
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
A mnie się podoba, mimo lekkiego patosu. Jest szczere i emosjonalne bez przesady. Jestem zdecydowanie za!
-
* Bardzo dawno temu, tak dawno, że nikt już tych czasów nie pamięta, istniało pewne królestwo. Nie było ani małe, ani duże, nie leżało ani w górach, ani nad morzem, mieszkańców miało akurat tyle, ile trzeba - słowem było doskonale nijakie. Nie mieszkała w nim żadna piękna królewna, nie rządził nim mądry, dobry król, nie żyła w nim jedna nawet zła czy dobra wróżka. Królewny nie było, bo król stracił klejnoty podczas wojny i siłą rzeczy nie mógł jej spłodzić . Nie byłaby zresztą piękna, bo król i królowa byli osobami wyjątkowo szpetnymi, więc może dobrze się stało, że nie wyrządzono jej tej krzywdy. Poza tym dworzanie byli mało ciekawi, a lud pospolity i głupi. Jedyną rzeczą, która poprawiała nieco wizerunek królestwa, była obecność smoka. Nikt nie wiedział kiedy i jak się pojawił, za to bardzo szybko odczuto jego paskudne zwyczaje. Smok był klasycznym socjopatą. Któregoś dnia, pod groźbą zniszczenia królewskiego grodu, zażądał, by dostarczono mu młodą dziewicę (starych też było dużo, ale ich nie chciał, bo jak każdy socjopata dążył do doskonałości). Strapiony, nieudolny władca zwołał radę królestwa, aby zrzucić na nią odpowiedzialność za ewentualną decyzję. Uradzono, że dziewic jest w królestwie pod dostatkiem i że dobro ogółu wymaga poświęcenia jednostek, a królestwo, mimo całej swej niedoskonałości, powinno istnieć. Postanowiono losować kandydatki, wybierając na chybił trafił numer domostwa. Kiedy dostarczono smokowi pierwszą dziewicę, okazało się, że zwyrodnialec zgwałcił ją, a potem zabił i porzucił zmasakrowane ciało w rzece nieopodal swojej pieczary. Przez długi czas panował spokój i mieszkańcy odetchnęli z ulgą, ale wiedzieli, że smok prędzej czy później sterroryzuje ich znowu. Tak też się stało. Druga dziewica skończyła podobnie, jak jej poprzedniczka, zaś apetyt smoka zaczął wzrastać. W końcu doszło do tego, że żądał jednej dziewicy tygodniowo, co dawało około pięćdziesięciu dziewic rocznie. W owych czasach królestwa nie bywały przeludnione, dlatego na opanowane przez smoka królestwo spadła groźba totalnego niżu demograficznego, a nawet wyludnienia. Kawalerowie, których skazywało to na rozwódki i wdowy, wyjeżdżali licząc, że może gdzie indziej znajdą normalną kandydatkę na żonę lub naprędce rozdziewiczali te, które jeszcze pozostały. Królestwo opuszczały także rodziny, w których były dziewice i co najstraszniejsze, mnożyły się przypadki samobójstw zrozpaczonych rodziców oraz mordów na dziewicach, dokonywanych przez ojców, protestujących przeciwko praktykom smoka. W zaistniałej sytuacji król postanowił wezwać radę, aby ustaliła jak ratować podupadające królestwo. Tym razem wymyślono konkurs. Chodziło o to, by ktoś wymyślił receptę na pozbycie się smoka: w nagrodę miał otrzymać tytuł honorowego obywatela królestwa i kosztowności zebrane wśród mieszkańców. Skarb był pusty, bo odkąd król stracił męskość, nie prowadził żadnych wojen grabieżczych i utrzymywał dwór z drastycznych danin nakładanych na lud. Poza tym był zwykłym skąpcem i nawet w sytuacji skrajnego zagrożenia, nie potrafił zrezygnować z zamkowych imprez i próżniaczego trybu życia. Jak się już rzekło, nie posiadał córki na wydaniu, nie mógł zatem dołączyć jej do puli przeznaczonej dla zwycięzcy, co zresztą mogło odstraszyć śmiałków z wiadomych powodów. Stąd dał, co miał i oczekiwał istnego najazdu rycerstwa najemnego. Przyjechało jednak zaledwie paru delikwentów i to nie najlepszej próby. Byli to głównie spłukani doszczętnie włóczędzy, nałogowi hazardziści i pijacy, którzy gwałtownie potrzebowali gotówki. Wszyscy polegli w walce ze smokiem, dając światu odetchnąć od swoich cuchnących ciał i wrednych przyzwyczajeń. A smok robił swoje. Ryczał z daleka, wzywając mieszkańców do złożenia kolejnej ofiary. Królestwo stało się bezbronne, ale nikt go nie najeżdżał: strach był silniejszy niż perspektywa łupów, których i tak ubywało. Kwitła za to turystyka, albowiem wielu przybyszy z dalekiego świata chciało poczuć grozę przebywania w pobliżu bestii. Co odważniejsi podchodzili blisko pieczary, by ową paskudę ujrzeć. Wielu z nich już nie wracało, jednak ci, którym udało się uniknąć bezpośredniego kontaktu ze smokiem, opowiadali niestworzone rzeczy na temat jego wyglądu i zachowania. Rozbieżności dotyczyły głównie wielkości, koloru, liczby kończyn i oczu oraz kształtu pyska i ogona. Sprytny król rychło zaczął wykorzystywać ciekawość cudzoziemców, każąc im płacić za możliwość zbliżenia się do smoka. Tym razem jednakże błysnął talentem organizacyjnym i pieniądze te przeznaczył na zwiększenie nagrody dla pogromcy potwora. W miarę przybywania ciekawskich pula rosła, lecz nadal nikomu nie udawało się jej zdobyć. A próbowało wielu: od zrozpaczonych ojców, braci i narzeczonych, po intelektualistów i znakomitych rycerzy. Miejscowy cmentarz miał niebawem przekroczyć rozmiarami obszar całego grodu, który zdążył stracić już najznakomitszych obywateli oraz całą armię dziewic. Aż razu pewnego przed obliczem króla zjawił się miejscowy cwaniaczek, drobny przestępca i skończony prymityw o imieniu Bruno. O konkursie dowiedział się tak późno, gdyż od tygodni uchlewał się z dziewkami w domu pod czerwoną latarnią. Sprawa ratowania królestwa wcale go nie obchodziła, zaś do smoka miał stosunek doskonale obojętny. Interesowała go wyłącznie