
adam sosna
Użytkownicy-
Postów
4 140 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez adam sosna
-
czy jest sens pytać o sens
-
na szczęście
-
Mieszkanie na Krakowskiej
adam sosna odpowiedział(a) na Vegga utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
co radzić? to co sobie! za niejasność obrywam ten tekst jest mi bliski prze emocjonalność pozdrawiam -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 3-cia
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
cóż świadomie podjąłem ryzyko w medium, które ciężko znosi teksty dłuższe niż jedno zdanie preferuje obrazy -
Batem po uczuciach!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
-
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 3-cia
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
2) pierwsza lektura Postanowił wrócić do książki. Wracał przez kuchnię gdzie zrobił sobie mocnej herbaty – na szczęście była taka jaką lubił, liściasta. Łyknął ponownie ze szpitalnego; spojrzał na butelkę. W tym tempie starczy płynu na niecałe trzy tygodnie. Miał nadzieję, że profesor dotrzyma słowa – wykombinuje za trzy tygodnie lepszy towar. Usiadł na kanapie, szklankę z herbatą postawił na stojącym obok stoliku; wziął w ręce książkę. Szczęście, że zostawił ją otwartą. Zdanie po zdaniu, słowo po słowie wyrywał znaczenia, kojarzył, wymyślał. Szło coraz lepiej, szybciej ale książka była gruba. Że też autorowi się chciało – pomyślał. Płynęły godziny i o to szło. Zająć czymś umysł do świtu, lub do chwili gdy zmęczenie każe spać. Nie zauważył, że po czasie działania mieszanki, wypił herbatę – wystygła. Zimna najbardziej mu odpowiadała. Doczekał wschodu słońca. Jak wczoraj do czytania, tak dzisiaj przymusił umysł do działania. Ciało zdrętwiałe w pozycji siedzącej, też trzeba było przymuszać do ruchu. Do kuchni – po tajemniczą mieszaninę, której był niewolnikiem, po herbatę, której był miłośnikiem. Książkę odstawił na półkę, najwyższą – łatwiej będzie sięgnąć. Popijając gorzki, gorący płyn czekał na dzień powoli wygrywający z nocą. Z nadzieją włączył radio; od razu znalazł jakiś anglojęzyczny szmer do bardziej lub mniej rytmicznych dźwięków. Jaśniało, budziły się samochody, życie zaczynało nowy dzień. Poszedł do łazienki. Mycie, golenie – taki świeży, rześki przygotował dwa korki z waty; ubrał się w sypialni. Wiedział już na pewno, że jego stan przez czas pobytu w szpitalu uległ dalszemu pogorszeniu. Kupił gazety w najbliższym spożywczym; potem przyglądał się gotowym potrawom, a raczej ich cenom, zastanawiając się, jak długo może przetrwać bez płatnego zajęcia? Szybko wyliczył w głowie – był w tym dobry – , że około dwu tygodni. Tyle miał czasu na znalezienie czegoś, jakiejkolwiek pracy. Postanowił nie wybrzydzać i korzystać z każdej oferty. Żeby przeżyć najbliższe dni kupił kilka zupek „instant”, kawę, trochę cukru (dla ewentualnych gości – on nie słodził), gotowce do mikrofali, chleb. Czekał go trudny dzień, wrócił do mieszkania; już nic nie jadł, nie pił, by oszczędzić miksturę. Przecież nie jest darmo. Przypuszczał, że za następną butelkę będzie musiał słono zapłacić. Zaczął szukać w gazetach ogłoszeń o pracy – te gdzie wymagano prawa jazdy, samochodu skreślał podejrzewając, że kryje się za nimi handel obwoźny; skreślał proponujące świetną pracę za granicą – nie chciał wyjeżdżać; był nieufny; pozostało mu kilkaset. Dlaczego bezrobocie jest tak wysokie? – zastanawiał się. Pomyślał jeszcze o urzędzie zatrudnienia, lecz nie pokładał w nim wielkich nadziei. Poszedł do łazienki i wymienił watę w nosie. Zaciski odłożył na półeczkę pod lustrem. Widać było nieco zniekształcenia ale, nieznajomi, a z takimi będzie miał do czynienia, nie poznają się. Gorzej, że głos miał zmieniony – nie dość, że nosowy to jeszcze metaliczny, nieprzyjemny. Obniżało to jego szanse. Wrócił do gazet; zaznaczył informacje dotyczące jego miasta. Zostało mu zaledwie kilkanaście ofert. Zaczynał powoli rozumieć, dlaczego bezrobocie tak wzrosło. Przypomniał sobie studia – cztery lata zabawy na koszt rodziców. Beztroskiej zabawy przerywanej jedynie uciążliwymi zaliczeniami; egzaminami. Żałował teraz, że w obawie przed zbytnimi obciążeniami nie skorzystał z możliwości wybrania drugiego kierunku. W jego specjalności brak było ofert. Właściwie jaka jest jego specjalność? Dotąd nie zastanawiał się nad sprzedażą siebie, nad pójściem do pracy, wyjąwszy