Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

asher

Użytkownicy
  • Postów

    2 273
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez asher

  1. * Przyszedł na rynek z małym megafonem. Wyglądał bardzo poważnie. Budził zaufanie i szacunek. To go wyróżniało w różnobarwnym, oszalałym tłumie, który przepływał między nim a mną. Kiedy spostrzegł, że na niego patrzę, szybko pomachał mi ręką. Zareagowałem trochę nazbyt mechanicznie, lecz on wziął to za dobrą monetę i aż podskoczył kilka razy, żeby mi się lepiej przyjrzeć. Później ruszył w moim kierunku, ale pędzący na złamanie karku tłum zepchnął go z powrotem pod ścianę. Spróbował jeszcze raz. Bez powodzenia. Przez chwilę kręcił się to w prawo, to w lewo, przygryzając nerwowo paznokieć. Zupełnie nie miałem pojęcia, o co może mu chodzić, stałem jednak nadal w tym samym miejscu, licząc, że w końcu się dowiem. Po chwili bezradnego kręcenia się na swojej połowie metra kwadratowego przestrzeni, machnął, żebym to ja spróbował. Coś dodatkowo wykrzykiwał przez mały megafonik, ale nie słyszałem, bo wielogłos wydawany przez masy ludzkie całkowicie dominował. Ktoś przeszedł obok mnie z magnetofonem na ramieniu, rozsiewając wokół agresywną muzykę, potem stojący pod murem Cyganie zagrali szybki, gorący kawałek. Dziwnie hałaśliwie zrobiło się wokół mnie, ale być może tak było od dawna, tylko dopiero w tej chwili sobie to uświadomiłem. Wszyscy mieli coś do powiedzenia, wszyscy polecali własne upodobania i recepty, a nikt jakoś nie słuchał. Facet z megafonem znów zaczął wymachiwać rękami, jakby go osy opadły. Wyobraziłem sobie, że to właśnie on ma do powiedzenia coś naprawdę istotnego. Może szukał ludzi otwartych, wrażliwych, nie zatrutych jeszcze tym, co wokół, by podzielić się z nimi swoimi obserwacjami, pomysłami, wnioskami. Natchniony tą myślą ruszyłem zdecydowanie przed siebie. Wbiłem się między kilka osób i pokonałem dobrych kilka metrów, zanim twardy mur innych ciał osadził mnie gwałtownie w miejscu, a potem dość łatwo zepchnięto mnie na dawną pozycję i nurt ludzkich ciał zamknął się ponownie. Najgorszy w tym wszystkim był potworny zgiełk, na który zazwyczaj nie zwracałem uwagi. Teraz nie mogłem go ścierpieć. Minorowy pomruk splatał się z okrzykami dzieci i akordami muzycznymi, a do tego coraz lepiej wyłapywałem uchem huk silników samochodowych dobiegający z sąsiedniej ulicy. Ludzie chodzili w zwartych grupach. Dlatego tak trudno było przebić się samemu. W grupach mieli swoje problemy i sprawy do przedyskutowania. Tylko to ich obchodziło. Odruchowo zerknąłem ku nieznajomemu. Widząc, że znów na niego patrzę, przystawił megafon do ust i coś krzyczał. Musiał strasznie wrzeszczeć, bo jego twarz poczerwieniała gwałtownie, zaś żyły wystąpiły mu na szyi, niby węże zagrzebane w ziemi. Kiedy przestał, spostrzegłem, że ciężko dyszy. Potem zupełnie opadł z sił i został zepchnięty pod mur. Jeszcze dawał mi znaki migowe, lecz ludzka fala znosiła mnie coraz dalej od niego. Nawet już nie walczyłem. Nadjechał jeep ze znakami firmowymi znanej korporacji na masce. Z tego powodu masa musiała zewrzeć się ciaśniej. Na platformie stał wysoki, opalony macho w ciemnych okularach. W dłoni trzymał wielki megafon. Krzyczał coś, żeby kupować tylko