejściem do sklepu. „Najlepsze mięsne placki na południowej półkuli” — wychwalał następny. „Arbuzy i mango prosto z ogródka”. Mijałem te kramy i otaczających je ludzi, aż doszedłem do zapory utworzonej z kordonu policji. Dalej nie wolno było iść. — Co się tam dzieje? — Zaczepiłem gościa wychylającego głowę ponad granatowy szpaler policyjnych czapek. — Most zablokowany — odpowiedział nie odwracając głowy. — Przecież puszczają samochody… — Ale tylko jednym pasem. Faktycznie, za kępą krzaków ujrzałem most, dość nisko przerzucony nad mętną taflą wąskiej rzeki. Na moście stała karetka pogotowia, obok niej kręciło się kilku ratowników medycznych. — Zasłabł kierowca furgonetki, pechowo na samym środku mostu — wtrącił ktoś z boku. — Ale my tu stoimy już chyba z godzinę. — Zanim nie ustalą co mu jest, nie wolno im go ruszać z miejsca — tłumaczył tamten tonem eksperta. — Właśnie oczekują decyzji lekarzy ze szpitala. Nie zadając dalszych pytań, wróciłem do samochodu. Po drodze kupiłem arbuza, tego prosto z pola, bez pestek, za podwójną cenę. Pić bardziej się chciało niż jeść. Wyciągnąłem ze schowka przy kierownicy mapę i obliczałem, czy zdążymy na czas. Minęła następna godzina zanim udało się przejechać niefortunnym mostem na drugą stronę rzeki, ale jechaliśmy powoli, zderzak na zderzaku. Czerwona tarcza słońca dotykała krawędzi wzgórz po zachodniej stronie, a my wciąż się posuwaliśmy w ślimaczym tempie. Za pół godziny będziemy jechać w zupełnej ciemności. Spojrzałem na mijany kierunkowskaz: „Tea Gardens 20 km”. Skręciłem w tamtym kierunku i wjechałem na wąską, za to opustoszałą drogę, prowadzącą w głąb lekko pofałdowanych pastwisk o wysokiej, płowej trawie, nakrapianej z rzadka eukaliptusami — ich cętkowane pnie stawały się coraz mniej widoczne. Zmrok zapadał znienacka, bez zbytecznych zapowiedzi. Włączyłem światła i zmniejszyłem prędkość, bo właśnie przejeżdżaliśmy przez osiedle letniskowych domów, całkiem dobrze utrzymanych, tak na pierwszy rzut oka, bo bliższe oględziny utrudniała głęboka ciemnica. Za ostatnim domem wjechałem na dobrze oświetlony most, którego stromość oraz wypukłość przęsła wskazywała, że dołem musi kursować coś zawadzistego, nie tyle szerokiego, co kołyszącego wysokim masztem. Dalej jechaliśmy po strzałkach do pola namiotowego, jak podczas zabawy w podchody. Księżyc z bezchmurnego nieba oświetlał nam drogę bladym światłem, lecz gdy dotarliśmy na teren biwaku, ogarnął nas pod zwartym poszyciem z palm i paproci nieprzenikniony mrok. Stawialiśmy namiot w pośpiechu i raczej chaotycznie, podczas gdy dzieciaki spały wygodnie w samochodzie. Rankiem się okazało, że rozbijanie poszło nam całkiem nieźle, trzeba było tylko wymienić jedną tyczkę, poprawić kilka linek i odsunąć minimalnie namiot od zarośli, żeby żmije, jadowite pająki i inne przyjemne stworzenia nie właziły nam do środka. Przy okazji odkryliśmy dodatkowe atrakcje: Woda z kranu nadawała się tylko do zmywania naczyń, po pitną należało jechać kilka kilometrów do źródełka. Latryny nie miały kanalizacji i dzięki temu można je było łatwo zlokalizować po charakterystycznym zapaszku. Dobrze przynajmniej, że teren obozowiska był rozległy, wczasowiczów niewielu, a stojące daleko od siebie i ukryte w gęstym buszu namioty zapewniały wystarczającą prywatność. Najbardziej cieszyło sąsiedztwo jeziora o czystej wodzie, bogactwo ptasiego śpiewu, oraz dziewicza roślinność, nietknięta zębem cywilizacji. Zaraz po śniadaniu poszliśmy wąską ścieżką prosto z namiotu na plażę. Bóg stworzył wodę, żeby dzieciaki się nie nudziły i dały rodzicom chwilę wytchnienia — tylko nie wolno ich spuszczać z oczu. Siedzieliśmy na złocistym piasku pod parasolką w czerwone grochy, tam gdzie zatokę oddzielał od morza wąski cypel, zakończony górą w kształcie foremnego stożka. Dochodził stamtąd łoskot fal, zamierający jedynie w powiewach lekkiego wiatru. Patrzyłem na przeciwległy brzeg: w oddali majaczyły zarysy jakiegoś luksusowego resortu, gdzie ludzie kąpią się w basenie, a potem wylegują w leżakach, popijając dla ochłody koktajle przez bambusową rurkę. Z plaży przeszliśmy na wydmy, u podnóża złociste jak piasek nad zatoką, wyżej kremowe, a na samym szczycie białe niczym śnieg, bo to był śnieg, odmrażał stopy. Gdy czegoś jest za dużo, kiedy nie można tego wytrzymać, to samo uczucie wraca do nas pod postacią innych zdarzeń, zazwyczaj tych z przeszłości. Morze, plaża i wydmy zniknęły