krótki epizod w hipermarkecie. Miałem nie wybrzydzać! – przypomniał sobie. Robić mógł cokolwiek byle zapłata pozwoliła utrzymać się na jakim takim poziomie nieubóstwa. Wstał szykując się do wyjścia. Pamiętał o profesorskiej mieszance – przelał drogocenną miksturę do trzech mniejszych buteleczek; jedną wsunął do kieszeni. Może gdzieś zaproszą go na kawę z ciasteczkami? – zamarzył. Bał się wyjść. Za drzwiami czekały smaki i zapachy – życie. Tu było bezpiecznie, pełna izolacja od problemów świata, zwyczajnego człowieka – on, taki inny, musiał znaleźć wśród „normalnych” miejsce dla swoich kłopotów lub zniknąć. Otworzył wreszcie drzwi, które nabrały rangi Rubikonu. Przed budynkiem postawił kołnierz jesionki, by chronił go przed wiatrem, przed zapachami. Mimo wypchanego nosa czuł je mocno, przyzwyczajał się powoli do tego, być może, gdyby ich brakło, czułby się niepełny? Początek poszukiwań! Przyjęła go mocno pachnąca panienka ufryzowana w modny „kosmicznie rozczochrany” sposób. Nieaktualne – powiedziała – gdy wyłuszczył jej powód przyjścia. Przestała zwracać na niego uwagę. Wyszedł. Na liście zaznaczył załatwioną pozycję. Schodził szybko po schodach, bo nie lubił wind – przeważnie ciasnych, źle oświetlonych, skrzypiących, często stających w nieodpowiednich momentach. Miał jeszcze kilkanaście adresów do sprawdzenia. Wyszedł z budynku rozglądając się tym razem za przystankiem autobusowym. Znalazł! Przez chwilę kojarzył wypisane adresy z numerami autobusów. Szybko mu szło ze spotkaniami w sprawie pracy. Podobne panienki wygłaszały podobne teksty. Nie zmęczył się zbytnio, a dotarł do centrum miasta. Na liście zostało mu kilka adresów, właśnie w środku miasta. Było koło pierwszej więc postanowił zrobić sobie przerwę. Wstąpił do napotkanego przypadkiem wielkiego sklepu z telefonami gdzie postanowił uradować siebie. Czyniąc zadość jednej z zauważonych reklam nabył małe urządzenie z słuchawką. Stając się posiadaczem numeru odczuwał jakąś ważność; mógł zadzwonić do profesora. Po drodze do następnej panienki wstąpił do firmy, w której w przeciągu pięciu minut dostał dwieście (sto kosztowało niewiele mniej) wizytówek z miejscem zamieszkania oraz numerem telefonu. Następny adres. Panienka chyba przeniesiona z wyglądu spod poprzedniego wychrypiała sakramentalne: - nieaktualne. Tym razem zostawił jednak jej swą wizytówkę w nadziei, ze wydane pieniądze jakoś się zwrócą. - Nieaktualne. - Nieaktualne. - Nieaktualne. Słyszał to tyle razy, z ust tak podobnych, że zastanawiał się nad utworzeniem czynnej całą dobę agencji z jednym pomieszczeniem w dobrym miejscu gdzie podobne panienki za nieduże pieniądze powtarzałyby: „nieaktualne”. Wszystkie pozycje „na dzisiaj” były skreślone z listy. Miał przed sobą jeszcze kilka dni na znalezienie pracy. Postanowił, że następny dzień szukania lepiej przygotuje. Do domu wracał autobusem obiecując sobie gorącą kąpiel, przepłukanie zakurzonego gardła wodą. Wszedł jeszcze do małego sklepiku gdzie rano kupował jedzenie oraz gazety, i kupił aktualny plan połączeń komunikacyjnych, wodę mineralną – taką, jak lubił, nie gazowaną o małej zawartości minerałów. Poczuję jej smak, jeszcze jak! – pomyślał. Z ulgą wszedł w drzwi bloku; skorzystał z windy – dwunaste piętro nie przelewki, a nie śpieszyło mu się. Poza tym miał telefon by wezwać pomoc – telefon do profesora, przypomniał sobie. Rano przekażę jakoś mój numer postanowił. Winda zawiozła go bez przeszkód na górę drzwi zasunęły się za nim. Ruszył do mieszkania. Otworzył wejście; z ulgą pożegnał płaszcz, buty, kapelusz. Po to jest przedpokój – mieszkanie płaszczy, butów, kapeluszy. Pamiętał o miksturze – była już jego relikwią. Przysiadł na kanapie. Wstał; poszedł do kuchni – łyczek profesorskiego płynu; zabrał się do robienia obiadu. Obiad? Prychnął w duchu z pogardą. Obiady gotowała matka, nie chodziło o czas spędzany w kuchni – chodziło o miłość na każdym talerzu, o uczucie w każdym kęsie. Szkoda, że te dziesięć lat temu tak nie myślał. To co nazwał obiadem było gotowe w piętnaście minut. dwadzieścia minut zajęło mu jedzenie – szybko. Po obiedzie włożył naczynia do zmywarki; przeszedł do dużego pokoju. Zawahał się, podszedł do półki bibliotecznej; zdjął rozpoczętą książkę – chciał ją skończyć; pozostawić pamięci. Połowę zmógł wieczorem, w nocy – teraz postanowił skończyć. Szło mu nadspodziewanie dobrze. Poprzednio tak solidnie