Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'dworzec' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 2 wyniki

  1. Każdego ranka, oczekując na przyspieszony serwis do dworca centralnego, obserwowałem dwójkę ochroniarzy stojących na przeciwległym peronie: jeden był niski, brzuchaty i łysy; drugi wysoki i mocno wysuszony, za to z bujną czupryną. Nie znałem ich imion, ani żadnych innych szczegółów, więc pozwoliłem wyobraźni stworzyć ich postacie na podobieństwo tego, co widziałem, tak jak na blogu ludzie wymyślają szablony, widżety i motywy. Zapamiętałem ich jako Gus i Harry, lecz gdyby komuś te imiona nie pasowały, mogę z chęcią je zmienić. Gus był nieśmiały i nadrabiał ten niedostatek nadmierną gadatliwością. Jednak Harry nigdy na to nie narzekał, jako że sam był małomówny, chociaż z zupełnie innego powodu. — Zróbmy tak: Pójdziemy schodami na dwójkę, bo jedynka cała zawalona trzodą. Od strony miasta, bo tam jest teraz trochę słońca. Dopijemy kawę, pogadamy, a później przejdziemy na drugi koniec peronu. OK? — Yup. — Nie lubię tu wystawać, bo może nas ktoś zaczepić, zapytać o pociąg… Poza tym jest mi tu zimno, a nie chcę się przeziębić. — Yup. Gus i Harry przeszli bez pośpiechu na wschodni koniec peronu numer 2. Faktycznie, o tej porze ten peron był pusty, bo obsługiwał pociągi jadące w kierunku Gór Błękitnych, dokąd jechać w poniedziałkowy poranek nikomu nie wypadało. Po południu role peronów się odwrócą i nietrudno odgadnąć, na którym peronie nasi bohaterowie będą dopijać kawę. — Harry, czy słyszałeś o tym nowym rozporządzeniu? — Nope. — Jakiś baran w dyrekcji wpadł na idiotyczny pomysł, żeby w przerwach między komunikatami puszczać muzykę. Harry nie zareagował, wobec tego Gus odczekał chwilę, żeby dać mu czas na przetrawienie tej nowiny. — A może ty myślisz, że to jednak jest dobry pomysł? — Nope. — No, ja też myślę, że ten pomysł jest kompletnie poroniony. Ale tam w zarządzie nie mają pojęcia jak to jest dwanaście godzin chodzić po stacji i wysłuchiwać na okrągło tych samych komunikatów. Czy człowiek nie może mieć w pracy odrobiny spokoju? Harry nic nie odpowiedział, tylko mruknął coś pod nosem. — Zresztą, żeby puszczali muzykę dla ucha, jak 2DayFm albo MIX106.5, to niech im będzie, ale ABC Classic? Przecież tego nie da się słuchać! Mam rację? — Yup. — Najzabawniejsze jest to, że nawet ci w dyrekcji nie słuchają ABC Classic. Nikt tego nie słucha. Gdyby nie rządowe dotacje, to tę stację dawno już by zamknięto. Nie lubią, a jednak będą puszczać! A czy wiesz dlaczego, Harry? — Nope. — Ja też nie wiedziałem, nawet w tym rozporządzeniu nie ma na ten temat jednej wzmianki. Na szczęście mam znajomego w zarządzie, który mi wszystko wyłożył, czarne na białym. Powiedzieć ci? — Yup. — Otóż słuchaj, Harry… — Gus przerwał na moment, nie mogąc znaleźć właściwych słów. — Nie wypada mówić źle o miejscu, w którym pracujesz, ale choćby nie wiem ile cukru nasypać, to i tak nie osłodzimy cierpkiej prawdy, że ten dworzec, shopping mall i całe Blacktown to jest jedna wstrętna, zasrana dziura. Gus stanął niespodziewanie, spojrzał w dół na tory, jakby miał zamiar splunąć, po czym złapał Harry'ego za ramię. — Pamiętasz jak w zeszłym tygodniu obrobili sklep Deli, ten który prowadzi jeden Syngalez ze Sri Lanki? Jak oni ten sklep zwą… No wiesz, ten za parkingiem, koło pośredniaka? Harry potakująco kiwnął głową. — Dwóch gówniarzy, uzbrojeni, w biały dzień. A o tej kobiecie, która wychodziła z shoppingu i jakiś typek w kominiarce zagroził nożem, słyszałeś? — Yup. — Wiesz co powiedzieli jej później na policji? — Nope. — Powiedzieli, że nie powinna stawiać oporu. Powinna oddać torebkę, to wziąłby pieniądze, ale ją zostawił w spokoju. A tak wylądowała w szpitalu. Myślisz, że dobrze zrobiła? Harry znowu wymamrotał coś pod nosem, co trudno było uznać za jednoznaczną odpowiedź. — Masz rację, Harry: źle zrobiła. Ale z drugiej strony pomyśl tylko — gdyby tak żaden człowiek nie stawiał oporu, to taki zakapior mógłby molestować kogo zechce zupełnie bezkarnie: „Oddaj pieniądze, to ci nie poderżnę gardła”. Harry najwyraźniej nie był zainteresowany tymi wywodami. Jego uwagę przyciągnął mały ptaszek, który przycupnął na przewodzie sieci trakcyjnej nad torem. Przewód wciąż dygotał, bo przed chwilą przejechał tamtędy pociąg elektryczny. „Jak to jest, że prąd go nie poraził” — usiłował rozwiązać zagadkę Harry. Widząc zamyślenie na twarzy kolegi, Gus zwlekał przez moment, po czym rzekł cicho: — Wiem o czym