pod naporem myśli. Już nie czułem palącego gorąca; byłem daleko stąd: wystawałem na przystanku w Śródmieściu, niedaleko mojego liceum. Obok mnie stali ludzie okutani w grube kurtki i szaliki. Poruszałem odruchowo palcami stóp, brzeżkiem buta potrącałem drugi but, przeskakując z nogi na nogę czekałem na autobus linii 180, który zawiezie mnie do domu. Nad jezdnią tańczyły pierwsze płatki śniegu, powietrze ściął mróz, autobus nie nadjeżdżał. Nadciągała zima: sinymi chmurami, lodowatą zawieją, tylko nie wiedziałem, że będzie to zima stulecia. Drugiego dnia wybraliśmy się na wędrówkę po lesie. Dziwny był to las. Miejscami straszny: olbrzymie drzewa liczące kilkaset lat, obdarte z kory, z gałęziami rozpostartymi szeroko w powietrzu, niczym powykręcane ręce upiora. Zakrywały wstydliwie miejsca okaleczone pęknięciami, przeżarte próchnicą. W zagojonych ranach powstawały dziuple: podłużne, owalne, bezkształtne i szkaradne, niektóre wielkości studni. Cały czas drzewa bacznie nas obserwowały ciemnymi czeluściami po sękach, potrząsały drobnymi listkami, z kołysanych wiatrem konarów dobiegały jakieś westchnienia i krzyki. Dotknąłem dłonią gładkiego pnia: zimny jak lód. To dlatego ciągnęło nas w upalny dzień między drzewa. Trzeciego dnia wstałem o świcie. Maria i dzieci spały głębokim snem. Usiadłem w przedsionku namiotu, wystarczająco przestronnym, żeby postawić w nim rozkładany stolik i dwa krzesła. Rozsunąłem zasłonę i wyjrzałem przez siatkę na komary na zewnątrz. Przy samym brzegu jeziora spostrzegłem namiot. Mały namiot, z dwóch tyczek złożonych na krzyż. Jeszcze wczoraj wieczorem tego namiotu tam nie było. Obok namiotu, pod srebrzystym pokrowcem, stał oparty o drzewo górski rower. Pomyślałem, że dobrze byłoby się napić gorącej herbaty, tylko nie wiedziałem, czy zaczekać aż Maria wstanie. Zdecydowałem się nie czekać. Zaparzyłem herbaty na gazowej kuchence, a wtedy z namiotu wyszła kobieta. Nie widziałem wyraźnie jej twarzy. Miała brązowe włosy, rozjaśnione nieco opalenizną na plecach. Była całkowicie naga, ale mogłem oglądać tylko połowę jej nagości, ponieważ stała odwrócona tyłem. Weszła do wody umyć twarz i ręce. Potem zanurzyła się po szyję i popłynęła: cicho i leciutko, zostawiając za sobą warkocz wzburzonej wody. Patrzyłem za nią zahipnotyzowanym wzrokiem. Było w tej scenie coś osobliwego, uroczystego, nieomal nieziemskiego. Jakimś niepojętym sposobem czułem się związany z tą kobietą: tylko my dwoje, tu i teraz, na dzikim pustkowiu, sobie przeznaczeni. Może mnie zauważyła, może wie, że popijając herbatę, obserwuję ją ze swojego namiotu. Może sprawia jej to nawet przyjemność. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że tak musi być. Próbowałem sobie wyobrazić kim ona jest. Podróżuje samotnie. Rozbija się na jedną noc, wczesnym rankiem rusza w dalszą drogę. Przemierzyła w ten sposób rowerem setki kilometrów: z deszczowych lasów i plantacji bananów lub nadjeżdża z przeciwnego kierunku: kamienistych zatok i wzgórz spalonych słońcem, pachnących mirtem i lawendą. Podekscytowany jej wizytą w gaju herbacianych krzewów, czekałem aż przypłynie do brzegu, wyjdzie z wody, będzie wykręcać rękami długie włosy, a później niechybnie zacznie iść w moją stronę, żebym mógł docenić również drugą stronę jej nagości. Po raz pierwszy odczułem ciężar małżeństwa: praca w nadgodziny, dodatkowe obowiązki, to wszystko można jakoś znieść, ale wyrzec się wolności? Rzucić to wszystko. Pojechać razem z nią. Do następnego jeziora. Wejść razem do wody. Potem się suszyć przy ognisku, pić wino, śpiewać do północy, zasypiać licząc gwiazdy na niebie. Czemu z Marią jest inaczej? Nie odważyłaby się płynąć obok mnie nago, choć tyle lat jesteśmy po ślubie. Jednak Marię znam każdą cząstką swego ciała, jak ten kubek w ręku, a tamta to zjawa. Zjawa nęci, z kubka można pić. Patrzyłem jak zwija namiot w pakunek nie większy od podręcznej torby, kładzie go do bagażnika na tylnym kole, przyczepia z boku plecak, po drugiej stronie zawiesza plastikowy pojemnik na drobiazgi. Usłyszałem dźwięk rozsuwanego zamka w drzwiach namiotu. Zza płóciennej ściany wyjrzała głowa Marii. — Z kim rozmawiasz? — Z nikim, przecież wszyscy jeszcze śpią. — A ja wyraźnie słyszałam, że mówisz coś do jakiejś dziewczyny. Założyła sweter, bo ranek był pochmurny i wilgotny. Podeszła do brzegu jeziora, tam gdzie stał przed chwilą mały namiot. Po dziewczynie nie było śladu.