czytał w szkole. Dokończył w mig. Kiedy spojrzał na zegarek, zorientował się, że minęło cztery i pół godziny – czas na kolację. Pawłowi dawno nie zdarzyło się tak ugrzęznąć w książce. Nie zachwyciła go, nie – ale sprawiła, że odpadł od rzeczywistości, od przykrości. Zastanawiał się teraz jakie będzie jutro – znowu beznadziejne, szare czy z nutką optymizmu. Łyknął profesorskiego płynu przed kolacją; poszedł do kuchni. W lodówce odnalazł pozostałe po czasach pracy w hipermarkecie konserwy z ryb. Lubił te konserwy – jedną otworzył; zjadł razem z kupioną rano bułką. Nie mogło mu się jeszcze chcieć spać więc włączył telewizor. Wyłączył zaraz, bo nadawany film go nie interesował. Zauważył, że ostatnio historyjki obrazkowe przestały mu się podobać – nazbyt dosłowne, dokładne – nie pozostawiały oglądaczowi, jego wyobraźni pola do działania. -
Ecce homo=>szukam nowego tytułu
adam sosna odpowiedział(a) na zielonooka czarownica utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
śpiący -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 2-ga
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
DO DOMU 1) Żegnaj szpitalu – witaj „domu” Spał spokojnie. Nadciągnęło śniadanie, wypił szybko łyczek mieszaniny – był gotów stawić czoła wyzwaniom dnia. Zacisk na nos zostawił w szafce. Zastąpił go zwiniętymi wacikami – pomagały. Pielęgniarka z porannej zmiany zaproponowała mu do śniadania środki przeciwbólowe. Odmówił – mieszanka działała. Śniadanie (chleb z margaryną, do wyboru – kubek herbaty lub kawy) zjadł bez bólu. Wyrzucił watę; założył zacisk; zaczął pakować się do wyjścia. Od czego zacząć poszpitalne życie? Poszukiwania pracy – musiał z czegoś żyć! Minęła: ósma, dziewiąta, dziesiąta. Do południa dostał wszystkie należne dokumenty. Zebrał rzeczy, pożegnał się z towarzyszami na sali, poszedł do szatni na parterze. W przebieralni oddał szpitalną pidżamę; przywitał własne ubranie. Przed wyjściem sprawdził zawartość torby oraz kieszeni; ruszył na przystanek. Szczęście – nie musiał przesiadać się – autobus dowiózł go prawie pod „dom”. Malowane reklamy wabiły do jazdy nimii, miejsce postoju usytuowane pod szpitalem było przygotowane na niepełnosprawnych – posiadało rampę umożliwiającą wsiadanie; właściwie, wjazd na wózku do wielkich pojazdów bez kierowców. Mniej więcej dwadzieścia lat temu ostatnie wozy kierowane przez ludzi zginęły z ulic, wyparte przez dwuczłonowe potwory sterowane zewnętrznymi oraz wewnętrznymi sygnałami elektronicznymi – mimo obaw, okazały się szybsze oraz bezpieczniejsze od poprzedników. Dom pożegnałem wyprowadzając się od rodziców – pomyślał Paweł. Niechętnie wracał do wynajmowanego mieszkania ale wolał to niż szpital. Na dwunaste piętro wszedł po schodach powoli stawiając ciężkie kroki. Dobrze, że konstruktor nie użył drewna – zagrzmiało by, beton tylko drżał. Znalazł w kieszeni klucze, otworzył drzwi swego lokum. Wszedł zaraz do ubikacji gdzie pozbył się waty, założył wyjęty z kieszeni „nosek” – tak instruktorzy pływania to nazywali – z mocnym postanowieniem przyzwyczajenia do niego nosa. W wynajmowanym od znajomego pomieszczeniu czuć było opuszczenie. Szybko przeszedł przedpokój, duży pokój; szeroko otworzył okno, by wygonić natrętne wrażenie beznadziejności. Tak samo w sypialni – otwarte okno miało go połączyć z życiem toczącym się ulicami miasta, z jutrem. Napłynął, ciężki do zniesienia, mimo pływackiego sprzętu, odór spalin. Nie wierzył w powodzenie profesorskich poszukiwań remedium na węch. Może tylko wiara w pożytek z życia została? Czuł, że w ciągu tych dwu tygodni w szpitalu, dziwactwo zmysłów pogłębiło się. Wyciągnął pościel ze schowka; rozłożył na łóżku. Nie bacząc na wczesnopopołudniową porę wyjął z szafy pidżamę, szybko przebrał się; wskoczył do wyposzczonego łoża. Powinien sprawdzić czy ma coś do zjedzenia, włączyć lodówkę. Nie chciało mu się. Lubił bardzo leżeć. Zamknął oczy: odleciał do marzeń, w błogostan bezmyślenia, bezczucia. Fajnie tak – zasnął. Zbudził go wieczorny chłód, jesień – nie zamknął okien. Wstał, pozamykał w dużym pokoju, potem w sypialni. Kosztowało to wiele wysiłku. Tak wiele, że poczuł głód. Poszedł do kuchni nie zapominając przy tym o butelce z miksturą. Mam coś do zjedzenia? W szafce znalazł zupkę błyskawiczną. Pokruszył makaron w opakowaniu potem otworzył dużą torebkę wyciągnął małą, otworzył ją nożyczkami, wsypał wszystko