nagroda i możliwość otrzymania honorowego obywatelstwa, co mogło pomóc mu w wyrównaniu strat moralnych poniesionych z powodu złego traktowania przez mieszkańców oraz przedstawicieli prawa. Straż chciała go od razu aresztować, jak już nieraz bywało, ale król pozwolił mu mówić. Bruno przyobiecał, że pozbędzie się smoka w ciągu paru minut. Wszyscy wybuchli śmiechem, on również, po czym zażądano, by objaśnił swój plan. Bruno jednak oświadczył, że to tajemnica i lepiej, żeby się smok nie dowiedział, co dla niego przygotowuje. Były to słowa mądre, więc król łaskawie pozwolił mu działać. Bruno wrócił do brudnej nory pod czerwoną latarnią, gdzie spały jego dziewczęta - Sonia i Sara. Od razu rzuciły się ku niemu w nadziei, że przyniósł butelczynę albo flakonik z wywarami wywołującymi euforyczne stany emocjonalne, by później się wspólnie zabawić. Zadziwił je bardzo swoją powagą i wystraszyły się, że to już koniec wielotygodniowej imprezy, która mocno przypadła im do gustu i będą musiały wrócić na ulicę, by zarabiać na jego i swoje utrzymanie. Kiedy objaśnił im swój plan, obie kategorycznie zastrzegły, że żadnych stosunków ze smokiem mieć nie chcą. Skusiła je dopiero obietnica prowadzenia burdelu, który za zdobyte pieniądze otworzą. Zdaniem Bruna lepiej do tego zadania nadawała się Sonia. Po pierwsze była młodsza, po drugie odważniejsza, a po trzecie i najważniejsze, mimo lat praktyki, wciąż zachowywała proporcje zbliżone do dziewicy. Trzeba tylko było dokonać paru zabiegów kosmetycznych i mogła wyjść z niej całkiem wiarygodna dziewica. Gdy już poradzili sobie z tym, wybrał się do pieczary smoka, by podpatrzeć jak się to wszystko odbywa i sprawdzić, czy jego przypuszczenia pokrywają się z prawdą. Koczował tam przez kilka dni, zanim smok nie wyszedł i nie zaryczał we wiadomym celu. Nie trwało długo, zanim przysłano kolejną ofiarę, albowiem nikt nie wierzył, że Bruno zdoła smoka pokonać. Wystarczyło jednak czasu, aby zdołał sobie obejrzeć potwora. Prawie nie wierzył własnym oczom! Smok był smoczkiem, nie smoczyskiem. Wzrostu miał może tyle, co dwóch ludzi, był zgarbiony i pokraczny. Jego wielkie ślepia były czerwone, jak u królika, nos długi i krzywy, niby dziób marabuta, zaś paszcza przypominała usta wieloletniego pijaka - suche, popękane, oblepione czymś białym. Łuski na grzbiecie miały kolor brunatny, natomiast sierść na wydętym brzuchu widać było plamy siwizny. A w ogóle, to sylwetką przypominał raczej ogromną małpę, niż smoka. Zafascynowany i rozbawiony Bruno dostrzegł również braki w jego uzębieniu oraz obecność małego, śmiesznego ogonka z tyłu. Zniecierpliwiony smok nerwowo dreptał w miejscu i tupał trójpalczastymi stopami. W pewnym momencie uniósł się na tylnych łapach i Bruno zobaczył przedmiot służący do rozprawiania się z dziewicami. To go zupełnie rozbroiło. Z dumą stwierdził, że jest lepiej wyposażony przez naturę i poczuł się bardzo pewnie. Kiedy wśród grobowej ciszy zaczął się zbliżać orszak z młodziutką dziewczyną w białej sukni, smok splunął z zadowoleniem. Trafił w drzewo, które natychmiast spłonęło. Bruno wiedział już wszystko. Bestia zabijała na odległość, nie dając śmiałkowi żadnej szansy zbliżenia się z orężem i zadania ciosu. Pozostało już tylko przeżyć chwilę złożenia ofiary. Z tym smok go nie zaskoczył. Bruno znał życie, zwłaszcza od tej intymnej strony, bo o tym, gdzie on nie był, z kim nie spał i czego nie widział, można by całe tomy spisać. Był przekonany, że seksualność bestii nie przedstawia jakiejkolwiek wartości i nie pomylił się. Smok po wykonaniu kilku histerycznych ruchów zawył cienkim głosem i zwiotczał. Zdezorientowana eks-dziewica przyglądała mu się wielkimi oczami, oczekując na przyjście najgorszego. - Boisz się? - ryknął smok po chwili. - Tak - pisnęło dziewczę. - Jak było? - Cudownie. Jeszcze nigdy nie przeżyłam czegoś takiego. Jesteś najlepszy. - Teraz zginiesz!!! - Och, nie, proszę!!! Smoku!!! Daruj mi życie. Będę do ciebie przychodzić codziennie i robić wszystko, co zechcesz. Czerwone ślepia smoka zaszły mgłą, gdy napawał się widokiem bezbronnej ofiary. Później szybkim ruchem skręcił jej kark i wrzucił ciało do rzeki. Był tak zadowolony z siebie, że aż poklepał się łapskami po piersi. Kiedy zniknął w pieczarze, Bruno cichaczem wycofał się i wrócił do miasta. Sonia i Sara odetchnęły z ulgą, widząc go całego i zdrowego. Razem zjedli kolację i poszli do łóżka. Bez cudownych eliksirów nie było tak, jak zawsze, ale cała trójka zdawała sobie sprawę, że przez jakiś czas muszą być absolutnie trzeźwi. Na sygnał nie czekali zbyt długo. Po trzech dniach smok zaryczał znowu, wyznaczając godzinę próby. Sonia pożegnała się z przyjaciółką oraz kochankiem i ruszyła ku pieczarze. Ani się przesadnie nie bała, ani nie była nadmiernie pewna siebie. Robiła to z miłości do Bruna i w nadziei na poprawę losu, który dotychczas nie był dla niej łaskawy. Poza tym lata praktyki zawodowej sprawiały, że znała zawiłości męskiej seksualności, jej pozytywne i negatywne strony, jak również wszelkie odchylenia od normy. Z relacji Bruna wynikało, że smok jest zwykłym nieudacznikiem, psychopatą i gwałcicielem, który przez swoim działaniem zaspokajał potrzebę władzy i czucia się kimś wyjątkowym, budzącym przerażenie, uwielbianym. Na widok smoka najpierw zamarło jej serce, ale wkrótce oswoiła się, dochodząc nawet do wniosku, że nie taki diabeł straszny. Stanęła przed nim z miną tak niewinną, że smokowi aż ślina pociekła kątem paszczy, wypalając