to, a nie co innego i tylko tam, a nie gdzie indziej, lecz wcale go nie słuchałem. Myślałem o tamtym nieszczęśniku, którego straciłem z oczu. Po chwili dryfowania w tłumie, trafiłem w pobliże jakiegoś stolika, gdzie podpisywano deklaracje polityczne czy coś w tym rodzaju. Minąłem stolik i brnąłem ku wylotowi rynku. Kilku mężczyzn w firmowych strojach zawiesiło na ścianie ogromny ekran i zaczęto coś na nim wyświetlać, hipnotyzując tłum potokiem szybkich obrazów. Nie zdążyłem popatrzeć, bo zauważyłem nieznajomego. Gdzieś tam, pośród morza innych głów, dryfował w przeciwnym kierunku. Starałem się zapamiętać jego wygląd, by go później odnaleźć i porządnie wypytać. Wiedziałem, że będzie mi to spędzać sen z powiek. Dwie przecznice dalej było już cicho i spokojnie. Przystanąłem obok słupa z ogłoszeniami, żeby pozbierać myśli. Przy kawiarnianym stoliku, wystawionym na chodnik, siedziały przy kawce dwie nobliwe panie. - A ty, wiesz, że Walicki się rozwiódł? Kto by pomyślał, taki zakochany. - To tak, jak Safandułowie. Stawialiśmy ich za wzór... - Nic pewnego nie ma na tym świecie. Na jaki kolor w końcu przemalowaliście łazienkę? - Na kanarkowy, żeby jaśniej było... Zaśmiały się chrapliwie i zapaliły po vogue’u. Poszedłem nad Wisłę. Ułożyłem się na wale przeciwpowodziowym, twarzą do słońca. W pobliżu była tylko starsza pani karmiąca kaczki i łabędzie, które dziękowały jej w swoim języku. Poza tym było cicho. Usnąłem.
  2. Dzięki za spostrzeżenia. Widać socreal być musi :)))
  3. Pierwsze 3 akapity zapowadały bombę, ale resztą zajął się saper :( Spodziewałem się jakiegoś lepszego spuentowania - to nie zarzut, tylko odczucie. Brak mi też sensu głębszego niż porównanie Odysa do hippisa. Ogólnie fajne, jednak po stylu widzę, że będą lepsze, do czego zachęcam skromnie :))) Motto bym wywalił - każdy zna na pamięć...
  4. A mnie się spodobała forma narracji. Więcej się nie wyciśnie dobrze jest jak jest.
  5. No, felieton ładny, a cuś więcej???
  6. Ej, Freney, koniuch był ekstra i co się podziało? Czas narracji zmieniony, skróty masakryczne poczynione, oka na czym zawiesić ni ma, a do tego poezją jakąś trąci :))) Czy to epilog jest? Dla tej koniuszej całości, rzecz jasna.
  7. Dzięki, K.S. Niestety, u mnie też jest wyjątkiem... Wesołych dla wszystkich, byle nie literackich :)))
  8. Dzięki, Leszku. Chyba też tak w końcu myślę :)
  9. Popieram przedmówczynię w 110 procentach. Od konkursowego opowiadania Piotra Rutkowskiego z grudnia nie czytałem tak ładnie skrojonego tekstu. Tylko jakoś mi się gryzie, że najpierw jest Antoni, potem Antoś. Brakuje pod koniec Tośka :)))
  10. Rany bomba. Ale awansowałem! Piotrze, to najfajniesza wiadomość miesiąca. Wstyd przyznać, ale tym razem nie czytałem na głos i nie wiem, jak to brzmi. Chyba jednak spróbuję. Dzieki stukrotne! Leszku, tanki za apologie, Aniu - tekst jest ewidentnie inny, więc dlatego coś nie pasi. Miało być o ostatnim małym domku pośród blokowisk i obwodnic, ale nijak nie umiałem tych bloków upchnąć, a i z narratorem przez to kłopoty były. No, i jest jak jest :)))
  11. A bo jakoś tak za dużo kaprutów ostatnio łazi, znowu pobili dzieciaka rurką od gazu. Jest w śpiączce, nie wiadomo co będzie. Kraków przoduje w tym procederze, niestety...