myślisz, Harry: od takich spraw jest policja. I masz rację. Zawsze wiedziałem, że niegłupi z ciebie gość. Ale powiedz Harry, kiedy ostatni raz widziałeś policję na stacji w Blacktown? Harry nie wydał żadnego dźwięku, zahipnotyzowany widokiem malutkiego stworzenia, ocierającego dziobek o miedziany drut, jakby to była gałązka, z której można uwić sobie gniazdko. Gus odsapnął, nabrał powietrza i dokończył: — Tak… Byłaby policja, nie mielibyśmy głupich rozporządzeń. A tak tylko podejrzany element gromadzi się na dworcu. Teraz to za wcześnie, ale podczas nocnej zmiany, sam wiesz czego tu pełno: kompociarzy i bezdomnych kotów! Ale pójdźmy stanąć koło windy, bo mi to zimno już odeszło, a teraz słońce pali jak na patelni, choć dopiero dziewiąta. To jest jedyna rzecz, jaką lubię w Blacktown: słońce co wschodzi szybko i grzeje tak mocno, nawet zimą! Na każdy peron prowadziły dwa zejścia schodami i dwie windy, po jednej z każdej strony budynku, rozkraczonego nad torowiskiem. Ostatni peron usytuowany był nieco dalej, ponieważ obsługiwał linię lokalną, biegnącą skośnie do torów głównych. Z lotu ptaka układ dworca przypominał kształtem literę V. Strona przylegająca do Westfield shopping mall była nieco lepiej zagospodarowana: tam znajdowała się biblioteka publiczna, a także urząd rady dzielnicowej. Część przeciwległa miała luźniejszą zabudowę, obejmującą obszerny parking, oraz szereg niskich budynków pełniących funkcje handlowo-administracyjne. Miejsce to było pozbawione jakiegokolwiek uroku — nic, tylko węzeł komunikacyjny, gdzie ludzie dojeżdżający do pracy przesiadali się z pociągu na autobus lub transport prywatny. Było już po dziesiątej i szpaler ludzi stojących ramię przy ramieniu na peronie 1 został niemal całkowicie wchłonięty przez nowoczesne, piętrowe zestawy Tangara i Waratah, oraz wysłużone składy typu K i C z lat 80-tych. Jednocześnie napływali na peron 2 podróżni wracający z centrum aglomeracji. Dla Gusa był to sygnał do przejścia na antresolę, żeby się czegoś napić i przekąsić. Miejsce to stanowiło znakomity punkt obserwacyjny z widokiem na całą okolicę. O tej godzinie nie zastali w sklepie wielu kupujących. „Najgorsze mamy już za sobą” — odetchnął Gus. „Ci, którzy będą wracać po południu, nie zaglądają tu, tylko pędzą prosto do domu”. Zamówił fantę i podwójną porcję placka nadziewanego mięsem z mikrofalówki; Harry poprosił o butelkę niegazowanej wody mineralnej, a do tego nieduży kawałek tortu z marchewki. Jedli i popijali przez chwilę w milczeniu, aż Gus chrząknął z lekkim zniecierpliwieniem i rzekł: — Sam widzisz, że w takiej sytuacji nie ma innego wyjścia. Policja, która powinna chronić obywateli przed elementem, woli marnować czas na zabawę z panienkami. Zresztą, ja im się nie dziwię, a ty? — Nope. — A teraz przypomnij sobie: Ilu czarnych widziałeś na peronie dziś rano, wtedy kiedy jest największy tłok? Dwóch, trzech… Powiedzmy, że nie było więcej niż pięciu, zgadza się? — Yup. — No to popatrz, ilu ich jest teraz… — i Gus wskazał ręką w kierunku ulicy ciągnącej się wzdłuż dworca i sklepów pod arkadami. — Jeszcze nie ma przerwy na lunch, a oni tam wysiadują od kilku godzin. Niedługo pół Sudanu tutaj sprowadzą, na koszt podatnika oczywiście. Nie jestem rasistą, ale uważam, że asfalt powinien leżeć na swoim miejscu. A ty jak się na to zapatrujesz? Harry zapatrywał się jedynie w okruszki po marchewkowym torcie, rozsypane na papierowej tacce. Pomyślał, że dla tej ptaszyny siedzącej na drucie, jeden taki okruszek byłby jak cały torcik. Z tych rozmyślań wyrwał go dzwonek telefonu imitujący jęki kobiety w orgazmie. Gus wyprostował się i wyciągnął z kieszeni komórkę. — Tak, rozumiem… Zaraz tam będziemy. Harry wstawaj, problem na postoju taksówek. Jakiś fagas odmawia należności za kurs, śpieszmy się. Ruszyli szybkim krokiem w kierunku ruchomych schodów, łączących dworcową halę z shoppingiem: Gus przodem, Harry nieco za nim. Rzecz jasna w tym czasie byłem już od kilku godzin w biurze, a dokładnie na spacerze po drugim śniadaniu i nie mogłem wiedzieć co robią moi bohaterowie, lecz wyobraźnia nie zna granic: maluje obrazy, dopisuje skrypt, niezależnie od miejsca i pory dnia. Czasem jednak obraz staje się mglisty i rozmazany, pozbawiony konturów. Tak jak w sztuce, nie wszystko co piękne da się wymalować, tak w opowiadaniu, nie można wyrazić całej prawdy. Luki w treści musi wypełnić sam czytelnik. Gus i Harry zjawili się ponownie w tym samym mniej więcej miejscu, w którym straciłem ich z