Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

jacek 22

Użytkownicy
  • Postów

    111
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez jacek 22

  1. aniu, czytałem na "wdechu" ; ładnie napisane; pozdrawiam - jacek
  2. Upalne lato 1649 roku na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej. Hordy tatarsko-kozackie pod wodzą Chmielnickiego i chana Islama I I I rozpoczęły oblężenie Zbaraża. Twierdzy pełnej dzieci, kobiet i starców z okolicznych wsi i miasteczek schronionych tutaj przed nawałnicą ze wschodu. I pełnej wojska, pod rozkazami rady pułkowników. Ciężkie walki każdego dnia i tygodnia . Brakuje jedzenia, wody, amunicji, broni. Każdy dzień walk cięższy dla obrońców od poprzedniego. W wałach niższych twierdzy zaporowskiej rozlokowana wyborowa książęca piechota. Złożona z osiłków wybranych z doborowych zastępów wojska. Dowodzi nimi wachmistrz Rebeńko człek sprytny, uparty i odważny. Gdy nieustępliwość ataków nieprzyjacielskich coraz większe czyni straty i coraz większą szerzy panikę wśród obrońców, dzielny wachmistrz wpada na dziwny dla tej wojny pomysł. Wybiera ze swojej piechoty 52 chłopów, ludzi wielkich, brzuchatych , odważnych. Karmiąc ich znalezionym w lochach twierdzy grochem , postanawia powierzyć im zadanie jej obrony jak nikt nigdy dotąd. Odsłonięte i wycelowane w oblegających nieprzyjaciół żołnierskie dupy, ryglowane są osikowymi kołkami, które z zapałem strugają ich towarzysze. Dochodzi do dramatycznych i niesamowitych wypadków. Pewnego poranka żołnierz Rybko zbrojąc dupę towarzyszowi broni kapralowi Zapince, zostaje na skutek przedwczesnego wystrzału ciężko ranny w głowę i pierś. Biednego , błąkającego się rannego żołnierza , pożerają wałęsające się całymi gromadami psy. Jest i prawdziwy bohater tych ekologicznych form walki z wrogiem. To kapral Bartłomiej Zawrotny. Chłop ogromny, żylasty, grożny. Gdy strzela żyły na jego łysej głowie pęcznieją, że ludziom wydaje się, że pękną. Ale nie. Ten nic nie wiedzący o póżniej wprowadzonym Konwencją Genewską zakazie używania gazów bojowych żołnierz, grzmi na nieprzyjaciół , słusznie pojmując że w ten sposób ocali głowę. Swoją i innych. Wystrzeliwane osikowe kołki rozrywają zapadający sierpniowy mrok. W szeregach tatarskich zastępów widać pierwsze oznaki paniki. Kapral Zawrotny strzelił już dzisiejszego popołudnia 54 razy. Dupę polewają mu wodą dla ochłody. Patrzą oniemiałe zdziwione ludziska i za każdym strzałem matki mocniej do piersi przytulają swe dzieci. Wreszcie zapada długo oczekiwane zawieszenie broni i nieco póżniej pokój. Kapral Bartłomiej Zawrotny zostaje przeniesiony do służby u Króla Jegomości. A Tatarzy pobici przez nieprzeciętnie walecznych przeciwników, odstępują od wałów Zbaraża i ze sromem odchodzą. Wojna skończona. .
  3. gdybym nie był starym dziadem to po takim wierszyku też bym miał zielono w głowie; podobało się; pozdr. jacek
  4. we mnie została zaduma nad treścią czyli opowiadanie zadziałało więc coś w sobie ma-coś dobrego; tytuł, dla mnie, starego dziada, bardzo zachęcający; pozdrawiam - jacek
  5. interesujące i przyjemne
  6. serdecznie dziękuję
  7. kapitalne !!! - pozdrawiam-jacek
  8. dziękuję, bardzo dziękuję - jacek
  9. skrada się i prostuje muskularny,wielki,piękny, na przejażdżkę cię zabiera, w tę krainę ciszy myśli.
