Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

asher

Użytkownicy
  • Postów

    2 273
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez asher

  1. No, Kicia, brakowalo Twoich uwag. Poprawiam w te pedy :))
  2. To Ty byles Krakowie? Skoncz juz wreszcie te 18, bo czasami czytac sie nie da....
  3. Spoko, to nie konkurs, choc sarakastycznie zabawne to to jest :) Jak pisalem, na konkurs sie nie pisze, bo nie mam zaciecia satyrycznego ostatnio..
  4. Dzieki Wam czworo za dar przeczytania :) Zycie pisze swoje, a ja swoje...
  5. Przebojowy... felieton :)))
  6. * 7 rano. Londyn rutynowo budzi się do życia. Na wpół uśpieni ludzie biegną do łazienki, robią kawę i grzanki, w pośpiechu golą się lub malują twarze. Łapię torbę i biegnę wraz z nimi na spotkanie dnia. Ze sklepów szybko znikają gazety, trzepoczą bramki metra. Londyn jedzie do pracy. Na kolejnych stacjach pierzchają coraz większe grupy, by w codziennej sztafecie zmienić się z drużyną zmierzającą do centrum. Ja wymieniam niewidzialną pałeczkę z młodym yuppie w błyszczącym gajerku i modnej ostatnio, różowej koszuli. Nie mam uprawnień do tej gry, ale udaję na całego. Ja tylko jadę do pośredniaka przejrzeć najnowsze oferty dla osobników nieudacznych. Na miejscu okazuje się, że akurat dziś otwierają dwie godziny później. A niech to szlag – mamroczę wściekły – Nieszczęścia hasają stadami. Ciekawe co jeszcze? Mam czysto polski talent do wynajdywania i liczenia dla efektu ciemnych stron życia. Archie parokrotnie starał się przekonać mnie, że wkrótce przesiąknę anglosaskim optymizmem i zacznę z rezerwą podchodzić do problemów, jednak póki co, niczego takiego nie zauważam. Może dlatego, że od dawna nie przydarzyło mi się nic miłego, co choć trochę rozjaśniłoby panujący we mnie mrok. Mam dwie godziny, więc jadę na Ealing Broadway. Niedaleko stamtąd stoi nasz były dom – tak, nie waham się użyć tego określenia, bo im dłużej mieszkam na Hounslow i muszę sobie radzić sam, tym bardziej tęsknię za spokojnym okresem mieszkania na squacie. Mój Ealing. Pełen życia, lekko wytworny, bardzo zielony. Przywiązałem się do niego i żadna inna dzielnica mi się nie podoba. Nie wiem dlaczego. Gdy kiedyś ktoś mnie pytał za co właściwie tak kocham Kraków, też nie potrafiłem odpowiedzieć. Miałem po prostu pustą głowę i pełne serce. Siadam na ławce w parku i nieudolnie próbuję zrobić skręta. Ciągle mi wychodzą płaskie, niekształtne, z trudem nadające się do włożenia do ust. Zaciągam się i przyglądam się przechodniom. Po twarzach widzę, że większość z nich to Polacy. Jest nas tu bardzo dużo, lecz nie tworzymy żadnej wspólnoty, jak Hindusi, Arabowie, Japończycy, Ciapaci itp. Nie lubimy siebie nawzajem, unikamy się, gdy słyszymy ojczystą mowę, nabieramy wody w usta i udajemy kogoś innego. Strasznie to smutne. Serce mi podskakuje do gardła na dźwięk dzwonka telefonu. A może to kolejny klient? Po dwóch tygodniach tłustych, kiedy pracowałem niemalże codziennie, przyszedł tydzień kompletnej ciszy. Rozrzuciłem kolejne ulotki w różnych miejscach, ale nikt nie kwapił się, żeby zadzwonić. Cieć Bobby w dwóch ratach zabrał mi połowę zarobionej sumy, a ja z anielskim uśmiechem odpędzałem od siebie mordercze myśli, czekając aż wreszcie sobie pójdzie i będę mógł cierpieć w spokoju. Nic z tego, to nie dzwoni żaden klient, tylko Archie. - No co tam? – pytam. - Siedzimy na walizkach. Nora ciemna jak Dark Room, gdzie spał Zibi. Musimy jak najszybciej tam wrócić, bo oszalejemy. Codziennie ochroniarze patrolują okolicę Hanger Lane. Nic się nie dzieje, nikt tam nic nie robi. Ekipa trochę zdemolowała wnętrza i zamurowała drzwi. Mam nadzieję, że nie zabiją okien. Przez pierwszy tydzień będziemy wchodzić po drabinie, a potem wstawimy drzwi na nowo. Zazdroszczę mu determinacji i pewności siebie. Ja czuję wyłącznie przyciąganie ziemskie. - A jak nie, to mam na oku nowy squat – ciągnie energicznym tonem – W centrum Ealingu. Powiedz mi, gdyby trzeba było pójść w nocy i wyłamać drzwi, pisałbyś się? Nie myślę długo. - Za duży ze mnie tchórz – mówię szczerze – Żeby świadomie złamać prawo, trzeba do tego dorosnąć. Ja tu jestem za krótko, a poza tym wloką się za mną kłopoty z Polski. - Ok, tak tylko pytałem. Nie martw się. Jeszcze wrócą stare czasy. - Pewnie – mruczę bez przekonania. Jeżeli kiedykolwiek były w moimi życiu stare czasy, nigdy nie wracały. Nagle przychodzi mi do głowy najnowsza, najbardziej aktualna definicja życia. Życie to proces zmuszający człowieka do ciągłego przystosowywania się do zmiennych warunków, jakie w zaskakujący sposób narzuca. W sumie to banał, jednak bardzo mi w tej sytuacji potrzebny. Wlokę się do Job Center. Kolejka już czeka. Same szare, zmęczone twarze tych, do których szczęście na ogół odwraca się dupą. O dziesiątej unosi się roleta, ludzie gaszą skręty i walą do drzwi. Nie wiem za bardzo co robić, więc wchodzę ostatni. Część idzie do stoisk informacyjnych, reszta zajmuje miejsca przy elektronicznych wyszukiwarkach lub od razu siada do darmowych telefonów. Nie chce mi się już jęczeć. Powiem tylko, że wizyta tam zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nie znalazłem ani jednej sensownej oferty dla ogrodnika, malarza czy pracownika szeroko pojętej gastronomii. Oferowano same dziwaczne stanowiska o niezrozumiałych wymaganiach. Wychodząc na ulicę, po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że Londyn mnie nie lubi i chce się mnie pozbyć. Znalazłem się w sytuacji płukacza, który trafił do Eldorado dziesięć lat po wydobyciu ostatniej bryłki złota. W desperacji myślę o samozatrudnieniu. Podobno to takie proste i w każdej chwili można wycofać się, nie ryzykując kasy ani reputacji. Pod Inland Revenue dosłownie opada mi szczęka i dopiero zbłąkana mucha, która trafia mnie w zęby, pomaga mi unieść ją z powrotem. Wygląda to jak sklep Ciapatego i człowiek nie obeznany na pewno tam nie trafi. U nas budynek Urzędu Skarbowego albo ZUS-u widać z daleka, bo jest największy i najładniejszy w okolicy, pracują tam setki, utrzymywanych na koszt podatnika darmozjadów, a i tak wciąż okazuje się, że są braki kadrowe. Kolejka pod Inland Revenue jest na tyle duża, że postanawiam przyjść innym razem. Ostatecznie własny biznes rejestruje się w Anglii w trzy miesiące po wystawieniu pierwszej faktury. Z każdym krokiem przybywa wątpliwości. No dobrze, znów będę miał firmę, tylko skąd wziąć klientów? Dobra reklama sporo kosztuje, tania jak dotąd nie przynosi rezultatów. Za rogiem ulicy dostrzegam znajomą gębę. Solidna postura, siwy wąs, kamizelka ze sztruksu narzucona na flanelową koszulę – wypisz wymaluj komornik ze Skarbowego. Nie mam siły uciekać. Przystaję i czekam co się wydarzy. - A witam, panie Jacku! – mówi jowialnie. - Witam, panie Krzyśku! – przedrzeźniam go, choć wcale nie jest mi do śmiechu. - Gdzie też się pan podziewa? – pyta fałszywie zatroskany. W referacie komorników US panuje zasada pewnej poufałości z dłużnikiem. Nikt nie nalega, nie pogania, nie straszy, nic tylko gadka szmatka i uśmieszki. Chyba zatrudnili psychologów, którzy objaśnili, że z ludźmi w kłopotach nie ma żartów. A nuż taki wyjmie tasak, piłę mechaniczną albo koktajl Mołotowa. W końcu pada sakramentalne: to ile wpłacamy? i gość ma poczucie, że dostał wolną rękę w spłacie zaległości. Daje co ma, a potem pytają kiedy następna rata i może na chwilę odetchnąć. - Tu i tam – odpowiadam z pozornym luzem. - Bo, wie pan, odsetki lecą. Dzień po dniu suma rośnie. - Nic nie poradzę. Nawet tu niespecjalnie mi idzie. - Przeczekamy – macha ręką i odchodzi. Kiedy sprzedałem samochód, dostali za PIT-4 i PIT-5 wraz z kosmicznymi odsetkami, VAT-u postanowiłem nie płacić, bo mnie też paru kolesi przekręciło – suma była mniej więcej podobna. Obracam się i spluwam trzy razy za siebie - A kysz, maro nieczysta – szepczę rozbawiony tym nieoczekiwanym zachowaniem. Okrzyki sprzedawców owoców spod Shopping Cener przywracają mi równowagę. Czereśnie po 3 funty, brzoskwinie i truskawki po funcie. Sięgam do kieszeni, bo owoce wyglądają naprawdę apetycznie. Miedziane penale, trochę srebrników – razem 95 pensów. A niech to. Nie chcę rozmieniać papierów, bo potem już leci. Wracam do domu pustym pociągiem metra. Wszyscy są w pracy, wagony wożą powietrze, bezrobotnych i turystów do