oczu. Podłogę dworcowej hali ułożono przynajmniej dziewięć metrów powyżej poziomu zatoki z postojem dla taksówek, dlatego schody wznosiły się pod stromym kątem. Patrząc z wnętrza hali, wyglądało to tak, jakby ludzie wjeżdżali stojąc na palecie unoszonej przez niewidzialny dźwig. Gus wjeżdżał pierwszy, Harry nieco z tyłu, ale że był on wyższy o ponad głowę, wpierw ujrzałem rozwichrzoną na wietrze czuprynę, a dopiero potem połyskującą w promieniach słonecznych łysą glacę. Gus, gdy tylko dotknął podłogi, przyspieszył nagle, jakby był czymś bardzo wzburzony. Kontrastowało to z sylwetką Harry'ego, kroczącego powoli na sztywnych nogach, niczym blaszany drwal, któremu zardzewiały stawy. — To niesamowite, Harry! Że też dałeś mu uciec. Już bym go przyskrzynił, a ty stanąłeś mi na drodze. Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że jesteś jego wspólnikiem! Przerwał na moment, po czym kontynuował, już spokojniejszym głosem: — A zresztą, może i lepiej, że dał nogę. Mógł mieć kosę. Daleko nie zwieje, policja dopadnie go wkrótce. A zauważyłeś, ile czasu upłynęło zanim nadjechały smerfy, chyba dwadzieścia minut? — Yup. — Ha, a komisariat niecałe dwieście metrów stąd! Powiedz Harry, bałeś się, co? — Yup. — Ja też… no ale czym ja mogę się bronić, kluczami od kibla? Gdyby chociaż dali mi ten taser, wystrzeliłbym mu w dupę elektrodę, żeby go sparaliżowało do końca życia… Doliniarz jebany! Harry słuchał w milczeniu, ale jego uwagę pochłonęło coś zupełnie innego: w oddali, na tle plątaniny rdzawych szyn, zagrzebanych w szarej podsypce, ukazało się czoło pociągu towarowego. Cztery lokomotywy spalinowe, sprzężone w jedną całość, ciągnęły kilkadziesiąt węglarek wypełnionych miałem o wysokiej zawartości antracytu. Był to transport węgla z kopalni w Górach Błękitnych, przeznaczony do załadunku na jeden z masowców w porcie Kembla. Za miesiąc węgiel dotrze do Chin, zostanie spalony w elektrociepłowniach i spowoduje zaćmienie słońca. Gdy pierwsza z lokomotyw zbliżyła się do krawędzi peronu, powietrze rozdarł przeraźliwy dźwięk, a sunące za nią wagony wprawiły cały budynek dworca w rytmiczne kołysanie. Harry liczył wagony, lecz po czterdziestu stracił rachubę, chociaż pociąg jechał z niedużą prędkością. Po lewej stronie toru, przy drugim końcu peronu, sygnalizator pokazywał dwa światła: zielone u góry, bursztynowe nieco niżej. Harry dobrze wiedział co oznacza ten sygnał, dlatego jego myśl pobiegła do skrzydlatego przyjaciela: „Pewnie się przestraszył i odleciał”. W międzyczasie na dwójkę wjechał pociąg, którym zazwyczaj wracałem do domu. Zazwyczaj, bo nigdy nie kończyłem dokładnie o tej samej porze. Czasem pociąg uciekał mi sprzed nosa, innym razem przyjeżdżał opóźniony. O siedzące miejsce zawsze było trudno. Drzwi otwierano automatycznie i strumień ludzkiej masy wypływał na peron. Stamtąd tłum atakował schodami wąskie gardło, zastawione rzędem kasowników i wyłaził na antresolę. Ludzi nagliło do domu na obiad; ich zmęczone twarze wyrażały otępienie od dźwigania ciężaru kolejnego nudnego dnia. Gus i Harry cofnęli się na zaplecze sklepiku z drobiazgami. Stojąc twarzą do przeszklonej ściany, mogli obserwować czerwoną tarczę słońca. Tarcza pęczniała, zniżała z każdą minutą lot, aż dotknęła krawędzią górskich grzbietów, które momentalnie przybrały purpurowy odcień. Obłoki również pociemniały, jakby wchłonęła je czerń nieba. Widok miał w sobie coś magicznego: dokładnie tak samo, kilkadziesiąt tysięcy lat temu, zachód słońca obserwowali Aborygeni. Żadna ilość postępu, ani technologii, nie były w stanie osłabić tego efektu. Gdy tylko słońce znikło nad horyzontem, ulice rozświetliły latarnie. Nad torowiskiem szybko zapadał zmrok; tylko gdzieniegdzie mrugały tajemniczo światełka semaforów. Ostatnim komunikatem była zapowiedź pociągu jadącego na Północne Wybrzeże. Później zapadła cisza, głucha cisza, aż nagle senną atmosferę przerwało brzmienie smyczków: pary skrzypiec, altówki i kontrabasu, grających w doskonałej harmonii. — Co do cholery!? — Gus potrząsnął głową, jakby coś wpadło mu do ucha. — Czy ty też to słyszysz? — Yup — potwierdził Harry. — Tego już za wiele. Uciekajmy na koniec jedynki, jak najdalej od tych przeklętych głośników, to będzie mniej słychać. Przeszli wzdłuż peronu 1, który był teraz nieomal tak pusty co peron 2, kiedy zaczynali pracę. — Masz coś zapalić? — Nope. — Pewnie, skąd byś miał; przecież nigdy nie paliłeś. Ale tak się zdenerwowałem, że już nie wiem, co gadam. Wpierw ten przydupas, teraz