Zwykły jestem, szary, nijaki… rodzę się dźwiękiem donośnym, piskliwym…
Rodzę się przywołany wystukaniem kilku znaków… budzę się gdzieś z głębi,
Gdzieś z gliny, z piachu, pulsem przez czarny skręt loków młodej damy…
Ktoś postawił, człowiek, może inny, może on…
Na półce zawisłej na krzaczku czerwonej porzeczki
w samym środku makowego pola w zaklęciu białych chmur
Sam… bez uczuć, przeżyć, przez sito moich ust przelatują słowa
Gdy na dźwięk – zbawienie przylatuje ona, odbiera… i kona…
Ginie jak w modlitwie do najświętszego boga… słysząc Jej głos
…zmodyfikowany burzą, nawałnicą szelestów, uczucia…
uczucia- porwał sznur splecionych drucików, kabelków
ja- nawet nie baza tych słów, nawet nie pamięć szmerów.
A ona płonie, widzę jak drży, czerwienieją usta
Jej dłoń taka ciepła, jakby tu była Ta, co śpiewa
Melodia płynie przez nią jak rzeka, by wykuć…
By wyryć w sercu obraz…
Widzę jak spływa krew
Po piersiach, brzuchu i nogach…
…przez biały śnieg przebijają czerwone róże
płoną gorącą, słodką purpurą
…a ona mdleje, jak nigdy dotąd żywa…
zastyga w drżeniu, w tańcu, na makowym polu pokrytym ciepłym, białym śniegiem
wśród krzaczków czerwonych porzeczek poprzekreślanych pudrowymi zygzakami
w zapachu czerwonych róż i płatków, które gubi słonecznikowe słońce…
zrzucając je w małe łódeczki jej dłoni…a ona dotyka twarzy Ukochanej,
wiecznego obrazu naniesionego pod skóra… dotyka Jej mlecznej twarzy…
która promienieje, ożywa… unoszą się w słodkim zapachu…
znów ktoś mnie budzi…
dziś ktoś inny odbiera…
przez sito nowe słowo się przedziera…