  10. dziękuję bardzo ! już tam nie pojadę !
  11. te chuje z góry koszą kasę,ci powiązani,ustawieni,podwieszeni; ale my mamy wrażliwość i poczucie swobody myśli; nie chcemy rewolucji, ale to straszna rzecz niszczyć inteligencję; wolę wpierdalać kaszankę ale rozmawiać z ptakami, drzewami, lasem; bardzo mnie to opowiadanie przygnębiło ;-taką szczególną wyrazistością; napisane doskonale; jacek
  12. magiczna szybkość myśli- tempo zawodowca- diablo dobrego rzemieślnika słowa; też mam konia, Stefana i wiem co w życiu miłe; pozdrawiam - jacek
  13. magiczna szybkość myśli- tempo zawodowca- diablo dobrego rzemieślnika słowa; też mam konia, Stefana i wiem co w życiu miłe; pozdrawiam - jacek
  14. motto; spacerując po śmietniku wdycham jego wonne smrody roztańczony na miejskim śmietniku, tanecznym ruchem swego ciała, kładę się na przywiezionym wczoraj, pięknym, lakierowanym łóżku sprężynowym, a obok mnie setki ton czarnych wron unoszą się majestatycznie radując me serce fantastycznymi piruetami a szczury hałasują wśród puszek po konserwach wywołując we mnie melodyjne skojarzenia z przeszłością to jest z okresem kiedy byłem jeszcze tak jak wy zupełnym pomyleńcem, ale od tamtych lat całkowicie zerwałem z wami i z waszymi pieprzonymi sposobami postępowania i dlatego rzucam w te hałasujące bestie groźne spojrzenie od którego szczurom przechodzą ciarki po ich szarych grzbietach; nienawidzę was wszystkich; w zamyśleniu rozglądam się po swoim królewstwie, bowiem jestem królem tego wszystkiego na czym stoi moje łoże i rozkoszuję się pięknym widokiem piernatów,łyżek, sprężyn, tornistrów, puszek blaszanych, guzików, kondomów, zdjęć pornograficznych, liczydeł, gazet, zgniłych jabłek, marynarek, sedesów i wreszcie waszej strasznej głupoty; brzydzę się wami; jestem najbogatszy z bogatych a wy, z wypchanymi portfelami, jesteście tylko cholernymi, głupimi, biednymi, nędzarzami których nie chcę widzieć w swoim nieskazitelnym świecie; rozpierdolcie się sami; już południe, więc przypiekające miło słoneczko, każe mi zdjąć z siebie to co było kiedyś koszulą i odwinąć się z gazet i teraz czuję się już zupełnie dobrze, bo słoneczko mnie lubi a ja znalazłem przed chwilą rower z rurą pośrodku i to mnie bardzo cieszy, a ten obcy facet zbliżający się do mnie pchnął mnie nożem prosto w bebechy, więc pozwólcie, że nic nie powiedziawszy, już się z wami pożegnam.