dziurę w ziemi u jego stóp. Sonia zbliżyła się do bestii, położyła dłoń na jej ramieniu i zajrzała w ślepia z niezwykłą śmiałością. Zaskoczony smok zamruczał nerwowo i cofnął się o krok. Przyglądał się dziewczynie spode łba, którym co jakiś czas niespokojnie kręcił. - Nie boisz się mnie? - zapytał w końcu. - Dlaczego mam się bać? - rzekła przez ściśnięte gardło - Przecież jesteś fajnym facetem. Nawet się cieszę na myśl, co zaraz zrobimy. Smok sapnął ciężko i z nosa wypadł mu zakrzepły śpik. - Skąd wiesz, co zrobimy? - mruknął podejrzliwie - Przecież jesteś dziewicą! Sonia uśmiechnęła się przepraszająco i podeszła o krok, sprawiając, że smok instynktownie znowu się cofnął. - Mam starszą siostrę - tłumaczyła, nie tracąc zimnej krwi - Podglądam często, jak zabawia się ze swoim narzeczonym. Och, żebyś to widział... Smok stanął na tylnych łapach, by dodać sobie animuszu, ale szybko stwierdził, że nie ma co pokazać i opadł z powrotem. W jego oczach pojawiła się panika i wściekłość. Zamachnął się na Sonię, ale nie starczyło mu motywacji, by tak po prostu z nią skończyć. Zafascynowała go swoją swobodą i podejściem do rzeczy. - Weź mnie, smoku. Weź mnie teraz - szeptała kusząco Sonia, patrząc mu głęboko w oczy. - Kiedy nie mogę - jęknął bezradnie smok, którego wciąż zawodził organizm. - Pomogę ci - zaoferowała się i pomagała, jak umiała. Niestety, pomimo jej usilnych starań, smok się zaciął i ani rusz nie potrafił wykrzesać z siebie tego, co trzeba. Klął, wył i kwilił, lecz sama ochota, choć niespożyta, nie wystarczała. Sonia wykazywała większą cierpliwość, bo wiedziała, że ma go w garści. Czekała tylko na odpowiednią chwilę, by go dobić. Tymczasem bestia dostała szału i rycząc pobiegła aż po horyzont i z powrotem. Energia ją rozpierała, a możliwości jej uwolnienia wciąż były znikome. Nie pomogło nawet kilkakrotne przepłynięcie rzeki ani wyrwanie paru drzew z korzeniami. W końcu zmordowany smok upadł u stóp Soni i jęknął bezradnie. Sonia pogłaskała go tak, jak tylko doświadczona kobieta potrafi i sprawiła, że zasnął, niczym osesek. Nie tak miało być, ale cóż mogła zrobić. Smok spał przez blisko dwadzieścia godzin, wykrzykując przez sen różne obsceniczne treści i nie dając jej nawet zmrużyć oka. Kiedy otworzył oczy, spojrzał na nią zdziwiony. Oczekiwał, że ucieknie i da mu wreszcie spokój, ona jednak postanowiła wypełnić zadanie bez względu na trudy. Tak minął tydzień. Później drugi. Aż wreszcie nadszedł upragniony dzień. Nic nie pomagało smokowi się uspołecznić, a życie z kobietą u boku wyjątkowo mu się spodobało. Odkrył treści, o których dotąd nie miał pojęcia i zapragnął, by tak było zawsze. Sonia jednak nalegała, żeby był mężczyzną, za jakiego go uważa. - To co robić? - zapytał w końcu. - Jest pewien sposób - odparła ucieszona, że wreszcie będzie miała to z głowy - Musisz zjeść beczkę pieprzu. Będziesz po nim ostry, jak brzytwa. Usłyszawszy to, smok zerknął nieufnie, lecz Sonia grała rolę perfekcyjnie. - Ostre rzeczy pomagają, jak żadne inne. Na pewno o tym wiesz. - Tylko skąd wziąć tyle pieprzu - zmartwił się przekonany smok. - Już ja skombinuję - zaoferowała się Sonia. Napięcie wywołało rumieńce na jej twarzy i drżenie rąk. Na szczęście smok wziął to za objawy niezaspokojenia i chcąc jak najszybciej stanąć na wysokości zadania, łaskawie wyraził zgodę. Sonia zgodnie z planem odnalazła w wyznaczonym miejscu beczkę, którą pozostawił Bruno. Odczekała jakiś czas, by bestia miała złudzenie, że upłynęła właściwa ilość czasu, a potem wróciła do jej pieczary. Smok nie czekał dłużej, tylko połknął beczkę i zamierzał od razu wziąć się do rzeczy. Poczuł jednakże zupełnie inny rodzaj pragnienia niż się spodziewał i pognał w stronę rzeki. Pił i pił, jak gdyby nigdy nie widział wody, zaś brzuch pęczniał mu, niby balon. Wody gwałtownie ubywało, zaś on wciąż nie przerywał. Wreszcie, gdy na dnie pojawiły się stłoczone ryby, smok stanął na tylnich łapach i ryknął straszliwie, wbijając czerwone ślepia w przyglądającą mu się z litością Sonię. Później rozerwało go i woda chlusnęła takim strumieniem, że zalało całą okolicę. Siła uderzenia zabiła Sonię na miejscu, zanim zdołała sklecić jeszcze jedną myśl. Chlusnęło też po oknach meliny Bruna, który wypadł na ulicę z triumfującym okrzykiem. Pobiegł zaraz pod pieczarę smoka i znalazł ciało Soni, pławiące się w utworzonym przez wybuch rozlewisku. Radość mieszała się w jego duszy z rozpaczą, więc na przemian śmiał się płakał. Kiedy uspokoił się nieco, zaniósł królowi resztki po smoku i zainkasował nagrodę. Odtąd życie w królestwie wróciło do normy. Jedyną innowacją był luksusowy burdel, który na przedmieściach otworzył Bruno wraz z Sarą. Nazywał się „Sonia”. Spłonął niebawem w wyniku działań wojennych, bo kraje sąsiednie najechały osłabione królestwo zaraz po tym, jak zabrakło smoka. Wtedy Bruno wrócił do dawnego trybu życia i razem z Sarą pił przez resztę swoich dni na cudzy koszt, korzystając z legendy pogromcy smoka. Zmarł na marskość wątroby z butelką w ręce, wspominając dawne, dobre czasy i bohaterstwo Soni.
-
jest ok. ale o negocjacji w liczbie pojedynczej jeszcze nie czytałem :)))
-
Pani Kowalska, bo on...
asher odpowiedział(a) na Anna Romanek utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Masz słuch językowy. Może roboty w radiu poszukaj :))) -
A cóż to, scenariusz jakiś? Widziałem parę takich scen w holywódzie :)) Ale spoko, fajna rzecz. Nie wiem, czy dobrze kumam, lecz wyczuwam w tym parodię.