do miski i nastawił wodę w elektrycznym czajniku. Zalał wreszcie posiłek wrzątkiem, odczekał niecierpliwie pięć minut poczym zabrał się do jedzenia. Profesorski wynalazek działał. Nie bolało! Parzyło! Przespał popołudnie, teraz będzie kłopot ze spaniem w nocy. Włączył lodówkę; włączył telewizor - patrzył przez chwilę na jakiegoś faceta zachwalającego drugiego faceta, że najmądrzejszy, jedyny, najlepszy, wspaniały jednym słowem. Przełączył kanały - inny facet innego faceta... Wyłączył telewizor; włączył radio w nadziei na jakąś muzyczkę. Niestety. Usłyszał panią mówiącą o zaletach jakiejś pani. Jakaś kampania wyborcza? Zmieniał programy, aż odnalazł granie – cóż, był to program poświęcony muzyce ludowej Górnego Czadu. Wyłączył radio. Podszedł do biblioteczki. Na półkach królowały filmy DVD; dopiero na samym dole dwie półki zajmowały książki! Stały, zapomniane, zakurzone, samotne jak on. Wyjął jedną na chybił trafił. Spojrzał na okładkę – fantasy, może trafił na jakąś rozrywkę? Na porcję zapomnienia o codzienności oferowaną spragnionym zabijania czasu. Usiadł wygodnie na kanapie; zaczął czytać. Nie szło mu na początku. Trudno było skupić uwagę na czytanych słowach, zdaniach. Film byłby zdecydowanie lepszy. Wstał odkładając starodruk. Podszedł do biblioteczki; rozpoczął systematyczne przeglądanie obrazów – po krótkich opisach zorientował się, że na najwyższej półce stały kryminały – na niższej też. Dalej brylowały pozycje reprezentujące „kino akcji”, wreszcie „komedie romantyczne”. -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 1-sza
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
skanery są tylko sposobem na odczyt, tworzą dane, muszą być wszędzie firma? - wyjaśni się styl w tym miejscu też mi się nie smak mikstury? - wyjaśni się dalej -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 1-sza
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
tak to początek -
wilgoć - na zamówienie
adam sosna odpowiedział(a) na Ewa_Kos utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
ta końcówka wg JS bardzo -
wilgoć
adam sosna odpowiedział(a) na Stefan_Rewiński utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
pytanie? we dwoje we dwie we dwóch to piwo pij -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 1-sza
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ekspozycja 1) Praca Był bezpieczny. W swoim biurze. W prawie pustym, o tej porze dnia, gmachu. Jednak. Od pewnego czasu nie opuszczało go uczucie lęku, zupełnie irracjonalne, bo przecież nic mu nie zagrażało! Był tu bezpieczny. Jak nigdzie. Wchodząc przywitał się z uzbrojoną ochroną. Poznali go! Za drzwiami została anonimowość – był tu kimś nietuzinkowym, można rzec – wybitnym. Pracował dla ludzi czuwających nad bezpieczeństwem, tropiących niestrudzenie zagrożenia czające się w człowieku. Powoli przeszedł do windy otwierającej po przyjacielsku drzwi, zapraszającej do środka jak wielka gęba. Takich nienasyconych gąb było szesnaście. Musiały co rano, od siódmej do siódmej trzydzieści, połknąć całe stada dzielnych urzędników spieszących do swych zajęć; wysiadali do szóstego piętra. Pół godziny od piętnastej, było tu na dole, dla dźwigów równie pracowite - popołudniu windy zmęczonych ludzi wypluwały. Wyższe piętra rezerwowane były dla ważniejszych. Ważni zjeżdżali się o różnych godzinach – ich czas pracy liczony przez komputery kadrowe; musiał zawierać się miedzy stu pięćdziesięcioma, a dwustu pięćdziesięcioma godzinami miesięcznie. Skorzystał z zaproszenia; wsiadł do windy; dotknął podświetlonego kwadracika – piętro siódme. Wiedział – bez zaproszenia – głaskanie innego znaku było bezcelowe. Przycisk w windzie krył w sobie skaner linii papilarnych, a komputer sterujący pamiętał dokąd ma go zaprowadzić. Przy wejściu do piramidalnego budynku były poręcze, długie poręcze, również wyposażone w czytniki – wprowadziły go do systemu; od tego momentu elektroniczny potwór wiedział gdzie jest. Jechał w górę zastanawiając się nad przeszłością, teraźniejszością. Przyszłość? Przyszłość zostawiał młodszym – ich sprawa. Niespełna trzydziestoletni stary człowiek wysiadł grzecznie na siódmym; podążył za świetlnymi znakami do swego biura – podłoga, ściany i sufit prowadziły go pewnie – przed nim świeciły, za nim gasły; nie miał odwrotu. Stojąc pod tabliczką – „GŁÓWNY SPECJALISTA ORGANOLEPSJI” – uruchomił czujniki, a te