  15. Aniu, jesteś literacko wszechstronna, a te dziewice- rozmarzyłem się, dobre, pozdrawiam- jacek
  16. z tą biedą chłopską to istotnie przesadziłem, ale tylko w wymiarze materialnym, w intelektualnym i moralnym absolutnie nie, tylko po co piszę o tym ciepło ? dziękuję Aniu ; jacek
  17. okłamane myśli....bardzo ciekawy wiersz pozdrowienia jacek
  18. Widzę te miejsca i tych ludzi po raz pierwszy w maju 1990 roku. Przyjeżdżam samochodem nad rzekę i stawiam go na łące. Nie wiem czyja-jestem tu bowiem po raz pierwszy. Podoba mi się i już jestem stałym tego miejsca stróżem. Z czasem poznaje człowieka, który przychodzi z krową na tę łąkę, na krańcu której stawiam samochód. Z czasem też, po zdawkowym dzień dobry rozmawiamy. Najpierw o pogodzie, bocianach, rzece. Ta łąka to własność Pana Antoniego. Pan Antoni jest biednym człowiekiem. Niski, pokurczony, skarlały pewnie już od urodzenia. Głębokie bruzdy na twarzy. Kościste, sękate ręce z krótkimi palcami. Dziwne nogi. Buty od prywaciarza, takie czarne, skórkowe, wiejsko staromodne. Gdy mokro, obszerne kalosze. Te stopy Pana Antoniego zawsze mnie intrygują. Czasem pilnuję się żeby na nie nie patrzeć ale wciąż mnie hipnotyzują. Dlaczego? Lubię te okolice. Północne krańce Jury krakowsko-częstochowskiej. Niedaleko stąd rezerwat Węże i góra św. Genowefy-Jury północny ostaniec. Dużo lasów, łąk sporo zwierząt i ptaków. Woda a w niej ryby i raki. Nasz bohater nosi czapkę maciejówkę-jest zniszczona tak, że nie widać daszka, zlał się bowiem w jedną całość z jej górną częścią. Jedno miejsce wyświecone szczególnie. To miejsce służy do łapania czapki przy jej zdejmowaniu. Z przodu, trochę z prawej strony. Ta czapka jest nieodłączną częścią ubrania Pana Antoniego. Jest na nim i latem i zimą. Zawsze ta sama. Komu Pan Antoni czapkuje, żeby świecił tak to miejsce? Nikomu. Pan Antoni wyświecił to miejsce, gdy poprawia czapkę przy pracy. Widziałem ten ruch. Pewny chwyt, czapka przesuwa się do przodu o malutki kawałeczek, później zdecydowany ruch do tyłu i jeszcze powolniejszy do przodu i już jest dobrze. Ręka wraca dalej do pracy. Łąka naszego bohatera przylegająca do rzeki to łąka biedna. Krety walczą skutecznie z równością terenu. Pan Antoni je toleruje. Czasem tylko grabiami rozrzuci te ich ziemne kopce ruchem desperackim. Ale jak to zrobi to jeszcze butem potupie po rozrzuconej ziemi, jak w jakimś egzotycznym powolnym tańcu. Tę zawziętość kretów widać wszędzie. Zarośnięte, stare już kopczyki nie poddają się nawet ciężarowi krowy. Pan Antoni ma przez te cztery lata mojego przebywania tę sama krowę. Jej smutne, granatowe, wielkie oczy błądzą za mną kiedy przechadzam się wokół niej. Ale nie ma w nich niepokoju. Czasami przy jej boku jest jej córka. Pachnąca mlekiem, radosna, piękna. Potem znika. Nie chce myśleć co się z nią stało. Bohater naszego opowiadania ma dom. Jest to murowany chlew z białego, wapiennego kamienia. Dwa pomieszczenia w nim przerobiono na mieszkanie. Tych remontów nie pamiętam. Prawdziwy dom zawalił się już dawno, bo pozostałości po nim zgarnięto na bok, a w jego miejscu jest ogródek z malwami, pomidorami i całą zgrają chwastów. Pan Antoni nie ma studni. Wodę czerpie z wąskiego strumyczka, który w deszczowe pory roku płynie tuż obok jego domu. Ten strumyczek przepływa wcześniej przez oddalaną o kilometr, nowobogacką, cuchnącą wieś. Gdy wysycha