Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

wiatrowa panna

Użytkownicy
  • Postów

    67
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez wiatrowa panna

  1. wrócę tu jeszcze. fajny tekst. pozdrawiam.
  2. jestem naga cicho leżę w dolinie głodnych zbieram siły jestem głodna staję się wilkiem na dłoniach niosę buty wczoraj piłam z nich wodę dzisiaj chowam w nich duszę jakże inną niż wczoraj
  3. zrezygnowałabym z trzeciej, bo ona wynika z treści wiersza. całość bardzo wymowna, podana w sposób przyswajalny. czytam "ze zrozumieniem", a to ważne.pozdrawiam.
  4. AnubisA - dziękuje za komentarz, one dla mnie zawsze śpiewają. wynika to z tego, że dzięki wrażliwości z jakichś przyczyn słyszę muzykę. tak powstało wiele wierszy rymowanych. pierwsze była melodia a do niej pojawiały się słowa. może to właściwość osobowa, na którą nie mam wpływu i nie zależy to ode mnie.pozdrawiam serdecznie.
  5. Kiedy dwadzieścia trzy lata temu, zamieszkałam na wrocławskim osiedlu, patrzyłam z przerażeniem na metaliczne drzewo, pośród betonowych bloków, do których, przez okna wdzierał się gwar i hałas, nie milknącego miasta. Zapach spalin, czuć było najbardziej latem. Wtedy ulice pustoszały. Tramwaje pędziły po szynach mostem Trzebnickim, kołysząc się na zakolach torów, wlatywały rozkrzyczane na cicho drzemiące Osiedle Polanka. Wyrywały ze snu senne bloki, sennych ludzi i psy, wyprowadzane pośpiesznie na spacer. Ludzie szli zaspani do pracy, niosąc gazety, czekali na przystankach na podjeżdżające tramwaje. A potem powracali do domów zmęczeni, z pełnymi siatkami nadziei. Nieśli ze sobą, uśmiechy na każdą okazję, razem z tysiącem potrzebnych drobiazgów. Aby nie zwariować, całymi dniami wybiegałam na balkon. Był to jedyny, mój pas ratunkowy, który chronił mnie, przed uschnięciem z tęsknoty za domem rodzinnym, kochanym lasem, łąkami i polami, pełnymi śpiewu skowronka. Muzykę lasów zamieniłam na jazgot współczesnej muzyki, galopującego miasta. Noce były bardziej łaskawe i tajemnicze. Cienie, wyrastały przy pobliskich latarniach, jak grzyby po deszczu. Upływały lata, gasły i zapalały się lampy, a ja stawałam się coraz bardziej podobna do metalicznego drzewa. Umierałam. UŚMIECH DZIECKA Dopiero, po urodzeniu syna, mój dom wypełnił się bardziej radosnymi odgłosami. Przeróżni ludzie pochylali się nad kołyską, mówili głosem nienarodzonych dzieci. Kładli na stołach, pełnych butelek z ciepłym mlekiem, stosy niepotrzebnych rzeczy. Szafy pękały od dobrobyt. Przez cały dzień latałam na miotle, pomiędzy talerzami, kupkami o różnorodnych kolorach, zastanawiając się nad tym, jak to możliwe, że taka mała kruszyna, potrafiła tak szybko zaburzyć kosmiczny porządek świata. Wszystkie planety ciotek, babć i dziadków oraz członków bliższej i dalszej rodziny, zmieniając swój dotychczasowy bieg, krążyły dookoła jednej, maleńkiej planety, mojego syna Pawła. Laluni, jak mówiły na niego siostry szpitalne. Kiedy przychodziło lato, pakowałam do torby wszystkie najukochańsze książeczki, zabawki, ciuchy i wyjeżdżałam z synem, na wieś. Ileż tam było radości. Biegał za kolorowymi motylami, słuchał grania pasikonika, albo przynosił dla