to cholerne rzępolenie, jakby mi piłę łańcuchową zapuszczali przy uszach. To jest gorsze niż muzyka w windach. Tamta relaksuje, aż raz nieomal zasnąłem. A te jazgoty? Mam alergię i jeszcze dostanę wysypki. Harry! — Yup? — Będę żądać kompensaty. Dodatku za pracę w szkodliwym dla zdrowia środowisku. Tak jak pirotechnicy, którzy zakładają ładunki wybuchowe i wysadzają skały w kopaniach żelaza. Oni mają za to płacone i są zabezpieczeni. A ten dupek żołędny z zarządu, czy pomyślał o nas? Czy zadbał o jakieś nauszniki, żeby wytłumić ten nieznośny hałas? Muzykę przerwał komunikat, żeby nie pozostawiać bagażu bez opieki, a widząc taki bagaż, nie dotykać go, tylko natychmiast powiadomić obsługę dworca. Następnie miała miejsce krótka zapowiedź pociągu, który właśnie zakończył bieg przy peronie szóstym i uprasza się pasażerów o opuszczenie wagonów, a czekających na peronie, żeby nie zajmowali miejsc, ponieważ za kilka minut pociąg zostanie odstawiony na tory postojowe. Muzyka zabrzmiała ponownie, lecz w wolniejszym tempie na trzy czwarte i nieco smutniejszej tonacji. Po niej nastąpiły dalsze części, na przemian: szybka, wolna, a ostatnia grana w żywiołowym tempie presto. Dla Gusa było to tempo zabójcze. — Słuchaj, Harry. Dobrze byłoby, gdybyś sporządził notatkę, że ta muzyka przeszkadza ci w wykonywaniu pracy. Jest ona źródłem stresu, przez co nie możesz spać i ma to zły wpływ na twoje życie rodzinne — w tym miejscu Gus urwał, bo wiedział, że Harry od dzieciństwa żył samotnie. — Najlepiej załatw sobie raport od psychologa. Znam jednego co ma gabinet niedaleko stąd, to bardzo rezolutny człowiek. Zabukuj u niego wizytę, powiedz, że to ja go polecam, a on już zrobi co trzeba. Dawniej mało miał pacjentów i ledwo wiązał koniec z końcem. Ale od kiedy rząd zaczął pokrywać część kosztów za wizytę, ma forsy jak lodu. Nie płać gotówką, to rachunek wyślemy tym cwelom w zarządzie. To jak, Harry, zrobisz o co cię proszę? — Yup. — Tylko broń boże nie działaj na własną rękę. W pojedynkę nic nie wskórasz, tutaj potrzebna jest akcja klasowa. Od czego są związki zawodowe? A nawet jeśli związki kładą na to lachę, będę pisać do kancelarii samego premiera, bo sprawiedliwość musi być! Głosowałem na niego, to niech teraz stanie w mojej obronie. Ty także poparłeś jego kandydaturę, nie? Harry milczał. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że oddałeś głos na tych aferzystów z Labor… Gus zamilkł i dłuższą chwilę przyglądał się koledze, jakby nie był do końca pewien czy rozmawia z właściwą osobą. W końcu kiwnął głową i rzekł: — Tak, Harry. Ja ciebie doskonale rozumiem: masz dobre serce, nikomu nie chcesz sprawić przykrości, ale w życiu nie można być ugodowym! Na takich jak ty żerują oportuniści i karierowicze. Trzeba być twardym, bo w przeciwnym razie nie będą okazywać ci należnego szacunku. Przerwał, żeby pokonać zadyszkę i już bez emocji, dokończył: — No dobra, na dziś wystarczy. Późno jest, więc zróbmy krótki obchód, sprawdźmy czy dworzec stoi na swoim miejscu, czy peronów nam nie ukradli — zaśmiał się. — Ja zacznę od dwójki, ty idź na siódemkę i spotkamy się tam gdzie zawsze, obok tytoniowego, zgoda? — Yup. Rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Siódemka to był najrzadziej uczęszczany peron stacji. Późną porą nadciągały tam trolle z najciemniejszych zaułków miasta. Po piętnastu minutach Gus i Harry spotkali się w wyznaczonym miejscu. — No i co, wszystko w porządku? — Yup. — Widziałeś kogoś na peronie? — Nope. — Obok windy? — Nope. — A do klopa zajrzałeś, sterylny? — Yup. — Był tam ktoś? — Nope. — A pod kładką dla pieszych, tą która prowadzi na przystanek autobusowy, też pusto? — Yup. Gus się zamyślił. — Nic nie rozumiem. Gdzie te degeneraty wstrzykują sobie kopa? Przecież co wieczór zmiatają z siódemki stosy igieł. Na pewno dokładnie sprawdziłeś? — Yup. — Prawdziwa magia. Odkąd tu pracuję, nic podobnego nie miało miejsca. Dworzec czysty jak strefa wolnocłowa na lotnisku. Zabrakło amfy, czy wszyscy uderzyli nagle w kalendarz? Harry powiedz, co się tu dzieje? Harry otworzył usta, nieco szerzej niż zwykle i pierwszy raz w ciągu całego dnia odpowiedział inaczej: — Mozart!