w upalne lato, Pan Antoni zaprzęga do wozu jakby wyjętego z bajki prawie czarnego konia, który stąpając jak baletmistrz przywozi w niebieskich plastykowych beczkach wodę z rzeki. W wykopanej pod zamieszkałą przez Pana Antoniego częścią chlewu, piwnicy, woda stoi przez cały rok. Nie nadaje się do picia. Jest czarna i śmierdzi. Pan Antoni jest kawalerem, ma lat 55, a wygląda na 70. Od dwóch lat mieszka z obszerną kobietą, której na imię Dzidzia. Takie dziwne imię wśród kur, kaczek, psa Cygana i wiejskiego bałaganu. Pani Dzidzia nijak nie pasuje do miejsca gdzie jest. Wolałbym widzieć tu samego Pana Antoniego. Na podwórku stoi jeszcze rozlatująca się w upływie czasu stodoła. Jej czarne deski krzyczą, że musi być bardzo stara. Ozdobą podwórka jest wiejska, podwórkowa, potężna lipa. Gdyby stała w zieleni traw byłaby ozdobą. Tutaj pewnie nie dożyje starości. Pani Dzidzia, która jest tu zaledwie od dwóch lat, wydała już na nią wyrok śmierci. Drażni ją jej aromat. Dom Pana Antoniego nie leży na pustkowiu. Jest końcem dużej wsi „Za lasem” i liczącej sobie ze 20 domostw. Obok domu naszego bohatera stoi piętrowy, z wysokim strychem, nowo wybudowany dom Będków. Jego wielkie, uzbrojone w firany okna patrzą się bezczelnie na biedne podwórko sąsiada. Śmieją się z tego chlewika przerobionego częściowo na mieszkanie, z tej sczerniałej stodoły, z łypiącego jednym okiem psa Cygana i z samego Pana Antoniego. Pan Antoni ich nie lubi. - Te Będki to mają księdza w rodzinie – powiedział mi któregoś dnia konspiracyjnym szeptem, chociaż staliśmy samotnie na nadrzecznej łące; - panie, ile oni mieli wszystkiego kiedy był ten cały stan wojenny – kontynuował; - złodzieje jedne! - dokończył. Pan Antoni nie lubi księży. Nie wyzywa na nich sam z siebie, ale gdy prowokująco poruszam ten temat obrzuca ich niewybrednymi epitetami, mocno przy tym gestykulując. I raz tylko powiedział jak ksiądz „zdarł ze mnie ile tylko mógł” – gdy chował brata. O tym mówił mi ściszając głos, że ledwie go słyszałem. Pan Antoni cierpi na ból w stopie. Szczególnie kiedy są deszcze nie znacznie utyka na prawą nogę „z bólu panie” - wyjaśnia uprzejmie. Z tego pewnie powodu, Pan Antoni porusza się po świecie rowerem. Jest to pojazd, jak domyślam się z jego konstrukcji, pochodzący z czasów tuż powojennych. Myślę sobie, że go bardzo lubi. Nie ma na nim śladu lakieru, cały jest taki rdzawy z wytartymi białymi miejscami tam gdzie są ręce i nogi. Zeszłego roku właściciel wyposażył go w wachlarz tylny z aluminiowej blachy. Trochę mnie drażni ten świecący, zrobiony pewno ze starej miednicy wachlarz. Nie jest tutaj na swoim miejscu. W niedziele Pan Antoni zakłada szary garnitur pochodzący zapewne z początku lat 60-tych. Niemodny i ciasny, sprawia ze jego właściciel wygląda gorzej niż w dni powszednie. Zakłada ten garnitur pewnie z odwiecznego przyzwyczajenia, że w niedziele tak trzeba. Pan Antoni nie odwiedza w tym garniturze niedalekiego, nowo-wybudowanego, wielkiego kościoła. Nie chodzi tam, bo jak mi kiedyś powiedział „zbyt marnie wyglądam”. Jeździ w nim za to, na swoim, jakby z nim zrośniętym rowerze, po nadrzecznych łąkach, rzucając przelotne spojrzenia na swoją krowę. Zatrzymuje się wówczas niedaleko mnie, układa swój rower na ziemi i przygarbiony podchodzi, by podać mi swoją kościstą, sękatą, starą dłoń. Nie umie się Pan Antoni cieszyć, może dlatego, że