  5. Pilot pociągnął za dźwignię: odpowiedział mu przeraźliwy huk czterech silników. Samolot potoczył się kilkadziesiąt metrów w kierunku pasa startowego i stanął tam, pozwalając poprzedniemu odlecieć na bezpieczną odległość. Wydano zezwolenie na start, a wtedy Airbus A380 wykonał pół obrotu, ustawiając się dziobem pod wiatr. Złocisty Kris, namalowany na ogonie, wystawił kuper do błękitnych fal pokrywających Zatokę Botaniczną i rozpostarł skrzydła, gotów odlecieć stąd jak najprędzej. Pilot ponownie pociągnął za dźwignię, tym razem do oporu. Silniki zahuczały, samolot nabierał rozpędu, popychany siłą trzystu tysięcy newtonów, aż jego kadłub zaczął się trząść i podskakiwać, jakby pas startowy był ułożony z kocich łbów, a nie idealnie wypolerowanego bituminu. Był już na samym końcu drogi, prawie trzy tysiące metrów od początku rozbiegu i zdawało się, że lada moment uderzy w halę lotniska, kiedy nagle przód uniósł się pod kątem osiemnastu stopni, a ułamek sekundy później, ostatni punkt styczności z ziemią przestał istnieć. Samolot wznosił się lekko w powietrzu niczym papierowa strzała, a nie maszyna o masie ponad pięciuset ton. Siedziałem przy samym oknie na dolnym pokładzie, wystarczająco daleko w tyle, żeby gigantyczne skrzydło nie przesłaniało mi widoku. Miasto w dole malało w oczach, jakbym przesuwał suwakiem na mapie Google. Mignęła w oddali charakterystyczna sylwetka gmachu opery, stylizowanego na fregatę o rozwiniętych żaglach, zaświeciło z przeciwnej strony słońce. Samolot wzbijał się jednostajnym ruchem przez dwadzieścia minut. Gdy osiągnął pułap jedenastu tysięcy metrów, pilot wypoziomował lot. Zgasły sygnalizatory zapięcia pasów i kilkunastu pasażerów pospieszyło do łazienki. Rozejrzałem się po pokładzie: prawie wszystkie miejsca były zajęte, ja jednak miałem szczęście, bo siedzenie obok było puste, a to za nim zajmowała jakaś kobieta, za nią wąski korytarz, czterech siedzących w rzędzie, drugi korytarz, trzech siedzących i okienko, identyczne jak to, przy którym siedziałem. Pewnie w ostatniej chwili ktoś zrezygnował i nie udało się znaleźć nabywcy, choćby za połowę ceny. Rozerwałem plastikową torebkę i wyciągnąłem z niej słuchawki. Przy dźwiękach muzyki monotonny krajobraz nabierał dramaturgii — nieba nie mąciła najmniejsza chmurka, widoczność była znakomita, a ziemia w dole wyglądała jak dzieło abstrakcjonisty: cienkie, proste linie zaznaczały sporadycznie drogi na pustkowiu, zgniłozielone plamy to porośnięte eukaliptusem wzgórza, coraz rzadsze. Dalej kolory się zlewały w białawe łaty wyschniętych, pokrytych solą jezior. Na korytarzu pojawiły się asystentki: wysokie i smukłe, ubrane w dopasowane bluzki i obcisłe, wzorzyste spódnice. Pracowały parami: jedna ciągnęła wózek, druga popychała go z tyłu. — Czego się pan napije? — Sok pomidorowy poproszę. — Z pieprzem? Pokręciłem przecząco głową. — Coś jeszcze? — Kubek wody. — Gazowanej czy nie? — Niegazowanej. Podała mi co chciałem, do tego paczuszkę pistacjowych orzeszków. Popijając soczek i gryząc orzeszki, zatopiłem wzrok w pustynne obszary pode mną. Miałem wrażenie, że jestem zawieszony wysoko na niebie, a ziemia powoli się przesuwa do tyłu. Kobieta obok poprosiła o szklankę czerwonego wina. Mogła mieć koło czterdziestki i wyglądała na dobrze zadbaną. Pewnie leci odwiedzić rodzinę lub zająć się biznesem; samotnych turystek w jej wieku nie spotyka się często. Wstała i ze schowka nad głową wyciągnęła plik arkuszy. Ułożyła je przed sobą na plastikowym stoliku, zapaliła lampkę u góry i zaczęła czytać. Ciekawe czy płacą jej za nadgodziny? A może po prostu lubi to robić. Facet przede mną rozłożył siedzenie na maksa i musiałem dostosować pozycję. Ziemia zmieniła znowu kolor, tym razem na jaskrawo czerwony, który przypomniał mi o szczepieniu klaczy przeciwko końskiej grypie kilka lat temu. — Ta strzykawka, nie za mała jak na konia? — A bo ja wiem? Chyba nie… — Weterynarz zamruczał pod nosem. Wbił z całej siły strzykawkę, jednak niezbyt fachowo: kawałek igły tkwił w karku klaczy, druga część się odłamała i poleciała nie wiadomo gdzie. Bałem się, żeby nie popłynęła z krwią do serca. Wtedy weterynarz wyciągnął z torby stalową podkowę i zaczął ją przesuwać nad ziemią, jak saper szukający miny. Igły ani śladu, za to do podkowy przylepiają się grudki czerwonej ziemi. — Co to? — Żelazo. Minęły dwie godziny lotu. Symbol samolotu na ekranie zamontowanym w siedzeniu przede mną utknął w jednym punkcie na linii biegnącej w kierunku północno-zachodnim, kilka centymetrów od brzegu Oceanu Indyjskiego. Przełączyłem napisy na niemiecki, żeby nie przeliczać z mil na kilometry i z Fahrenheita na Celsjusza. Do zewnętrznej strony szyby przylgnęły mikroskopijne płatki śniegu, po drugiej stronie zachodziło słońce, ziemska skorupa znikała pod