terminali lotniska Heathrow. Cały czas czuję, jak magia Londynu ulatnia się, obdzierając mnie ze złudzeń, że znajdę tu spokój. Na całym świecie tak jest, że aby żyć spokojnie, trzeba mieć pieniądze. Jak to się stało, że o tym zapomniałem??? Dziś znów dzień czynszowy. Bobby wpadnie, kiedy mu przyjdzie ochota i chodząc od pokoju do pokoju będzie poklepywał po ramieniu lub wrzeszczał. Nigdy nie wiadomo, o której przyjedzie, więc ludzie zostawiają mu pieniądze na łóżku. Wchodzi do pokoju i zostawia pokwitowanie. Nie bardzo mi się ten obyczaj podoba, dlatego w każde piątkowe popołudnie siedzę na wyrze i bawię się banknotami, które za moment stracę. Moi najbliżsi sąsiedzi: Rick i Sara łażą boso, jak posrani. Tupanie przenika ściany i dudni w uszach, chwilami zagłusza je szum przelatującego nad domem samolotu. Później zaczynają trzaskać drzwiami, jak gdyby chodzili tam i z powrotem. Na początku było całkiem miło. Zostałem przez nich zaproszony na kolację. Stół w living roomie aż uginał się pod ciężarem rozmaitych przystawek, zakąsek i potraw. Okazało się, że Rick trochę pracował jako kucharz, ale głownie zajmuje się przebywaniem na bezrobociu i dorabianiem na boku jako malarz, ogrodnik czy kierowca. Kiedy zapytałem, skąd jest, obruszył się i pokazał mi pępek z wytatuowanym napisem: Made in England. To po jaką cholerę wynajmujesz jakiś parszywy pokój, zamiast kupić dom – przemknęło mi przez myśl, ale zmilczałem. Sara pochodzi z RPA i też jest bezrobotna. Oboje pochwalili mój angielski, który po kilku godzinach intensywnej konwersacji, naprawdę prezentował się nieźle. Powoli schodzili się inni mieszkańcy tego wielkiego, trzypiętrowego domu. Francuzka Letitia, Holender Mark, Linda z Kamerunu, Kathy z Tajlandii, jakiś Albańczyk, którego imienia nie zrozumiałem, kolejna Angielka Kerry, Kall z Algierii... Wszyscy jedli i pogodnie mamrotali o niczym, a ja pośrodku tej międzynarodówki czułem się trochę jak królik wyjęty z kapelusza. Zrozumiałem wreszcie co to jest kosmopolityzm i wiem, że mi się nie podoba. Jestem skromnym facetem z Polski, który lubi swój kraj i panujące w nim obyczaje, tylko ma nieustannego pecha i nie może zbudować sobie domu w górach, gdzie zmieści kupę dzieciaków, psów i kotów. Podobno mieszka tu 17 osób, a ja poznałem zaledwie kilka. Jedni wychodzą bardzo wcześnie, inni wracają bardzo późno. Ktoś stale łazi po pokoju nade mną. Deski trzeszczą, słuchać kroki tak dokładnie, jakby ten ktoś łaził mi po głowie. Nawet w krakowskim bloku nie miałem takich atrakcji. Do tego raz na minutę nad domem przelatuje samolot i to od 6 rano do 11 w nocy. Nienawidzę tego miejsca. Marzę o powrocie na squat, do mojego pustego pokoju, do warkotu silników, nawet do „Alleluja”. Jedyna niewątpliwa korzyść z mojego pobytu tutaj, to trening angielskiego. Już się nie jąkam, mówię prawie automatycznie, jakbym miał przygotowane odpowiednie zasoby leksykalne. W nocy skończyłem ostatnią książkę po polsku. Mam do dyspozycji już tylko angielskie. I bardzo się tego boję. Nie chcę kiedyś w Polsce wstydzić się akcentu, szukać zapomnianych słów czy niepoprawnych zdań. Aaa, dziń dybły. What’s up? Znaczyyyyy, co słychać? Brrr... Przecież myślę, czuję, piszę po polsku. Przede wszystkim potrzebuję języka ojczystego, a Hounslow zastawiło pułapkę na moją polskość. Nagle dzwoni telefon. Obcy numer. Naprawdę. Wyskakuję z łóżka i daję sobie kilka sekund na ochłonięcie. - Halo? - Czyści pan dywany? - Co proszę? - Czy czyści pan dywany? - Eee, czy może pani powtórzyć? - CZY-ŚCI PAN DY-WA-NY??? - A, dywany. Niestety nie. - To przepraszam. Euforia mija, ale pozostaje nutka satysfakcji, że w końcu ktoś zadzwonił i przynajmniej o coś zapytał. To oznaczało, że znów jedna z moich ulotek nie trafiła do kosza ani do kominka, tylko do czyichś rąk. Powoli tracę kontakt ze światem. Czasem w środku nocy mam wrażenie, że wszyscy o mnie zapomnieli. Czas mija, dni zacierają się w mojej pamięci. Dzień w dzień biegam z kserowanymi ulotkami i wpatruję się w milczący telefon. Ani raz jednak nie przychodzi mi do głowy myśl, żeby spakować się i wracać. Pewnie dlatego, że nie mam dokąd. Mimo wszystko mam odłożone tyle pieniędzy, ile bym nie zarobił w Polsce przez rok. Tylko to wciąż za mało na długi, na dom, na nowy początek. Cholera, co jest nie tak z tymi ulotkami?! Te, które odniosły największy sukces, były pełne błędów i podpisane: Jacek. Strasznie się wkurzałem, gdy ktoś zwracał się do mnie per Dżacek. Teraz mam poprawne, idealnie zredagowane i skrojone, i zadzwoniła ledwie jedna osoba. Już nic nie rozumiem. Wszyscy wychodzą do pracy, a ja siedzę w pokoju i myślę. Nie sprawdziłem się, nie podzieliłem losu tysięcy innych uchodźców z Polski i nie urządziłem się samodzielnie. Wszystko zawdzięczam Archiemu. Gdyby nie on, nie zagrzałbym tu miejsca dłużej niż przez tydzień. Jedyna pociecha, że los zsyła nam czasem ludzi, którzy mogą coś dla nas zrobić. Londyn nie jest już bezpiecznym miastem. Siedzimy na bombie. Wiemy, że jest, ale nie wiemy gdzie. Po raz drugi wojujące z cieniem świry próbowały zaatakować metro, ale eksplodowały jedynie zapalniki. Jeśli Bogowie czasem się kłócą o kierunek przeznaczenia, tym razem Nasz był górą. Codziennie czytam „Metro” lub jakąś inną gazetę, którą ktoś uprzejmie zostawia dla mnie na murku lub ławce przed domem. Co dnia gazety meldują o jakimś morderstwie. Czasem spektakularnym, czy wręcz romantycznym, jak to, gdy pewien zakochany desperat nie mógł znieść myśli o rozstaniu i zastrzelił kochankę, a potem siebie; częściej o pospolitym mordzie na tle rabunkowym, seksualnym lub będącym skutkiem bójki. W jedno jest zamieszany nawet jakiś Polak, który zniknął, gdy w wynajmowanym przez niego mieszkaniu policja znalazła rozkładające się zwłoki mężczyzny ze Szczecina. W Polsce morderstwo czy napad to jednak medialna gratka dla Faktu czy Super Expressu, tutaj smutna codzienność. Londyn przestał również być miejscem do zarobienia szybkich pieniędzy. Przybyło tu zbyt dużo taniej, a dobrej siły roboczej, która psuje rynek, żądając niskich, nieraz absurdalnie niskich pieniędzy. Trzeba pracować dłużej, lecz zarabia się mniej. Polska prasa w stolicy Anglii daleka jest od euforii sprzed roku. Tytuły: „Nadzieja umiera na Wyspach”, „Londyński kierat” itp. mówią same za siebie. W Irlandii mnożą się samobójstwa wśród nie mogących sobie poradzić Polaków, w Anglii wielu rodaków nadal toczy walkę o byt dzięki setkom agencji pracy, które nie wymagając znajomości języka, wysyłają „handymanów” do fabryk, na farmy i budowy poza Londynem. Na Hounslow oraz dalej na zachód i południe jest ich kilkanaście. Sam przez jakiś czas myślałem, żeby spróbować, ale sukces pierwszej partii ulotek, rozbestwił mnie na nowo. Siedzę i myślę, a silniki samolotów huczą mi nad głową. Nazajutrz znów telefon. Obcy numer. Skwapliwie odbieram, żartując w duchu, że to jakiś ankieter albo telefoniczny sprzedawca byle czego. - Jack? - Yes. - I give you Arthur. - Ok. Chwila złowrogiej ciszy. - Jacek? – głos Archiego lekko drży – Zgadnij skąd dzwonię? Mówię, że nie wiem, ale gdzieś na dnie brzucha kłuje mnie szpila niepokoju. - Z aresztu dzwonię... Syczę przekleństwo, które ciśnie mi się na usta. Siadam ciężko i gapię się w róg ściany. - Jak to się stało? - Odpuściliśmy nasz squat, bo ten w centrum Ealingu wydał mi się ładniejszy. Weszliśmy z Waldkiem bez problemu. Kilka minut później przyjechała policja. - Tam musiał być alarm! - Też tak myślę. No nic. Teraz to i tak nie ma znaczenia. Dzwonię do ciebie, bo wydaje mi się, że kto jak kto, ale ty zachowasz spokój. Nic się nie dzieje. Mam prawnika i tłumaczkę. Dają nam jeść i tak dalej. Chodzi mi tylko o to, że musisz jakoś powiedzieć to Magdzie. Ona pewnie myśli, że weszliśmy i zaczęliśmy remont. - Pogadam z nią. Nic się nie martw. Co możemy zrobić, żeby cię wypuścili? - To już mój ból głowy. Gdybym nie wyszedł po trzech dniach, zacznijcie szukać po komisariatach. Ale sądzę, że po sporządzeniu aktu oskarżenia nas puszczą. Złowrogie słowa dźwięczą mi w głowie, a jednocześnie czuję uzasadnioną ulgę, że nie dałem się namówić na tę imprezę. - Zrobię co w mojej mocy. Trzymaj się! Miał możliwość wykonania tylko jednego telefonu i zadzwonił do mnie. Jest chyba kimś więcej niż tylko moim kumplem.