wysyłając impulsy rozpoczynały procedury sprawdzające. Spojrzał w magiczne oko odczytujące wzory siatkówki – wzory wędrowały do komputera – bez akceptacji "jego komputerowej mości" drzwi pozostałyby zamknięte. Nad szyldem biedził się kilka dni – mimo wykształcenia nie wiedział, jak się nazwać. Miał tylko „GŁÓWNY SPECJALISTA ...” – reszta pozostawała dla niego niejasna. Bezpieczeństwo najważniejsze – powtarzano mu wciąż, a on uwierzył; podporządkował się – uznał celowość zabezpieczeń, nie uniemożliwiały lecz utrudniały ewentualny atak. On sam poszedł z Ryśkiem na strzelnicę, gdzie okazało się, że ma predyspozycje strzeleckie – strzelał podobno tak, jak gdyby nic innego w życiu nie robił – zaproponowano mu udział w zawodach za miesiąc, zgodził się. Zastanawiał się, jakie jeszcze talenty czas w nim ujawni. Węch, smak, celne oko – wyglądało, że obdarzony jest bardzo przez... los? Przedpokój z wieszakami, sekretariat z bogatym wyposażeniem, długie wąskie pomieszczenie gospodarcze z kuchenką oraz ekspresem do kawy, jego gabinet. Taka amfilada. Rano spędzał w niej życie; bywał często popołudniu, wieczorem. 2) Agata – pierwsze spotkanie Pamiętał wybór sekretarki. Siedział w sekretariacie; paradowały przed nim tak samo rozczochrane, tak samo ubrane, tak samo pachnące piękności – z okazji wyboru darował sobie procedurę stępiającą węch. W szeregu były kandydatki zweryfikowane wcześniej przez rozmaite biura na rozmaitych piętrach, na okoliczność podejrzanych znajomości – tak mu powiedziano. Później dowiedział się, że były już zatrudnione – on tylko miał dokonać wyboru bezpośredniej współpracownicy i decydował o wysokości jej zarobku. Przesuwały się przed stołem wchodząc kolejno do pomieszczenia z nim, wpuszczane przez przystojnych policjantów. Męczyło go podobieństwo tych dziewczyn; wszystkie prawie były młodsze od niego, prawie wszystkie były brunetkami, lub udawanymi brunetkami. Dla większości była to druga lub trzecia praca. Mógłbym jeszcze sprawdzać smak – pomyślał. Tylko... Przypuszczałyby, że nie o posadę sekretarki tu chodzi. Wtem poczuł zapach zwykłego mydła. Podniósł wzrok ukryty za ciemnymi okularami; zobaczył niepozorną dziewczynę-kobietę pozbawioną, na własne życzenie, atrybutów nowoczesności – jasne włosy miała spięte jakąś, byle jaką, klamrą. Brwi , rzęsy i paznokcie były dziełem natury, wzrok przygaszony, zmęczony jak cała postać. Trzydzieści, czterdzieści – taki przedział. Raczej trzydzieści – zewnętrznie może być – pomyślał. Powinna dziarsko kroczyć, bystro patrzeć, uśmiechać się. Jest w końcu na paradzie. Konkuruje. Spojrzał w papiery, które przed nim położyła – CV, świadectwa pracy, opinie poprzednich zwierzchników. Trafił – trzydzieści cztery lata. Zajrzał jeszcze raz w CV – historyk! Przesunął wzrokiem po opiniach – dyskretna, bardzo spostrzegawcza, świetnie zorganizowana, doskonale radzi sobie z komputerem. Opinii było ze dwanaście. Podobnie jak świadectw pracy. Nie czytał ich. Często zmieniała pracę – pomyślał. Czemu? Wskazał głową krzesłofotel po drugiej stronie stołu; zapytał gdy usiadła: -dlaczego pani szuka tak często pracy mając takie kwalifikacje? -Jestem chyba zbyt spostrzegawcza, zadaję za dużo pytań. Przełożonych to denerwuje, zwalniam się na ich żądanie – odrzekła. -Same wady!. Jak sama nazwa wskazuje, sekretarka powinna być dyskretna, nie ciekawska. -Jeszcze mnie pan nie zatrudnił. Ma pan kilkanaście kandydatek. Jestem bardzo dyskretna, a ciekawość... Tu ma pan rację – jestem ciekawska, chcę wiedzieć. -Przejrzałem ich papiery, do pani innym kandydatkom daleko. Prawie panią zatrudniłem! – Proszę. Niech pani pyta o co chce – Pawła bawiła rozmowa. -Co z pana węchem? -Nie powiedzieli pani? -Nie. -Dlatego mnie zatrudnili, liczą, że im się na coś przydam. Mam węch znacznie lepszy od psa. -Na węch pan mnie wybrał? -Tak. Rzeczywiście spostrzegawcza – pomyślał. -Akceptuję panią – to znaczy zatrudniam - powiedział. -Pochopnie? Liczy pan pytania jakie zadaję? -Nie. Szybko myślę. -Ja także. Ze smakiem też coś u pana nie tak? Właściwy kierunek – pomyślał. Dobra jest podsumowując – przemknęło mu przez głowę. Zebrał papiery ze stołu i podał jej mówiąc : -skąd pani wie? -Zmysł węchu na ogół skojarzony jest ze smakiem. -Przyjmuję panią na okres próbny. Sam tak pracuję więc inaczej nie mogę. Kiwnęła głową. -Rozumiem. Przyjął ją do pracy nie dlatego, że biła pozostałe kandydatki na głowę – przyjął ją bo poczuł się dobrze w jej towarzystwie. Trzy miesiące to w końcu nie całe życie. Tak poznał Agatę. Ważną, jedyną bardzo znaczącą kobietę w jego życiu. Dotarł do gabinetu – mniejszy od sekretariatu zajęty przez biurko z wbudowanym komputerem, krzesłofotel, krzesła, stół. Okna wychodziły na park, zielony o tej porze roku. Nie dawało się ich otworzyć, bo gmach był klimatyzowany – odpowiadało mu to ze względu na dolegliwości. Czasami – po dobrym przygotowaniu – chodził między drzewa na spacery. Z Agatą. 