  2. „Boże spraw, żeby wszystkie moje dziewczyny były zdrowe i nigdy na siebie nie wpadły!” — dobrodziejstwo tego życzenia miałem docenić poniewczasie. Gdyby nie małe niedopatrzenie, wszystko poszłoby zgodnie z planem, jednak diabeł siedzi w detalu i to on w końcu decyduje o naszym losie. Pociągi wjeżdżały o tej samej porze. Pomachała mi ręką z okna w pierwszym wagonie i kiedy przeszedłem na koniec peronu, czekała tam na mnie. Miała na sobie białą bluzkę i brązową spódnicę, na ramieniu zwinięty żakiet, w ręku niedużą torbę z podręcznym bagażem. Przywitałem ją, chwyciłem za torbę i ruszyliśmy w kierunku wyjścia: ja przodem, ona pół kroku za mną, ściskając w ręku bukiet kwiatów, które dostała przed chwilą. Dobrze było zobaczyć jej stęsknione oczy, więc czemu akurat w tym momencie pomyślałem o tej drugiej, która według precyzyjnie opracowanego planu powinna witać wschód słońca trzysta kilometrów stąd? Myśl ta to był zły omen: stała z plecakiem na ramieniu przy przeciwnej krawędzi peronu. Uszczypnąłem się, nie chciała zniknąć. Widząc mnie, podskoczyła z radości i zaczęła biec w moim kierunku. Nagle stanęła jak wryta, a uśmiech momentalnie znikł jej z twarzy. Ta obok mnie zauważyła ją również i ich spojrzenia skrzyżowały się w powietrzu jak szpady. Stały tak przez chwilę, taksując się nawzajem wzrokiem, a potem spojrzały na mnie, cóż to wszystko znaczy? Usiłowałem szybko zebrać myśli, szukałem najgłupszej choćby wymówki, ale wciąż nie mogłem uwierzyć, że stoją tam blisko siebie, na tej samej stronie, chociaż są postaciami z różnych książek. Stan osłupienia długo mnie nie opuszczał, widziałem to w ich oczach. — Uhm… poznajcie się, to jest Róża… — Próbowałem odzyskać zimną krew. — A to Stokrotka — powiedziałem w zabawny nawet sposób, ale nikomu nie było do śmiechu. Stokrotka ściągnęła plecak i położyła go na peronie. Była nieco wyższa od tej drugiej, dość szczupła, włosy blond, upięte z tyłu czarną klamerką, oczy niebieskie, kolorem trochę podobne do moich. Miała ładną twarz, choć nigdy nie używała mocnego makijażu. Atrakcyjna, ale nie obnoszącą się tym przed światem. Ponadto bardzo wysportowana: na dwieście metrów mogła się uplasować w pierwszej trójce, na czterysta złoty medal murowany, w zespole uniwersyteckim oczywiście, bo na olimpiadę musiałaby jeszcze trochę potrenować. Róża była zupełnym przeciwieństwem: brązowe włosy, długie i proste, które czasem sobie kręciła, piwne oczy, duże i ciekawe świata. Kolor włosów znakomicie kontrastował z jasną karnacją. Ubierała się elegancko i gustownie, jakby przyjechała prosto z Paryża lub Mediolanu. Chodziła na lekcje baletu i znakomicie tańczyła. Do tego była małomówna, co uważałem za dużą zaletę. Widząc moje zaambarasowanie, uśmiechnęła się nieznacznie na znak, że doskonale rozumie jego powód. Tym pół-uśmiechem naprowadziła mnie na jedyne rozsądne rozwiązanie: udawać, że wszyscy znaleźliśmy się tutaj przypadkiem i powinniśmy to spotkanie traktować jako szczęśliwy zbieg okoliczności. — Wyjdźmy przed dworzec… Nie będziemy przecież tak wystawać na peronie — zaproponowałem, lecz w moim głosie nie było pewności siebie. — Wiesz, ja może jednak zaczekam na pierwszy powrotny pociąg do Szczecina — odcięła Stokrotka. — Następny pociąg podstawiają dopiero po południu. — Wolę stać tutaj cały dzień, niż być w twoim towarzystwie choćby minutę dłużej. Podniosła plecak, podeszła w kierunku najbliższej ławki i usiadła na niej, bokiem, żeby nie patrzeć na mnie. Mogłem się tego spodziewać. Na jej miejscu zareagowałbym tak samo. Było mi okropnie żal, że to uczucie, które miała dla mnie, stało się nagle siłą niszczącą. Przed oczami przesunęła mi się scena nad Jeziorem Głębokim: Leżeliśmy pośród wysokich traw, głaskanych delikatnie podmuchami wiatru. Przy brzegu fale kołysały kajak, w którym schowaliśmy ubranie. Trzymając się za ręce, patrzyliśmy na obłoki płynące lekko po niebie. Jej ciało miało zapach łanów pszenicy, brzemiennych, mokrych od deszczu. Nigdy przedtem, z żadną kobietą, nie było mi tak dobrze. Teraz wiedziałem, że ten dzień już nie powróci, jest wspomnieniem, jak pożółkła kartka papieru w pudełku z listami. Gdyby nie ta głupia pomyłka mielibyśmy przed sobą wiele takich dni, może nawet całe życie. Róża wciąż stała obok mnie. Poprosiłem aby usiadły razem, niech nie myślą, że biorę stronę którejś z nich. Sam przycupnąłem na krawędzi ławki. — Jaką miałaś… miałyście podróż? — zapytałem, żeby przerwać nieznośne milczenie. — Nie najgorszą — odpowiedziała Róża. Wydawało mi się, że lepiej znosi konfrontację. Zawsze wychodziła z założenia, że nie ma sensu się martwić, skoro i tak niczego to nie zmieni. — A ty? — zwróciłem się do Stokrotki. — Jakby kogoś to obchodziło. — Obchodzi mnie. — Tak? A to, jak ja teraz wyglądam, o tym nie pomyślałeś? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Gdybym był swoim obrońcą, wniósłbym natychmiastowy sprzeciw: Wysoki Sądzie, nie mogłem przewidzieć sytuacji, która nigdy nie powinna się wydarzyć. Na świadka powołuję diabła. — Nawet jeśli nie dziś, to i tak kiedyś bym się dowiedziała. Miała rację, dwa zero dla niej, ale obrywam w bańkę! — Jak długo się znacie? — zapytała Różę. Zostałem wyeliminowany z dalszej dyskusji. Nie pozostawało mi nic innego, tylko biernie się przysłuchiwać rozmowie. — Trzy lata. — Tak długo? — Nie mogła uwierzyć. — A wy? — Poznałam go trzynastego kwietnia, o godzinie dwudziestej osiemnaście… — mówiąc to wyjęła z plecaka cienki zeszyt i zajrzała na jedną z kartek. — Tak, nie pomyliłam się. Wyciągnęła z kieszeni długopis i zaczęła coś zapisywać. — Wynika z tego, że znamy się… przepraszam, znaliśmy się… cztery miesiące, dziewięć dni, czternaście godzin i trzydzieści sześć minut. Popatrzyła na mnie z ironicznym uśmiechem, jakbym był jej partnerem w konkurencji o puchar świata i zawalił wyścig kilka metrów przed metą. — Nie najgorszy wynik, co? Czemu one to robią? Mówią takie rzeczy, jakby szukały zemsty. Czemu nie chcą ocalić tego co piękne? Popatrzyłem na ten zeszyt, który wciąż trzymała w ręku, jakby zamierzała wrzucić go do kosza stojącego obok ławki. Jego istnienie odkryłem w drugim miesiącu naszej znajomości. Przyjechałem wczesnym rankiem, kiedy jeszcze spała. Nie chcąc jej zbudzić, ostrożnie rozpakowywałem torbę i wówczas zauważyłem zeszyt leżący na stoliku, przy głowie łóżka. Otworzyłem go, zacząłem czytać, a linijka po linijce ciekawość zamieniała się w przerażenie. Zapisywała w nim każdą chwilę spędzoną beze mnie, każdy szczegół, który mógł mnie przypominać, najintymniejsze zwierzenia, słowa jakich ja sam nigdy nie miałbym odwagi powiedzieć, cóż dopiero zapisać. Łechtało to moją próżność, jednocześnie zasiewało wątpliwość, czy ten brak równowagi pozwoli nam długo być ze sobą. — Nie wyrzucaj tego, proszę! — To mój pamiętnik, mogę zrobić z nim co zechcę. — Właśnie dlatego. To jest twoje życie, nie niszcz go, bo możesz tego żałować. — Po co ja to w ogóle pisałam — rzekła do siebie, lecz jednak schowała zeszyt do plecaka. Odetchnąłem z nadzieją: jeszcze nie wszystko stracone. Na tor obok wtoczono skład pustych wagonów. Peron zaczął się zapełniać ludźmi; co chwila przejeżdżały po nim elektryczne wózki z bagażem. Minęło południe i słońce przygrzewało coraz mocniej. — Słuchajcie, nie ma sensu tkwić tutaj w nieskończoność. Chodźcie, usiądziemy w cieniu drzew po drugiej stronie dworca. Nie czekając na reakcję, złapałem za torby z bagażem i skierowałem się w stronę schodów na końcu peronu. Dziewczyny podniosły się i bez słowa poszły za mną. Usiedliśmy na jednej z ławek przy alejce ciągnącej się wzdłuż dworcowego placu. — Chcecie coś do picia albo lody? Pewnie jest wam gorąco. — Teraz przynajmniej nie będziesz musiał mówić wszystkiego dwa razy — dogryzała Stokrotka. Róża zdawała się być bardziej wyrozumiała. — Gdybyś mógł mi kupić tylko butelkę wody. Poszedłem do pobliskiego kiosku i stanąłem na końcu długiej kolejki. Upłynęło trochę czasu zanim wróciłem i zauważyłem, że dyskutują o czymś zawzięcie. — Ach tak, to dlatego nie chciał się wtedy spotkać… Bo w tym czasie był z tobą. — Róża uzupełniała brakujące elementy układanki, unikając mojego wzroku. Czułem, że nawet i jej pobłażliwość ma się ku końcowi. — A następnego miesiąca, kiedy chciałam go odwiedzić, powiedział że nie może, bo maluje mieszkanie. — Maluje? Ty w to uwierzyłaś? — Kłamca! No tak, proszę, śmiało… Ulżyjcie sobie kwiatki, powiedzcie kim naprawdę jestem: uwodziciel, niewierny, niewdzięcznik, egoista, nieczuły, ignorant, impotent… Co takiego? Chyba już trochę przeholowały. Byłem znużony tym wysiadywaniem na ławce przed zatłoczonym dworcem. Chcą dokonywać nade mną sądu, to niech tam argumentują choćby i cały wieczór, ja wracam do akademika. — Kwiatuszki zbierajcie się, przenocujecie u mnie. Stokrotka przeszyła mnie wzrokiem, jakby się przesłyszała. — Widzisz go? Ale bezczelny, proponować nam coś takiego w tej sytuacji. — A macie inne wyjście? Chcecie się telepać do domu nocnym pociągiem przez pół Polski? — Już ty się o nas nie martw. Wynajmiemy pokój w hotelu na jedną noc. Co o tym myślisz? — Czemu nie — zgodziła się Róża. — Przecież nie znacie miasta, a teraz pełnia sezonu, wszystko wynajęte. — To może raz w życiu zachowasz się jak dżentelmen i zdobędziesz się na gest? Przeszliśmy na postój po drugiej stronie placu. Po