-
Dzięki wszystkim za zainteresowanie tym maleństwem. Pachnie trochę miernym fantasy, więc miałem obawy i trudności. Ale skoro się podoba... :)))
-
Wracasz do formy :))) limeryki i wierszyki są be, no nie? :)))))))
-
Ja mam tylko jedną sugestię - największe dyskusje są pod najsłabszymi tekstami...:)))
-
Dzięki, już się poprawia. Tytuł zamierzony, jak Tragiwanna... Niniejszym czas żałoby uważam za zakończony :)))
-
* Na rozległych polach, które zdawały się nie mieć końca, kłębiły się niezliczone zastępy walczących wojowników. Bezładne hordy Czarnych, obutych w co kto miał, używały pał, siekier, łańcuchów i innych, zardzewiałych, ale wciąż śmiercionośnych przedmiotów. Zorganizowane, karne legiony Białych imponowały lśniącymi zbrojami i błyszczącym orężem z najszlachetniejszej stali. Nikt wyraźnie nie wygrywał. Jeśli tylko Czarni brali górę na którejś flance, Biali uzyskiwali przewagę na innej. Bój trwał, choć nikt nie pamiętał kiedy się zaczął i od jak dawna trwa. Okrzyki dowódców i szczęk broni bez końca wznosiły się pod niebo, nikt nie myślał, by odpocząć. Na pierwszym planie ścierał się jasnowłosy olbrzym z niewiele mniejszym od siebie barczystym, kędzierzawym barbarzyńcą. Błękitnoszary miecz z najlepszej stali raz po raz krzyżował się z wyszczerbionym toporem, krzesając iskry. Cios za cios, wysiłek napiętych do granic możliwości mięśni, napięcie zarysowanych pod skórą żył. W oczach jednakowa pewność siebie i poczucie siły. Dalej mrowił się tłum skotłowanych wojowników obu stron – tak, że nie sposób było kogokolwiek odróżnić. Nagle zabrzmiał róg. W jednej chwili Biali odstąpili, formując idealnie równy szereg. Przeciwnicy zastygli w nieładzie, ale i tak pomiędzy armiami został utworzony korytarz. Po kolejnym sygnale rogu Biali zaczęli śpiewać podniosły hymn, a ich doniosły głos wypełnił przestrzenie. Zdezorientowani Czarni przyglądali się temu kręcąc głowami i wzruszając ramionami, później odpowiedzieli wyciem, kwiczeniem i szyderczym śmiechem. Wtedy pojawił się On. Z widocznym bagażem wielu lat na ramionach, drobnym krokiem szedł pomiędzy wojskami. W dygoczącej dłoni trzymał laskę, pod pachą niósł dużą książkę w czerwonej okładce. Wyglądał bardzo mizernie. Skurczony, zgarbiony, z bladą twarzą pogrążoną w bólu, dreptał tak wolno, że co bardziej śmiali z Czarnych jęli rechotać na całego. Ale on, patrząc pod nogi, wcale nie zwracał na to uwagi. Kiedy znalazł się w samym środku korytarza, z trudem uniósł głowę. Pozdrowił Białych, którzy odpowiedzieli gromkim chórem i pogroził laską Czarnym, co spowodowało lawinę śmiechu i przeciągłego gwizdania. Poszedł w stronę horyzontu. Robił się coraz mniejszy i mniejszy, aż wreszcie zniknął w ogóle. Ktoś wypuścił strzałę lub cisnął włócznią. Ugodzony krzyknął przeraźliwie i upadł pod nogi kompanów. Wściekły ryk zmieszał się z dźwiękiem rogu i armie natarły na siebie z impetem. Zmieszały się barwy, skrzyżowano oręż, niedawno utworzony korytarz spłynął krwią. Bój rozgorzał na nowo.
-
Fantazje są potrzebne jak powietrze. Najwazniejsze, że to przeżyłeś :)) Ale nie wybieraj się wrejony literatury erotycznej. Szkoda czasu.
-
Nie pogniewaj się, ale brzmi to jak suchy opis z dziennikarstwa społecznego. Brakuje czystej literatury. Sam nie wiem...
-
No bo...w pamiętać - brak "a"... Ładny, ciepły tekst. Odkryłaś nowe możliwości :)))
-
Oto natarcie :))) Dumam i poprawiam.
-
Cholerka, zapowiadało się jak fajna powieść młodzieżowa, a tu bęc. Muszę się z tym przespać i obym sobie nie urwał :)))
-
Coś za mało. Sam nie wiem...
-
Ale potencjał dramatyczny jest. Ja bym bronił, pod warunkiem, że jak się teskt odstoi, będą poprawiny :)))
-
Dajcie spokój, nie zawtydzajcie mnie. Po to wrzucam, żeby mi ktoś pomógł. Zapytajcie Natalii, ile można usterek wyłapać. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego, że kogoś zmuszę do zaprzestania wysiłków :))) Niniejszym idę się powiesić - jak mawiała moja kumpela z pracy... Zakamarki chyba be... tak sobie dumam...
-
Dzięki, panowie. Tak jakoś wyszło. Mam jeszcze jeden tekst, ale waham się, czy go dorzucać. Mam 4 dni - może coś się wyklaruje. Mózg poprawiam... :)
-
* * * [złością się upiłam] proza
asher odpowiedział(a) na kall utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wygląda i brzmi, jak kartka z pamiętnika. Jako taka, może być :))) -
To się cieszę. Jak mówię, na stare lata pobawię się w to na całego.