3) Zajęcia popołudniowe Agaty nie było; popołudnia poświęcała synkowi. Rzadko wpadała po czternastej. Zajął się stosem papierzysk z biurka; z komputera wydrukował listę spraw do przewęszenia. Wolał drukowane bo lepiej mu się czytało, łatwiej było się skupić. Jakieś papiery dał pożreć niszczarce choć podobno dobry fachman potrafi z cieniutkich paseczków odtworzyć treść papieru. Ale jego chluba pozbywała się dość skutecznie niestrawnych części – po pocięciu na paseczki – mieliła dokument na proszek. Tego żaden fachowiec nie zrekonstruuje. Agata też miała taką maszynkę. Słyszał, że góra ma czterostopniowe – usuwają niepotrzebne rzeczy, tną, mielą, a na końcu palą. Pokaż mi swoją niszczarkę, powiem ci kim jesteś w tej firmie. Darował sobie meldowanie się ochronie co przepisowe piętnaście minut. Wiedział, że w kwadrans nie zdąży nic zrobić, więc meldował się co pół godziny, mrucząc w mikrofon imię, nazwisko, stanowisko, unikalny numer; numer zmieniany codziennie; dostał go na bramce od pilnowacza, wreszcie najważniejsze – wkładał dłoń do czytnika linii papilarnych. Czy można oszukać ten system? Pewnie tak, ale nie zawracał sobie głowy, tym bardziej, że miał porcję smaków i zapachów do przejrzenia. Załatwione sprawy odkładał z odpowiednim opisem na stół – przypomniał sobie pierwszą wizytę w archiwum zapachów i smaków – długie rzędy półek ze specjalnymi pojemnikami. Był głównym nosem i jęzorem w tej firmie. Natura zdecydowała, że węch oraz smak – dwa zmysły zdawałoby się marginalne – były u niego wyostrzone nad miarę. Do tego stopnia, nad miarę, że pies przy nim jeśli o węch idzie to nic, a smak... Dość powiedzieć, że kilkanaście renomowanych wytwórni win oraz sieci dystrybutorów żywności, chciało mieć go u siebie i proponowało świetne warunki finansowe za jego niecodzienne talenty. Nie dał się skusić. Nie żałował. Pracownicy śledczy prosili go czasem o pomoc w terenie – chodziło przeważnie o stwierdzenie; kto, gdzie, jak długo był. Przeczuwał kłopoty, miały dopiero nadejść. Odczuwał strach. Tylko ten gmach, ludzie w nim zatrudnieni, mogli go uwolnić od uczucia obawy, władnącego nim od jakiegoś czasu. Najchętniej spędzałby tu więcej czasu ale przepisy były nieubłagane; wyganiały do domu, do którego jechał własnym samochodem; dom wygodny dla niego nie dla innych. To bowiem, co zapewniało mu w pracy splendor oraz chwałę, poza nią było głównie przekleństwem! Pamiętał pierwszy, a zarazem ostatni szkolny pocałunek. Okropieństwo! Już w szkole średniej zmysły zdradzały swe przyszłe plany. Pod koniec studiów wizyty w sklepach spożywczych to było jak wejście w środek orkiestry strojącej instrumenty, z tą różnicą, że w sklepie był atakowany jego zmysł węchu, a nie słuchu. Wystarczyło lekko rozchylić usta – by poczuć smaki otoczenia – przydatne to było przy zakupach żywności, nie w codziennym życiu. Przez swoje nadzwyczajne zdolności był sam. Wracał do pustego mieszkania przystosowanego do jego niezwykłych talentów – okna i drzwi były super szczelne, kuchnia przypominała laboratorium bakteriologa lub atomisty, izolowała bowiem od bezpośredniej styczności z żywnością, pozwalając ją jedynie oglądać. W łazience nakładał coś w rodzaju hełmu odcinającego od wody nos oraz usta. Przypominało to nieco rynsztunek nurka, z tą różnicą, że pokryte były jedynie nos i usta. Na szczęście gdy był dzieckiem, potem młodzieńcem, młodym człowiekiem, był taki jak rówieśnicy. Prawie. 