mamy, kwiaty zerwane na łące. Godzinami opowiadał, o poznanych zwierzętach, o których potem opowiadałam mu bajki, w długie zimowe wieczory. Mąż, kochający miasto i mniejsze natężenie, wszystkiego co żywe, łażące, kąsające, szczypiące, wolał omijać wiejskie zagrody. Poranne pianie koguta, nie przypominało mu nigdy, muzyki Chopina. Upływały lata, dom na wsi opustoszał. Wszyscy jego mieszkańcy zmarli. Nawet pies Czarek. Z tęsknoty, przeniósł się do krainy wiernych psów. Potem, widywałam jego podobiznę bez względu na pogodę, na płynących nad lasem chmurach. GDZIE ZOSTAŁO SERCE? Powroty do miejskiego domu, były zawsze pełne płaczu. Woda z łez, przez całe lata zasilała rzekę Odrę. Po wrocławskich wałach, spacerowały rasowe pieski, wyprowadzające z domów, panów na spacery. Patrzyli oni, oczyma zazdrosnych jeleni, na przechodzące obok młode i zgrabne łanie, zmierzające w stronę sklepików z piwem. Za nimi, młodzi mężczyźni, niosący w plecakach całą wiedzę pobliskiego liceum, szli na przygiętych nogach, zgodnie z wyznacznikiem liczb całkowitych. Potem kołysali się na nich pod pobliskimi drzewami, w zależności od ilości wypitego piwa. Wały nad Odrą, stawały się miejscem spotkań uczącej się młodzieży, gdzie nikt nie pobierał opłat, za mikroklimat miasta. A kiedy nocą, robiło się ciszej, zasypiały bloki, na podwórko wychodziły dzikie koty. Płakały głosem niekochanych zwierząt. Do późna w nocy, nawoływały się, lub gryzły o kawałek chleba, wyrzucony przez okno. Nikt jednak z mieszkańców osiedla, nie wsłuchiwał się ze szczególnym zainteresowaniem, w mało znaczące odgłosy, dobiegające z podwórka, ponieważ osiedle to, uchodziło za jedno z bezpieczniejszych we Wrocławiu. LASY I DRZEWA Skoro nie mogłam powracać do mojego ukochanego lasu tak często jak tego pragnęłam, las zaczął przychodzić do mnie. Było to zasługą spółdzielni, która dostała dotacje na zieleńce i drzewa. Posadzono na podwórku małe drzewka, krzewy i kwiaty. Aż któregoś dnia zauważyłam, że konarami dosięgają do ostatniego piętra. Szczególnie strzeliste topole. Rodzina białych brzóz, roztańczyła pod moim oknem, płaczącą wierzbę. Patrzę teraz z przyjemnością na ten mini las, pośrodku miejskiego osiedla. Dobrze, że jest. Dzięki niemu mogę rozpoznawać pory roku. Słyszeć śpiew ptaka, zanim ktoś go nie spłoszy hałasem. Dzieci mogą bawić się w cieniu drzew, starsi ludzie rozmawiać o chorobach i polityce. I chociaż to płuca osiedla, nic nie potrafi zastąpić mi mojego prawdziwego lasu, w którym mieszkają dawni przyjaciele z dzieciństwa, duchy drzew. Zimą rzadko wyjeżdżam poza Wrocław, ale kiedy nadchodzi lato, jak ptak, powracałam do drogich mi okolic. Włóczę się po starych kątach, polach i drogach. Odwiedzałam przyjaciół i mój ukochanym las. Widzę jak wiele zmieniło się na gorsze. Nikt nie porządkuje powalonych drzew, nie chroni lasu przed intruzami, którzy co roku, wycinają, dorodne jodły przed świętem Bożego Narodzenia. Coraz mniej w lesie jest grzybów, jagód i pachnących poziomek. Więcej śmieci, tam zostawianych. Na ostatnim, spacerze, jakaś smutna melodia spowiła las: KOCHAJ TE BRZOZY ZA DOMEM, CO PRZYSTANĘŁY W RZĘDZIE, I LAD I DROGĘ DO LASU, CO BEZ NICH BĘDZIE?