  7. A dzieki piekne. Leszku, chyba mi sie miesza ze Squatem i cos powalilem. za krotko moge korzystac z netu jednorazowo :((( w grudniu bede tez czytal :)))
  8. Za dlugie, co? Nastepne i tak wrzuce ze 25 stron :)))
  9. Inna Renata. Dla mnie cacy.
  10. Ladne, nastrojowe. Ciesze sie, ze przeczytalem :)
  11. * W powietrzu czuć było nadchodzącą jesień. Niebo przybrało szarobury odcień, targane chłodnym wiatrem liście szwendały się wzdłuż chodników, deszcz padał kapryśnymi interwałami, jak gdyby za każdym razem potrzebował wziąć oddech przed kolejnym atakiem. Drogie buty Krystiana pluskały z oburzeniem przy każdym kontakcie z mokrą nawierzchnią. Przeszedł obojętnie przez Rynek i przystanął, by zerknąć na zegarek. Dochodziła piąta. Krystian uśmiechnął się do własnych wspomnień. Ile to razy jeździł do Krakowa na wagary, żeby posłuchać hejnału. Nie wiadomo dlaczego sądził, że starszy pan w mundurze dmie w trąbkę tylko w południe. Czasami pociąg spóźniał się i gdy Krystian wbiegał Floriańską na Rynek, było już po wszystkim. Hejnał wybrzmiał i chłopiec nie miał już tam czego szukać. Markotnie wracał na dworzec. Później dowiedział się, że hejnał rozbrzmiewa co godzinę. Usiadł w kawiarni w Sukiennicach i zamówił kawę. Zamknął oczy, kiedy dźwięk trąbki zawisł nad Rynkiem i otworzył je w momencie dramatycznej końcówki. Z lekcji historii zapamiętał, że Tatarzy trafili tego biednego hejnalistę w gardło. A może to była tylko legenda? – przemknęło mu przez myśl. Nie wiedział. Wychowany w najlepszej tradycji śląskiej od zawsze kochał się w Krakowie, bo pod Wawelem było inaczej, ciekawiej, ładniej. Panował tam klimat, jakiego nie miało żadne miasto na świecie. Krystian sam nie wiedział dlaczego, ale Kraków zawsze przynosił mu ulgę. Ile to już razy wyskakiwał w nocy z łóżka i pędził autostradą, by pospacerować choćby przez chwilę po płycie Rynku. Kiedyś miał nawet pomysł na otwarcie w Krakowie filii, ale ostatecznie, ze względów biznesowych zdecydował się na Warszawę. Plan zakładał, że wynajmie apartament w centrum i jeden pokój poświęci na stworzenie biura, a w pozostałych urządzi przytulne mieszkanie. Napił się aromatycznej kawy. Wspominając minione czasy, nagle zrozumiał, że coś w jego życiu dobiega końca i nie ma sensu z tym walczyć. Z porażającą jasnością dotarło do niego, że firmy nie da się już uratować. Miał 42 lata, lecz czuł się na siłach, by zacząć wszystko od nowa. Nie wiedział tylko co dokładnie oznacza to „wszystko”, a ściślej – co właściwie ma zaczynać. Deszcz uderzył ze wzmożoną siłą i Rynek pokryły kopuły parasoli. Krystian poprosił kelnera o grzane wino i wybrał numer Młodego. - Siemano, brachu! Gdzie się bujasz? Po drugiej stronie rozbrzmiał wesoły śmiech. - Co Cię tak bawi? –spytał chmurnie. - Czasami chcesz być młodszy niż powinieneś – odparł rozbawiony Młody – Gadaj jak czterdziestoletni facet, to nie będę brechtał. Co porabiasz? - Siedzę pod Sukiennicami i rozmyślam co począć z tak pięknie rozgrzebanym życiem. - Jesteś w Krakowie?! – w głosie Młodego wyczuł cień pretensji. - Chciałem pobyć sam, pomyśleć. Młody jęknął cicho. - Rozumiem. Wymyśliłeś coś? - Nie za bardzo. - Jest aż tak źle? - Gorzej. Ale największy problem w tym, że nie mam pojęcia co dalej. - Może jednak przyjadę? - Nie, powiedz lepiej co u Ciebie? Młody namyślał się chwilę. Jak zwykle niechętnie mówił o sobie. - U mnie constans. - Aleś się nagadał. - Bo nie ma o czym. - Jak robota? - Dobrze, choć... chyba zrobiłem coś głupiego. Zapadła cisza. Nie chciał go ponaglać, lecz Młody wyraźniej nie miał ochoty kontynuować tematu. - To może jednak przyjedź – poprosił Krystian. - Ty cwaniaku! - No już. Sadzaj dupę w tramwaj czy co tam masz i przyjeżdżaj. Chłodno tu i robię się głodny. Będę w „Szufladzie”. Lubił surrealistyczny wystrój tej knajpy, te wszystkie płonące żyrafy, mdlejące zegary i inne dziwy, choć najbardziej upodobał sobie schab w panierce z orzechów laskowych i piekący w gardle drink o kuszącej nazwie „Inferno”. Kiedy usiadł przy stoliku naprzeciw komody pełnej otwartych szuflad, przyszła mu ochota na wino. Zamówił kieliszek jako starter i po krótkim namyśle poprosił o całą butelkę. Tyle razy siedział tu z Anitą, roześmianą, młodziutką, nieustannie wilgotną i napaloną. Miał nadzieję, że jest szczęśliwa. - Winka? – spytał zdyszanego Młodego. - Zgłupiałeś? - Odrobinę – mruknął i poprosił kelnerkę – Piwo dla tego młodego człowieka. Młody zgromił go wściekłym spojrzeniem. - Dałbyś mi już spokój. Starzeję się tak samo, jak ty. Krystian przyjrzał mu się rozbawiony. Miał przed sobą długowłosego faceta o niezbyt dojrzałych rysach twarzy i posturze chłopca. Jak miał traktować go inaczej? Był dla niego młody i kropka. Kelner przyniósł piwo i atmosfera uległa łagodnej poprawie. - Zjesz coś? - Jestem po obiedzie. - I ty to mówisz? Młody skrzywił się szelmowsko. - Ok. Może wezmę coś małego. Może pstrąga? - Podwójne fryteczki? Zestawik sałatek? Deserek? - Pojedyncze i zestawik, kurza twarz! Ubawiony Krystian złożył zamówienie i zatopił nóż w stygnącym kotlecie. Na myśl, że już niedługo to wszystko straci, zrobiło mu się duszno. Zdjął marynarkę i poluzował krawat. Nagle poczuł się stary i zmęczony. - Nie wiem co robić – jęknął wbrew własnej woli. Młody spojrzał na niego szklistymi oczami. - Może nie powinieneś tego ciągnąć. - Nie widzę alternatywy. Ostatnie lata poświęciłem na umacnianie pozycji na rynku.. W tej chwili nie wyobrażam sobie, co mógłbym innego robić. Młody tylko pokiwał głową. Dostał swojego pstrąga w migdałach i przez kilka minut jedli w milczeniu. - Co nawywijałeś w robocie? Ku jego zdziwieniu przyjaciel zaczął mówić. Opowiedział ze szczegółami o tym, jak zrugał mistrza, śmiał nanieść poprawki w jego najnowszej książce i nie przyjął do wiadomości konieczności skruchy. Krystian dostał takiego napadu śmiechu, że zaraz po nim przyszedł atak kaszlu połączony z ostrym kłuciem w piersi. Kiedy przychodziło co do czego, Młody zawsze okazywał charakter. - Nie może tak być, że ktoś, kogo opuściło natchnienie, nadal pisze, bo ma kontrakt do wypełnienia i kredyty do spłacenia. To jest pieprzona chałtura, a nie tworzenie literatury. - Ale z ciebie agregat, Młody – Krystian klepnął go w plecy i znów zaniósł się od śmiechu – Dobrze zrobiłeś. To, co ostatnio wychodzi, zupełnie nie nadaje się do czytania. Młody zawzięcie kiwał głową. - Albo ten tytuł, „Tańcząc na zwłokach tęczy”. Szlag może trafić. Jeden jedyny raz tak skonstruowany tytuł do mnie przemówił. To było „Przełamując fale” Larsa von Triera. Piękny, mądry film, w którym znany od wieków temat pokazano w zupełnie nowy sposób. „Tańcząc na zwłokach tęczy” bla bla bla. Tylko niejaki Jonatan Caroll przebija ten tytuł swoimi dziwactwami. - Nawet go lubię. - Twoja sprawa. Zeller dał dupy mamonie i nie warto tej książki w ogóle otwierać. Krystian przyglądał się natchnionym rysom przyjaciela, gdy ten podniosłym tonem wściekał się na demony rynku i mistrzów-grafomanów. - Olać Zellera. Co ci za to grozi? – spytał poważnie. - Skląłem szefa. Zwolni mnie na bank. - To obaj lądujemy na bruku – mruknął Krystian bez satysfakcji - Wszechmogący coś knuje czy znów kloaka przypadków? - Mam wybierać? Wolałbym pierwsze, ale zbyt często wiara czyni ze mnie głupca. Krystian wstał i uniósł kieliszek. - W takim razie wypijmy za ostatni dzień odchodzącej reszty naszego życia i poprośmy Boga czy kloakę o więcej taktu. - Jestem za! Młody ochoczo odepchnął krzesło. Ludzie przy sąsiednich stolikach obejrzeli się niespokojnie. Jakiś dobrze ubrany, pijany mężczyzna w rogu sali także stanął na chwiejnych nogach i uniósł na ich cześć resztę skwaśniałego piwa. - A teraz pora się zabawić – mruknął Krystian, kiwając na kelnerkę. * Kuba otworzył oczy. Ściana pochyliła się ku niemu i wróciła na swoje miejsce. Czuł klasyczne objawy kaca – tępy ból głowy, pulsowanie w skroniach, suchość w gardle. Z trudem usiadł. Pokój zawirował. Rozglądając się, Kuba stwierdził, że znajduje się w jakimś pokoju hotelowym z oknem wychodzącym na Wawel. Spał w hotelu nad Wisłą w swoim własnym mieście! Pamiętał wizytę w dyskotece, jakieś migawki z gry w ruletkę, restaurację, gdzie z zapałem smażył coś fondue. Wypił całe morze piwa. Trzasnęły drzwi. Z łazienki w asyście chmury dymu wyszedł Krystian. Jego spory, ale twardy brzuch opasał biały, kąpielowy ręcznik. - Boli główka? – spytał głupio. - Napierdala. To chyba lepsze słowo. - Nie chciałem być wulgarny z samego rana. Zaszaleliśmy, ale było warto. Czuję się, jakbym zrzucił plecak, który ktoś przyspawał mi do