
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
Ta sama dlugość kolejki :)) Dzięki za zajrzenie i wsparcie.
-
fajna zabawka! widzi mi się!
-
Ino krótkie jakieś, ale ok!
-
Lekko otępiona traktowanym powietrzem mi nie pasi. Jest potencjal. Walcz, Nata z materią!
-
Ania! Jakieś inspiracje???
-
dzięki piękne...wszystkim chętnym!
-
Obscura - część wtóra
asher odpowiedział(a) na Marek Hipnotyzer utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Co Ty, Marek, natchnienia nie masz? Miks jak pieron, ale mało strawny cuś. :)) -
Zakamarki cz. druga
asher odpowiedział(a) na Donika Kuźniewska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Niegłupie i ładnie spisane, ale jakoś mało i całościowy sens mi umyka. Uważam jednak, że posiadanie myśli i ich spisanie, nie czyni jednak utworu literackiego - zaledwie kartkę z dziennika lub pamiętnika. -
Trzeba czasem z grubej pociągnąć...
-
Potencjał w tym widzę, ale sporo Cię czeka pracy. Pierwszy akapit kulawy jak zbowidowiec przed nadejściem renty. Po co tyle "wszystko"??? Męczy mnie perspektywa siwej głowy, ale mogę się mylić. Poza tym nie wiem, może ja jakiś głupi i niecny jestem, ale mnie pornochy za dzieciaka rajcowały bardziej od lodów Bambino i wody z saturatora. Nie spotkałem też osoby, która by po nich rzygała, ale cóż, może tak i jest...
-
Popraw szybko "swierze" powietrze. Co do szybkiego seksu, ja bym dał w 34 sekundzie. Zaiskrzyło i był twój szcześliwy numerek, czyli orgazm wielokrotny z nieznajomym :) Jeśli to coś większego, dodaj coś od siebie, bo same realistyczne opisy to trochę mało. Ale tylko moim skromnym...
-
Historie miłosne (II)
asher odpowiedział(a) na Jay Jay Kapuściński utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Znowu mnie rozbawiłeś, choć nie wypadło tak przekonująco jak poprzednio :) -
* Czwarta nad ranem. Siedzę na balkonie, całkiem jak Ediczka – bohater głośnej ostatnio powieści Lemonowa. Tak, jak on jestem śmieciem wyrzyganym przez społeczeństwo, ale mnie zdarzyło się to we własnym kraju. No i mój balkon jest wyżej, na dziesiątym piętrze. Poza tym permanentna chujnia i orgia beznadziei. Siedzę, puszczając soczyste wiąchy przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Księżyc prezentuje łysą pałę, a gwiazdy migoczą, by mu się przypodobać – jak na kiczowatym dziele malarza-reumatyka. Co się, kurwa, gapisz? – mówię do niego. Bez sensu. Ciągle gadam do różnych przedmiotów, zjawisk, abstrakcji. Byle nie do ludzi. Pojebańcy i tak nie słuchają, a nawet kiedy słuchają, słabo do nich dociera. Jeżeli chodzi o myśli i przekleństwa, jakie przychodzą mi do głowy - Adaś Miauczyński to przy mnie analfabeta grubiaństwa i neurozy. Prawda jest taka, że jedyne co mi się w życiu udało, to widok z okna. Kiedyś lubiłem zasiadać na balkonie i pisać wiersze albo opowiadania. Z tej perspektywy świat wydawał mi się taki przestronny. Nic go nie zasłaniało, a do tego widać było tyle zieleni. Korony drzew, zbite w gromady, a pomiędzy nimi bloki. Zieleń w betonowej zalewie. Najlepiej oglądało się to przy Piano Concerto nr 20 Mozarta. Te ciągłe pasaże na fortepianie i dudniące przejścia z głębi sali. Coś smakowitego! I nagle fortepian, jakby współczesny, z muzyki filmowej. A w tle Nowa Huta. Na wprost górują nad okolicą kominy elektrociepłowni, pomiędzy którymi kilkanaście razy w roku ukazuje się zarys tatrzańskich szczytów, na prawo tuż obok Wawelu pyszni się lepiej widoczna Babia Góra, z kominami Elektrowni Skawina poniżej, na lewo rozpościera się kombinat im. Sendzimira. Tuż przed świtem huta wydaje się obraźliwie piękna. Łuna bije z wielkiego pieca, jak gdyby trawił go ogromny pożar. Kominy powoli zaznaczają swą obecność na posępnym niebie. Dym, który się z nich sączy, ma barwę różnych odcieni bieli i szarości. Powoli wspina się ku górze, a tam, przebarwia go wschodzące słońce. I chuj. Dziś mnie to wcale nie ekscytuje. Mam to głęboko, aż do ostatniego zwoju jelita grubego. Dziś jestem obrzydliwie skwaszonym, gnijącym kawałem mięsa i użalam się nad sobą, trzeźwiejąc wraz ze zbliżającym się świtem. Kiedy wróciliśmy z imienin, Ania od