  6. Bernadeto, bardzo dziękuję za komentarz i chwilę poświęconą na czytanie.dla mnie to ważne uwagi. pozdrawiam serdecznie.
  7. Zawsze chciałam opowiedzieć o tym, jak las, który stał się moim drugim domem, zachwycił mnie cudnym śpiewem, wiatru w gałęziach drzew. Stał się filharmonią dźwięków, galerią obrazów, teatrem i sceną do deklamowania wierszy. Wszystko to, co widziałam, było poezją. Kochałam ciszę, zapach każdej pory roku, którą odkrywałam i byłam tym odkryciem zdziwiona jak dziecko. A wiatr i deszcz byli moimi leśnymi braćmi. PIERWSZE ODKRYCIE Zawsze kochałam drzewa. Obserwowałam je przez całe lata, spacerując alejami pełnymi zapachu liści. Jedne miały korę szorstką, inne delikatną jak skóra dziewczyny. Drzewa podobne są do ludzi. Najbardziej lubiłam te, które pochylały się do siebie koronami, jakby chciały się objąć. Czasami wydawało mi się, że słyszę szelest gałęzi, niczym cichą rozmowę kochanków. Widywałam też drzewa przygarbione, samotne, stare i młode splecione korzeniami, jak nowo poślubieni narzeczeni. Małe drzewka, przy dużych przypominały rodzinny dom, tuż przy lesie. Kiedy zanosiło się na burze, wiatr targał gałęziami, wydawały piskliwe odgłosy, bojąc się o swoje konary. Najpiękniej w lesie było jesienią. Wtedy stroiły się na moje przyjście. Wkładał barwne szaty i szumiały głosem zadowolonej ciszy. Chodziłam oczarowana kolorem lasu, a on piękniał pod moim spojrzeniem. Nieraz obejmowałam samotne drzewo, chcąc poczuć zapach żywicy i jego aksamitną korę. Do tej pory, kiedy je widzę, nie mogę przejść obojętnie. Czuję jego obecność, nawet za plecami. Przemawia do mnie kształtem, rozmiarem, barwą i zapachem. Jakąś niewyjaśnioną siłą, której nigdy nie umiałam nazwać. Wiem, kiedy umiera stojąc. DRUGIE ODKRYCIE Podszycie leśne i trawy były kolorowymi dywanami, po którym przechadzałam się z dużą przyjemnością. Kiedy przystawałam na chwilę, miałam wrażenie, że staje się drzewem zjednoczonym z ziemią. Zastanawiałam się, czy dla nisko rosnących roślin i różnego rodzaju robactwa jestem wszechwładnym olbrzymem. Mogłam decydować o ich życiu lub śmierci. Po podszyciu leśnym wędrowały zapracowane mrówki, nie wiedząc, że za chwilę, mogłam je przenieść do krainy wiecznego niebytu. Może dlatego kocham las bo instynktownie szukam w nim boskiej dobroci. Kiedy byłam małą dziewczynką, wyczuwałam w otaczającej mnie przyrodzie, jakąś siłę sprawczą, która chroniła las, pulsem nieprzerwanego życia. Jedne drzewa upadały pod naporem wichru. Inne rosły na słabych pniach, aby stać się potężnymi dębami. Taka wieczna powtarzalność, to siła walki życia ze śmiercią. Dzisiaj, odtwarzam te obrazy w pamięci jak najpiękniejsze pocztówki. Zbieram na alejach złote liście. Noszę ze sobą schowane głęboko w kieszeni. To cząstki mojego życia, które nie zamieniłabym na inne. Ciepłe ogniki, rozgrzewające wyobraźnię i nadające życiu barwę.
  8. tak, powinnam ten wiersz dopracować.teraz już wiem na co jest chory. dziękuję bardzo za komentarz. pozdrawiam serdecznie.