-
* Za okupacji pan Anatol podjął pracę na kolei, która chroniła przed wywózką na roboty do Niemiec. Wojnę spędził bezpiecznie i chwile największej grozy przeżył już po jej zakończeniu. Pracował wtedy jako kasjer w Spółdzielni Mieszkaniowej. Do domu nieopodal stacji kolejowej weszło pewnego popołudnia trzech ludzi z lasu. Jeden mierzył z karabinu do jego żony i śpiącej córeczki, a pozostali kazali brać klucze i iść z nimi. Poprosił o możliwość skorzystania z toalety. Pozwolili. Spłukał klucz do jednego z zamków spółdzielczej kasy, drugi dla pozoru wziął ze sobą. I poszli. Cały czas miał świadomość, że do niego mierzą z ukrytej pod płaszczami broni. Przy kasie pancernej okazało się, iż nie można jej otworzyć. Dostał po głowie i zarośnięci partyzanci wrócili do lasu. Wspomnienie tego dojmującego lęku o rodzinę najmocniej odcisnęło się w jego pamięci. Opisywał mi tą historię kilka razy, nie wiedząc, że się powtarza. Za PRL-u Andrychów stał się regionalną potęgą gospodarczą. Powstały prężnie działające, dotowane z budżetu centralnego zakłady i osiedla dla przybywających ze wszystkich stron emigrantów zarobkowych. Pan Anatol przeniósł się ze Spółdzielni Mieszkaniowej do Wytwórni Silników Wysokoprężnych, gdzie szybko awansował. W ciągu kilku lat z kierownika zmianowego stał się członkiem zarządu, prawą ręką dyrektora. Zawsze działał. W organizacjach sportowych, pracowniczych, społecznych. Piastował ważną funkcję w Stronnictwie Demokratycznym – jedynej partii, która ostała się w zawierusze historii. Ale o tym okresie jedynie napomykał. Może wstydził się, że potem to wszystko, z punktu widzenia najnowszej historii, okazało się sztuczne, fałszywe, wyszydzane, podczas gdy dla niego to było najprawdziwsze i jedyne życie. Nie wiem. Nie zapytałem o to i już nie zapytam. Ważniejsza była dla mnie rozmowa, jaką odbyliśmy przed godziną, kiedy ciężko dysząc, spytał mnie o sens śmierci. - Nie wszystek w trumnę, panie Anatolu - odpowiedziałem. Spojrzał na mnie przejmująco, a mnie zrobiło się głupio, bo ukułem świetny bon mot, za którym nic się nie kryło. Wydaje się, że umierający wszystko już wiedzą, lecz potrzebują takich pocieszających odruchów. Kiedyś zanotowałem w gorączce po śmierci jednego z moich ulubionych staruszków – mianując się misjonarzem, kolejny raz pustym słowem zakrywam próżnię. - Coś po nas jednak zostaje – ciągnąłem - To, czego dokonaliśmy, co zapisaliśmy, może nawet co powiedzieliśmy. Przecież zawsze jest ktoś, kto pamięta. Może później zabiera to do grobu, ale w chwili naszej śmierci i jeszcze długo potem coś jednak zostaje. Także dzieci, wnuki i prawnuki. Z bladym uśmiechem ułożył głowę na poduszce. Patrzył w sufit. Wisiała tam jeszcze ta cholerna pajęczyna, którą obiecałem sobie zdjąć ze trzy dni temu. - Jestem od niego o 12 lat młodszy – wysapał. - Od kogo? - Od Papieża. Przypomniałem sobie dziadka na łożu śmierci. Chodził do naszej szkoły, tylko o dwie klasy niżej niż Karol Wojtyła. Nie mógł zrozumieć dlaczego Papież trzyma się tak dobrze, kiedy jego opuszczają siły, a choroba odbiera wszelką nadzieję. To było 7 lat temu. Kondycja Jana Pawła II widać była punktem odniesienia dla ludzi z jego pokolenia, obiektem marzeń, często pretensji. Ciekawe co myślą teraz ci, którzy są od niego starsi i trzymają się lepiej? Pan Anatol w końcu zasnął. Nie pomogłem mu za bardzo, ale też nie zaszkodziłem. Nie czułem się w roli pocieszyciela zbyt komfortowo. Nie przeczytałem w życiu wielu ważnych książek, a literatury poświęconej umieraniu nie widziałem na oczy w ogóle. Cała moja posługa polegała na improwizacji, podpartej czasem przemyśleniami z dziennika. Na ogół to skutkowało. Raz jeden trafił mi się podopieczny nadwrażliwy, z którym nie umiałem sobie poradzić. Ciągle chciał rozmawiać o życiu pozagrobowym, wiedzieć czy zmartwychwstanie na pewno nastąpi, a jeśli tak, to w jakiej formie go doświadczymy, czy będziemy wtedy dziećmi, dorosłymi, czy starcami, co będzie z nienarodzonymi, ofiarami wypadków, zwęglonymi, skremowanymi, topielcami, wyparowanymi wskutek bomby atomowej. Dobił mnie pytaniami o zwierzęta. Bardzo pragnął spotkać kiedyś wiernego psa, którego miał przez siedemnaście lat. Wtedy uciekłem. Przez trzy dni wałęsałem się po knajpach, kościołach, ulicach, próbując pozbierać myśli i siły. Kiedy wróciłem, nikt mnie nie potępiał, nikt nawet słowem nie wspomniał o tym wydarzeniu. Pojąłem, że mają to już za sobą albo w skrytości ducha zakładają taką możliwość. Od tej pory pracowało mi się łatwiej. Okryłem pana Anatola kocem, który prawie całkiem zrzucił na podłogę. Odrzuciłem ponure myśli i w skupieniu obserwowałem wydarzenia na Placu Św. Piotra. Pielgrzymów przybywało. Stali pod oknami, palili znicze, modlili się. Nagle przyszła grupa Hiszpanów z gitarami i zaczęła śpiewać radosne piosenki. Jakże to było inne od naszych rodzimych zwyczajów, gdy nawet słowa: „radujmy się” kaznodzieja wypowiada grobowym tonem. Młodzież żegnała swojego Papieża tak, jak umiała i on na pewno nie miał nic przeciwko temu. Telewizja coraz bardziej angażowała się w wydarzenia. Stopniowo reporterzy zaczęli docierać we wszystkie miejsca związane z Janem Pawłem II. Szły relację na żywo spod kurii w Krakowie, z placu Piłsudskiego w Warszawie, klasztoru na Jasnej Górze, wadowickiego rynku, kościoła na Krzeptówkach... Zabrakło mi w tym wszystkim Kalwarii Zebrzydowskiej, ale i tak rozmach transmisji był imponujący. Zdałem sobie nagle sprawę, że uczestniczę w największym wydarzeniu medialnym wszech czasów. Lądowanie na Księżycu, atak na World Trade Center, skutki gigantycznej fali tsunami – wszystko to nawet się nie umywało. Ale nie to było najważniejsze, tylko ten bezinteresowny odruch wiary w ludziach. Widząc go, z radością stwierdziłem, że żadną miarą nie jest możliwe, aby Bóg nie istniał. Chciałem podzielić się tą nowina z panem Anatolem. Ująłem go za rękę, jak zwykłem to czynić, kiedy budziłem go z powodu konsultacji z lekarzem lub innych ważnych okoliczności. Wtedy poczułem ten charakterystyczny, oślizgły chłód. Jeszcze przed chwilą oddychał. Zapatrzony w telewizor przegapiłem moment gdy odszedł. W kontekście wydarzeń w Watykanie ta śmierć podziałała na mnie dużo silniej niż wcześniejsze. Spojrzałem na zegarek. Była 21.37. Coś mnie dusiło, zebrało mi się na płacz. Ciekawa rzecz, łza popłynęła mi tylko z jednego oka, jakby to drugie czekało w rezerwie na trudniejsze chwile. Z oddali usłyszałem bijące na trwogę dzwony. Podniosłem się ciężko i poszedłem po lekarza.