  12. Prawie gotowe :))))
  13. No ładne liceum, ale po co? Jaki jest cel, sens, motywacja tego tekstu? Ostatni akapit mi się podoba :)
  14. * Żar lał się z nieba jak z otwartego pieca, zapach potu i kurzu drażnił nosy, lecz większości motłochu to nie przeszkadzało. Miało nastąpić coś niezwykłego, co pozwoliłoby masom dobrze się zabawić i zapomnieć na chwilę o marnej egzystencji. Tłum na dziedzińcu falował jak oszalały. Szare, brodate twarze o rozpalonych oczach były do siebie łudząco podobne. Spod brudnych szmat wystawały pełne obrzękłych żył ręce i obute w znoszone sandały stopy. Oczekiwano świeżej krwi, widowiska, czyjegoś cierpienia. Gwar narastał. Jak wieść niosła, kandydatów do ułaskawienia było dwóch. Różniło ich wszystko, więc zapowiadała się ciekawa konfrontacja. Jeden grasował ze swoją bandą po traktach, grabił i mordował bez skrupułów. Sprawa była oczywista: został ujęty, osądzony i skazany na śmierć. Drugi budził lęk. Nikogo nie skrzywdził, nawet paru uratował, ale jego dziwne nauki, irytująca mądrość i pewność siebie burzyła ludziom utrwalony porządek życia. Do tego mienił się królem. Bez królestwa, bez ziemi, bez majątku. Bajanie o jakimś królestwie w niebie mało kogo przekonywały. Lud się go wyrzekł. Chodziły słuchy o licznych uczniach, których rzekomo miał, ale gdzieś przepadli. Został całkiem sam. Kiedy pojawił się prokurator, witając tłumy uniesioną ręką, lud wrzasnął dziko. Zabawa miała się zacząć. Stałem w trzecim rzędzie razem z żoną Przyszliśmy z litości dla tego bezprawnie uwięzionego biedaka. Wierzyliśmy mu, wierzyliśmy, że przysłał go Bóg i czeka nas coś lepszego. Nie mogliśmy mu w żaden sposób pomóc, ale chcieliśmy przy nim być w tych trudnych chwilach. Ludzkie okrucieństwo wydawało się takie pospolite, niepotrzebne, głupie. Od wielu lat prowadziłem gospodę nieopodal głównego placu. W pracy zdążyłem napatrzeć się na przejawy najniższych ludzkich instynktów, a mimo to było mi ciężko. Ci, którzy bywali u mnie częściej niż w świątyni, mieli zadecydować komu śmierć, komu życie. - Oto łotr, oto król – przemówił prokurator - Jednemu z nich daruję życie. Kogo mam wypuścić? Zorientowany w obyczajach i przygotowany na to lud wrzasnął: - Barabasza!!! Razem z Magdaleną milczeliśmy ponuro. Prokurator zmarszczył czoło i pokręcił z niedowierzaniem głową. - Jak to? Macie przed sobą mordercę o sercu czarnym jak oczy diabła i tego oto człowieka o jasnym spojrzeniu. Kogo wolicie? - Barabasza!!! Ukryci w tłumie wysłannicy kapłanów idealnie kontrolowali sytuację. Podjudzali niepewnych, kaperowali za srebrniki obojętnych łajdaków, podgrzewali nastroje wśród gniewnych, głodnych krwi biedaków. Obserwowałem ich wysiłki ze wstrętem. Tłum wokół mnie szalał, las wzniesionych pięści wygrażał nieszczęśnikowi. Nagle ujrzałem szare oczy jednego z agentów. Były wpatrzone prosto we mnie. W ręce trzymał nóż. Uniósł go lekko i pogroził mi błyszczącym ostrzem. - Pytam po raz trzeci: kogo??? - Barabasza!!! – wrzasnąłem razem z tłumem, przerażony widokiem łotra z nożem. Uśmiechnął się krzywo, splunął i zniknął. - Bierzecie na siebie jego krew! - Krew jego na nas i dzieci nasze!!! Nieruchome, oskarżycielskie spojrzenie Magdaleny doprowadzało mnie do pasji. Jakim prawem mnie oskarżała? Jej nikt nie zmuszał do publicznego wyrażenia swojej racji, nie oczekiwał, że zajmie w sprawie jakiekolwiek stanowisko. Była tylko kobietą, statystką wydarzeń rozgrywających się w świecie rządzonym przez mężczyzn. Nic nie mówiła, nie ujawniała żadnych uczuć, ale widziałem w jej spojrzeniu wyraz pretensji. Ze złością pociągnąłem ją za rękę. Zaczęliśmy przeciskać się przez gąszcz świętujących ludzi, którzy oglądali się na nas zdumieni. W ich mniemaniu tylko wariat mógł opuszczać widowisko w najważniejszym momencie. Ale ja miałem dość. Kiedy przedarliśmy się przez zwartą ciżbę, odetchnąłem i przetarłem spocone czoło. Magdalena już nie patrzyła na mnie w ten sposób. Zobaczyłem odmalowaną na jej