4) Jestem inny Był dopiero co po studiach – pierwsza praca w hipermarkecie jako zwykły kasjer. Zawdzięczał ją swym możliwościom manualnym oraz rachunkowym. Nie, torującym sobie dopiero drogę, zdolnościom węszenia i smakowania. Przez nie stracił tę pierwszą robotę. Siedział w kasie, przyjmując co dzień setki banknotów i bilon różnych nominałów , a także karty kredytowe różnych banków; pewnego dnia w przygotowanej do przekazania głównemu kasjerowi działce nos jego wyłowił jakieś nowe wrażenie. Wydobył z paczek dwa banknoty, trzy monety o nieco innym niż reszta zapachu. Polizał je dyskretnie; miały zdecydowanie inny smak. Zgłosił przełożonemu, że coś nie tak – ten nie kazał o tym komukolwiek wspominać. Bardzo był miły. Sprawdził obliczenia dołączył do reszty wątpliwe banknoty i bilon, wysłał do banku. W banku nie poznali się na trefnych pieniądzach. Kilka dni później znów trafił na inaczej pachnące i smakujące pieniądze. Tym razem główny, po sprawdzeniu ilości odesłał forsę do banku, a jego do kadr, gdzie powiedziano mu z uśmiechem dziękujemy i pokazano drogę na ulicę. Snuł się bez celu po mieście. Wreszcie poszedł do mieszkania, jakże innego od tego, które zajmował teraz. Wynajmował je od znajomego. Na własne nie było go stać. Kolacja - było źle! Łykanie bardzo bolało. Następnego dnia poszedł do lekarza. Ogólny, gdy wyłuszczył mu przyczynę wizyty, zafrasował się; odesłał do laryngologa. Ten, usłyszawszy całą historię, zmartwił się – wysłał do neurologa. Na wizytę u każdego ze specjalistów musiał czekać kilka dni. Z każdym dniem było coraz gorzej. Neurolog po pięciu minutach orzekł, że coś mu jest; zlecił mnóstwo badań dodatkowych – zajęło to kilka tygodni. Paweł miał zajęcie. Dolegliwości pogłębiały się – poznawał ludzi po zapachu z daleka. Wiedział: kto, kiedy, gdzie przebywał – po smaku. Znajomemu instruktorowi pływania rąbnął „noski”, zaciski zapobiegające dostawaniu się wody do nosa i dalej. W jego przypadku uniemożliwiały dopływ zapachów. Ale co ze smakiem? Do jedzenia się przymuszał, wszystko smakowało tak intensywnie, że jedząc czuł bardzo silny ból. Musiał zażywać mocne środki, żeby coś przełknąć. 5) W szpitalu W cywilu - koniec badań! Neurolog zapoznał się z ich wynikami, pokiwał mądrze głową; odesłał go do szpitala tłumacząc zawile, że właściwie nie wie co jest. Może koledzy... Do szpitala? Niechętnie, ale poszedł. W przebieralni, w piwnicy zostawił ubranie wkładając szpitalne odzienie. Mógł wybrać: pidżama w paski poprzeczne lub pionowe, pokój pojedynczy lub trzy- i więcej osobowy. Wybrał: pidżamę w pionowe pasy, podobno wyszczupla, - pokój wieloosobowy czując, że w tym stanie samotność może źle na niego wpływać Szpitalna gehenna zapachów (smrodu właściwie); trzy razy dziennie podawany nie-smak –posiłki. Różni go badali. Psycholog dał do rozwiązania używane testy. Psychiatra pytał o skłonności samobójcze – ryzykował, bo gdyby nie śliczna asystentka – wyrzuciłby go przez okno. Dermatolog starannie go oglądał. Okulista kazał czytać podświetlone literki; wpatrywał się w oczy, zabawne – po jednej wizycie znał te litery na pamięć. Reumatolog wypytywał o choroby dzieciństwa. Kardiolog uważnie, długo wsłuchiwał się w serce; oglądał EKG. Pobrano Pawłowi ślinę do jakichś badań, krew do badań standardowych. W jego sali leżało dwu staruszków – jeden nie słyszał, drugi umierał. Umarł po dwóch dniach bez słowa – nie mógł mówić?, - nie miał nic do powiedzenia? Na jego łóżko trafił młody człowiek z napadowymi bólami nóg – były tak silne, że się przewracał. 6) U Profesora – I-szy raz Po dwu tygodniach męki, łysiejący facet – ważny, bo wszyscy tytułowali go profesorem – zaprosił go do swego gabinetu; była tam jeszcze jakaś kobieta, pewnie sekretarka; powiedział drapiąc się po głowie: -idzie pan jutro do domu, właściwie nie wiemy co panu jest. Nie nazywałbym schorzeniem pana przypadłości. Można z tym żyć. Można to wykorzystać. Wykombinowaliśmy dla pana specjalny środek w płynie, taką mieszankę... Miksturę. Z biurka wyjął niewielką ciemną butelkę - podsunął mu ją. -Nie wyleczy ale da jakoś żyć. Mała łyżeczka, pięć minut, przez około godzinę smak będzie normalny. Lepsze od środków przeciwbólowych. Więc kolacyjki z ukochaną mogą być. Nos? - Niech pan zatyka. Na razie. Będziemy myśleć. Paweł zdenerwował się. -Nie mam dziewczyny! A mikstura? Pomoże na godzinę! Potem co?! Nos zatykać?! Mogę używać klamerki do bielizny jak dotąd! Wy to macie wszystko w dupie! To was nie obchodzi, ja was nie obchodzę, inni was nie obchodzą! Profesor wyraźnie zeźlił się: - niech pan nie krzyczy! Tu ludzie umierają! Panu to w najbliższym czasie nie grozi. Chyba, że pana zastrzelę! Psiakrew! Zostawiłem pistolet w domu! Pawłowi zdawało się, że lekarz uśmiechnął się pod nosem. 