Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Vanaheim

Użytkownicy
  • Postów

    62
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Vanaheim

  1. wiesz jak to boli noce śliskie jak rozpędzony samochód w głuchym szemraniu liści odrywanych od wiosny zaciskam powieki w pięść struny nabrzmiały potem jak żywicą nacięte drzewa i już nie chcę obrazków do których nie da się schować głowy to dziwne te wszystkie światła na balkonach wątpliwości wieczornych postojów smarowane pasztetem słów 4 X 2006
  2. to śmieszne nawet wersy układamy w blokowiska 30 VI 2006
  3. znowu jest za ciemno żeby zasnąć więc tylko odsuwam parapety rozbijam żarówki nie umiem pisać wierszy żeby rozlewały cię pod nocą jakby na poplamionym prześcieradle ani wypalać się w twoich popielniczkach jak skręty słów którym brakuje przymiotników żyły są jak korzenie które trzeba wyciąć wydłub mi cyrklem miejsce na skrzydła 24 V 2006
  4. pochylony przed nocą znowu próbuję włożyć cię do snu poduszki tulą kanty jakby nie chciały zabić i zimne światło zapatrzonej krwi co najłatwiej rozbiera się w koleinach dłoni uciekło w twoje okna pod skórą mamy nasiona i płodne pola uprawne (zmartwychwstanie tylko użyźnia glebę) z nadzieją jest jak z umieraniem dokoła porośniętego szpitalami codziennie w innym tramwaju 17 IV 2006
  5. tydzień ma cztery dni i zidiociałe przekątne tak chyba nie należy zaczynać w ogóle nie powinno być tych wszystkich zachłyśniętych odbić rozstrzelanych spojrzeń i pieprzonych niedopowiedzeń bo widzisz znowu nie mogę cię znaleźć za żadnym kantem ani pod naskórkiem betonowych kopuł jakby tylko poszarpane opuszki szatkowały bezczynność na czynności pierwsze 11 marzec 2006
  6. znowu północ popychane na śmierć szklanki wydłubane wersy tam na zewnątrz mięso jest czerwone cmentarze otwarte do odwołania i przepełnione przystanki nie ma ani ciebie ani mnie uderzając o kant źrenic zgubiłem płynność linii papilarnych tam na zewnątrz nie ma boga odleciał z ptakami do ciemnych krajów i zapomniał biletu w drugą stronę
  7. i tak rzęzimy przez długie w bezsłońcu aleje i nie dosypane kopce obrastamy w namiętność okazyjnych scen gubiąc lepkie od zmarzliny pióra i tak cofamy się w nieżycie odłupując klamki z zamkniętych okien - światełka na niebie szeleszczą
  8. nie idąc przekrzywionym od słońca chodnikiem nie znajdziemy pytań na dręczące odpowiedzi nocą krawędzie opite czernią i podniebne żarówki rozsypane na wyblakłych gałęziach ty rozdzierająco a przecież nawet płatki śniegu błądzą wokół własnych orbit
  9. rozbijając się o znak drogowy postawiony w złym miejscu nie będzie białych piór ani przerwanych strun kolejowych dopiero wtedy przyjdą długie noce i przestrzelone myśli rozdziobywane po kątach
  10. ty który śmieszne kawki nauczyłeś wrzucać pod samochody widzisz ja też nie wiem a sreberka łamane na słowa i zaśniedziałe trawy nie są prostsze niż ostatnio wbrew temu co głosisz o adamie i ewie sklonowanie się nie było dobrym rozwiązaniem
  11. zawsze znajdzie się peron przez który marzenia będą przejeżdżać bez pośpiechu poszarzałe chciałbym w wyidealizowanych resztkach przedświtu uderzających o kant okna ale ty na przekór będziesz dobrze wyglądać na tle rozmazanych pomarańczy ubrana w uśmiech graniczący z postanowieniem niespełnienia i nawet nie wiem czy chęć patrzenia bez urywanych spojrzeń nie demoralizuje
  12. popatrz jak stygnie wysycha z kapiącą na ziemię wodą mówiłaś że nigdy trawy bladły sponiewierane jesienią (a wiosna była piękna tego roku) popatrz jak stygnie zawsze chciała wykuwać stopnie lubiła mgłę zalegającą przymarznięte aleje nie wołałaś że albo rozpędzałaś pyłki tłoczące się za szybą śmiech krystalizował się zbyt ostrym echem pęczniejąc w kanciaste zbielałe drewno
  13. rozbierając kartkę papieru pewnie nie myślałaby o samotności wbitych w ściany gołębi nigdy nie zastanawiał jej kolor świateł na przejściu numer dzwonka czy stopień zakurzenia księżyca teraz opowieści o obleganych pagórkach nabierają smaku nadgniłych liści dławiąc rozmyślenia o nie rozpisanych powrotach
  14. kluczenie pomiędzy zwyrodniałymi strumykami nigdy nie wydawało się złym rozwiązaniem drzewa jasno świeciły jaskółki kołowały nad otwartymi oknami zdziecinniałe anteny pochylały się w stronę rozebranych żaluzji rośliny na parapetach chowały się w skamieniałych rurociągach powiązując te wszystkie wyliniałe prawdy musieliśmy do tego dojść teraz ściany rozpryskują się coraz ciszej z policzkami falującymi od kurzu gwiazdy spadają z większą złośliwością w melodię potrącanych przypadków