twarzy ulgę. - Niepotrzebnie tu przyszliśmy – mruknąłem. - Przecież chciałeś. - Nie miałem pojęcia.. . Ruszyliśmy wolno w stronę wiszącego ponad dachami słońca. Miasto było puste i ciche, jakby wszyscy mieszkańcy nagle wymarli. Spotkaliśmy po drodze tylko jedną żywą istotę – pod nogami przemknął nam zabłąkany pies. W mrocznym wnętrzu gospody panował przyjemny chłód, więc od razu zrobiło mi się lepiej. Nalałem sobie porządną porcję wina i wypiłem jednym haustem. Nie mogłem więcej. Czekało nas mnóstwo pracy. - Zobacz co u dzieci i bierzemy się do roboty – zakomenderowałem. - Już idę. - Szybko. Niedługo zejdzie się tu całe miasto. Magdalena pokiwała w zamyśleniu głową. - Takie święto to czysty zysk. - Zamilcz! Skurczyła się jak po otrzymaniu tęgiego ciosu i pierzchnęła z izby. Oparłem się o ladę i zastanowiłem co właściwie zaszło. Czułem się, jak szmata do podłogi, którą Magdalena wycierała posadzkę po wyjściu ostatniego klienta. Pod groźbą noża zaparłem się wiary. Widać nie wierzyłem dostatecznie mocno. Z ciężkim sercem zabrałem się do rozkładania ław i przecierania blatów. Gwar na ulicy narastał, a potem eksplodował nagle przed drzwiami gospody. W ciągu kilku minut tłum zajął wszystkie wolne miejsca i ledwie nadążaliśmy z obsługiwaniem. Mężczyźni pili na umór, nieustannie komentując wydarzenia z placu. Zaspokoili brudne dusze czyimś nieszczęściem, ujrzeli pierwszą krew i czekali na wielki finał. Do późnej nocy uwijałem się między nimi, wysłuchując komentarzy, sporów i przekleństw kierowanych pod adresem skazanego. Moje sumienie cierpiało, czułem się coraz gorzej. Ze złością wypraszałem pijaczyny za drzwi, zapraszając na jutro. Szło opornie, ale w końcu mi się udało. Został tylko jeden. Siedział bez ruchu i wpatrywał się w stojące przed nim wino. Położyłem mu rękę na ramieniu, a wtedy drgnął jakby poraził go piorun. - Czas do domu – powiedziałem łagodnie. Podniósł ciężką głowę i spojrzał na mnie z ukosa. Jego oczy nie błyszczały, jak zwykle błyszczą ludziom po winie. Nie wziął nawet łyka, jego napój był zwietrzały i nieświeży. - Ja żyję – szepnął. Przyjrzałem mu się lepiej i poczułem jak ziemia usuwa mi się spod stóp. - Ty jesteś Barabasz... - Ja... W niczym nie przypominał zbója, o którym krążyły legendy. Był człowiekiem słusznej postury, ale widywałem tu większych. Budził raczej litość niż strach. - Jak się czujesz? – zapytałem, nie mogąc powstrzymać ciekawości. - Nijak – wzruszył ramionami – Tu życie, tu śmierć, ja pośrodku. - Ten człowiek oddał za ciebie życie. - Wiem o tym. Słyszałem tutaj, że chce je oddać za nas wszystkich. Za ciebie też. Tylko po co? - Nie wiem – odparłem, patrząc tępo w podłogę. Barabasz skupił na mnie uważne spojrzenie. - Za kim krzyczałeś? – zapytał niskim głosem. Czułem jak krew odpływa mi z twarzy. Nie chciałem mu odpowiadać. - Za nikim – mruknąłem w końcu. - Nie bój się. Nie mam do nikogo pretensji. Jutro mogłem zamordować twoją rodzinę. - Mówię, że za nikim! – krzyknąłem wzburzony. Barabasz zaśmiał się cicho. - To niedobrze. Trzeba mieć własne zdanie. Popatrzyłem na niego gniewnie i syknąłem: - Idź już. - A dokąd? - Nie obchodzi mnie to . - Oto cała prawda. Obojętność uratowała mi życie. Powiedziawszy to, Barabasz podniósł się i wyszedł w noc. Usiadłem w kącie sali. Nalałem sobie wielki garniec wina i popijałem w milczeniu. Czułem, że nie zasługuję na światło od Boga, po tym jak się Go wyparłem. Wyparłem się, ale przecież wierzyłem. Uwierzyłem od razu, kiedy tylko usłyszałem jego nauki. Bardzo chciałem wyznawać jego ideały, być wiernym uczniem, jednak czułem się za słaby, by podźwignąć odpowiedzialność lub ponieść ewentualne konsekwencje. Dopiłem wino i poszedłem spać. Kilka dni później, w środku nocy obudziłem się z uczuciem, jakby ktoś rzucił na mnie czarną płachtę i zaczął dusić. Zerwałem się zlany potem. Magdalena spała spokojnie jak dziecko. Zimny pot spływał mi po twarzy i karku, całe ciało dygotało. Na miasto padł cień śmierci.