kilkunastu minutach nadjechała taksówka. Usiadły z tyłu, ja obok kierowcy. — Hotel Nadmorski, proszę. — Panie kochany… Tu jest bulwar nadmorski, teatr nadmorski, restauracja nadmorska… To całe miasto jest nadmorskie. — Taksówkarz popatrzył na mnie jakbym był nietutejszy. — Adres pan zna? — To ten nieduży hotel, zaraz przy plaży, jak się jedzie do Redłowa… — Aha, kurwidołek! Od razu trzeba było tak mówić. Jazda zabrała niecałe dziesięć minut. Róża i Stokrotka miały miny, jakby nie były pewne, czy będzie to odpowiedni kąt na nocleg, ale się uspokoiły gdy dojechaliśmy na miejsce: stylowy, dwupiętrowy budynek, otoczony bujną zielenią, na malowniczej skarpie z widokiem na morze. Pokoju jednak nie było, chyba że za specjalną cenę, o czym doskonale wiedziałem, lecz zależało mi, żeby się przekonały same. Ponadto chciałem zyskać na czasie i pozbawić je możliwości powrotu nocnym pociągiem. — Niech pan zaczeka — zawołałem w stronę kierowcy, który nie zdążył jeszcze odjechać. — Kurs na Grabówek, ulica Kapitańska. W akademiku zajmowałem duży pokój z balkonem. Właściwie nie był to typowy akademik, ale zwykły blok mieszkalny, zakupiony przez szkołę morską. W mieszkaniu znajdowały się jeszcze dwa pokoje, kuchnia, łazienka i oddzielna ubikacja. Zwykle kwaterowało w nim siedmiu studentów, ale podczas wakacji mieszkałem tylko z jednym kolegą. Jutro niedziela, a w niedzielę nie spodziewałem się gości. Zaprowadziłem dziewczyny do kuchni, bagaże zaniosłem do pokoju. Stokrotka usiadła na parapecie przy oknie. Było to jej ulubione miejsce. Stamtąd roztaczał się widok na port, stocznię i zatokę, po której zaledwie miesiąc temu płynęliśmy statkiem do Jastarni. Róża skorzystała z łazienki. Zostałem ze Stokrotką i zauważyłem, że początkowe rozgoryczenie już jej odeszło. Przecież ona cały czas czuje do mnie to samo. Te kilka słów, które powiedziała dziś w złości, nic nie znaczą. Chciałem dotknąć jej włosów, lecz odsunęła głowę. Do kuchni weszła Róża. Popatrzyła na nas badawczo, ale zaraz się uspokoiła i zajrzała do świecącej pustką lodówki. — Ładnie się przygotowałeś na mój przyjazd — wygarnęła mi w oczy, zamykając prędko drzwiczki. A kiedy miałem zrobić zakupy, skoro cały dzień zmarnowaliśmy na dworcu? Niezrażona wyciągnęła z torby słoik z wekowanym mięsem, drugi z grzybami, a także kostkę masła i chleb, które przezorna zabrała ze sobą. Znalazła w szufladzie nóż i zaczęła przygotowywać coś do jedzenia. — Daj spokój, ja się tym zajmę. — Chciałem odebrać jej nóż, ale nie pozwoliła. — Siadaj i nie przeszkadzaj, też musisz być głodny. Nie jadłeś cały dzień. Zastanawiałem się, co dalej. Nie pojechały do domu, to znaczy, że chcą zostać ze mną. Kolacja była gotowa. Siedliśmy do stołu: kwiatuszki pod ścianą, ja pośrodku. Razem tworzyliśmy doskonały trójkąt równoramienny. Tak się nie da żyć, żadna kobieta nie zaakceptuje takiego układu. Było idealnie kiedy nie wiedziały o sobie. Teraz nasz trójstronny związek nie ma sensu. — Czemu nic nie jesz? Róża chciała poznać moje zamiary już teraz, pewnie dlatego, żeby mogła spać ze spokojną głową. — Nie mam ochoty — odpowiedziałem wymijająco. — Idę, pościelę wam łóżka. Nie siedźcie zbyt długo. Zgasiłem światło i położyłem się na tapczanie, obok drzwi wychodzących na balkon, ale z nadmiaru wrażeń nie mogłem zasnąć. Przysłuchiwałem się o czym rozmawiają, lecz docierały do mnie tylko strzępy słów. W łazience zaszumiał prysznic. Kąpie się, która z nich? A może obydwie? Starałem je sobie wyobrazić pod prysznicem: Mokre włosy każdej z nich wyglądały tak samo. Róża miała bardziej kuszące usta. A piersi? Obydwie miały za małe, Róża ociupinkę pełniejsze. Punkt dla niej. Czekałem aż się odwrócą. Ta po lewej stronie była nieco szersza w biodrach i miała okrąglejsze pośladki. Punkt dla Stokrotki. Zmierzyłem nogi. Stokrotka miała dłuższe. Remis. Drzwi od łazienki się otworzyły i weszła do pokoju. W ciemności nie widziałem jej twarzy, ale po krokach rozpoznałem Różę. Położyła się na dolnym łóżku. Po chwili prysznic w łazience zaszumiał znowu. Wydawało się, że Stokrotce kąpiel zajęła nieco mniej czasu. Czy to znaczy, że tamta dba bardziej o higienę osobistą? Chciałem się przekręcić na bok, ale do pokoju weszła Stokrotka. Przymknąłem oczy i leżałem bez ruchu, jakbym przyrósł do krawędzi łóżka. Stanęła blisko balkonu, dokładnie w miejscu, gdzie sączące się przez firankę promienie ulicznej latarni oświetlały jej postać. Miała na sobie białą haleczkę z prześwitującego tiulu, zdobioną czarnymi