niczego pięknego od życia nie otrzymał. A może cieszy się i raduje, ale ja tego nie widzę za nieprzeniknioną maską pooranej głębokimi bruzdami życia twarzy. Ale co może go ucieszyć? To że niedawno, gdy odwiedziły go dwie panie z opieki społecznej, oszukał je swoją biedą, chowając do szafy dwudziestoletni telewizor. Od tamtej wizyty telewizor zadomowił się w tej szafie na dobre. Ogląda się go więc otwierając po prostu szeroko jej drzwi. A więc oszukał Pan Antoni te dwie, wyposażone w czarne i cwane oczy baby, bo telewizora nie znalazły. A może cieszy się Pan Antoni, gdy uda mu się zabić w kurniku tchórza zwyczajnym, brązowym kaflem z pieca? Nie można dociec czy może się z czegoś cieszyć. Jest wiecznie jednakowy, przygarbiony, zniszczony, stary - gdy boli go brzuch, gdy zabije biednego tchórza, gdy spojrzą sobie z krową prosto w oczy i gdy wraca rowerem z kamieniołomów, gdzie sporadycznie latem dorabia. Smutne jest życie Pana Antoniego. Smutne jest jego życie jak los pracowitego, biednego, samotnego, chłopa polskiego. Kiedy umrze w ciszy pochowają go na cmentarzu w niedalekich P. , pokłócą się trochę o marną ziemię po nim i zapomną. A najwierniejsza towarzyszka jego życia, rzeka, bezczelnie podmyje i zabierze kawałek łąki po nim, jakby na złość jej nowym właścicielom.
  19. dobre Aniu, bardzo dobre,oryginalnie napisane
  20. Mieszkałem wtedy w małym miasteczku w południowo-wschodniej części Polski. Prowadziłem w tamtejszym liceum lekcje geografii oraz często, z powodu przewlekłej choroby jednej z koleżanek, lekcje historii. Moja młoda żona Maria mieszkała z rodzicami w Warszawie, pracowała jako radca prawny w firmie polonijnej i zażywała uciech życia z zamożnym, zagranicznym jej właścicielem. Ten jej upór w podtrzymywaniu stosunków pozamałżeńskich, zdeterminował mnie do wyjazdu, właśnie do tego niewielkiego miasteczka. Poznałem tam miejscowego proboszcza który opowiedział mi pewną historię. Powtarzam ją teraz po raz pierwszy. W jednej z wiosek tamtego terenu,gospodarstwo rolne prowadziła rodzina lekko ociężałego na umyśle rolnika o nazwisku Poręba. Rodzina była wielopokoleniowa i składała się z siedmiu osób . Byli to: rolnik,jego żona,ojciec żony, trójka dzieci mniej więcej w jednym wieku oraz mieszkajaca w przybudówce siostra głowy domu . Dom Porębów był drewniany i stał na uboczu, jedną ścianną podwórka przylegał do dużego lasu. Sąsiadów było kilku i rozrzuceni byli w dość dużej odległości od siebie. Sama wioska zaś, ze szkołą podstawową, ochotniczą strażą pożarną i ośrodkiem zdrowia, leżała kilka kilometrów od gospodarstwa rolnika. Póżną wiosną 1977 roku, wczesnym popołudniem, przy bezchmurnym wiosennym niebie, sąsiedzi Porębów zostali przestraszeni widokiem czerwonokrwistej piramidy odwróconej spodem do góry,wysokiej może na dwa kilometry, ze stożkiem wychodzącym z domu sąsiada. Wzięli to za pożar i dwoje z nich,działając niezależnie od siebie, dosiadło rowerów i popędziło do wsi zawiadomić straż pożarną. Pozostali, gromadnie,z różnych stron,pędzili w stronę gospodarstwa Porębów. Kiedy zbliżali się coraz bliżej, coraz większe ogarniało ich zdumienie. Doskonale widocznej z daleka ogromnej piramidy, nie było widać zupełnie z podwórka. Sąsiedzi zastali gospodarzy w domu. Przyjechała straż pożarna popędzana strasznym widokiem.Kiedy zaś sześciu przybyłych strażackim wozem mężczyzn stanęło na