razu padła do wyra, a ja zwyczajowo wierciłem się, zmieniałem kanały z upierdliwymi blokami reklam i biłem się z myślami. W końcu wziąłem z lodówki resztkę Chardonnay za 13,60, paczkę fajek i zasiadłem na balkonie. To były najbardziej denne imieniny, na jakich w życiu byłem. Sami wykształceni trzydziestolatkowie, niezamężni i nie żonaci, choć parami, bezdzietni, bezrobotni lub zarabiający grosze. Solenizantka uczy historii za 800 na rękę, jej chłopak daje lekcje angielskiego i lepi pierogi dla turystów. Inna pracuje za jakieś 1000 zł w sekretariacie posłanki SLD, czyli ma pracę góra na parę miesięcy, jej narzeczony po studiach inżynierskich, robi staż za kilka stów, żeby tylko uzyskać niezbędne uprawnienia budowlane. I my. Ja, bezrobotny stylista literacki, tracący czas na prace licencjackie czy magisterskie dla leniwych, Ania – historyk bez specjalizacji i stażu nauczycielskiego, na obecną chwilę hotelowa recepcjonistka. Piękni trzydziestoletni, udupieni przez świat. Było pyszne żarcie, fura dobrego wina, a jednak impreza wypadła żałośnie. Od chwili, kiedy Ania oznajmiła wszystkim, że jadę za robotą do Londynu, posmutnieli, a ja przyssałem się do wina, by jak najszybciej zapomnieć. Nie żebym się jakoś bał czy sprzeciwiał, po prostu chuj mnie strzelał, że muszę zaczynać tułaczkę od nowa. Woziłem już fajki do Niemiec, sprzedawałem w Kopenhadze plastikowe syrenki, malowałem płoty w Norwegii, zbierałem truskawki w Finlandii, lałem browca w londyńskim pubie. Ale to było podczas studiów. Czułem się racjonalnie, czyli na swoim miejscu. Teraz muszę jechać jako przegrany, w akcie desperacji. Znów po trzech czterech w pokoju – jak w akademiku, żarcie z puchy, piwo jedynie od święta. Wszystko to fajne było pięć lat temu. Teraz boli. Wżera się we flaki niby kawał rozgrzanego żelastwa. Something to drink, sir? Good appetite! Something else, madame? We have delicious ice cream and pie. No, tips are not included, ty jebana pokrako. Oh, thank You very much! Ania mnie dobija na każdym kroku. Dzień i noc gada tylko o wyjeździe. Otwieram rano oczy i słyszę, że trzeba kupić funty, bo złoty jest coraz mocniejszy. Trawię nędzny, choć smaczny obiad, a ona, że trzeba CV na inglisza przełożyć. Wyłażę z wanny, woda przestaje pierdzieć w odpływie i co – w pokoju bełkoczą przeraźliwie poprawni lektorzy języka angielskiego. Szczytem perwersji okazała się jednak Gazeta Wyborcza. Otwieram Europracę i co widzę – kumpel ze studiów na całą kolumnę opisuje, jak sobie poradził w Londku od kloszarda do normalsa. Nie wspomniał o wrzodach, grzybicy, hemoroidach, wybitych zębach i innych ciekawostkach z życia na emigracji. Wyjebałem gazetę od razu do kosza, nie czytając nawet ulubionych rubryk sportowych. Ucz się, synku, żebyś nie musiał żyć jak ja. Uczyłem się, mamusiu, jak pierdolnięty, a żyję chyba gorzej. Żaden satyryk nie dorasta losowi nawet do pięt. Zastanawiam się gdzie tkwi błąd. Co zrobiłem nie tak. Dwa języki, fakultety, kupa bzdur monograficznych. Przede wszystkim studia wybrałem bez sensu, ale kto wtedy mógł wiedzieć, że lepiej kształcić się kierunkowo. Fakt, trzeba mieć mózg jamochłona, żeby studiować teatrologię. Wiem wszystko o teatrze antycznym, Szekspirze, Marlowe, Calderonie de la Barca, Brechcie, Stanisławskim, Pawlikowskim, Grotowskim, Kantorze. I na chuj mi ta wiedza? Gazeta teatralna jest jedna, gazet codziennych i tygodników po kilkanaście, miejsc dla asystentów na uczelni raptem kilka. A co rok ten kierunek kończy ze dwudziestu kolejnych popaprańców. Wieszają potem dyplom w kiblu i podziwiają w oparach zatwardzenia. Ale nic, na jebanej emigracji znajdzie się dla filozofa miejsce na zmywaku, religioznawca podyma jako kelner, socjolog posiedzi w recepcji jakiegoś pensjonatu, a absolwentka historii na kasie w Tesco. Będą w swoim raju, o ile nie mają alergii na Murzynów w sportowych kabrioletach, obturbanionych Hindusów w gajerach za tysiąc funtów, obwieszonych złotem Pakistańców i rumianych angoli pijących po pracy piwo na stojaka. Nice siut, chef! What special today? Tomato soup and beefsteak. Salad? Mushrooms whit