7) Mikstura na smak Wyszedł jak ogłuszony. Na nic wszystko? Ruszył korytarzem myśląc, co dalej? Zastanowił go pusty korytarz. Spojrzał na zegarek - główny posiłek dnia! Wszyscy jedzą. Szybko wypił łyczek z butelki białego. Zabrał ją przezornie z jego biurka. Przypomniał sobie co ten mówił o pięciu minutach i o godzinie. Po pięciu minutach zameldował się na sali. Koledzy - głuchy z młodym - wzięli mu obiad – jakąś gęstą zupkę przypominającą krupnik i pajdę chleba. Przypomniał sobie opowieści dziadka o szpitalu – właściwie nic się nie zmieniło. Zatkał nos pływackimi szczypcami. Ograbił z nich znajomego ratownika. Ostrożnie skosztował – nie bolało. Zjadł więcej. Nic. Profesorski produkt działał! Zjadł wszystko ze smakiem. Dawno nie było mu tak dobrze. Żołądek napełniony ze smakiem, bez bólu, bez jakichś prochów. Położył się na łóżku; głupio mu się zrobiło z powodu wcześniejszego zachowania u białego. Czas mijał wolno. Pielęgniarka roznosząca kroplówki zapytała, czy chce środki przeciwbólowe przed kolacją. Pokręcił głową: -nie chcę. Dziękuję. Minęła godzina. Sięgnął po odrobinę chleba z obiadu, którą z rozmysłem pozostawił. Bolało jak dawniej. Wyszedł na korytarz; zwrócił się powoli w kierunku gabinetu szefa. Przez dziurkę od klucza widać było światło ale drzwi nie miały klamki i były obite jakimś wygłuszającym materiałem. Aby wejść musiał skorzystać z dzwonka; czekać cierpliwie. Dobrze, że było krzesło – mógł przysiąść sobie na chwilę. Pomyślał – zdejmę zacisk z nosa. Ale zrezygnował. Był na korytarzu, bał się, że szpitalny smród zwali go z nóg. Drzwi uchyliły się spokojnie. Wstał, wszedł. 8) U profesora – II-gi raz Mężczyzna siedział za biurkiem przeglądając jakieś papiery, był sam; sekretarka poszła pewnie do domu; spojrzał na niego przelotnie, potarł zaczerwienione powieki. Płakał? - pomyślał Paweł. -Przyszedłem pana przeprosić. Płyn działa. Sprawdziłem. Zrobiło mu się żal lekarza. -Dobrze że pan przyszedł. Przynajmniej jakiś milszy akcent przed wyjściem. Wskazał na leżące na biurku papiery. -Przygotowuję się do rozmowy z rodziną zmarłego pacjenta. Nic miłego taka rozmowa. Płakał - pomyślał ponownie Paweł. Usiadł na wskazanym, wygodnym fotelu po drugiej stronie biurka. Co mu mogę powiedzieć? – zadał sobie w duchu pytanie. -Mikstura działa tylko muszę sprawdzić, czy da się ją stosować, w jakimś dozowniku. -My będziemy pracować nad przedłużeniem jej działania; no i ten węch, pamiętamy – odparł szef. Wysunął szufladę biurka i wyjął wizytówkę. Podał ją, mówiąc: -tu jest telefon do pracy i do domu. Proszę dzwonić, mam znajomego, pomoże w szukaniu pracy, opowiem mu o pańskim przypadku. Mogę? Paweł skinął głową. -Przypuszczam, że znajdzie dla pana odpowiednie zajęcie. Ma pan telefon? -Nie. -Proszę sobie kupić, użyć, gdyby mnie nie było, zostawić numer sekretarce. Profesor był cacy. Już nie wyglądał na wszystkowiedzącego, wyglądał na kogoś kto chce pomóc. Paweł wstał. -Będę szukał zajęcia, jak nie znajdę – szybko użyję telefonu; jak znajdę - zadzwonię trochę później. Na pewno dam znać. Powiem, czy udało się coś w sprawie dozownika. Mężczyzna również wstał by odprowadzić go do drzwi. Miały klamkę jedynie od środka. To sposób, by profesor był niedostępny, nawet gdy nie chciał. -
wilgoć
adam sosna odpowiedział(a) na Stefan_Rewiński utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
a szyszki się śmieją z siebie -
wilgoć - na zamówienie
adam sosna odpowiedział(a) na Ewa_Kos utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
odpoczywają uśmiechy pracują łzy wilgoć jest niezbędna do życia uśmiechy? czasami -
dziękuję Pani Ewo bo trochę mnie Pani podniosła na duchu inaczej pozostałoby wierzyć: w fiolkę liryki w tabletki poezji dziękuję
-
uff chyba skończyli? mało budujące i na poziomie "matoł-letnim" morena - dzięki
-
hormony dla harmonii... dla Nobla
-
nobel dla hormonów
-
termin "Miłość'" sprowadzany do jednego?
-
krwawa-mary cóż za dziwactwo żałosna próba doprowadzenia do zobiektywizowania uczucia niczym u psychoanalityka w NY "choćby naukowcy dwoili sie i troili logicznie nie wytlumaczą tego niejako "zjawiska"." (Wikipedia)
-
krwawa-mary "Cóż to za dziwaczny pomysł?" - nie rozumiem
-
krwawa-mary "Może chodzi ci o to że miłości nie da się zdefiniować?" - nie da się może dziwaczność pomysłu należałoby uściślić? ja tępak ja nie rozumieć kom
-
miły bo chłodniejszy uff i coś napisałaś do mnie :):):):):)
-
czy ja wiem? muszę Ci wierzyć