-
Zmęczony życiem, Aniu. Literaturą nigdy - zwłaszcza pisaną fajnym językiem :)))
-
Oto „moja” rodzina. Wszyscy wysocy, postawni, długowieczni, z wygolonymi głowami, starsi z hackerskimi bródkami, młodsi dożywotnio wydepilowani. Są świetnie zbudowani, ciągle młodzi, wysportowani. Ostatnie badania naukowe dowodzą, że w większości przypadków organizmy zdołały się przystosować do trudnych warunków bytowania. Żyjące w warunkach nadaktywności, stresu, hipertermii i toksyn poprzednie pokolenia wytworzyły w sobie mechanizmy obronne i przekazały geny dalej. Nadużywanie nikotyny, alkoholu etylowego, opiatów, substancji konserwujących także zrobiło swoje. Mutanci i organizmy słabe zdarzają się rzadko, dlatego obecna generacja należy do szczęśliwych i zadowolonych. Jest po prostu cool. Kiedy cała rodzina wreszcie znalazła się w jednym miejscu i czasie, zamówiliśmy kolację w blokowej stołówce. Robi się to przez Intranet. Zamówiliśmy mieszankę syntetyków i produktów naturalnych. Chodzi o to, by nie przesadzać z jednostronnym odżywianiem się, bo może to zachwiać równowagą metaboliczną organizmu. Winda przywiozła nam wszystko w ciągu minuty. Z fascynacją przyglądałem się ogromnym, syntetycznym krewetkom i mizernym wobec nich, hodowanym w sposób naturalny warzywom. - Cooool - wzdycha Erdees. - Joł! - dodaje Joystick. Reszta milczy. Wszystko wydaje się wiadome, poznane, zalakowane wiedzą. Świadomość doznała napełnienia. Nie ma dylematów, interpelacji, kompleksów. To dlatego twórczość artystyczna współczesnych jest tak ograniczona. Potrafią tworzyć tylko dla zabawy - głównie programy i gry, ewentualnie udoskonalać warunki życia. Mistycyzm podobno dotyczy wyłącznie anarchistów i pomyleńców zamieszkujących daleki interior. Nie mogłem zasnąć, więc zasiadłem do konsoli w pokoju gościnnym. Poprzez Intranet, posiadający superszybkie łącza, można połączyć się z każdym czynnym serwerem w cywilizowanej części kosmosu. Nie znając adresów, buszowałem trochę po lokalnym serwerze, ale szybko mnie to znudziło. Ogłoszenia, serwisy informacyjne, kółka zainteresowań, program szkolny i uniwersytecki, strona handlowo-usługowa, oferty pierwszego i drugiego etatu, kawiarenka, supermarket, pizzeria, hyde-park, blogery itd. Wszechobecne ikony odsyłające dalej pozwoliły mi wydostać się z lokalnego serwera. Na portalu Megapark znalazłem wyszukiwarkę, którą reklamowano jako wszystkowiedzącą. Dla dowcipu wystukałem: problemy egzystencjalne. Nie myślała długo. Miała hipernapęd z wielokrotnym wspomaganiem. Jak się spodziewałem, odpowiedź brzmiała: unknown. Wstukałem sztuka. Po chwili pojawiło się kilkanaście tysięcy odnośników, z których większość dotyczyło internetowych galerii grafiki oraz zasobów archiwalnych, gdzie reprodukowano obrazy, umieszczano biografię dawnych twórców i bibliografię dotyczącą danego kierunku. Olbrzymia część adresów odnosiła się też do najnowszej sztuki użytkowej. Dotyczyły twórców gier, portali, wirtualnych pomieszczeń, a także architektów, projektantów i kompozytorów w MP33. Znalazłem też globalną olimpiadę szachową i bibliotekę poezji cyberpunkowej. Szybko mnie to znudziło. Zgasiłem plazmę i położyłem się na wibrującym łóżku. Nastawiłem obroty na 1, żeby mnie łagodnie ukoiło do snu i bardzo szybko odpłynąłem . W drugim dniu wizyty Erdees postanowił zabrać mnie do City. Wziął na tę okoliczność wolny dzień - jest to maksimum urlopu, jak może wziąć pracownik w miesiącu, za to raz w roku może wybrać się na tydzień do dowolnego wirtualnego miejsca na świecie. Termomix i Varoma wstali wcześniej i pognali do pracy, odwożąc po drodze Joysticka do placówki adopcyjnej, T-shirt natomiast zajął się utylizatorem, w którym nagromadziło się już mnóstwo surowca do przerobu. Winda wywiozła nas na dach, gdzie mieściło się lądowisko prywatnej linii poduszkowców. Niebo było szare, niczym ekran wygaszonego monitora, słońce z trudem przebijało się przez smog, ale i tak smażyło niemiłosiernie. Był to lot na zamówienie. Erdees dopisał nas na pierwszą wolną listę wraz z kilkunastoma innymi pasażerami z Kubrick House. W dole sunęły tysiące rozmaitej wielkości pojazdów. Poruszały się z prędkością nie większą niż 30 km/h, bo masa nie pozwalała się rozpędzić. Komunikacja drogowa od dawna należała do anachronicznych, ale wciąż znajdowała chętnych z powodów ekonomicznych. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Nadal pieniądz ma większą wartość aniżeli czas. Pewnie dlatego, że średnia życia z każdą dekadą nieco się wydłużyła i tak czy owak, czasu ludzie mieli mnóstwo. Zajęliśmy miejsca w poduszkowcu i zapieliśmy pasy. W ułamku sekundy znaleźliśmy się w powietrzu, a nasz pojazd pomknął w stronę centrum. Podróż trwała jakieś dwie minuty. Wysiedliśmy na dachu biurowca, w którym pracuje Erdees. Nikt więcej nie wysiadł, więc nie musieliśmy spieszyć się do windy. Widok zapierał dech. Metropolia zdawała się być wirtualnym molochem zrodzonym w wyobraźni jakiegoś paranoika. Gdziekolwiek spojrzałem, wznosiły się gigantyczne wieżowce, połączone ze sobą specjalnymi panoramicznymi pomostami. Jak się domyślam, niewielu pracowników pojawiało się na dole, gdzie panował złowrogi półmrok, w którym kryły się rozmaite niebezpieczeństwa. Co jakiś czas niebo przecinała sztucznie wytworzona błyskawica, gdy powietrze z chłodziarek mieszało się z ciepłą masą elektrowni albo z gorącym prądem znajdującym się ponad zasłoną smogu. Od razu zrozumiałem dlaczego tam żyje się wewnątrz. Zjechaliśmy windą do pomieszczeń, gdzie pracuje Erdees. Ludzie byli