onion and cream, maybe? I can do it! Ty nabrzmiały fiucie! Zatem pierwszy błąd to studia. Ale co spaprałem w pracy? Próbowałem przecież na tylu frontach. Byłem kołnierzykowym niewolnikiem korporacji, zbijałem bąki na ciepłej posadce państwowej (nepotyczna łapówka nie była duża, bo załatwiał daleki kuzyn bratanka ciotki), dłubałem we własnym biznesie, ale nie wyrabiałem z ZUS-em, podatkami i kosztami stałymi, dzięki czemu zyskali wszyscy oprócz mnie. Może ja się po prostu do niczego nie nadaję? To już nie błąd, tylko wada wrodzona. Mój stary też był do dupy. Degenerował się od dyrektora szkoły do portiera i zamiatacza placów. Nie miał aspiracji, chciał mieć na bełta i żeby wszyscy dali mu święty spokój. Teraz całymi dniami leży w przytułku dla bezdomnych i bezmyślnie ogląda ścianę swojego dożywotniego więzienia. Co innego ja. Mimo, że efekt jest właściwie ten sam, wciąż się staram. Wyjeżdżam robić laskę bożkom mamony. Szanse mam, bo na obczyźnie trudniej być żulem. Nikt cię nie zna, nikt ci nie pomoże, więc wstajesz i walczysz, a jak nie, to lepiej zdechnij. Mózg mi puchnie. Pęcznieje i bulgocze. Może by tak jebnąć głową w dół z wysoka? Przynajmniej fakt mieszkania na dziesiątym piętrze zyskałby trochę na znaczeniu. Super wzrost PKB, miliardy dotacji, dodatnie saldo eksportu, imponujące tempo wzrostu gospodarczego, słabnąca inflacja. No i spadło bezrobocie, bo od chuja ludzi wyjechało za lepszym życiem. Zajebiste dane w ładnych rubrykach, ale ja cały czas obserwuję jak wszystko mi się kurczy, wszystkiego ubywa. Żarłem schaboszczaki, teraz wdupiam spaghetti albo kaszanę z cebulą, mój kot z Royal Canina przeszedł na przemysłowy Whiskas. W kinie nie byłem ze dwa lata, ciuchy mam chyba jeszcze z czasów studiów, buty mi człapią i jęczą żałośnie. Książkę kupiłem z rok temu – w taniej księgarence. I tak dalej. To kto właściwie wpierdala ten cały dobrobyt??? Chciałem przedwczoraj kupić bilet w internecie. Ni chuja. Bez karty kredytowej można sobie symulacje porobić i pojeździć w sieci po całym świecie. I znów jebane poczucie wykluczenia. Muszę dymać do biura podróży i zapłacić prowizję za pośrednictwo. A do dupy z tym wszystkim. Zamiast samemu skakać, ciskam butelkę i patrzę, jak rozbija się o chodnik na dole. Kiedy coś się nie udawało, babcia powiadała: no to jesteśmy w kaczej dupie. Oto staropolska mądrość.
-
Nie łapię celu, ale przebieg jest ok :) No, ale najważniejsze, żę wróciłeś!
-
Ale się rozczytałeś w awansie :))) Poprawię potem, bo ja ciągle z kafejki nadaję :((
-
Dzięki wielkie. też się zaczytywałem w Dicku, ale nie sadziłem, że to aż tak widać. Zdanko oczywiście poprawię... :)))
-
Fajna sekwencja kina drogi. Przynajmniej ja tak to widzę :))) Zwróć uwagę na pauzy i interpunkcję. To tutejsza zabawa, kto zrobi mniej...
-
Są takie tyyygodnie, Leszku, że nikt tu nie zagląda. To jakaś forma ostracyzmu, że niby poetom wolno się angazować, a prozą to jełopy jeno... Ja po paru przykrych doświadczeniach, tak to odbieram. Poza tym w początkujących można se ciupnąć cztery linijki i wszyscy przeczytają i jeszcze zachwyty będą... :))) Taka dola.
-
troche kuleje interpunkcja. najlepsza puenta :)))
-
malutki odchodzący w niepamięć
asher odpowiedział(a) na always born utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
króciak. jakiś wyciąg z dziennika czy okolicznościowiec??? Do czego zmierza? -
Proza mocno poetycka i enigmatyczna. Koniuch ewoluuje w rejony mało dostępne gawiedzi...
-
Genialna sugestia. Stwarza pole do dalszego dowcipkowania...:)
-
O ile przeczytają, bo tu mało kto zagląda. Sory, że jeszcze do Twoich rzeczy nie dotarłem. Postaram się w poniedziałek :)))
-
To spoko. Polecam Rzecz o zmianie kwalifikacji zawodowych - gdzieś wisi w archiwum :)))
-
Historie miłosne (I)
asher odpowiedział(a) na Jay Jay Kapuściński utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
No pełne zaskoczenie. Puenta po zbóju! Dwie uwagi: kulawo brzmi wtargnął noszalancko przystojny - zmień szyk, bo wychodzi, że gość jest nonszalancko przystojny :) I klasa biznes samolotu... Aleś mnie ubawił, mimo tragizmu sytuacji...