purpurową kołdrą nieba. Ze słuchawek popłynęła romantyczna melodia i w tym samym momencie na korytarze wytoczono wózki z obiadem. Kobiecie obok podano kurczaka i szklankę wina. Ściągnąłem słuchawki. — Co pan chciałby zjeść? — A co jest do wyboru? — Kurczak i wołowina. — Kurczak. — Niestety już nie mamy. Może być wołowina? — Nie, dziękuję. Stewardessa popatrzyła na mnie zdezorientowana, jakby nie była przeszkolona na taką ewentualność. — To podać dodatki, bez głównego dania? — Dziękuję, nie jestem głodny. Założyłem słuchawki. Wyjąłem długopis i zapisałem na marginesie karty pokładowej tytuł utworu oraz wykonawcę. Skoro nie mieli kurczaka, czemu dała mi możliwość wyboru? Chwilę później przyszła inna asystentka, ta odpowiedzialna za całą sekcję. Była nieco wyższa od poprzedniej, miała długie, czarne włosy, upięte z tyłu spinką, ale najbardziej przyciągały uwagę duże, okrągłe oczy oraz pomalowane różową szminką usta. Wyglądała na całkiem ładną Malezyjkę o europejskich rysach. Popatrzyła na mnie przepraszająco i odezwała się uprzejmym tonem: — Bardzo mi przykro, że nie mogliśmy podać, co pan sobie życzył. Sprawdziłam w kuchni, niestety kurczaka już nie mamy. Nalegam, żeby pan coś zjadł. Do końca lotu zostało jeszcze pięć godzin. Czy podać panu alternatywne danie? — Proszę nie robić sobie kłopotu. Ja naprawdę nie jestem głodny. — Żaden kłopot, po to tu jesteśmy. — Dziękuje, naprawdę. Odeszła niepocieszona. Moje zachowanie zwróciło uwagę siedzących najbliżej, zwłaszcza kobiety obok, popijającej czerwone wino. Nie minęło dziesięć minut kiedy ta sama Malezyjka wróciła w towarzystwie asystenta pokładu, ubranego w dopasowaną marynarkę czarnego, matowego koloru, ze stójką, podobną do tej, jaką miał na sobie Bruce Lee w „Wejściu smoka”. Jeszcze raz przeprosił mnie za tę niewygodę w imieniu swoim oraz linii lotniczych. Skinął na asystentkę, która podała mi olbrzymią tacę z dużym wyborem owoców, pokrojonych na kawałeczki. Po krótkim namyśle włożyłem do ust kawałek ananasa i zrobiłem minę, jakbym nie kosztował w życiu nic lepszego, żeby już nie stali nade mną z zębami wyszczerzonymi w sztucznym uśmiechu i poszli sobie. Nie zdążyłem zjeść wszystkiego, gdy nadeszła stewardessa, ta która obsługiwała mnie na początku i podała mi tackę z obiadem. — Proszę, kurczak dla pana. — Przecież zabrakło… — Ten jest z pierwszej klasy. Smacznego. Jedzenie poprawiło mi humor. Zacząłem układać w myślach ranking linii lotniczych, którymi miałem okazję latać ostatnio. Zapadła noc i asystentka poprosiła o zasunięcie pokryw na oknach. Przerwano program rozrywkowy, żeby nadać komunikat, w którym kapitan poinformował, że za chwilę wejdziemy w prąd strumieniowy. Włączono sygnalizatory zapięcia pasów. Po kilku minutach dały się odczuć pierwsze kołysania i wstrząsy, jakby samolot skakał po pagórkach. Przybierały na sile. Parę metrów przede mną wypadły z niedomkniętego schowka na podłogę części bagażu. Asystentka podbiegła, szybko go zamknęła, po czym usiadła na swoim miejscu i zapięła się pasem. Turbulencje były równie groźne dla samolotu, co machanie ogonem dla krowy, jednak wielu pasażerów odczuwało dyskomfort, a niektórzy bali się panicznie. Siedząca obok kobieta wyglądała na przerażoną: praca, dom, stabilizacja życiowa — to wszystko zostało daleko, teraz za oknem ciemność, w sercu lęk i oczekiwanie na kolejny wstrząs. Turbulencje nie trwały dłużej niż dziesięć minut. Kiedy samolot powrócił do idealnie jednostajnego lotu, odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się do mnie. Poczucie zagrożenia jest dobre, bo zbliża ludzi do siebie. Potrzebują odreagować z kimś, kto jest pod ręką. Tak było z nią w tej chwili. — Mój boże, już myślałam, że się rozlecimy… — Ależ skąd, ten samolot jest niezniszczalny — grałem rolę twardziela. — Tak myślisz… — odrzekła uspokojona i już pewniejszym głosem zapytała: — Dokąd lecisz? — Do Düsseldorfu. A ty? — Singapur. — Praca? — Tak, jeden tydzień. — A ja na dwa. Potem tydzień wakacji. Przechodząca obok asystentka zatrzymała się przy nas. Trzymała w rękach butelki z winem: białym i czerwonym. Dolała kobiecie, z którą rozmawiałem i odeszła. — A na wakacje dokąd? — Do Warszawy. — Gdzie to jest? — W Polsce, skąd pochodzę. — Po akcencie sądziłam, że jesteś Rosjaninem. — Blisko. Temat się wyczerpał. Popatrzyłem na mapę: mijaliśmy właśnie port Surabaya na Jawie, niecałe dwie godziny od celu podróży. Odpiąłem pas i przeskoczyłem nad nią, ale zanim wylądowałem na korytarzu, zdążyłem zauważyć, że ma dość zgrabne kolana. Zacząłem chodzić tam i z powrotem, żeby rozprostować nogi. Większość pasażerów oglądała filmy, niektórzy bawili się gadżetami, kilku spało. Z przodu, przy ścianie siedziała kobieta z małym dzieckiem w nosidełku, które płakało bez przerwy. Podszedłem do miejsca