pleców. Kuba przytaknął niemrawo. Nie zdążył jednak nic odpowiedzieć, bo zadzwonił telefon. Kuba skrzywił się, widząc numer szefa na wyświetlaczu. - Gdzie jesteś, Jakub? - W tej części kosmosu. - Nie odzywaj się tak do mnie. Jeszcze jestem twoim szefem. - Słucham. - Za piętnaście minut chcę cię widzieć u siebie. - Mam wziąć samolot? - Rób co chcesz... Słuchawka trzasnęła, przerywany sygnał tętnił mu w głowie. Odłożył telefon na szafkę i poszedł się umyć. Kiedy wyszedł z łazienki, napotkał uważne spojrzenie Krystiana, który najwyraźniej oczekiwał wyjaśnień. Do cholery, pomyślał, czemu on musi ciągle wszystko wiedzieć? Uśmiechnął się blado i burknął: - To pokój bed and breakfast? - Chyba tak. - To chodźmy coś zjeść. Miał nadzieję, że Krystian pomyśli o porannej kawie i przestanie go nagabywać. Nie lubił mówić o sobie, a zwłaszcza dzielić włosa na czworo. Ponadto liczył na podwójne śniadanie, bo Krystian nigdy nie brał nic do ust przed południem. Schodząc do restauracji, rozmyślał, co szef chciał mu powiedzieć. Na pewno, że powinien przyznać rację mistrzowi i przeprosić, jeśli nie, będzie to oznaczało obrazę pisarza, który przynosił niezłe dochody. W związku z tym byłaby to pedagogiczna pogadanka zakończona ultimatum – albo przeprosi Jego Wysokość Pisarza, albo leci na bruk. Nie warto było tam jechać. W końcu był tylko korektorem. Posunął się za daleko, ingerując w kompetencje redaktora. Miał rację, co do tego był przekonany, ale nic więcej nie miał na swoją obronę. Fakt, że wszyscy inni przymykali oko lub naprawdę sądzili, że ta książka jest warta druku, nie liczył się wcale. - O co chodziło z tym telefonem? – spytał Krystian, gdy usiedli przy stoliku obok panoramicznego okna, skąd doskonale widać było Wawel i zakole Wisły. Kuba machnął ręką. - Wyleciałem – powiedział tylko i nalał sobie kawy. - A, to dlatego mówiłeś o samolocie. Tym razem żaden z nich nie pozwolił sobie na śmiech. Krystian położył mu rękę na ramieniu i spojrzał głęboko w oczy, jak gdyby chciał dojrzeć w nich coś, o czym Kuba nie chciał mówić. Zza wahadłowych drzwi z boku sali wyszedł niedospany kelner, niosąc na tacy omlety dla dwójki siwawych Niemców lub Skandynawów siedzących bliżej baru. Później otaksował wzrokiem Kubę i Krystiana, po czym podszedł, ale dużo wolniejszym niż ku turystom krokiem. Okazało się, że mają do wyboru jajecznicę, omlet lub parówki. - Omlet i jajecznicę – powiedział Kuba. - Przykro mi, można wybrać tylko jeden zestaw. - To jeszcze dwa razy parówki, poproszę – włączył się Krystian. - Trzeba będzie płacić – rzekł coraz bardziej czerwony na twarzy kelner. - To jeszcze poproszę wagon schabowych i szefa sali, a napiwek sami przepijemy, nie Młody! - Jasne! - To znaczy? – kelner zaczął się jąkać – To znaczy co? Krystian uderzył ręką w stół i zerwał się, jak oblany wrzątkiem. - Dawaj pan te pieprzone omlety, jajecznice, parówki i rachunek!!! – wrzasnął dziko - A potem idź pan opłukać gębę, bo bredzisz! Kelner zwiotczał. ramiona mu obwisły twarz poszarzała. Bąknął coś i szybko odszedł. - Kutas złamany! – podsumował Krystian – Pamiętasz, jak prosto z lasu poszliśmy do Wierzynka? Polary, dżinsy, dwa centymetry błota na butach i co? I nic! Dostaliśmy zająca w śmietanie, kuropatwy i deser. Kuba uśmiechnął się ze smutkiem. Nie miał ochoty wałkować tego tematu, więc nic nie powiedział. Krystian otarł pot z czoła i wrócił do poprzedniego watku: - Co zamierzasz, jeśli cię zwolnią? Kuba potrząsnął ramionami. Nie sięgał myślą dalej, niż do jutra. Wiedział tylko, że powinien zrobić coś ze swoim życiem. Od dawna podejrzewał, że pracuje tyle czasu jako korektor, bo brak mu ambicji. - Może sam zacznę pisać – zastanowił się na głos – Przecież to nie może być trudne. Naczytałem się tyle gniotów, że przynajmniej wiem, jak nie pisać. - Na początek może być – przyznał Krystian – Przeżyłeś trochę. - O przeszłości nie chcę pisać. Wyparłem ją. Wolę przyszłość, przestrzeń, gdzie wszystko jest jeszcze możliwe. - Może masz rację... Obrażony kelner przyniósł, co chcieli. Kuba z ochotą dobrał się do jajecznicy, a Krystian popijał kawę. Długo milczeli. Do sali powoli napływali kolejni goście hotelowi, sądząc po strojach, biznesmeni w delegacji i turyści. Jedli w pośpiechu i biegli na spotkanie w interesach lub zwiedzanie miasta. Tylko oni dwaj siedzieli bez końca, bo tak naprawdę nie mieli dokąd iść. - Co z twoimi planami? – zapytał Krystiana. - Nie są sprecyzowane. - Dawaj co masz. Krystian zagryzł wargi. To było dla Kuby dziwne. Człowiek, który podejmował szybkie i na ogół trafne decyzje, który w wielu sytuacjach potrafił zachować zimną krew, wyglądał teraz jak czterolatek wobec faktu zamknięcia piaskownicy. Brakowało mu tylko śpika zwisającego z nosa. - Chciałbym rzucić to wszystko. Uciec – powiedział w końcu. - Dokąd? - Dokądkolwiek. - I co? - Problem w tym, że nie wiem. Moja wyobraźnia pozwala tyko na tyle. Kuba potrząsnął włosami i spiął je z tyłu czarną gumką. - Na początek może być – stwierdził – Jeśli firma idzie na dno, a ty kurczowo trzymasz się steru, utoniesz razem z nią. Krystian uśmiechnął się łagodnie. - Skoro walisz metaforami, odpowiem: firma utonie, a ja zostanę pośrodku oceanu w samych gaciach. W którą stronę płynąć, żeby znaleźć ląd? Kuba odpowiedział podobnym uśmiechem i rozłożeniem ramion. Po raz kolejny zastanowiło go, gdzie ten samouk po szkole górniczej nauczył się tak mówić. Dużo czytał, to fakt, ale czy to całe wyjaśnienie? Ile już razy zaskakiwał rozmówców unikalnym sformułowaniem, celną puentą, ciekawym bon motem. Musiał mieć nie w pełni uświadomioną zdolność wyczuwania składni, głębi, funkcjonalności języka i automatycznie z tego korzystał. Kuba poświęcił 5 lat życia, by stwierdzić, że eseje naukowe wcale go nie kręcą, a słowa typu: implicytnie, indukcja, arbitralność itp., nie są do niczego potrzebne. Wolał język przejrzysty, płynny, stroniący od precyzyjnych, ciasnych znaczeniowo określeń. Zerknął na zmęczoną twarz Krystiana i rzekł pojednawczo: - Twoja wiara w odgórne zwierzchnictwo nad rzędem dusz zawsze mnie ujmowała. Po prostu wybierz kierunek i płyń. Krystian sięgnął drżącą ręką po filiżankę, roniąc kilka kropel. - Zejdźmy na ziemię. Co zrobić z resztą pieniędzy, wyposażeniem? - Starczy tego na spłatę zadłużenia? - W życiu! - Ogłoś upadłość. Syndyk zrobi wszystko za ciebie. - Nie chcę zajmować się tym ani chwili dłużej. Młody podrapał się w głowę i spojrzał z niechęcią na kelnera, który zaczął zbierać naczynia z ich stolika. - Rozumiem. Wypłać kasę, meble sprzedaj. Auto też. Mieszkanie w Tychach, o ile wiem, jest kupione na mamę, a dom wynajmujesz. - Zgadza się. Pracowałem na to wszystko kilka lat. Nie oddam komornikom ani złotówki. Resztę wyposażenia warszawskiego zostawiłem w rozliczeniu, ale z Tychów nie pozwolę nikomu wziąć nawet pinezki. - Ok. Pojadę z tobą. Zadzwoń do Heńka. Przyda się dodatkowa para rąk. Kubę zadziwiła własna inwencja. Zmieszany opuścił wzrok i w milczeniu dopił swoją kawę. Krystian patrzył na niego z wdzięcznością. Kuba odniósł wrażenie, że był w tym spojrzeniu również odcień ni to braterskiej, ni ojcowskiej miłości. Lubił być potrzebny, ale tylko tam, gdzie naprawdę mógł coś zrobić. Nigdy nie mieszał się w sprawy, gdy nie miał pojęcia, jak wybrnąć z kłopotów. Zraził tym do siebie kilka osób i Krystianowi również by odmówił bez wahania, gdyby okazało się, że go to przerasta. Uważał, że tak jest uczciwiej. Teraz, przez krótką chwilę, emocjonował się łatwością, z jaką czasem przychodzi rozwiązywanie problemów innych ludzi. - Zamówmy po drinku – zaproponował nagle Krystian. - Człowieku, jest jedenasta! – zaprotestował Kuba - Nie pijam przed obiadem. Musisz? - Bardzo chcę... - To czyń swoją powinność. Ja poprowadzę – mruknął i wbił wzrok w opromieniony słońcem Wawel. * Rozpędzone powietrze wirowało we wnętrzu samochodu, gdy pędzili autostradą w stronę Katowic. Krystian ze zdumieniem stwierdził, że wiatr wypalił za niego całego papierosa. Przykręcił okno i zapalił następnego. Po dwóch podwójnych „łyskaczach” z lodem nastrój wyraźnie mu się poprawił. Nie rozmawiali. Młody był całkowicie skupiony na prowadzeniu. Brakowało mu praktyki, bo prawie wcale nie jeździł, odkąd zrobił prawo jazdy. Popełnił ten sam błąd, co setki innych młodych ludzi – robił kurs, a nie miał czym jeździć. Po roku czy dwóch od zdania egzaminu został mu tylko urzędowy dokument. Krystian cierpliwie doradzał i koił jego nerwy, gdy raz po raz silnik gasł podczas ruszania. Kierowcy za nimi nie mieli tyle dobrej woli. Trąbili, wygrażali, ruszali z