tak pochłonięci pracą, że nikt nie zwracał na nas uwagi. Usiedliśmy na chwilę w boksie Erdeesa, takim samym, jak wszystkie inne, z managerami włącznie. Jedyna różnica tkwiła w tym, że szefowie unitów mieli bliżej do wyjścia. Erdees wytłumaczył mi, na czym polega jego praca. Pracuje jako webmaster. Administruje siecią edukacyjną dla przedszkolaków. Przedstawił mi siedzącego w jego boksie zastępcę na ten dzień – Divida, czujnie wpatrzonego w plazmowy monitor, na którym pojawiały się i znikały kolejne nazwy programów. Włączały się automatycznie, on tylko musiał kontrolować ich pracę i w razie komplikacji w mig rozwiązać problem. Wszelkie urządzenia łączyły się bezprzewodowo, porozumiewając się ze sobą impulsami na falach GSM. Nic nie śmierdziało, nie było duszno, prawie nie czuło się promieniowania, które likwidowały specjalne pochłaniarki. Divid uśmiechnął się do mnie, popijając mikroelementową Coca-Colę. - Zawsze Coca-Cola - mruczy. Kiwam głową. Co jak co, ale Cola jest wieczna. Ma dystrybutory we wszystkich mrówkowcach, a do tego automaty w każdym korytarzu biurowca w City. - Bądź sobą, wybierz Pepsi - wtóruje mu Erdees i zaczynają rechotać radośnie. Patrzę na nich zdezorientowany. Okazuje się, że wkrótce przed upadkiem Pepsi doszło do fuzji dwóch potentatów i nowy koncern totalnie zapanował nad konsumentem. Padły KFC, Warner Bros, Danone i inne, ale Cola działa prężnie. Podobnie McDonalds, do którego poszliśmy w czasie przerwy na lunch. Zdobył koncesję na obsługę biurowców i stworzył sieć u wylotu każdego pomostu między wieżowcami, stając się potentatem na skalę światową. Divid proponuje mi Mac Betha - namoczoną bułę z befsztykiem i syntetyczną posoką. Obowiązkowo z warzywami w formie sałatki lub wprost na befsztyk. Furorę robi także Wściekła Krowa - buła z polędwicą nasycaną sosem z opiatów, po którym ma się lepszy humor i energię do pracy. W ogóle zalegalizowano narkotyki w przemyśle spożywczym, czyniąc z nich magicznego pomocnika w życiu. Można też używać ich prywatnie, jeżeli to nie powoduje zakłócenia efektywności zawodowej. W przeciwnym razie delikwent tracił pracę i stawał się pariasem społeczeństwa konsumpcyjnego. Mógł już tylko ruszyć w interior albo zostać rebeliantem i ukrywać się na mokradłach utworzonych przez ścieki, zanim jeszcze uruchomiono program globalnej utylizacji. Perspektywa to żadna, bo o żywność trudno, a i towarzystwo nie nastraja optymistycznie. Istnieje jeszcze program rehabilitacji. W jego ramach trzeba zaciągnąć się do Armii i przez pięć lat wykonywać najbrudniejszą robotę na szpicy jednostek kolonialnych. Nie wiadomo wtedy, co jest lepsze: spotkanie Obcego czy dostanie się w ręce żołnierzy Korporacji Pekińskiej lub Mahometańskiej. A wcale nie trzeba tak kończyć. Życie jest tutaj łatwe. Gdyby porównać je z czasami prymitywnego kapitalizmu, kiedy to jednostka ludzka służyła wyłącznie dobru garstki potentatów, dopóki mordercza praca nie wydusiła z niej ostatniego tchu, to naprawdę wygląda na raj. Warunki życia same wytworzyły utopię. Trzeba pracować, ale nie jest to harówka. 80 procent klasy pracującej zajmuje się komputerami od nadzorujących maszynę do wytwarzania podzespołów i chipów, przez obsługujących sektory sieci, do internetowych handlowców. Reszta obsługuje pozostałe sektory, także się nie przepracowując. Wysiłek fizyczny można sobie zarezerwować na prace domowe lub uprawianie hobby. Przyglądam się menu. Mac Kosher - buła z ciasta na mące, w środku ryba w winie. Mac Bab - buła z opiekacza z baraniną i ostrym sosem. Mac Mix - mieszanka ciast i mięs. Do tego dufinki, mini calzione, nieśmiertelne frytki. Desery programowo są wyłącznie syntetyczne, ale wyglądają nieźle. Plazma Aliena, Valise, Blob, Sok z żuka, Krwiożercze pomidory, Kicz Verhovena. Najbardziej podobał mi się Quatermass, coś w rodzaju owocu zrobionego na kształt kawałka meteoru, jednak nie zdecydowałem się go zamówić. Divid podchodzi do uśmiechniętej sprzedawczyni i nagle zamiera. Patrzy i nie wierzy własnym oczom. Właśnie zaczęła się promocja. Można dostać dwa Macki w cenie jednego. - Łał... - szepcze zszokowany. Sprzedawczyni uśmiecha się szerzej. Widać, że jest zmęczona, ale stara się tego nie okazywać. - Łał... - powtarza Divid, nie mogąc odejść. W końcu bierze swoją tacę i wraca do nas. Wziął dwa Mac Bethy i teraz pożera je, jak człowiek, który od dawna nie miał nic w ustach. - Głodny? Na co czekasz? - mówi do mnie Erdees. Zamawia Mac Mixa i inkasuje w ramach promocji drugiego. Może sobie tego dnia podarować deser. Ja nie czuję głodu, a poza tym chcę mieć więcej czasu na obserwowanie ich. Po chwili dołącza do nas Crunchip - sales manager w firmie Big Sleep, zajmującej się programami dla cyfrowego zapisu snów i wspomnień. Podłącza się to receptorami do głowy i nagrywa na minidyski wszystko, co pozostało w mózgu po marzeniach sennych i zdarzeniach przeszłych. W ten sposób można przybywać z kimś, kto od dawna nie żyje, przeżywać minione triumfy i dobre chwile, a także zbadać treść ostatniego snu. To najnowsza technologia, więc jest kosztowa, lecz wszyscy czekają, że lada moment ceny polecą w dół, jak w przypadku wszystkich rewelacji w ostatnim tysiącleciu. (Technologia jest objęta tajemnicą handlową. O swoich wrażeniach z seansu na Dreammakerze piszę osobno w pliku o tym samym tytule, którą załączam do niniejszej dokumentacji). Chrunchip opowiada nam o kolejnej rewelacji wewnętrznej. Jest to program do wcielania się w postacie z przeszłości. Trzeba również używać specjalnych