podwórku,ich zdumienie nie miało granic. Nie było ognia,dymu ani tej przerażającej piramidy. Zaczęły się debaty,chodzenia koło domu,ktoś pobiegł w las. Ludzie, którzy zjawisko obserwowali z dalszej odległości widzieli jak ta cała ogromna góra, wisząca czy stojąca do góry nogami, w przeciągu dwóch godzin całkowicie zniknęła. Nikomu nawet do nie przyszło, że to jakaś fatamorgana. Przeciwnie,ludzi zaniepokoił jeszcze,słyszalny na kilka kilometrów wokoło,taki dziwny,przeciągły i dudniący świst. Cała wioska była tymi zjawiskami bardzo poruszona;stanowiły one przedmiot zawziętych rozmów i dyskusji. Proboszcz który mi tę historię opowiadał,był wówczas, w tamtejszym wiejskim kościółku wikariuszem. Zawiadomił o dziwnym zdarzeniu proboszcza z miasteczka L. Wikary,naciskany przez miejscową ludność oraz własne lęki i obawy,ponaglał swojego przełożonego do przyjazdu. Po trzech dniach przybył proboszcz w asyście dwóch pomocników i pod czujnym okiem miejscowej społeczności,wyświęcił dom i obejście. Dwa dni póżniej,rankiem,siostra Poręby wyprowadzała jak codzień krowy na pastwisko. Tą niemłoda przecież, ale doświadczoną w pracach gospodarskich kobietę zainteresował kołek sterczący z ziemi.Schyliła się żeby go wyciągnąć i wtedy krowa naparła na nią od tyłu; kobieta poleciała całym ciałem do przodu uderzając głową w solidny słup dębowy przy furtce. Kilka minut póżniej,znalazł ją tam Poręba,ale jego siostra już nie żyła W dniu pogrzebu ciotki,starszy,czternastoletni syn gospodarza jechał rowerem w kierunku domu.Jakieś trzy kilometry od domu droga prowadziła nad niewielkim strumykiem.Był tam drewniany mostek bez poręczy. Nikt nie wie jak wyglądały ostatnie chwile życia chłopca. Kilka godzin póżniej znaleziono rower zaczepiony o wystającą deskę. Pod mostkiem leżało ciało chłopca, a zakupy które wiózł rozrzucone były dookoła. Milicia stwierdziła,że nagłe zgony siostry gospodarza i jego syna to nieszczęśliwe wypadki. Chłopiec został pochowany w jednym grobie z ciotką. Tydzień póżniej,ojciec żony Poręby,sześćdziesięciotrzy letni mężczyzna rąbał drzewo. Nie sposób ustalić jak to się stało,ale z powodu wycia psa wyszedł z domu młodszy syn Porębów i znalazł dziadka martwego w kałuży krwi. Po tym zdarzeniu,pod wpływem ogromnego poruszenia mieszkańców wsi,przybyło do niej kilkudziesięciu ludzi,głownie milicjantów,prokuratorów i działaczy partyjnych różnych szczebli.Cały sztab mieścił się w wiejskim klubie, bodajże był to Klub Rolnika. Porębowie postanowili wywieżć dzieci do rodziny w sąsiedniej wsi. Dzieci spakowano i oboje rodziców odwoziło je furmanką. Polna droga w jednym tylko miejscu przecinała się z asfalto- wą szosą. W takim właśnie miejscu,w tył furmanki ledwo uderzył samochodowy beczkowóz do przewozu mleka. Kierowca nawet się nie zatrzymał i pognał dalej. Nigdy nie został odnaleziony. Na skutek uderzenia i spadku z szosy,furmanka przewróciła się. Na miejscu zginęły dzieci i po krótkich cierpieniach zdech koń. Matka dzieci zemdlała a ich ojciec stracił mowę. Wracające ze szkoły dzieci zobaczyły wypadek i natychmiast zawiadomiły kogoś we wsi. Na miejsce przybyło zaraz kilka samochodów i kilkudziesięciu różnego rodzaju funkcjonariuszy. Póżnym popołudniem wylądował tam wojskowy helikopter, a cały teren został otoczony przez milicję. Nikt z miejscowej ludnosci nie wiedział co tam się dzieje, a władze nie udzielały żadnych