piskiem opon, jakby celowo chcieli pognębić kogoś, kto nie jest w stanie im dorównać. Kiedy jednak wyjechali na autostradę, Młody wyczuł samochód i jazda przebiegała bez zakłóceń. - 43 minuty – stwierdził Krystian, gdy minęli bramki – Mój rekord to 21. - Bardzo śmieszne – sapnął Młody. - Pilnuj zjazdu na Cieszyn. To drugi z kolei. Niedługo potem zajechali przed blok na osiedlu E. Wszystkie osiedla w nowych Tychach określały litery alfabetu i każda ulica zaczynała się na tę samą literę. Mama mieszkała przy Ejsmonda. Jak przypuszczał wyglądała przez okno. Dziarska staruszka, poza plotkami z sąsiadką, to zajęcie lubiła najbardziej. - Czego tak wyglądocie, mama? - Wos, a czegóżby? Kuby to żech sto lat nie widziała. - No to widzicie. Uściskała ich serdecznie. - Właśnie robia krupniok, to se zjecie. Krystian skrzywił się na myśl o jedzeniu. - Coś nie mam apetytu, ale odkurzacz potem zmiecie dwie porcje. Zróbcie nom ino kawy i lecimy przeprowadzać biuro. Mama zachwiała się. Przytrzymał ją delikatnie, dopóki nie złapała równowagi. Lekko odepchnęła jego rękę. Nie lubiła, by jej pomagać, ale organizm coraz częściej odmawiał posłuszeństwa. - A gdzie ta przeprowadzka? – spytała. - A do Katowic. - A po co? - A po lepszy rynek. To się nazywa rozwój, mama. - Ja się tam znom... Podreptała do kuchni, a oni rozsiedli się w pokoju. Nie był w stanie powiedzieć jej prawdy. Przeżyła już z jego powodu dosyć leku, stresu, rozczarowania. Rodzeństwo od dawna wiodło ustabilizowane życie, tylko on wciąż szukał swojego miejsca na świecie. Mama zawsze była dla niego podporą. Mimo widocznych skutków pobytu na robotach w hitlerowskich Niemczech i wynikających z tego utrudnień w poruszaniu, chętnie wizytowała komisariaty i dźwigała paczki do więzienia. Nigdy jej za to nie podziękował, ale serce zawsze topniało mu na jej widok. Kupował jej wszystko co chciała, a zwłaszcza mieszkanie, żeby mogła godnie dożyć swoich dni, jednak spokoju ducha nie był w stanie jej zapewnić. Szły gorsze czasy, a on nie wiedział jak temu zaradzić i nie martwić jej, że znów upada. Mama podała im sypaną kawę w szklankach i usiadła naprzeciw Młodego. - Jak rodzina? Młody chrząknął zakłopotany. - Mama, Kuba mo jeszcze czas na rodzina. - Rozumia. Coś mi się polątało. Miło wos widzieć, chopcy. Popijając niezbyt smaczną „parzonkę”, wysłuchał wszelkich rodzinnych i sąsiedzki nowinek, które niewiele go obchodziły. Udawał skupionego, ale myślami był bardzo daleko. Potrafił pomóc tak wielu ludziom, że nie dawał rady ich wszystkich spamiętać. Tylko sobie nie umiał pomóc i znikąd nie spodziewał się ratunku. Dobrze, że chociaż miał przy sobie Młodego. Przy nim nie musiał udawać, wstydzić się uczuć, kłamać. Dwoma haustami opróżnił szklankę i wstał. - Bierzmy się, bracie. - Hola, a krupniok!? – oburzyła się mama. - Przyjademy za godzina, dwie, to se zjemy. Nie mortwcie się na zapas. - Oj, synki. Żryć trzeba. - Dejcie se luz, mama. Godom wom potem, to potem. Robota czeko. Ucałował staruszkę i ruszył do drzwi. Kątem oka zobaczył jak Młody krztusi się wypijaną w szybkim tempie kawą. - Wybacz – powiedział do niego na chodniku przed blokiem- Zamknięte pomieszczenia mnie drażnią. Zostaw brykę. Zrobimy sobie spacer. Ruszyli idealnie prostą ulicą, przecinającą inną idealnie prostą ulicę. Ktoś kiedyś wymyślił, że nowe miasto dla tysięcy przyjeżdżających z całego kraju „Goroli”, będzie miało symetryczny kształt. Podzielono je na kwadraty, a na rogu każdego z nich wybudowano obowiązkowe rondo. Krystian wolał stare Tychy, gdzie się wychował, gdzie był Browar, klub „Pod Jesionami”, muzyka Dżemu i kupa dobrych wspomnień. Świat tak szybko się zmieniał. Stare Tychy skurczyły się i zmizerniały. Wielu kumpli umarło, w tym Rysiek Riedel i „Jesiony” już nigdy nie były takie same. Jedynie Browar kwitł, a piwo Tyskie podbijało świat. Nagle Krystianowi zachciało się wstąpić do parku przy Browarze, gdzie jakimś cudem uchowała się budka z piwem, którą pamiętał z młodych lat. - Chodź, Młody. Walniemy po piwie. Młody skrzywił się, ale nie protestował. Krystian klepnął go w plecy i pociągnął na skróty przez park. Budka zestarzała się, omszała, liszaje obłażącej farby obnażały rdzewiejącą blachę i spróchniałe drewno. Drzewa wokół niej bardzo się rozrosły. Twarze stały bywalców też nie oparły się działaniu czasu. Nie był tam z 10 lat, ale mógłby przysiąc, że wiele z tych twarzy pamięta. Mógł przesiedzieć z nimi te lata, obsikiwać drzewa, a potem odsypiać na trawie nadmiar wypitego piwa. Przywitał się z dwoma dawnymi kolegami, reszcie tylko skinął głową. Usiedli z Młodym przy wolnym stoliku i jak na komendę wyłożyli na blat papierosy i telefony komórkowe. Krystian podszedł do baru. - Ile wy tu już pracujecie? – zapytał starego sprzedawcę. - Pewnie, synku, jeszcze w pieluchy szczałeś – odparł i zamknął oczy – A bo ja wiem. Chyba od tąpnięcia w siedemdziesiątych szóstym. To ile będzie? - Dwadzieścia pięć lat. - To tyle... Pokuśtykał po kufle. Krystian przypomniał sobie, że stary stracił w kopalni nogę. Zapłacił i wrócił do przyjaciela. - Szkoda, że nie jest prosto z odciągu – westchnął rozmarzony Młody – Nie to co w Żywcu. Pamiętasz? - A jakże! Podczas jednego z wypadów „Józkiem”, wiekowym Nissanem Sunny, który ciągle się psuł w najmniej oczekiwanym momencie, trafili za grzybami do Rycerki, tuż przy czeskiej granicy. Grzybów jednak nie było. Były za to wielkie, czarne ostrężyny. Nie mieli do czego zbierać, więc zjedli, ile się dało. W drodze powrotnej wypatrzyli nowootwartą knajpę przy browarze w Żywcu. Zostawili auto na parkingu i rozsiedli się na długiej ławie. Zmierzchało, robiło się tłumniej i weselej, aż na zaimprowizowaną scenę wyszedł Carantouhill, grający celtycką muzykę zespół z Żor. A oni pili i pili. Tańczyli i znów pili, bo tak pysznego piwa żaden z nich nie miał wcześniej w ustach. Obudzili się w południe, pozwijani w aucie jak kto umiał. - O ile pamiętam, życie było wtedy o wiele prostsze – mruknął Krystian. - O ile pamiętam, to było ledwie dwa lata temu – jęknął Młody. Krystian spojrzał na niego przerażony. Tyle się przez ten czas wydarzyło. Zdążył poznać Anitę i ją stracić. Otworzył filię w Warszawie i musiał ją zlikwidować. Zarobił duże pieniądze, które okazały się za małe. Został dziadkiem. Bilans był taki, że na dzień dzisiejszy nie miał nic oprócz kolejnych doświadczeń. - Pojechałbym gdzieś znowu – powiedział, patrząc gdzieś przed siebie. - To jedźmy. - Gdzieś daleko. - Nie zaczynaj. Mamy robotę. - Robota nie zając. Klienci nie dzwonili, pracownicy nie pracowali. Firma była martwa. Na koniec wziął sekretarkę, najlepszego copywrightera (prywatnie swojego lektora języka angielskiego) i dwójkę telemarketerów na uroczystą kolację. Podziękował im i przeprosił za wszystko. Chyba mówił pięknie. Sekretarka co chwila gmerała chusteczką przy oczach, przyglądając mu się hm... z miłością. Panowie kolejno żegnali się i odchodzili, a ona słuchała go bez końca. Wyszła od niego dopiero nazajutrz w południe. Bardzo sobie cenił to, że została, bo Anita miała sesję i tylko to ją zajmowało. Dzięki tej upojnej nocy prawie nie czuł bólu, jakiego spodziewał się, gdy tylko zostanie sam. Wchodził w nią tak głęboko, że jej głowa raz po raz uderzała o poręcz łóżka. A i tak krzyczała, że chce mocniej. - O czym myślisz? – spytał Młody. - O rozstaniach... Młody tylko pokiwał głową i poszedł zamówić piwo. Nie przeszkadzał mu w zadumie. To było piękne. Przyjaciel był obok, choćby po to, by razem pomilczeć. Nie widywali się nieraz przez długie miesiące, ale od czego były telefony, poczta, Internet. Nigdy nie poczuł, że Młodego nie ma. - Nie wiesz przypadkiem jak w mojej kieszeni znalazło się tysiąc złotych? – usłyszał nagle i uśmiechnął się przebiegle. - Ja ich tam nie włożyłem. - To skąd się wzięły? - Byliśmy w kasynie. Zapomniałeś? - wytłumaczył cierpliwie – Jak każda dziewica dostałeś od Fortuny zaliczkę na poczet późniejszych strat, gdyby ci się spodobało. Grałeś na maszynach i w Black Jacka. Efekty masz w kieszeni. Młody rozpromienił się. Była rzadka okazja, by popatrzeć, jak jaśnieje jego szara, ciągle przygnębiona twarz. - Ale jaja! Zdobyłem prawie miesięczną wypłatę i nawet tego nie pamiętam. - No, stary, wypiłeś trochę..., a jaki byłeś pies na kobiety, he! Musiałem cię na siłę odrywać, bo twierdziłeś, że dasz rady im wszystkim: krupierkom, graczom w spódnicy, a nawet pani od sprzątania ubikacji... Młody posmutniał gwałtownie. Krystian od dawna wiedział, co go gryzie, lecz nie chciał poruszać tego tematu ponownie. Już kilka razy