łączącego dwa korytarze i pełniącego rolę kuchni. Odsunąłem dyskretnie zasłonę: w środku stały dwie asystentki, drobnej budowy, prawie wcale biustu. Rozmawiały o czymś z przejęciem. Rozpoznałem mandaryński, jeden z czterech oficjalnych języków używanych w Singapurze. Złapałem za papierowy kubek z wodą, wypiłem jednym łykiem, sięgnąłem po następny, a wtedy przerwały rozmowę. — Może chce pan spróbować whiskey? Skąd ona wie, co facet w moim wieku lubi najbardziej? Podziękowałem i przytknąłem nos do szyby w drzwiach zewnętrznych: w dole panowała absolutna ciemność. Gdybym pociągnął za wajchę, czy drzwi by się otworzyły? Zginąłbym od razu, czy spadałbym wystarczająco długo, żeby ujrzeć w migawce całe swoje życie? Wolałem na wszelki wypadek nie ryzykować. Stanąłem na końcu kolejki do toalety. Na nogach zamiast butów miałem grube skarpety, które znalazłem w torebce na siedzeniu. Była w niej również opaska na oczy do spania, mikroskopijna szczoteczka do zębów i jeszcze mniejsza tubka z pastą, zbyteczny drobiazg, gdyż zębów podczas lotu nie szczotkowałem, używałem gumy do żucia. Wąskie drzwi jednej z toalet się otworzyły i wyszła z nich młoda kobieta. Na mój widok uśmiechnęła się z zakłopotaniem, jakbym przyłapał ją na czymś wyjątkowo intymnym. Czemu w samolocie kobiety i mężczyźni nie używają oddzielnych toalet? Pchnięte drzwi złożyły się w harmonijkę, bo inaczej trudno byłoby wejść do środka. Koszula wyszła mi na zewnątrz, więc odpiąłem pasek i zsunąłem spodnie, żeby włożyć ją do środka. Odwróciłem się i spojrzałem w lustro: wyglądałem w nim pięć lat młodziej, a może był to efekt świateł palących się u góry? Wycierałem twarz i ręce, a gdy papierowy ręcznik zamienił się w mokrą papkę, wcisnąłem go do pojemnika pod zlewem, zapchanego śmieciem po brzegi. Wróciłem na miejsce. Kobieta obok, skończyła pracować i znudzonym wzrokiem patrzyła w ekran. Przełączyłem na kanał wideo i szybko przejrzałem listę filmów. Wybrałem 'The Ghost Writer', którego jeszcze nie oglądałem. Lubiłem filmy tego reżysera, ponieważ były dopracowane do najmniejszego detalu: horror jest w każdym z nas, trzeba tylko umieć to pokazać. Samolot, którym leciałem był nowocześniejszy niż B747 Jumbo: miał nieco szersze siedzenia, a kadłub tłumił lepiej huk silników. Mimo to wciąż gubiłem pojedyncze słowa, chociaż głośność ustawiłem do poziomu ogłuszania. Traciłem koncentrację i niebawem film stał się tłem do rozmyślań. O czym można rozmawiać z kobietą w jej wieku? Znamy wszystkie pytania i odpowiedzi, każdy temat przerabialiśmy setki razy. Nie powie tego co myśli, a jeśli kłamie, robi to sprytnie i nie da się złapać. Nie śmieje się spontanicznie, nie droczy, nie kokietuje, nie uwodzi, nie chce być zdobywana, bo i po co? Starałem ją sobie wyobrazić kiedy miała dwadzieścia lat. Jakoś obraz nie przychodził. Zamknąłem oczy, teraz już lepiej. — Dokąd lecisz? — zapytałem dziewczynę z wyobraźni. — Przecież przed chwilą ci powiedziałam. Zrzuciła koc, odkrywając kształtne nogi. Potem podniosła oparcie i przysunęła się w moją stronę. Uczyniłem w odpowiedzi to samo, żeby nie było między nami już żadnych szlabanów. — Ach tak, Singapur, praca. — Jaka tam praca… Ot tak, jadę się rozerwać. Zrobiła minę, jakbym był jedynym kandydatem do wspólnej podróży. — Szkoda, że lecisz tak daleko, do tej Polski. Nawet nie wiem gdzie to jest… — Do diabła z Polską! — wpadłem jej w słowo. — Wysiadam z tobą w Singapurze, jedziemy do hotelu się odświeżyć, a potem do klubu. — Jakiego klubu? — Wiesz, wszędzie w Singapurze wymierzają srogie kary za zaśmiecanie, ale jest jedno miejsce gdzie można sobie walnąć slinga, zajadać się orzeszkami i rzucać łupiny na dywan. O, tak! Zamachnąłem się ręką w powietrzu. — To super! A ten Sling, jest bogaty? — Jeszcze jak! Półsłodki, musujący, o zachwycająco bogatym smaku. Po nim będziesz spać jak niemowlę. W klubie bawiło mnóstwo gości, więc siedzieliśmy przy samym barze. Zamówiliśmy jeszcze po jednym slingu i zostawili po sobie straszny śmietnik. Jutro posprzątają; trzeba stwarzać miejsca pracy. Było późno, lecz ulice tętniły życiem. To miasto nie zasypia ani na chwilę, jak Paryż w czasach kiedy paryżanie nie chodzili jeszcze spać z kurami. Od centrum rozrywki nad rzeką dzielił nas kawał drogi, dlatego żeby nie męczyć jej długim marszem, zatrzymałem przejeżdżający tuk-tuk. Taksówką byłoby szybciej, ale z autorikszy mogliśmy podziwiać widoki. Zapłaciłem kierowcy tyle co za potrójny kurs. — Do restauracji Din Tai Fung, ale przez Orchard Road. Wjechaliśmy na szeroką aleję. Po jej bokach rosły olbrzymie drzewa z szeroko rozpostartymi konarami, spod których wyrastały węższe pnie, nadając roślinom wygląd baśniowej kolumnady. Gałęzie przyozdabiały mgławice kolorowych lampek. Obok, po szerokiej promenadzie, przechadzały się