  15. No właśnie nie bardzo, że kult pracy i PGR w ogóle :)))
  16. Basia, wyluzuj. Samo przyjdzie. Uf uf mi :)))
  17. A słyszałem od niejakiego.... (e nie powiem, bo się obrazi), że to socreal i w ogóle dupa. Przed wykasowaniem uratowała mnie pani z WL-u, która pochwaliła :) Się poprawia. Dzięki.
  18. Dzięki piękne za tak natchnioną recenzję. Obiecuję dalsze starania :)
  19. * M. wierzył, że dopóki trawa odrasta, wszystko będzie dobrze, ona zaś, jak gdyby znając jego myśli, bezwstydnie pyszniła się własną obfitością. Co parę dni przychodził do niej na tę samą łąkę i cierpliwie zrównywał z ziemią, która raz za razem powodowała jej odrodzenie. Tak było od wielu lat. Także tego dnia, kiedy tylko słońce wstało, M. wyruszył na łąkę. Wziął w dłonie wysłużoną kosę, zaostrzył ją troskliwie i ruszył między soczyste źdźbła. Koszenie sprawiało mu niewysłowioną przyjemność. Niespiesznie, miarowo, niby w takt jakiejś sennej, jedynie przez niego słyszanej melodii, podcinał zieloną grzywę, pozostawiając za sobą idealnie równą powierzchnię łąki. Już po chwili pierwsza kropla pojawiła się na jego czole: spłynęła mu na oko i roztopiła się w nim bez reszty. Kolejne przycupnęły nad brwiami, wypełniając bruzdy poziomych zmarszczek, po czym wyruszyły na podbój policzków i brody, by zakończyć tę krótką wędrówkę w pachnącej ziemi. Promienie słońca natychmiast przylgnęły do jego twarzy i zaczęły łapczywie spijać owoce jego zmęczenia. M. uśmiechnął się szeroko i pozdrowił Boga lekkim uniesieniem głowy. Najlepiej czuł się w żywiole pracy. Od pokoleń mężczyźni z jego rodu wychodzili w pole, ażeby uczynić sobie ziemię poddaną i korzystać z jej nieskończonych dóbr. Smutkiem jednakże napawał go fakt, iż z każdym pokoleniem rodzinne pole malało. M. został już właściwie tylko ten skrawek łąki, a którego ledwie mógł wyżywić swoją gromadkę królików. Lubił tę pracę. Żadna inna nie sprawiała mu tyle radości. Gdyby mógł, gdyby trawa odrastała szybciej, przychodziłby na ukochaną łąkę nawet kilka razy dziennie. Powoli dotarł na jej skraj, gdzie od razu padł na jego postać cień ogromnego wiaduktu, który zakrył słońce. Nieco dalej, za porośniętym chwastami rowem, rozlewał się czarny asfalt drogi, która okalała łąkę i krzyżowała się z inną drogą. Pojazdy wszelkiej maści tłoczyły się w zawrotnym pędzie w nieznane, jakby ich kierowcy pragnęli zrobić jeszcze choć jedną rzecz przed rychłym końcem świata. Przewijały się ich w obie strony setki, tysiące. M. oparł się na stylisku kosy i przetarł czoło. Zmęczenie dało mu się wyraźnie we znaki, lecz właśnie ten stan w swojej pracy cenił najbardziej. Pierś pulsowała mu, niby płachta unoszona z wiatrem, kiedy spoglądał jasnym spojrzeniem ku odległym krańcom przestrzeni. Po chwili jego oddech wrócił do normy. Ujął więc grabie w dłonie i jął zgarniać na kupkę to, co z takim mozołem skosił. Zebrał to wszystko na przeciwległym krańcu łąki i znów pozwolił sobie nam minutę odpoczynku. Usiadł w pełnym słońcu i wyjął zawiniętą w papier kromkę chleba. Gryząc ją, zapatrzył się w oparty na szczytach pagórków horyzont. Żuł cierpliwie i z trudem przełykał. Potem zwinął papier i schował go do kieszeni na następny raz. Łagodny wiatr, który nagle się zerwał, odgarnął natrętną strzechę siwych włosów z jego