Zaczął się grudzień, śnieg pokrył chodniki,
W świerku pod korą mróz dopadł korniki.
I choć się mocno objęły łapkami
Wkrótce się stały małymi soplami.
Srokosz z zapałem gnał poprzez śnieżycę,
Złapał wyrwaną ze snu komarzycę.
Połknął ze smakiem, czknął, beknął, zamlaskał
I nim się spostrzegł łeb o pień roztrzaskał.
Skryte w gałęziach dwie tłuste sikory
Wzięła znienacka w dzień chęć na amory.
Zaś ornitolog (mąż rudej Zenobii)
Mruknął do siebie "Więc tak to się robi!".
Mógłbym tak pisać po kres świata, jednak
Spędza mi z powiek sen jedna rzecz wredna.
Gdy ten kres świata nie zdarzy się wcale
Muszę pracować do emerytury.
Czy to nie wspaniale?