informacji. Żona Poręby została zabrana do szpitala w miasteczku L. Dzieci zostały pochowane przez milicję. Cała ceremonia pochówku odbyła się nocą. Matka wyszła ze szpitala już po pogrzebie. Miesiąc i dwa dni póżniej,samochodowy patrol milicji znalazł zaledwie pół kilometra od własnego domu, zasztyletowaną Porębową. Sprawcy nigdy nie ujęto. Pogrzeb zamordowanej odbył się nocą i oprócz męża był tam tylko ksiądz wikary oraz milicjanci,ubecy i prokuratorzy. Cztery dni póżniej,robotnicy leśni znależli zawieszonego na gałęzi rozłożystego dębu Porębe. Nie żył od kilku godzin. Był zawieszony w ten sposób,że jego szyja została z jakąś ogromną siłą wepchnięta w zwężające się grube gałęzie dębu. Żaden człowie nie mógłby się tak sam powiesić. Władze orzekły jednak, ze Poręba powiesił się sam. W marcu 1978 roku, całe gospodarstwo Porębów zostało zrównane z ziemią. Ciężkim sprzętem zburzono dom,oborę i stodołe. Resztki zostały spalone i wtłoczone pod ziemię. Wszystko zaorano. W kwietniu,miejscowa ludność postawiła na rogach podwórka ,cztery dębowe krzyże. W ich postawieniu i poświęceniu uczestniczył póżniejszy proboszcz ,który tę historię mi opowiedział. W tym samym roku,władze kościelne wysłały młodego wikariusza na misję do Senegalu. Wrócił po sześciu latach i na swoją prośbę został proboszczem w miasteczku L. Tylko tyle i aż tyle dowiedziałem się od księdza. Po kilku latach, z nową już żoną,jechałem samochodem z Poznania do dawnego wczasowego ośrodka rządowego,który stał się ,po przemianach w Polsce,dostępny dla społeczeństwa. Zamierzaliśmy wypocząć tam kilka dni. Nigdy nikomu o zasłyszanej od księdza historii nie opowiadałem. Żona moja była więc trochę zdziwiona,że zbaczam z trasy i jadę odwiedzić dawnego kolegę,bo tak właśnie jej skłamałem. Dojechaliśmy do wioski znanej mi z opowieści i po zapytaniu starszej kobiety o drogę, dotarliśmy do jakiegoś wiejskiego gospodarstwa. Gdy podchodził do nas młody rolnik szybko oddaliłem sie od samochodu tak,aby żona nie słyszała o co pytam. Rolnik powiedział mi tak: byłem wtedy małym chłopcem,pamiętam jak rodzice się modlili,jak mieliśmy wolne w szkole z powodu tamtych zdarzeń i wiem,że dzisiaj my i nasi sąsiedzi omijamy tamto miejsce z daleka. Pokazał którędy mam iść bo samochodem nie dojadę,gdyż władze zlikwidowały również i drogę do tamtego miejsca. Było ciepło,więc żona rozłożyła sobie leżak i rozkoszowała się czerwcowym słońcem. Poszedłem przez kolorowe kwiatami łąki we wskazanym kierunku. Znalazłem to gospodarstwo otoczone lasem kilkunastoletnich samosiejek. Dookoła zielono i kolorowo a ślad na ziemi po tamtym gospodarstwie to niczym nie porośnięta ziemia,jakby lekko wzruszona. Normalnie goła ziemia-pustynia. Wysokie krzyże i ta bez życia ziemia w tym zielonym świecie robiły niesamowite wrażenie. Wszedłem na tą ziemie i wtedy usłyszałem wysoki pulsujący niesamowity dżwięk. Nie wiem co to było,ale odwróciłem się i najszybciej jak mogłem,na zesztywniałych ze strachu nogach uciekałem. Gdy znalazłem się przy samochodzie,żona zaniepokoiła się bladością mojej twarzy i drżeniem rąk. Poprosiłem,żebyśmy szybko się zbierali. Odjechaliśmy prawie natychmiast a zaintrygowanej żonie oznajmiłem,że po prostu poczułem się niedobrze po dość szybkim biegu. Nic więcej o tej sprawie nie wiem. Z nikim się swą tajemnicą nie dzieliłem. Opowiedziałem ją dzisiaj po raz pierwszy.