Młody tracił dziewczynę i trzeba było reanimować go wódką i mocnym słowem. Teraz po prostu nie miał na to siły. - Brakuje mi dupy... Krystian wybałuszył oczy. - Nie trzymania za rączkę, recytowania w blasku księżyca, tajemnych buziaków i rumieńców? - Kurwa, przestań!!! Krystian roześmiał się głośno, odchylając głowę do tyłu. Spojrzeli na siebie: Młody bojowo, on z braterską troską. - Sorry, takim cię pamiętam. Nie dalej jak cztery lata temu bardzo pragnąłeś zostać tatusiem. Ot, taka zachcianka. A ta, jak jej tam było, Marzena dziś jest z kimś innym. To ładne. Naprawdę. Ale trzeba dać czasowi czas. Dziś byś żałował. Jak to mówiłeś? Trzeba ci dupy? Zwykła fizjologia? Nic więcej? - Tak mówiłem. - Moja golden karta jeszcze działa. Zapraszam „Pod Czerwoną Latarnię” - A biuro? - Procesy gospodarcze w tym kraju trochę trwają. Żaden wyrok nie zapadnie do jutra. Chlup and go!!! W pięciu łykach zamknął zawartość szklanki i z rozbawieniem obserwował męki Młodego, który zwrócił resztę piwa na trawnik. - Potrzebuję jeszcze czegoś na odwagę – jęknął, ocierając usta. - Kupimy po drodze. Krystian sięgnął po telefon. - Heniek? Jesteś wolny? Podjedź po nas do parku przy browarze. No to fajniście. Do zoba – odwrócił się do Młodego z diabelskim uśmieszkiem – A może jeszcze po piwku? - Koniecznie, ale nie tak szybko. Tylko co z Heńkiem? - Heniutek ma wprawę. Poczeka. Objął Młodego za ramię i poszli do baru. Gdzieś z boku usłyszeli jak ktoś śpiewa „Biednego malarza” Dżemu. Krystian natychmiast włączył się, poprawiając nieco fałszującego człowieka w rozchełstanej koszuli z flaneli. Mężczyzna uniósł szklankę i wypił jego zdrowie. - Wszyscy tu żyją magią Riedla – powiedział na pół do siebie – Fiat to może sobie być w gospodarce, ale w sercach mamy tylko Dżem. - Tyle razy obiecywałeś, że weźmiesz mnie na jego grób i zawsze było coś ważniejszego. Kopalnie, zamki, lunaparki... - Grób jak grób. - Nie zgadzam się. Chciałbym tam chwilę postać. - Dobra. Pojedziemy. Obiecuję. Wrócili z piwem do tego samego stolika. Krystian czuł się fantastycznie. Doskonale wiedział, że bestia znów podkradła się, by go pożreć, lecz nie dbał o to. Cieszył się ostatnimi chwilami wolności, próbując nie myśleć o dniu jutrzejszym. - Ale fajnie dryfujemy – skomentował – Ciekawe jaki trafi nam się brzeg. - Kamienisty, pełen wiatrołomów i ludożerców – odpowiedział natychmiast Młody. - E, tam. Piękny złoty piasek, palmy, dziewczyny w bikini z piersiami zadartymi pod brodę... - Skorpiony, meduzy, tsunami... - Skarby piratów, stara brandy, poligamia wśród tubylców... - Ja pierdolę! Skąd ty bierzesz ten optymizm? - Sam nie wiem. A ty pesymizm? Młody machnął ręką, wściekły, że przegrał kolejne starcie. Zamilkli, zaciągając się papierosami. Heniek pojawił się, kiedy byli dopiero w połowie piwa. - Co jest panowie? Wielka smuta czy ubaw po pachy? - Zależy kogo spytasz – mruknął krzywo uśmiechnięty Krystian – Dorżniem i jedziem w miasto. Wybieramy się do „Czerwonej latarni”. Heniek poruszył płowym wąsem, ale nie skomentował tego. Krystiana od dawna fascynował jego regularny tryb życia. Jak ten facet mógł żyć z zegarkiem w ręce i ani razu się nie zmęczyć. Zawsze na miejscu, na czas. Po za tym żona, trójka dzieci i radość czterech ścian. - Gotowy? – spytał Młodego. - Prawie. Pora była dość wczesna, lecz wieczór zbliżał się szybko. Młody parsknął cicho, gdy okazało się, że burdel mieści się trzy przecznice dalej. On pewnie poszedłby piechotą. Wciąż nic nie rozumiał. - Dzięki, Heniek. W razie potrzeby zadzwonię. - Zawsze do usług. Jeżdżę popołudniami i w nocy. - Trzymaj się. Nara. Poczuł coś w rodzaju wzruszenia na widok peerelowskiego blaszaka przerobionego na pawilon handlowy. Z przodu sklep AGD, z tyłu komunistyczna restauracja, którą ktoś zaadoptował na nocny klub. Co roku ktoś malował ściany i co roku graficiarze pokrywali ją swoimi bohomazami na nowo. Był ciekaw, jak Młody zareaguje, ale najpierw... - Dopalamy? - Dawaj co masz! Młody nadal wyglądał na przestraszonego perspektywą przestąpienia progu tego przybytku. Należało dać mu czegoś mocniejszego. Poszli do sklepu po drugiej stronie ulicy. Pokrzywiony starszy pan ze zbolałą miną przydreptał za ladę i obejrzał ich uważnie. - Starość nie radość. - Młodość też. Daj pan dwa razy po setce Żołądkowej i Bolsa zero siedem. I może jakąś colę. Usiedli na ławce w pobliżu pawilonu. Na parkingu od strony „Czerwonej latarni” nie było ani jednego samochodu. Krystian odwrócił się do przyjaciela i objął go ramieniem. - Wiem jak to jest. Ja za pierwszym razem, to butapren wąchałem na odwagę. Nie pomogło. Po setuni? - Dawaj i chodźmy! Dawaj co masz, dawaj i chodźmy? Młody zachowywał się jakoś dziwnie. Z pewnością nie był jeszcze pijany. Krystian zachodził w głowę, jak go uspokoić. - A ty wiesz, że ja nawet wiersz o burdelu napisałem? Gdzieś potem zaginął. Może któraś z emerytek go ma i kiedyś ukaże się w antologii poezji zapomnianej. Nawet nie pamiętam o czym był. Pamiętam tylko, że nie był zły i dziewczyny przepisywały go sobie do kajecików. - Walmy wódę. To nie wieczór autorski. - Oj, jakiś ty nie romantyczny. - A co mam być romantyczny? Dupczyć idziemy, nie recytować! - Ta dzisiejsza młodzież. Nawet do nie przychodzi do głowy, że to może się zbiegać? - Ni chuja. Jestem wulgarny i zdesperowany! Uśmiech znikł z twarzy Krystiana. Sytuacja coraz bardziej wymykała się spod kontroli. - Ej ej. Zaraz. Po pierwsze zdrówko! – stuknęli się buteleczkami i popili colą – Po drugie coś ci się chyba pomyliło. Tam nie ma wulgarności. Jest tylko ostrożność i pewien rodzaj zrozumiałej obcości. Nie myl tych spraw. To są normalne, fajne dziewczyny, tylko w pracy. - Chodźmy... - Nie – Krystian chwycił go za rękę i zmusił, by spojrzał mu w oczy – Zrozum w końcu, że tacy jak ty w tej chwili, odstraszają te dziewczyny. One się boją bardziej od ciebie. Łap pion, bo inaczej ochroniarze nas wywalą na pysk. Młody dał sobie w twarz i potrząsnął głową. Już było lepiej. - Przepraszam. To po łyczku. Dopili Żołądkową i ruszyli w stronę czerwonego neonu, który hipnotyzował oczy, ciało, mózg. W drzwiach stał potężny koleś, który kogoś Krystianowi przypominał. - Dwadzieścia złotych za wjazd. - Bernard? - A kto pyta? - Krystian Tymon. Sztygar. „Wesołą” pamiętasz? - Słabo. Po dwadzieścia proszę i spokojnie mi w środku. Krystian wręczył mu pieniądze i lekceważąco machną ręką. - Co za fiut. Był moim podwładnym, teraz mu piórka urosły. Pchał wagoniki, a tu wielki bramkarz. Rinat Dasajew, kurwa mać! Weszli na salę, zanosząc się śmiechem. Wzdłuż ścian ciągnęły się puste loże, wszędzie powstawiano lustra, by spotęgować wrażenie sporej przestrzeni. Na podium w kącie wiła się przy rurze jakaś mało rozgarnięta grubaska. Nie zdążyli jeszcze dobrze usiąść, gdy pojawiła się kelnerka. - Dwa zimne piwa. - Tylko z puszki. - A czemuż to? - Roller ball się zepsuł. - To niech będzie... Piosenka ucichła. Grubaska zebrała z podłogi porzucony stanik i poszła do baru, przy którym na wysokich stołkach siedziały jej trzy koleżanki. - Może trzeba było jechać do Katowic albo do Chorzowa – mruczał rozczarowany Krystian – Różnica poziomu jest szokująca. - Nie jest źle – podjął Młody spokojnym tonem – Któraś z nich na pewno jest ok. - To gites. Z głośników popłynął „Bal wszystkich świętych”. Ze stołka podniosła się smukła brunetka i bez pośpiechu podeszła do rury. Młody wodził za nią oczami, jak gdyby nigdy nie widział laski w stringach i topie. Poruszała się nawet nieźle, ale Krystiana drażniła jej twarz – obojętna, wyzuta z uczuć. To była kobieta zmęczona pracą. Pójście z nią do pokoju nie miało większego sensu. I jeszcze ta głupia piosenka... - Chciałbym ją – wybełkotał Młody. - Wyluzuj. Nie jest dobra. - Dlaczego? - Bo jestem od ciebie starszy i wiem. Pasuje? - Dobra. Wodzu prowadź... - Nie wściekaj się. Pora jest wczesna. Poczekajmy na nocną zmianę. - Spoko. Ładnie tańczy. Rzeczywiście dziewczyna ruszała się jak należy, choć zbyt wiele robiła przerw, okazując im jawne lekceważenie. - Powiedz mi, Kris. Czy z kobietą można być szczęśliwym? - Na pewno. Zazwyczaj bardzo krótko, ale na pewno. - Bo widzisz, ja nigdy nie byłem – Młody wbił w niego przekrwione oczy i mówił dalej, kiwając palcem wskazującym – Mnie się tylko wydawało. Zanim zdołałem to pojąć, szczęście mijało, więc nie jest możliwe, aby miało miejsce. - Bo nie zdążyłeś go złapać? Ty weź nie pierdol. Byłeś szczęśliwy, inaczej byś tak nie przeżywał. - No dobra, byłem. Ciągle czas paradoksalnie przeszły... Krystian westchnął ukradkiem. Wieczór zmierzał w