tłumy ludzi. Wzdłuż ulicy ciągnęły się sklepy, rozbłyskujące niekończącą się mozaiką świateł. Mijaliśmy kilkunastometrową choinkę, ustrojoną bajecznie kolorową dekoracją. — Wow! — wykrzyknęła dziewczyna z zachwytem. Była jeszcze zbyt młoda, żeby tłumić instynkt. Takie spontaniczne, naturalne odruchy ustąpią za kilkanaście lat miejsca wyrachowaniu i zimnej kalkulacji. W restauracji nie było już wolnych stolików, czego się spodziewałem. Miejsce to było niezwykle popularne i rezerwację należało robić miesiąc wprzód. Wyczarowałem siłą wyobraźni stolik na dwie osoby, zaraz przy balustradzie. Nakryłem go długim, białym obrusem, odprasowanym na stal. Pośrodku, ukryta w misternej dekoracji z czerwonej krepiny, płonęła świeczka, nadając bukietowi świeżo ściętych orchidei w wazonie obok barw tęczy. Trafiliśmy w sezon świąteczny, kiedy brzegi rzeki dekorowały latarenki i lampiony w chińskim stylu. Podano menu. Zaczęła je przeglądać, lecz nie potrafiła dokonać wyboru. Poleciłem jej na początek ogon homara i ostrygi w muszelkach, przybrane ryżem w occie oraz sosem z soi i sezamków. Dla siebie zamówiłem filet wołowy, delikatny i soczysty. Drugi kelner nalał nam po kieliszku szampana. — Jak ci smakuje? — Znakomite! Tego w samolocie nie dało się przełknąć. Obserwowałem statek płynący rzeką, na pokładzie którego bawiła się grupa ludzi. Skończyła jeść i przyglądała mi się zaintrygowana, co takiego chodzi mi po głowie. — Jak chcesz moglibyśmy tutaj zaglądać dwa razy w roku, święta spędzać razem. — A twoja żona? — Nie potrzebujesz mnie o to pytać, gdyż właśnie wykasowałem ją z pamięci. Zamówiliśmy następne dania i drinki. — Jak już zaliczymy wszystkie atrakcje w tym mieście, polecimy do Phuket. — Gdzie to jest? — W Tajlandii, dwie i pół godziny samolotem. Tam wypożyczę jacht i pożeglujemy na najpiękniejszą plażę, jedyną w całej okolicy. — Dasz radę płynąć sam po morzu? — Oczywiście, byłem marynarzem. Stałem za sterem w kabinie luksusowego jachtu. Patrzyłem jak się opala w czarnym bikini, nie zakrywającym nieomal niczego: skąpe miseczki bandeau na piersiach, wokół bioder pięć paseczków, splatających się pośrodku w mały diament. Nigdy nie przypuszczałem, że kobieta może być aż tak piękna. Miała idealną figurę, bez najmniejszej skazy. Mało która, mogłaby stanąć przy niej bez obawy, że będzie się czuć nieadekwatnie. Pomachała mi ręką. — Kapitanie, czy na pańskim okręcie kobiety mogą podróżować topless? — Prawo morskie nie zabrania — odrzekłem rozbawiony jej pytaniem. Skierowałem łódź w stronę niedużej zatoki, otoczonej klifami i skałą, którą porastał gęsty, tropikalny las. Plaża pozostawała niedostępna od strony lądu, nie było na niej żywej duszy, tylko my dwoje. Biegła przede mną, biegła coraz dalej, zostawiając ślady drobnych stóp na śnieżnobiałym piasku. Upadła wyczerpana na końcu plaży, ja obok niej. Leżeliśmy zdyszani, patrząc na bezchmurne niebo odbijające się w lazurowej wodzie. Położyła mi głowę na ramieniu, czułem jak zbiera ręką ziarenka piasku z mojego torsu. W jej dotyku było jednak coś niedelikatnego, jakby chciała mnie uszczypnąć, a potem wsadzić palec głęboko między żebra… — Proszę podsunąć siedzenie do przodu i odsłonić okno. Obudziłem się i zobaczyłem asystentkę, pochylającą się nade mną. — Podchodzimy zaraz do lądowania. Odsunąłem pokrywę na oknie, przez które początkowo nic nie widziałem. Dopiero po chwili zamigotało w dole kilkanaście punktów: były to światła statków zakotwiczonych na przesmyku malezyjskim. Samolot zatoczył obszerną pętlę i zbliżał się do lotniska z przeciwnej strony. Z dołu doszedł zgrzyt wysuwanego podwozia. Suwak na mapie przesuwał się w odwrotnym kierunku: brzeg morza, krótka plaża, za nią ulice oświetlone światłem latarni i jadących samochodów, niskie budynki, mroczne zarysy palm. Cztery zielone światła na początku drogi do lądowania, cztery czerwone zaraz za nimi i rzędy różnokolorowych świateł z boku. Maszyna dotknęła w tym miejscu betonowej nawierzchni i zakołysała się niepewnie, jakby chciała się wyrwać spod ludzkiej kontroli. Pilot włączył hamulce, a wówczas samolot wyprostował bieg i zaczął kołować w stronę hali lotniska. Lot SQ 222 dobiegł końca.
  6. Jadę pociągiem do psychologa. Moja stara znajoma Siedzi dwa rzędy za mną. Może o niej będę rozmawiać. Mogę znowu poruszyć kwestię Agresji- głównie do siebie samego. Nudzi mi się powoli ten temat, nic Nowego do powiedzenia. Zawszę mogę narzekać na moją Relację z matką. To jest skarbnica Rozmów na długie godziny. Nie lubię Jednak płakać, więc odpuszczę. Czy biorę leki? Tak, gdy sobie O nich przypomnę. Czasami. Myślę już tak całą drogę i mam już Ułożone w głowie co powiem. Co z tego? I tak jak wejdę do gabinetu To zacznę majaczyć bez sensu. I ja się dalej dziwię dlaczego Wszyscy mają mnie za świra.
