Spętany jestem sidłami, każ mi.
Przewracam się, między krzewami.
Nie ma Boga z nami, w pustce pozostawieni sobie sami.
Kiedyś okryci nadzieją wielkimi płatami.
Teraz marny koniec nasz, zbliża się.
Wielkimi krokami.
Poniewiera mnie wiatr, miotając w odmęty ciemni.
Stojący obok ludzie jak pachołki, są bierni.
Kończyny diabła przeszywają powoli.
Bycie tak wyalienowanym, że brak światła we własnej melancholii.
Skłaniam się ku śmierci, nogę brudzę w grobie.
Myśli czarne jak smoła w mej pustej głowie.
Na dziewiątym piętrze, stojąc przy oknie, wdycham ostatnie opary życia.
Beztrosko spadając sobie.
Był to czyn wielkiego kalibru.
Teraz po mnie ani słychu, bardziej widu.
Kilka metrów niżej, na chodniku.
Jestem Bogiem własnego przybytku, w którym ludzie wyżynają się, jak świnie, po cichu.
Będę rzucać ich, jak te kamienie na szaniec, głupku.
Jestem tego pewny, jest to ostatnie skinięcie, więcej wierszy nie będzie.
Już czas zacząć przedstawienie.