najmniej pożądanym kierunku. Nie chciał spędzać go na kolejnej smętnej pogawędce. Teorie teoriami, ale przyszli do burdelu, najbardziej praktycznego ze znanych mu miejsc. Budka Suflera ucichła i pojawił się nowy kawałek. Mógłby przysiąc, że go zna. Wypadek samochodowy, śmierć kobiety, facet śpiewa o tym, jak to się stało i jak cierpi. Zza baru wstała niewysoka blondynka. Kocim krokiem podeszła do rury i od razu postawiła na mocny akcent. Schyliła się i dotknęła podłogi, wypinając ku nim zgrabną pupę. Miała duże piersi i kształtne biodra, spojrzenie jej oczu dawało nadzieję na niezłą zabawę. Młody też ożywił się na jej widok. - Dżineee!!! – darł się facet z niemieckim akcentem, a ona wiła się wokół rury jak szalona. Chyba miała dobry dzień. Powoli zdjęła stanik. Tańczyła, trzymając go w ręce, po czym niespodziewanie cisnęła nim w Krystiana. Złapał go i przyłożył do nosa. Uśmiechnęła się. Już wiedział, że to ona. - Podoba ci się? - Ehe – powiedział zauroczony Młody. Krystian skinął ręką. Od razu podeszła. - Cześć, jestem Patrycja. - Witaj. - Cześć, Partycja – zaśmiał się Młody, psując atmosferę już na początku. Na szczęście zlekceważyła go. Usiadła obok Krystiana, który zerknął na przyjaciela z niepokojem. Młody jednak był w znakomitym humorze i nie zamierzał się obrażać. - Co pijesz? – wybełkotał szarmancko. - Miło, że pytasz – uśmiechnęła się lekko – Białe, wytrawne wino. - Ciepłe? - Dlaczego? - Bo piwo tu macie tylko schłodzone. - Bo to dziura jest. Speluna znaczy... Młody roześmiał się na całe gardło. - Już cię lubię. - Miło z twojej strony – odwróciła twarz do Krystiana – Twój kolega wydaje się rozmowniejszy. - Dzięki za stanik. Mogę na pamiątkę? - Bierz. To szajs z bazaru. Teraz wybuchli śmiechem wszyscy troje. Pierwsze lody były złamane. Bawiła go. Była bezpośrednia, swobodna, lekko wulgarna. Takiej właśnie rozrywki potrzebował, a Młody niech się wyżyje, bo mu nadmiar spermy zaczął uwierać mózg. Skinął na kelnerkę i poprosił o wino. Bez słowa odwróciła się na pięcie. - Co za obsługa – jęknął. - Krakowska – wtrąciła Patrycja. W jej kształtnych oczach zauważył tańczące ogniki. Może posłanka Beger miała jednak rację, pomyślał. - Czemu krakowska? To jakiś rodzaj wartościowania? – wybełkotał Młody. - O, mamy inteligenta – zapaliła cienkiego papierosa i wydmuchnęła dym w na środek sali – Bo pod Wawelem nikt nie potrafi dbać o klienta. Wiem co mówię. Pracowałam tam pół roku. - Nie bywałem – mruknął. - Uwierz na słowo. Weszło trzech ludzi w tandetnych garniturach i dziwnie połyskujących krawatach. Rozsiedli się w kącie i głośno komentowali występ kolejnej tancerki. Stołki przy barze opustoszały, gdy obie dziewczyny dosiadły się do stolika. Po chwili dołączyła do nich ta spod rury. Młody akurat opowiadał o sobie. Jasna cholera! Jeszcze brakowało, żeby wyspowiadał się jej na piersi i załkał jak mu źle. Streszczenie życiorysu zajęło mu jakieś trzy, cztery zdania. Brzmiało to wszystko, jak wyznanie kogoś, kto zaprzepaścił życie. Nieszczęśliwy, bezrobotny, zagubiony... - A ty? – zapytała. - Mam firmę. Dwie byłe żony, syna, wnuka i kupę dobrych dni do przeżycia – odpowiedział szybko, żeby zatuszować wrażenie po smętnej przemowie Młodego – Dziś wieczór jestem szczęśliwy, jak już dawno nie byłem. - No proszę. Dwóch ludzi, dwa spojrzenia. Fajni jesteście – skwitowała. Wydawała się bardziej bystra niż dziewczyny, z którymi miał do czynienia. Potrafiła inteligentnie żartować, każde słowo, jakie wydostawało się z jej ust, było sensowne i ciekawe. - Zajęta dziś jesteś? – zapytał głupio. - Jestem zajęta wami. - A w ogóle? Rozejrzała się po sali i popatrzyła na niego wyzywająco. - Widzisz tu dla mnie coś do roboty?
  12. Dzieki Wam piekne! Zaproponowac wydanie na pewno bede chcial, ale pewnie, jak zwykle nikt nie bedzie chcial, choc po raz pierwszy jade pod koniunkture :))) bledy zaraz poprawie.
  13. * Jerry z Justyną kręcą się po kuchni, trzaskają garnkami, chichoczą. Jerry beka siarczyście. - Nie warcz na swoich! – upomina go dziewczyna i oboje wyją ze śmiechu. Jestem szczęśliwy wraz z nimi. Wychodzę z mojej nory, żeby im się przyjrzeć. Nie widzą mnie. On siedzi na sofie i popija piwo, ona kręci się przy kuchni. Rozmawiają o małżeństwie, dzieciach, wspólnym życiu. Po paru dniach znajomości! Czy to możliwe, aby dwoje ludzi dobrało się w tak krótkim czasie i jeszcze zyskało absolutną pewność, że chcą ze sobą być jak długie wieki? Nie odpowiadam sobie na to pytanie, nie chcąc psuć nastroju chwili. - Cześć, Jacenty! – woła jowialnie Jerry – Chodź na browar. Co u ciebie? - Rozniosłem trochę własnych ulotek. Może coś z tego będzie. A u was? - Ja od dwóch tygodni nie puściłem żadnego flata. Justa na razie nie pracuje, bo jej zabroniłem. Muszę się nią nacieszyć. - Co z Catherine? - Ode mnie też nie obiera. Może gdzieś wyjechała. Spokojnie, wszystko się wyjaśni. Jutro spróbuję zadzwonić znowu. Rano budzi mnie telefon. Zaspany próbuję zrozumieć co ta kobieta do mnie mówi. Ma do zrobienia coś wewnątrz domu i cały ogród. Natychmiast odzyskuję przytomność umysłu. Umawiamy się za godzinę na tzw. estimate – obejrzenie roboty i wycenę. Tego dnia smakują mi nawet grzanki. Nie dopijam kawy i lecę do Susan. Okazuje się murzyńską prawniczką, która mimo urodzenia piątki dzieci zachowała całkiem zgrabną figurę. Przede wszystkim trzeba zamontować w przedpokoju półki, żeby mogła trzymać swoje prawnicze książki i zdjęcia dzieci. Następnie mam poprawić fugi na płytkach w łazience, wyczyścić mur, który upaprali malarze, naprawić wannę, pomalować na nowo biuro i jeszcze tyle rzeczy, że połowę zapomniałem. Po południu odbieram trzy następne telefony. Emma jest w ciąży i chwilowo nie może zajmować się ogrodem samodzielnie, ma też pomyśleć o myciu okien, Linda chce, żeby przyciąć jej krzewy, a Mrs Abed ma trawnik do przycięcia. Wszystkie spotkania ustalam na jutro. Jestem tak niesamowicie pobudzony i szczęśliwy, że nie mogę zasnąć. Pracuję przez cały tydzień, biegając z wywieszonym językiem między domami moich nowych, tak nieoczekiwanie zdobytych klientów. U Susan od początku jest śmiesznie. Wydaje mi się, że ona ze mnie kpi, każąc mi przybić parę gwoździ i powiesić jakieś tandetne obrazki. Mam wrażenie, że za chwilę wyskoczy zza drzwi gromada klownów, krzycząc: żartowaliśmy!!! Ale nie, Susan z pełną powagą instruuje mnie, gdzie ma co wisieć i jest bardzo szczęśliwa, kiedy widzi efekt końcowy. Wtedy dociera do mnie, że oni naprawdę nie umieją nic zrobić i cała ta sprawa jest na poważnie. Good for You – mówię sobie i z ochotą wykonuję nawet najbardziej śmieszne zadania. Następne parę dni spędzam w zaimprowizowanym biurze Susan z boku domu. Jacyś popaprańcy rozpoczęli remont i porzucili pracę w połowie. Mam okazję wykazać się i doprowadzić sprawę do końca. U Lindy od razu dostaję najtrudniejsze zadanie. Mam zrobić kopułki z krzewów, które strasznie zarosły. Ona czeka z uśmiechem aż zacznę, a mnie z przerażenia trzęsą się nogi. W końcu mówi, że przyniesie coś do picia. Raz kozie... Pierwszy krzew niezbyt mi wyszedł, ale przynajmniej przyzwyczaiłem ręce do posługiwania się nożycami. Drugi całkiem przypomina kulę, a trzeci jest już doskonale okrągły. Z satysfakcją myślę, że z głupia frant przybyła mi nowa, jakże przydatna umiejętność. Reszta zadań była już w moim zasięgu. Łopatą posługuję się równie dobrze, jak piórem, więc szybko zryłem grządki i wysypałem na nie specjalną, kupowaną w workach ściółkę leśną. Mrs Abed, starej Greczynce chodzi przede wszystkim o przystrzyżenie trawy, a ja nie mam nawet sekatora, o kosiarce już nie mówiąc. - Mój kolega pani przytnie trawkę, tylko on bierze więcej – sonduję ostrożnie, myśląc o Archiem. - Nie dam więcej – skrzeczy starsza pani – Co z ciebie za ogrodnik, że kosiarki nie masz? - Mam, tylko zepsutą – kłamię z wrodzoną łatwością. - A kiedy naprawisz? - Za dwa, trzy dni. - To poczekam, ale nie dłużej, bo mi trawnik zmarnieje. Chrzanić to na razie, grunt, że wyszedłem z twarzą. Z ulgą biegnę do Emmy. Znów krzaczki do przycięcia, trochę chwastów, zamiatanie. Dzień roboczy mija jak z bicza strzelił, a ja mam 70 funtów w kieszeni. Wszyscy zapłacili mi gotówką, dostałem kilka niezłych napiwków. I po co mi jakaś popieprzona Catherine z jej dniówką za 50 funtów, której i tak nie dostałem? - Angielki??? – dziwi się Archie, kiedy spotykamy się z palarni przed moimi drzwiami – Dałbym sobie głowę uciąć, że to oferta dla Ciapatych! - Widać trafiłem na oszczędnych – wzruszam ramionami – Dzięki, stary. - Teraz to ci nawet trochę zazdroszczę. Ledwo