Agacie
Słońce czerwono zachodziło, niebo już stało się fioletowe. Zobaczyłem ją. Wciąż jasną i wciąż należącą do dnia sprzed czasów sennych. Słońce niezwyciężone było jak zawsze, bizantyjskim złotem. Metalem światła na tej ciemnej równinie, zielonej mokrej połaci, która już zaczynała czernieć by wkrótce służyć za lustro gwiazdom. Ona miała tę najpiękniejszą ze wszystkich szaro- zieloną barwę tęczówki oczu. Może otrzymałem jedno skryte spojrzenie? Może je dostanę? Może nawet swą delikatnie wietrzną dłonią pogładzi mnie po włosach? Rozmarzyłem się i woda zaczęła mnie słuchać. Liczyłem, że pokochana odwzajemni się, oplatając mnie do snu swoimi ramionami. Pragnienie było zbyt moje i zbyt dalekie dla wyspy. Przepłynąłem obok ledwie zauważalny. Drżący liść oceanów. Wędrowny swą pamięcią żółw włóczęga. Krótkie fragmenty zaczęły układać się w całość. Obejrzałem się jeszcze nagle. Szarpnąłem ciało, łódź, oczy i duszę. Oddalała się i była jeszcze piękniejsza.