  7. Bez pierników ręcznie zdobionych, tamtych z truskawką, tych z lukrem Bez kościołów, muzeów kurzu historii, piękna rzeźbienia, tchnienia mroku zdjęcia turysty Spacer nad Wisłę, kroki odchodzą beze mnie Kładę twarz na piersiach chowanych Przerzucam włosy, gubię się cały Moja pocztówka hotelowej pościeli dwa dni w godzinę bez minut jak to będzie w twoim języku? Bilet powrotny zimnego dworca Dziś już wstałem bez kawy i słodyczy
  8. Czy widziałeś kiedyś słońce w wieżach Wenecji Ten deszcz nad oceanem, te skały? Te winnice tak zielone Te kolory Adriatyku? Ten zapach piwa w Dublinie tę szklankę whiskey? Pakuję się – jadę do Kalisza...
  9. Żył sobie bocian- Jan Kowalski, bardzo kochał Egiptu piaski, Polska była jego narodem, on nigdy nie mówił ,,potem". Gniazdo zawsze zakładał w Warszawie, latał tam tylko w jednej sprawie, na całą stolicę ogłaszał, że do Polski nowych ludzi zapraszał. Jednak się spotkała go nieprzyjemna przygoda, otuchy nikomu nie doda, gdy spacerował sobie ulicą, spotkał się z Matką dziewicą.
  10. Gdzie nowej ziemi, nowy Bóg przeznaczył nam okręgi ziem, wyrosły na niej kwiatów łany, tak pięknych, jakby najwspalaniajszy cud, ofiarował się ich sprawie, wypracował czerwień, zieleń, zółć. Gdzie podmuch wiatru niesie wieść, że dęby cicho traw słuchają, a sosna nisko trzyma pierś, zwierzynie liśćmi marsza grając. Gdzie wzgórza swym ospałym ciałem, łagodnym wzrokiem, ciężką brwią, oplotą mnie bluszczami całem, niemalże śpiąc. Tam może się zatrzymam i popatrzę nieco dłużej aż głowę coś mi każe zwrócić, na drogi moje i podróże.
  11. Udałem się w galaktyki. W wędrówki dalekie. Odwiedziłem wszystkie mgławice Konstelacje i gwiazdozbiory I nie odnalazłem Siebie. Szukałem tutaj na ziemi Niewielkiej planecie w układzie słonecznym Pośród istot mi podobnych Wyruszałem na długie wyprawy Odwiedzałem rożne kraje I nie odnalazłem Siebie Poszukiwałem też w samochodzie Podobno najlepszym, jaki powstał w ciągu 13 miliardów Lat istnienia Wszechświata Jechałem w nim, było mi wygodnie na miękkim siedzeniu Dopasowanym do moich kształtów I słuchałem pięknej muzyki Wpatrując się tępym znudzonym wzrokiem W niekończący się beton i asfalt szosy Jechałem I widziałem jak mija wszystko Co się pojawi w zasięgu mojego spojrzenia I chciałem czuć się szczęśliwy Wmawiałem sobie, że jestem. I kiedy niemal już uwierzyłem Że odnalazłem siebie w swym szczęściu Musiałem gwałtownie zahamować By nie wpaść na wypalony wrak ciężarówki Tarasującej szosę. Kilku ludzi zginęło w wypadku. Zakończyli swoje istnienie Zapewne nie dowiedziawszy się nawet, kim byli. Mnie też to nie interesowało. Szukałem bowiem siebie. Tam, w tym samochodzie, nie odnalazłem siebie. Kupiłem więc piękny pałac Z osiemdziesięcioma pokojami I przez kilka miesięcy Przenosiłem się z jednego do następnego Szukając w nich siebie. Wpatrywałem się w piękne obrazy Boso stąpałem po puszystych dywanach I zadawałem sobie pytanie czy jestem już sobą I czy jestem szczęśliwy I kiedy niemal już uwierzyłem w swe szczęście Spadłem ze schodów i potłukłszy się niemiłosiernie Przeleżałem pół roku w szpitalu I sprzedałem swój pałac Bo nie był ani bezpieczny ani Nie odnalazłem w nim siebie Potem próbowałem jeszcze innych sztuczek Ubierałem się, na przykład, W kosztowne i piękne stroje I dumnie przechadzałem się miedzy ludźmi Żeby widzieli, jaki jestem bogaty i piękny I nabierałem zwolna pewności Że w tych szatach staję się sobą Upajałem się zazdrosnymi spojrzeniami Tych, których nie było stać Na takie bycie sobą. I codziennie w lustrze Po stokroć odnajdywałem siebie A kiedy prawie się odnalazłem Tam, po drugiej stronie lustra Pewnego ranka, niż stąd ni zowąd Pękło ono na moich oczach W chwili, gdy wpatrywałem się w siebie Piękniejszego niż byłem kiedykolwiek I rozleciało się na kawałki A razem z nim rozleciał się obraz Najwspanialszego mężczyzny Jakiego widziałem w swym życiu I zniknął ten obraz, a z nim ON zniknął On, który był mną I od tamtej pory boję się spojrzeć w lustro Żeby nie skazać na ból nieistnienia Siebie samego - po tamtej stronie. Zrzuciłem wiec szaty i Zrezygnowany Położyłem się na soczystej lace Z widokiem na rzekę Wijącą się przez krajobraz Usiany wzgórzami. Słońce świeciło mi prosto w oczy Więc je zamknąłem I wówczas poczułem oddech ziemi Na której leżałem I rześki zapach wiatru Który gładził moje nagie ciało I poczułem każde źdźbło trawy Gnące się pod moimi plecami Pod moim ciężarem. I usłyszałem dźwięki istnienia Szum drzew nadrzecznych Chylących się pod naporem powietrza Cudowne odgłosy ptasiej mowy I tupot