kwiatkami pod dekoltem. Tą samą, którą założyła kiedy spędziliśmy pierwszą noc. Wiele bym dał, by móc cofnąć czas. Postała chwilę koło mnie, po czym podeszła do łóżka, gdzie leżała Róża, wspięła się po krótkiej drabince i położyła na górze. Leżeliśmy tak w milczeniu udając, że śpimy. Jakie to nienaturalne. W pewnej chwili, któraś z nich się odezwała: — Śpisz? — Nie. — A on, śpi? — Chyba tak. Mówiły szeptem i nie mogłem rozpoznać ich głosu. — Czy pamiętasz dzień, w którym się poznaliście? — Oczywiście. Pracowałam z jego ciotką w redakcji. Przygotowywałam się do egzaminów na studia, a w wolnych chwilach chodziłam do teatru albo na wystawę. — Sama? — Tak, bo nie znałam w tym mieście nikogo. — To jak się poznaliście? — Jednego razu, jego ciotka zabrała mnie do jego domu na obiad. Byłam przerażona kiedy zobaczyłam, ile on potrafi zjeść. A więc teraz Róża oskarża mnie, że jestem żarłokiem. — Gdzie mu to idzie? Przecież jak ja go poznałam to musiał nosić szelki, bo spodnie mu zlatywały. — Nie miał mamusi, żeby mu gotowała. Do tego jeszcze jestem maminsynkiem. — A jak go zobaczyłaś pierwszy raz, spodobał ci się? — Nie od razu. — A kiedy? — Następnego lata. Przyjechał po mnie do redakcji. Był opalony i miał na sobie taką modną koszulę, wąskie spodnie… Myślałem, że wreszcie zasnęły, ale po kilku minutach któraś wyszeptała: — Co z nami teraz będzie? — Ja jutro wracam do domu, ty rób jak chcesz. — Zostawisz go? — Nie widzę innego wyjścia. — Ja też już z nim nie będę. Zasłużył na to. Najlepiej pojedźmy pierwszym porannym pociągiem. Zostawmy go tutaj samego. — Ja pojadę tym o dziesiątej, chcę się wyspać. — W takim razie śpij, dobranoc. — Dobranoc. Kobiety zasnęły w doskonałej zgodzie. Kiedy się obudziłem, łóżka były puste. Wszedłem do kuchni. Siedziały przy stole i jadły śniadanie. — Smacznego. Mruknęły coś pod nosem, nie odrywając wzroku od talerza. Do diabła z tym! Niech jadą precz. Mało to dziewczyn w świecie? W każdym porcie jedna, a na promach to nawet kilka na jednym rejsie. Niech tylko wyjdę w morze, zapomnę o nich. Zapaliłem i mocno się zaciągając, patrzyłem na nabrzeże daleko w dole, gdzie zacumował olbrzymi statek Ro-Ro załadowany fajnymi autami. Skończyły jeść, poszły do łazienki, a potem zajęły się pakowaniem rzeczy w pokoju. Gdy były gotowe do wyjścia, stanęły wyprężone przede mną, jak na odprawie warty honorowej. — Musimy jechać — oznajmiła Stokrotka. — Przecież możecie zostać tu do następnej niedzieli. W dzień mam praktykę w porcie, ale popołudnia wolne. — Zostać? Jak ty to sobie wyobrażasz? — Zwyczajnie, jak troje prawdziwych przyjaciół. — Nie nadajesz się na przyjaciela. — Ach tak? — Zdusiłem peta w popielniczce i podszedłem do nich tak blisko, żeby patrząc mi w oczy musiały zadrzeć głowę do góry. — Wobec tego, na co czekacie? — Musisz wybrać jedną z nas — postawiła warunek Stokrotka. — A co się stanie z tą, której nie wybiorę? — Pojedzie i więcej jej nie zobaczysz. — To straszne. Do końca życia jej nie zobaczę. Żartujesz sobie, czy życzysz mi, żebym umarł tak wcześnie? Starałem się ją przegadać, zyskać na czasie, ale wiedziałem, że nadeszła ta chwila i nie można jej odwlec. Nie chciałem i nie potrafiłem dokonać tego niemożliwego wyboru. To tak jakbym miał zdecydować, którą nogę dać sobie odciąć. Lepiej być odrzuconym, aniżeli zmuszonym odrzucić kogoś. Żadna nie zasługiwała na taki los, a jednak jedną z nich musiał spotkać i to zaraz. Złapałem Stokrotkę za rękę i pociągnąłem ją do stołu. Usiedliśmy. Nie wypuszczając ręki, spojrzałem jej prosto w oczy. — Wybrałem. Chwilę siedziała blisko mnie, próbując się uwolnić, lecz nie puszczałem. W końcu rozluźniłem uścisk. Wtedy się wyrwała i pobiegła do pokoju. Złapała za plecak i usiadła na łóżku. Podszedłem do niej i zobaczyłem, że po policzkach spływają jej łzy. Wyjąłem z kieszeni chusteczkę i zacząłem je ocierać. — Żaden facet nie jest wart twoich łez, a tym bardziej ktoś taki jak ja. Zanim się rozstaniemy obiecaj, że nigdy więcej nie będziesz płakać, nie z takiego powodu. Wyszedłem na korytarz i poprosiłem kolegę, żeby odprowadził ją na dworzec. Dotrzymałem towarzystwa Róży. Dlaczego jej, nie byłem całkiem pewien. Może dlatego, że nie nalegała tak kategorycznie, żeby wybrać jedną z nich. A może pozostać wiernym dziewczynie, z którą spędziłem tylko cztery miesiące to było zbyt wiele. Cokolwiek zrobiłem, musiało boleć jak diabli. Bóg dał ludziom wolną wolę, aby ranili się nawzajem.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...