receptorów, ale tym razem nie odsączają one treści psychicznych, lecz je wstrzykują. Kosztuje fortunę, a mimo to cieszy się coraz większą popularnością. Można dzięki niej przeżyć czyjąś śmierć (to najczęstsza forma zastosowania Fly Spy) i w konsekwencji tego spróbować oswoić swoją, skonsumować kontakt intymny z gwiazdą filmową lub wielkim politykiem, zagrać słynny koncert, wcielić się w mordercę itd. Najwięcej użytkowników wcieliło się w krzyżowanego Chrystusa, wielu w Juliusza Cezara i Hitlera, którzy przeżywali decydujące chwile. W paru przypadkach doszło do zaburzeń psychicznych, ale instrukcja wyraźnie zabrania utraty kontaktu z rzeczywistością na dłużej niż godzinę. Chciałbym bardzo skorzystać z tego programu. Niestety, licencja przekracza roczne dochody wszystkich tu obecnych. Może kiedyś... Divid i Crunchip muszą wracać do pracy. Siedzimy z Erdeesem jeszcze parę chwil. Zastanawiam się nad jego trybem życia. Przez pół dnia wpatruje się w monitor i kontroluje proces edukacji przedszkolaków, potem wraca do domu i projektuje wirtualne ogrody dla urlopowiczów. Dzień mija. Wszystko idzie dobrze. Przychodzi następny. Identyczny. Dopiero wieczorem ma czas dla siebie. Wtedy projektuje gry na konkurs albo uruchamia któryś z programów rozrywkowych - pornograficzny, krajoznawczy, sportowy. Nie umiem pojąć dlaczego oni są tacy szczęśliwy, wyzbyci podmiotowości, przeświadczeni, że żyją w najlepszych czasach z możliwych. Myślę o tym przez większą część nocy, kiedy nawala klimatyzacja i nawet nastawione na obroty 2 łóżko nie potrafi dać mi snu. Nocna zmiana administratorów budynku robi, co może, ale trzeba dowieźć jakieś części, bo w magazynie już zabrakło. Trwa to cztery godziny. Nadchodzi trzeci, ostatni dzień pobytu u „mojej” rodziny. Od rana rozmyślam na smutnym faktem, że muszę ich opuścić. Są tacy wyluzowani, wyzbyci złości, frustracji i stresu. Już nikt się mną nie zajmuje. Uznali widocznie, że jestem u nich tak długo, że dam sobie radę. Poza tym musieli iść do pracy, odbębnić przydziałową liczbę godzin na obu etatach. Dziś wracam. Poczynione przeze mnie obserwacje są dość powierzchowne, ale ma wrażenie, że dobrze wykorzystałem czas, jaki mi przysługiwał. Jest to z pewnością materiał badawczy, który może otwierać perspektywy do dalszych badań. Nie zdążyłem dotrzeć do ich wnętrza. To wielki paradoks. Nie żyją tym, co na zewnątrz, bo nie ma tam już nic ciekawego, zamykają się w środku, lecz nie środku siebie, tylko środku świata, który dla nich stworzono. Sieć jest odwzorowaniem wszechświata, a możliwości jej rozwoju wciąż są nieskończone. To jedynie kwestia mnożenia portali. Jeżeli zechcą odbudują świat zwany Nowożytnym i będzie się on w stu procentach zgadzał ze stanem faktycznym. Jeżeli zechcą zaprojektują przyszłość. A świat zewnętrzny może zginąć. Został wyeksploatowany do granic możliwości i teraz służy jako gigantyczny zbiornik na odpady, które może reaktywować i nadać im nową formę. W następnym etapie badań chciałbym obejrzeć stan zniszczeń i warunki życia odszczepieńców, a także zgłębić psychologię mieszkańców mrówkowców. Zdążyłem dostrzec, że nie utrzymują prawie żadnych kontaktów towarzyskich. Nie znają nawet swojego najbliższego sąsiada... Kończąc ten krótki raport zwracam się do Szanownej Komisji Penitencjarnej o zwolnienie mnie reszty kary i udzielenie pozwolenia na prowadzenia dalszych badań antropologicznych w Hot Dog City. Prośbę swą motywuję tym, iż odbyłem połowę kary, zachowując się nienagannie i zaliczyłem wszystkie programy rehabilitacyjne na najwyższym poziomie. Za pozytywne rozpatrzenie mojej prośby serdecznie dziękuję. 12/56/GL Level 42 Spakowałem laptopa i minidyski do plecaczka. Do przyjazdu patrolu zostało mi kilka godzin. Mógłbym pobuszować w ich sieci, ale jest tak debilna, że zaraz zasypiam. Chętnie zapodałbym im któregoś z moich wirusów. Myśl ta przeszywa mnie prawdziwą rozkoszą. Jednak nic z tego. W tym regionie za hackerstwo można dostać nawet karę śmierci. U nas wyroki są łagodniejsze. Na szczęście, nie jestem terrorystą. Wpuściłem moje wirusy ze złości na Korporację, że nie dostałem awansu, ale pokasowały im tylko sterowniki. W trzy dni uporali się z awarią i było po sprawie. Namierzyli mnie po kodzie binarnym. Gdybym wiedział, że są tak zaawansowani, pomieszałbym kody i do widzenia. Tak robią terroryści i są właściwie nieuchwytni dla policji komputerowej. Może kiedyś zostanę Szakalem sieci, lecz w tym momencie chcę już tylko odpracować winy i zniknąć z mojej celi zawsze. Nasze więzienie to gigantyczny sześcian złożony z wielu tysięcy pomniejszych sześcianów, które przebywają w ciągłym ruchu i nigdy nie wiadomo, kogo masz za sąsiada. W ciągu doby system robi pełny obrót i wszystko zaczyna się od nowa. Obiecującym więźniom dają pożywienie, kiedy ich sześcian akurat trafia pod dyspozytornię, innych głodzą na śmierć. Ja należę do obiecujących. Stąd moja wizyta w Hot-Dog City. Wiedzą, że jestem wykształcony i w gruncie rzeczy porządny ze mnie gość. Jeżeli mój raport ich zadowoli, mogę nawet nie wrócić do sześcianu. Od razu rzucą mnie do jednostki naukowej, gdzie będę mógł spokojnie przygotować się do następnego etapu badań. Strasznie mnie to rajcuje. Kiedyś zaczytywałem się Malinowskim, Frazerem, badaniami nad populacją Eskimosów i Indian Hopi, potem antropologią yuppies, postindustrialnymi neokomunami i eskapistami internetowymi. Mam niezłe dossier naukowe, więc jest nadzieja.
-
Co to jest, Aniu? Język super, ale sens mi umyka. Jakiś zmęczony chyba jestem :)))