  9. bardzo mnie cieszą tak konkretne komentarze. pokazujesz palcem, w którym miejscu trzeba zrobić małe przewietrzenie. pomyślę. powycinam, pozklejam.pozdrawiam serdecznie.
  10. Jacku, bardzo dziękuję za ten narysowany obraz z podróży. może to moja tęsknota za jakąś ucieczką. czymś nowym.może. pozdrawiam serdecznie.
  11. dzięki. to cenne uwagi. pozdrawiam także.
  12. światła widoczne w mroku rozmazywały się na szybach gubiły zawiasy w drzwiach przedziałów puszczały jak przeźroczyste stringi leny stare melodie mieliły zniewolone umysły pulsując czarem zapomnianych stacyjek po powrocie do domu będzie piekła chleb kusząc białymi biodrami do piekarni pełnej tajemnic wypiekania chleba zaczną wlatywać jaskółki wić gniazda z kawałków patyków przyjdzie wiosna na nieznanych stacyjkach znowu zapachnie porośniętym łonem leny a kiedy wróci w powiewnej koszuli przynosząc dzikie melodie z podróży pomyślisz niech mi zamydli sobą oczy postawi ciepły chleb na stole na brzozowych skrzypkach wygra życie a potem rozpłynie się we mgle na zapomnianych stacyjkach
  13. czasami myślę o odległych latach pachnących chlebem. liściach zasuszonych na dębowej szafie. dniach pełnych nocy w ogródkach. szumie lasu przy domu i jego śpiewie podczas pełni księżyca. przynosiłam do domu mokre od deszczu złote liście piękne barwne. mój mały świat skarbów. kiedy ściemniało się wozy pełne zboża pędziły do stajenek na drugim końcu stodoły. kobiety wiły gniazda rwały pierza i stawiały na stołach miski pełne dobroci. matka jak topola strzelista podnosiła do góry ramiona. trzymała wiatr w niewoli. kiedy odskoczył skarcony do późna w nocy czesał trawy na dorodnych łąkach. w niedzielę pachniało w domu przepysznym ciastem i maciejką. zapach niósł się w stronę lasu skąd przychodziły sarny oswojone odgłosem końskich kopyt.pierwsze kropelki deszczu tańczyły w kałużach albo biegały po rynnie nad budą rozszczekanej Jagi. niebo huczało rozpalało do białości przydrożne drzewa. ludzie stawiali gromnice w oknach. II kiedy drogami chodzili cyganie psy ujadały głosem starych kobiet.pędziły dzieci do szkoły. wtedy w polu było widać stojące kobiety patrzące na zachód słońca. pełzające szybciej od wiatru gnały zataczając spódnicami pochylały się nad klamkami u drzwi. potem ze znakiem krzyża wchodziły do domu pośpiesznie zamykając okna. chmary ptaków siadały na drutach słupa i niosły świergotanie pełne opowiadania o upalnych dniach lata. w południe na drogach pustoszało. dzieci po chwili unosiły się nad dachami na bezszelestnych rowerach jechały drogami bez drogowskazów w stronę stawu. wieczorem kiedy dogasały ogniska po skoszonych trawach uciekały krety. zasypiały stare stodoły. w przykucniętych chatach zapalały się światła w oknach na znak pojednania nocy z dniem. cienie wyrastały strachami na twarzach dzieci. przez okna wlatywały jasne anioły i niosły szaty z babiego lata. kładły na posłaniu pomiędzy kochanków. trzepotały skrzydłami otulając wieś w dolinie snu. na ścianach wisiały kalendarze z wykrzywionymi uśmiechami.kartki opadały i rozpływały się na wietrze. III wiosna zbierałam konwalie do niedzielnego koszyka mamy. ukradkiem spoglądałam na nią. W ZATOKACH OCZU JEZIORA DOBROCI. W MALOWANYCH IZBACH DŁONIE POORANE ŻYZNE. lato przychodziło gwarem ptaków niczyich. szumem