Byłam żoną.
Od zmierzchu do świtu,
nocną kochanicą,
ustami nabrzmiałych pocałunków,
zatęchłym porankiem niewyspanych powiek,
radosnym skowytem wieczorów
opasanych lubieżnym dotykiem,
natchnieniem wariata,
co czarował szczęście
z papierowych obłoków,
kosmykiem włosów za pazuchą,
niebieską kokardą na prezencie życia.
Falbanami uśmiechów
zaściełałam stoły
miłością obfite,
niepamięcią cerowałam
puste miejsca, co czas wydrążył
twoim niebytem.
Dziś,
w szaleństwie, którego fałdy przykrył kurz,
w napięciu tak gęstym, że w głaz się przyoblekło,
zwiędłe liście pysznią się jeszcze wyblakłą zielenią,
korale malowane, ukradkiem wypełzły z kordonku.
Siwe smugi cienia
sączą się z obrazu
co roztrzaskał się o ziemię.
Pękła szyba,
posypały się wspomnienia,
jak garść pereł,
rzuconych pod stopy olbrzyma.