czoła, przynosząc niespodziewaną ochłodę i odprężenie. Zapach chłodnego podmuchu krył w sobie soki traw, powab polnych kwiatów i jeszcze coś o ostrym aromacie, czego M. nie potrafił dokładnie określić. Ten zapach sprawił, że w jego nosie zakotłowało się gwałtownie. Kichnął - raz, drugi i trzeci, a potem wytrząsnął nos, zatykając jedną z komór. I wtedy otworzył się na innego rodzaju wrażenie: usłyszał barwny śpiew ptaków obskakujących gałęzie okolicznych drzew. To, co widział, słyszał i czuł, złożyło się na magiczną chwilę - szczęście. Przeciągnął się leniwie. Teraz pozostało już tylko zebrać plon do wiklinowego kosza i ruszać do domu. Przy tym jednak zawsze napotykał trudność, bowiem ciężko mu było zginać plecy. Mimo to, stękając i jęcząc, jął układać świeżo skoszoną trawę do kosza. Zabrało mu to dwa razy więcej czasu, aniżeli koszenie i zbieranie razem wzięte, ale zarazem dało podwójną satysfakcję. Ujął kosz w dłonie i ruszył zamaszystym krokiem w stronę domu. Dziarsko przeskoczył rów, na którego dnie spoczywała zaschnięta breja i bez wahania wkroczył na szosę. Zdezorientowani kierowcy zaczęli panicznie hamować, parę pojazdów wpadło na siebie, utworzył się spory zator. M. tymczasem jak gdyby nigdy nic, kroczył dalej ku swej chatce w dolince, między jabłoniami. Nie słyszał okrzyków, klaksonów, gwizdów. Nigdy nie zwracał na nie uwagi. Zaraz miał być w domu.
  20. Żartowałem :0. Nata, czemu Cię zaskoczyłem? Niemiło pewnie, ale cóż - temat był natrętny...
  21. No fajnie, tylko narrator nachalnie wszechwiedzący. Siedzi sobie i tak sobie widzi jak idą on i ona. A fe, wyobraźni trochę, szanowna pani :))) A potem narrator beć: a Ty sobie siedzisz...
  22. A cóż to, zaczyna się, jak socreal-urloping, potem bajkowo, a niby fantasy... Ale spisane zgrabnie.
  23. Dzięki piękne. Nie lubię angażów, ale jakoś tak mi kaptury w krew zalazły, bo pobiły pod moim oknem starsze pokolenie :))0 Aha, ja wiedziałem, że jak się Freney pojawi, to będzie o Marchołcie. Nic to. Takiego superdziadka nie wymyślił :)
  24. * Śniegi puściły i wśród rzadkiej trawy najbardziej widoczne były psie kupy. Zaraz w parku pojawili się stęsknieni za słońcem spacerowicze. Z amatorów sportu pojawił się wielbiciel joggingu i kilku rowerzystów. Przemknął też zakapturzony „dresik” z pitbulem, ale nie widząc koleżków, odprowadził psa do domu. W drewnianym domku na placu zabaw było jeszcze pusto. Walały się w nim tylko zgniecione wczoraj puszki, butelki po wódce i skrupulatnie dopalone resztki papierosów. Przy studni z wodą oligoceńską przystanął starszy pan w burej jesionce i śmiesznie przekrzywionym berecie. Żując starczo własną szczękę, odstawił kulę, którą się podpierał. Pochylił się, by zaczerpnąć dłonią lodowatej wody płynącej prosto z ziemi, potem napełnił partyzancką menażkę. Mimo częściowego zniedołężnienia, trzymał się sztywno jak wojskowy. Niespiesznie ruszył pokrytą resztkami brudnego śniegu alejką w stronę placu zabaw. Ustąpił miejsca trzem drągalom w kapturach. Szli swoim „defiladowym” krokiem, z rozstawionymi szeroko nogami i bujając się na boki. Jak urki w stalinowskim kryminale – mruknął i splunął pod nogi. Przysiadł na ławeczce, rozglądając się po okolicy. Za płotem, po asfaltowym boisku biegali za piłką gimnazjaliści. Szło im całkiem