wszystkich istot stąpających po ziemi. Zasłoniłem dłońmi przymknięte powieki By zobaczyć ciemność I ona tam była Z mojej woli Widziałem ciemność I przyglądałem się jej Mając nadzieję, że wypatrzę w niej siebie Zadawałem sobie w myślach pytanie: Gdzie ty jesteś, człowieku? Czy jesteś w stanie zobaczyć sam siebie? Czy jesteś tym ciałem leżącym na trawie? Ciałem czującym ciążenie i dotyk? Czy też może jesteś słuchem Który słucha dźwięków docierających do twoich uszu? A może jesteś węchem Który czuje zapach wiatru niosący woń łąki? A smakiem? Może jesteś smakiem Badającym spożywalność potraw Zasilających twe ciało w energię istnienia? A może wzrokiem jesteś? Przenoszącym obraz świata widzialnego Wprost do twojego mózgu? Nacisnąłem mocniej dłońmi Na swoje oczy, by ujrzeć jeszcze więcej ciemności I wówczas z tej ciemności wyłoniło się światło Białe i pulsujące, i pomyślałem Że może to moja jaźń właśnie Że może jestem tym światłem Elektrycznym impulsem biologicznej masy Mózgu umieszczonego w ciele, które tak podziwiałem W lustrze – nim się ono rozbiło. Przeraziłem się nie żarty I otworzyłem szeroko oczy Czyżby zatem tak rzeczy naprawdę się miały? Czy ja jestem tym, kogo nikt nie zobaczy? A wiec nie moje ciało? Nie moje szaty? Uszy, oczy i nos? I język i słowa i mowa którą się posługuję? To nie ja jestem? Lecz owo światełko widziane Tylko przeze mnie? Podniosłem się i Bogaty w tę nową wiedzę Nałożyłem na siebie proste ubranie I buty znoszone I udałem się w góry Żeby zmęczyć ciało wysiłkiem. Wyszedłem na połoniny Caryńską, Wetlińską, schodziłem W doliny tylko aby uzupełnić zapasy W siedliskach ludzkich I wracałem do swojej samotnej wędrówki Do swojej samotnej bytności Podziwiałem drzewa i krzewy Góry i knieje głębokie Soczyste łąki śródleśne I bezdenne jeziorka znane Jedynie zwierzynie tam się pojącej I mnie. Podziwiałem nie będąc podziwiany. Bowiem nie podziwiały mnie ani drzewa Ani góry, ani lasy Ani zwierzęta wolno żyjące Ani strumienie ani wody stojące. Ani ptaki I nie czułem potrzeby być podziwianym I nie szukałem już siebie Bo byłem Sobą. Czy teraz - przyłączysz się do mnie? Wkgn2003
  12. Nie ma do szczęścia fajniejszej drogi niż kobiece usta, biust i nogi. A teraz krótkie podsumowanie, polecam takie podróżowanie.
  13. Ale po co samolot? Iść przecież można na lody. Nogi czasem bolą, ale tyle zachodu dla wygody? Iść na lody można przecież to nie sztuka ale długo by się szło do cioci czy do wujka. Odległość, nie problem, bo w dzisiejszych czasach i Hangout i Whatsapp można ciągle gadać! Ale czasem uściskać chciało by się babcię i pochodzić po domu w Siemoniu w dużych kapciach. Wtedy najlepiej, zaufaj mamie Julka, w samolot wsiąść i ziuuuuu zrobić w chmurkach!
  14. Kropla wody Niepamięć, także moje własne dzieciństwo stało się dla mnie tajemnicą, który osnuwają wspomnienia szare i beznamiętne; mieszkanie o wiele zbyt ciasne, alkoholiczny zapach i dym papierosowy, ale także coś dziwnego o mnie samej, jakbym już wtedy była pewna, ze nigdy nie stanę się domownikiem - zawsze chciałam uciec, i wtedy już wybrałam samotność. Jednak dano mi piękne imiona, trochę przez przypadek. Ewa, ponieważ było krótkie, oraz Katarzyna, ponieważ brzmiało, a żadnego innego powodu, bo jestem bez rodu i bez historii, pozbawiona rozległego drzewa genealogicznego i wiadomości o ideach moich przodków, tak jakby wcale ich nie było, jakbym to ja miała być jakimś początkiem, którym jednak nie jestem. Nic nie zapowiadało podróży, które mnie później czekały. Na krótko, jednak byłam w wielu miejscach, i z każdym poczułam się związana w niewytłumaczalny sposób, także moja osobista ojczyzna stała się olbrzymia, zwłaszcza tam, gdzie jest morze. Istotnie, poczułam się bardziej określona przez podróże, choćby najkrótsze, niż poprzez urodzenie. Może dlatego, że jest mi pisany stan niebytu i opisywanie go stale od nowa, inaczej. Tylko moje własne, empiryczne doświadczenie mówi mi, że nie ma nic ostatecznego w świecie. I właśnie taka się czuje: jakby jeszcze w niezupełności stworzona. Wolę róże w Portofino od siebie samej. Wolę marmury Aten od siebie samej. Wolę kamienisty brzeg Santa Margarita Ligure od siebie samej. I rzekę Arno, i jeziora Mazur, i katedrę w Antwerpii. Ale to nie jest ani słowo ostatnie, ani pierwsze, ani żadna odpowiedź. Po prostu stworzono mnie jak krople wody i mogę być w każdym kształcie, nie czując odmiany, wędrując po mądrych ścieżkach przyrody bez postoju. Niech modlę się do oceanu, by nie dal mi wytchnienia.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...