  21. Bardzo wszystkim dziękuje . Asher - mam nadzieję, że cały i zdrów; Ani - bo wspaniałomyślna,ciepła i przyjemna; Pannie Annie - bo to moja przyjazna dusza i przyjaciółka. jacek
  22. jest we mnie taki smutek wielki, że życie przemija szybko, z beznamiętną bezwzględnością, a jest takie piękne. Bardzo ładne opowiadanie.wzruszyło mnie i poruszyło. Aniu,jestem z Tobą. jacek
  23. bardzo sympatyczny świeżością wiersz pozdrowienia jacek
  24. Gorące i suche lato 1985 roku. Od dwóch tygodni wakacje. Byłem wtedy jeszcze zbyt mało samodzielny, żeby mama puściła mnie z kolegami na wakacyjne szaleństwo.Sama nie miała czasu się mną zajmować bo pracowała wtedy jako główna księgowa w wielkiej firmie, więc całe dnie byłem sam,czytałem,grałem z chłopakami w nogę czy z siostrą kolegi w tenisa. Wszystko to jednak było nudne, więc tym bardziej się ucieszyłem, gdy pan Jerzy, sąsiad i przyjaciel domu,znakomity architekt, zaproponował mamie, że zabierze mnie do swojej siostry mieszkającej w Sudetach ,na ziemiach odzyskanych. Mama zgodziła się chętnie bo pan Jerzy był człowiekiem najwyższego zaufania. Wyruszyliśmy w sobotę wczesnym rankiem,początkowo jadąc pociągiem, póżniej PKS-em, by na koniec skorzystać z uprzejmosci pewnego kapitana, który wojskowym samochodem podrzucił nas pod sam dom siostry pana Jerzego. Troszkę lękałem się tego wyjazdu bo byłem młodzieńcem nieśmiałym i bardzo zamkniętym w sobie. Kiedy jednak okazało się, że mam swój pokój a gospodyni to znana polska pisarka, osoba bardzo delikatna i kulturalna, uspokoiłem się natychmiast i z niecierpliwością czekałem na przygody które pan Jerzy obiecywał. Pan Jerzy był wakacyjnym poszukiwaczem skarbów. Każdego ranka więc, po śniadaniu wyposażeni w wykrywacz metalu,saperkę i łom, wyruszaliśmy na poszukiwania. Rezultaty tych naszych kopań po lasach były praktycznie żadne, ale zabawy był ogrom. Przyszedł czwartek, szósty dzień naszej przygody. Tego dnia poszliśmy w kierunku góry stojącej samotnie w lesie, o zboczach kamienistych i bardzo stromych. Pan Jurek wyszukał miejsce gdzie wykrywacz wył jak diabli, kazał mi kopać a sam ,swoim zwyczajem, poszedł dalej. Wykopałem dól może osiemdziesięcio- centymetrowy kiedy saperka przyjemnie o coś zgrzytnęła. Poszerzyłem otwór i zacząłem kopać rękami. Najpierw poczułem jakiś podłużny dosyć długi kształt a tuż pod nim znajdował się worek. Pana Jerzego nie było w pobliżu, więc z coraz bardziej walącym sercem zacząłem za ten wór ciągnąć. Ciągnąłem tak mocno,że czułem spływający mi po twarzy pot. Ciągnąłem ten wór i..... całe szczęście, że się obudziłem, bo bym sobie jaja urwał.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...