nieźle. Byli zadziorni, walczyli. Zacisnął zęby i otarł natrętną łzę. Wyjął z jednej kieszeni jesionki szalik Wisły, a z drugiej machorkę z bibułką. Zarzucił szalik na ramiona i zajął się robieniem skręta. Ćmił, czekając co się wydarzy. Z początku obchodzili go łukiem, przyglądali się i znikali. Jeden odważył się mruknąć: - Dziadek, życie ci niemiłe? Bliżej wieczoru ubywało matek z wózkami, dzieci i osób starszych, przybywało zakapiorów. Zaczekał aż zbierze się spora gromada. Wtedy zaśpiewał: - Wisła to jest potęga... Wygląd miał lichy, lecz głos nadal donośny i czysty. - Wisła – Wisła, e e!!! W końcu nie wytrzymali. Podeszli w kilkunastu. W rękach trzymali jakieś pręty, lewarki, klucze francuskie, łańcuchy. Jeden przyniósł siekierę. Zdążyli nawet dla kurażu kupić alkohol, który teraz popijali. Jezu, co za mordy – mruknął pod nosem i śpiewał dalej. - Bysior, czy cię pogięło?! – odezwał się któryś z tyłu – Na jakiegoś dziadka pół osiedla wołasz. Bysior poczerwieniał na kanciastej gębie. - A jak to prowokacja? Rozejrzeli się. Krzaki nie miały jeszcze listowia, więc wróg nie mógł się nigdzie ukryć. - Dziadek, przetrącimy ci kulasy i będziesz się czołgał do domu – powiedział inny. Starszy pan spokojnie patrzył im w oczy. - Dzieci umiecie bić, to i starszego człowieka dacie radę – wycedził – W lesie pod obstrzałem sralibyście na miękko. Popatrzyli po sobie i zaczęli kląć szpetnie nad swoją bezradnością. Zaśmiał się, kręcąc siwą głową. - Nawet Ruscy, nawet Szkopy umieli pięknie kląć. Wam gówno sączy się między zębami. Któryś wziął zamach kijem, ale zaraz go opuścił. - Nie mogę. Może mu z piąchy przyjebać? - Na buty go! – krzyknęli z tyłu. Bysior zrobił krok do przodu. - Basta! Oddaj szalik i spadaj do domu. Ostatnie ostrzeżenie. - Wisła – Wisła, e e!!! - Tylko Pasy, Cra-co-via!!! – krzyknął któryś, wywołując powszechną wesołość, że wdaje się w przekrzykiwania. - Skilimować dziada! - Nie da rady. Ludzie są w oknach. Obejrzeli się. Z każdego okna, z każdego balkonu ktoś przyglądał się tej scenie w milczeniu. Bysior łyknął piwa, zgniótł puszkę i cisnął ją za siebie. - Szalik, raz! Doskoczył do siedzącego i szarpnął znienawidzony przedmiot. Rozległ się huk. Bysior padł na plecy, w jego ustach natychmiast pojawiła się krew. Starszy pan wstał bez pomocy kuli. Zza rozpiętej jesionki widać było zdjęcie kilkunastoletniego chłopca, które przywiązał tasiemką do szyi. Znów nacisnął spust, powalając następnych. W gromadzie byli łatwym celem. - Łukasz Poręba! Walił do uciekających niedobitków, jakby był na strzelinicy. - Lat szesnaście! Zmienił magazynek, lecz nie miał już do kogo mierzyć. Komu się udało, zbiegł, reszta wiła się po ziemi lub leżała nieruchomo. - Wracał z meczu! – dokończył i usiadł z powrotem. Kobiety w oknach zaczęły lamentować. Mężczyźni krzyczeli, nie żałując przekleństw. Nie słuchał tego. Głaskał czule broń, mrucząc pod nosem: - Niemiecka robota. Gwarancja na trzydzieści lat, a tu minęło sześćdziesiąt i wciąż działa. Wyjął machorkę i zrobił jeszcze jednego skręta. W oddali zawyły syreny.
  25. No pomysł fajny, ale jakoś formalnie może by go ulepszyć. Porozumiał się, czyli co: telepatia, zadzwonił na komórę, posłał promieniotwórczy telegram?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...