  15. rozczesuję myśli jak poszarzałe struny stroma ścieżka parę śmieci pod górę deszcz rozgrzebywał utarte liście szyba drżała splatając wykrzywione bramy i rozpalone tablice w kilka nadpotrzebowych pytań poczerwieniała kamienna poręcz patrzyła na zamglone domy powinny głośniej tupać wywijać rękami przedrzeźniać się nie wierzę w przenośne znaczenie śmierci
  16. myślałem że tylko okna potrafią tak powoli gasnąć krokiem jakby przerywanym ale jednak przedzierać się na zewnątrz do zmroku niebo jednolite zakurzone do granic gęstości poszarpane konturami bloków symulującymi nabrzmiałą cywilizację strony zardzewiałe w postanowieniach o niespełnionych kratkach na przekór wydrapuję imiona na okładkach zeszytów i mimo całej ociężałości niezrozumienia próbuję pamiętać o krwawej barwie drzew oparty o coraz bardziej obcą linię korytarza szkolnego
  17. słowa pulsują w pobliskich rynnach może gdyby ale deszcz już wysechł a dachy nie płakały od dawna latarnie wiszą tak jak powinny okna otwarte na przestrzał i zwierzęta schowane w starych pianinach anioły skrzypią nie naoliwionymi skrzydłami chmury przypominają nitki albo włosy splecione na kształt żeber chodnik byłby tak odpychający jak zawsze śliski od grudek niedopalonych zeszytów przystanki powoli stawałyby się obce ale coraz trudniej rozróżnić gdzie jest na zewnątrz a gdzie kiedyś
  18. ty mówisz szeptem tym przypominającym tulenie chrabąszcza do chropowatej gliny i wcale nie jesteś tuż za zgięciem na jednoimiennie nakoloryzowanych platformach połączonych od a do s ździebełkami trawy nie rozwieszamy prania złudnie przypominasz retrospekcje ścigające się za oknem nie badamy odczynu słodkości łez spływających po odizolowanych od otoczenia drabinkach i potem gdzieś otwieramy oczy w odległości kilkunastu fabryk dachówek zakładamy inaczej rozbiegane spojrzenia ty rozmazane w kącikach ust ja błądzące po drewnianych słowach
  19. to wszystko jest takie dziwne i nawet nie próbujesz udawać że książka w plecaku czy zielona jaskółka co tak czarno kracze za oknem nikt nie mówił że porozwieszałeś ulotki i porozdawałeś bilety zasłużonym w twoich śmietnikach gdzieś tam w górze ślepniesz z jednym półprzymkniętym oknem i po co się upierałeś mówili ci że diabeł ma przyjemniejszą robotę
  20. za oknem inna noc banalnie granicząca z pustką bez śmiechu na zbyt ciemnych kartkach sterczącymi zza muru słowami symuluje zmianę kształtu o kolejną minutę kiedyś na zgięciach słońca zwisającego przez okno liście układały się w nabrzmiałe litery tak jasne w rysach pełnej ściany ściana została mimo to że teraz trudno opanować drżenie rąk wspominając kolejną egocentryczną datę
  21. na drugim brzegu widać mężczyznę ubranego w poplamioną marynarkę i czerwone spodnie ma inny pogląd na życie i poważny krawat nie spieszy się na ani przed pewny że nie posądzą go o współudział w budowie kolejnej zbyt płaskiej celi
  22. że nie tak i inna myśl w refleksach gniecionego lustra smutno cieknąca po ścianie niby udająca cień sufitu jednak zbyt ciemna i twarda palce płaczące na klawiaturze spóźnione w niemych drganiach a na sobie miała tyle kwiatów pustych spojrzeń i wcale nie żyła długo i szczęśliwie pod zbyt kruchymi parasolami
  23. nigdy nie sprawdzałem spłaszczonych liści zakrwawionych w zielonym prześwicie asfaltu zbyt szybkich opon z płaczem wyrywanych z kontekstu tłukących się szyb i krzyczących ramion a pobocze było dzisiaj takie drżące zbyt nagłe jutro kamienica będzie szara i zakurzone okno na drugim piętrze pusto uśmiechające się do odlatujących ptaków i dżdżownic zaplątanych w kable telefoniczne
  24. myślę że ciemność była zbyt twarda i powietrze zbyt wilgotne od spalin nie siedziałaś obok mnie ktoś z tyłu rytmicznie wymachiwał rękami na ścianie rosło drzewo z jaskrawo białymi liśćmi pociąg przypominał łyżkę koło okien krzyczał o postrzępionych i żółtych zbyt gęstym dymem w pewnym momencie widziałem płócienny kapelusz nigdy go nie nosiłaś może zbyt rzadko go sobie wyobrażałem z niebieskim piórem po prawej stronie ponoć majaczyłem przez sen pamiętam tylko że ładnie wyglądałaś na tle ludzi i pustych krzeseł
  25. niedopita herbata wylewała się na dywan kilka okruszków autystycznie układało się w wyrazy słowa dławiły się w gardle na ulicach i pod parasolami ginęły kości wśród dowodów zabójstwa pralki i telefonu na schodach ludzie potykali się o siebie ślepi i głusi dudnili uderzając o ścianę z sufitu kapała benzyna kościół na rynku odsypiał wieczorne zaczepki płyt chodnikowych w cieniu kamienic leżał człowiek chory na stukot butów
×
×
  • Dodaj nową pozycję...