wiatru w sitowiach nad stawem nadziei. topiło wianki w wodzie. rozpalonymi oczyma gasło w matczynych konfiturach. jesień nadciągała spóźniona. głogami wiła się po ścierniskach skrzętnie zbierając do fartucha ślepe myszy. układała je na runie leśnym śpiewając kołysanki. a kiedy nadchodziły jesienne deszcze wtulała je w gniazda nietoperz. nad wodami siedziały panny wodne prały spódnice suszyły na złotych liściach. we włosy wpinały rzepy i piekły ostatnie ziemniaki z pól. płynęły rzekami do ciepłych krajów zanim skuje je lód. IV zima zapowiadała swoje nadejście odlotem ptaków na stacyjkach podniebnych odlotów. bałwany w czarno-białych strojach ujeżdżały sine konie. w białych liberiach przychodziły wrony stukały w okna karmników. chodziły drogami pod kościoły zbierały okruchy z tacy pani zimy. a kiedy dzwonki dzwoniły przy saniach konie pełne grzyw parskały rozgrzebując kopytami biały śnieg. ty wtulony w cisze pól patrzyłeś w moje oczy należące do świata. teraz po latach z rozrzewnieniem czytam wiersz napisany dla ciebie. na pustych polach po których teraz hula zimny wiatr widzę twoje oczy dzikie nieprzejednane wierne aż do zatracenia. wyjechałam. w gałęziach drzew pozostał tylko krzyk: jesień suknie kładzie na samotne drzewa idzie idzie jesień wiatr szalony śpiewa nic tu nie zostanie kiedy przyjdzie jesień tylko puste pola bo wiatr liście niesie potem mgła dokoła drogi szlak przesłoni ty nie przyjdziesz do mnie z mgły się nie wyłonisz tylko wiatr zawodzi wiatr tak w sadzie płacze nikt nie kocha mroku kiedy cie zobaczę.
  14. Coś do nas biegnie i coś w nas dyszy. Coś się rozpędza w styczniowej ciszy. Niech w nas postoi, niech w nas zostanie. Na dalsze życie, na wędrowanie. By nic nie widzieć, jak w śnieżnej bieli. By w okna stukać, szczęściem się dzielić. I paść zmęczona w twoje ramiona, jak najszczęśliwsza, jak urzeczona. śnieg leży na polach i drzemie i słucha nad światem szaleje mroźna zawierucha i bielą zalewa i puka w me okno coś czego już nie ma co poszło w samotność gwiazdą północy świecisz w moje okno wydaje mi się że przystajesz i w nie niecierpliwie pukasz świerszcza w kominku słyszę cykanie otwieram oczy to gra we mnie tylko najpiękniejsza muzyka jak śnieg skrzypi pod saniami koni słychać bieg biała cisza mieszka w drzewach pada pada śnieg tak dziś pusto pola łąki targa zimny wiatr przychodziłam tu codziennie śnieg zasypał ślad a biel skrzypi pod saniami koni słychać bieg przychodziłam tu szczęśliwa pada pada śnieg O skarbie mój ukochany powrócić do ciebie nie mogą, jakaś mi biel najpiękniejsza na zawsze zasnuła drogę.
  15. bardzo dziękuję za pochylenie sie nad wierszem. z cyklu o trudnych relacjach ze sobą oraz otaczającym nas światem. refleksyjny, taki chciałam napisać. czy udało mi się, ocena należy do Czytających.pozdrawiam noworocznie.
  16. bardzo dziękuję za wizytę i komentarz. wiersz z zaczątkiem każdy może czytać go po swojemu i czuć.
  17. elen i ja mamy kocie oczy leżała skulona bez drobiny światła gdyby nie blask latarni nie wiedziałaby o naszym istnieniu usiadła zdziwiona zaglądając w lustro naprzeciw obca kobieta tliła w sobie opowieść już koniec lata powiedziała papierowym głosem puszczając statki po wodzie elen i ja mieszkamy w klaserze ze zdjęciami
×
×
  • Dodaj nową pozycję...