wrzuciłeś, a już tyle telefonów. - Głupie szczęście... Jest mi naprawdę głupio. Macham ręką, robię żałosne miny, wszystko to jednak wygląda bardzo sztucznie. Dopiero potem, sam ze sobą w pokoju, tłumaczę sobie, że przecież uczciwie zapracowałem na nowych klientów i wyrzuty sumienia, to ostatnia rzecz, jaką powinienem teraz czuć. W sieni pojawia się Ray. Trzyma w obu dłoniach wielkie torby. Patrzę zdziwiony, jak powoli toczy się po schodach i znika bez słowa. - Wyprowadza się – tłumaczy Archie – Jest w szoku. Wszystkie pieniądze posyłał synowi, a teraz musi wynająć pokój na legalu. Wzdycham ciężko. Widmo opuszczenia squata powraca ze zdwojoną siłą. Ciągle mam tak, że albo szczęście w nieszczęściu, albo odwrotnie. - Słyszałem, że zwykle dają tydzień na opuszczenie domu. Nie wiem po co ten Ray się tak spieszy – Archie pyka z fajki, mrużąc oczy – Żyjemy w cywilizowanym kraju. Skoro pozwalają zajmować squaty, to muszą mieć opracowaną procedurę ich opróżniania. Podobno istnieje nawet organizacja zajmująca się prawami squatersów. W razie czego zwrócimy się do nich o pomoc. - Obyś miał rację. Czytam Wilsona do późnej nocy. Nie mogę przerwać. Mija godzina za godziną, a ja raz chichoczę kretyńsko, raz nie posiadam się ze zgrozy. Humor, ironia, tragedia – wszystko miesza się inteligentnie i przewrotnie w tym arcypysznym, irlandzkim koktajlu. Misiek Lurgan, jeden z bohaterów wpadł na genialny pomysł, jak szybko dorobić się fortuny. Dał ogłoszenie, że ma wielkie sztuczne penisy na sprzedaż i za kilkanaście funtów wyśle je każdemu potrzebującemu. No i zaczęły spływać czeki i przelewy. Wtedy Misiek zaczął wypisywać czeki z adnotacją, że zapas sztucznych penisów się wyczerpał i zwraca pieniądze. Oczywiście nikt nie zgłosił się z takim czekiem do banku, co przyniosło mu tysiące funtów. Genialne! A jakie proste! Później jednak Wilson znów wycina mi paskudny numer. Kilkanaście stron poświęca na detaliczne opisy masakry w małym sklepiku w Belfaście, jaka nastąpiła po wybuchu bomby. Przedstawia ofiary, ich wcześniejsze życie, a potem dodaje co się z nimi stało w wyniku eksplozji. I mało tego. Następnie zajął się wyczerpującym opisem reakcji mieszkańców miasta. Konkluzja? Żadna ze stron - ani bojówki protestantów, ani katolików – nie ucierpiała w wyniku ciągłych zamachów. Jedynymi ofiarami wciąż byli zwykli ludzie. Rano obudził mnie dzwonek u drzwi. Ktoś zszedł na dół i długo nie wracał. Leżąc w łóżku, rozmyślałem, kto mógł dzwonić. Może kurier, może listonosz, może ktoś z sąsiedniego squata... Niespodziewanie ktoś zadudnił w moje drzwi, aż podskoczyłem. - Co kur...! Archie dygoczącą ręką wręczył mi kawałek papieru. Nie musiałem patrzeć, żeby wiedzieć co to jest. - Dali nam jeden dzień... - CO???!!! - Czarno na białym napisano, że mamy opuścić dom nazajutrz do 9.30 rano. - Przecież miał być tydzień! – jęczę zdruzgotany. - Widać procedury się zmieniły. Nie było nas w sądzie. Rozchodzimy się bez słowa. Namiastka wspólnoty, jaką utworzyliśmy pryska w jednej chwili. Teraz każdy jest desperatem, który szuka dla siebie najlepszego wyjścia z sytuacji. Londyn nas złączył, Londyn rozdzieli. Nikt nie poszedł do pracy. Od rana trwa gorączkowe pakowanie manatków, ukrywanie co większych i wartościowych przedmiotów w Dark Roomie, gdzie na koniec mamy przysypać to wszystko starymi deskami, tworząc sztuczną górę śmieci. Jerry wstaje ostatni, a właśnie na niego czekam. Chcę go poprosić o pomoc w rozmowach z landlordami, jednak nie jest to proste. Nerwowo obgryzam paznokcie, gdy bierze z Justyną wspólny prysznic. Jest tak absurdalnie zakochany, że słabo zdaje sobie sprawę z tego co się dzieje. Oboje przeprowadzają się do znajomego na Ruislip, więc największe zmartwienie mają z głowy. Zresztą jak każdy, oprócz mnie. Ray od paru dni mieszka gdzieś w okolicach Willesden, Waldek przeprowadza się na jakiś czas do kolegów z pracy, a Archie z Magdą na pobliski squat. Tylko ja, samotnik z najkrótszym stażem w Londynie, nie mam gdzie się podziać. W końcu nie wytrzymuję nerwowo i zaczynam zakładać ciuchy, żeby iść pod którąś ze „ścian płaczu” z ogłoszeniami. Na schodach stoi Jerry z kubkiem parującej kawy w ręce. - Pomóc ci w czymś? – pyta, wkurzając mnie do reszty. - Przydałaby się pomoc w szukaniu pokoju, ale jesteś tak zajęty... - Bo to, stary, jest miłość. - Znalazłem kilka ogłoszeń. Acton, Ealing, Perivale, Alperton, Brentford. - Pokaż – popijając kawę, przegląda zakreślone przeze mnie oferty – Dla pracujących, dla niepalących, dla pary... O, to może być. - Przecież trochę pracuję, a palić mogę poza domem. - Będzie potrzebne zaświadczenie z pracy. A z fajkami racja. Ten Acton podoba mi się najbardziej. Niedaleko stąd, 70 funtów z rachunkami. – bierze ode mnie telefon i rozmawia z kimś chwilę – Nieaktualne. Chodź do nas. Nie będziemy dzwonić na schodach. Justyna posyła mi szybki uśmiech i wraca do pakowania rzeczy do wielkiej walizki na kółkach, z którą przybyła tu niedawno. Po paru łykach kawy Jerry dochodzi do formy. Mówi płynnie, pyta o różne szczegóły, jak wysokość depozytu, dostęp do kuchni i łazienki. Po paru telefonach patrzy na mnie bezradnie. - Wszyscy życzą sobie czterotygodniowy depozyt. To jest, lekko licząc, 280 funtów plus czynsz z góry. Mam tyle, ale wiem, że moja psychika słabo zniesie utratę 350 funtów. - Zagadaj o dwutygodniowy. Przecież mogę załatwić referencje o kilku klientów. Nie jestem anonimowy. - Jesteś – mówi zmartwiony – Nie masz konta, nie masz legalnej pracy. Teoretycznie dla Anglików nie istniejesz. Chyba będziesz musiał poszukać wśród Polaków. Na dwutygodniowy nie zdecyduje się nawet narkoman w ciągu. - Nie wiem czy chcę z Polakami. - Jest tu jeszcze coś, ale to Hounslow. Coś mi świta. To gdzieś po drodze na Heatrow. Nie zastanawiam się wiele. - Dzwoń! Drżącą dłonią zapalam papierosa. Jerry patrzy na mnie bezradnie i odkłada telefon. - Przejdź się obejrzeć ogłoszenia. Potem spróbujemy jeszcze raz. Widząc moją minę zbitego psa, bezradnie rozkłada ręce. Bąkam ciche podziękowanie i idę na Ealing. Jest środek lata, ogłoszeń jak na lekarstwo, a do tego większość z nich to same fantastyczne oferty do szybkiego zapomnienia. Dwa razy próbuję dodzwonić się i zapytać o pokój, lecz nikt nie odbiera. Ogłoszenia wiszą z reguły przez tydzień. Prawdopodobnie te są już nieaktualne, choć jeszcze przez parę dni będą robić złudzenia potrzebującym. Wracam markotnie. Gapię się pod nogi, mając nadzieję na dziesięciofuntową poprawę nastroju, ale nic z tego. Nagle dzwoni telefon. - Słucham? Po akcencie poznaję Ciapatego. Mówi szybko, nieskładnie i niewiele z tego rozumiem. Przerywam mu i proszę o chwilę cierpliwości, bo zaraz oddzwonię. Rzucam się biegiem. Na schodach potykam się i rozkładam jak długi. Bagatelizuję to. Przyjdzie jeszcze czas na masowanie kolana. - Jerry! Dzwoń! Skwapliwie bierze ode mnie telefon. Coś zapisuje, potem uśmiecha się do mnie szeroko. - Hounslow Central. 5 minut od stacji metra. Zgodził się na trzytygodniowy depozyt. Za dwie godziny masz tam spotkanie. Tu jest adres. Sprawdź w azetce. Ściskam go radośnie i lecę spakować jakąś torbę, żeby jutro mieć mniej do taszczenia. Bobby, dziwnie miły, hinduski jegomość z nieco przerośniętym brzuszkiem podaje mi pulchną, nie skalaną pracą dłoń i długo patrzy w oczy. Pyta gdzie pracuję, co robię, jak długo zamierzam zostać. Kiedy dowiaduje się, że dłubię w ogrodach i maluję, uśmiecha się szeroko, proponując mi pomalowanie kilku domów i zadbanie o ogrody. Nie do końca mu wierzę. Chyba przez to, że ciągle poklepuje mnie po ramieniu i próbuje być sympatyczniejszy niż ustawy od Gangesu po Tamizę przewidują. Nadużywa przy tym określeń typu: good man, my friend, bless you. W Polsce na opinię dobrego człowieka trzeba pracować bardzo długo, a i tak w końcu ktoś to zakwestionuje, przyjaciół ma się niewielu, czasem jednego, częściej żadnego, błogosławi Cię głównie ksiądz i to z reguły tylko podczas nabożeństw. Na Hounslow mam to wszystko w jednym i wcale mi się nie podoba. Pokój jak pokój. Ma cztery ściany, szafę i łóżko, na podłodze wykładzinę w oknie zasłonę. Mówię, że super, żeby nie ranić uczuć gospodarza. Bobby wystawia mi pokwitowanie za depozyt i czynsz oraz podsuwa do podpisu cztery egzemplarze umowy. Ciągle sypie pustymi frazesami, aż zęby bolą. Na squacie trwa nerwowa bieganina. Archie i Waldek wciąż znoszą meble do Dark Roomu. Zabawna rzecz, wreszcie zobaczyłem faceta. Rozbiegane oczy za taflą grubych okularów prześlizgnęły się po mnie zdawkowo, blady uśmiech na żółtawej twarzy był niespecjalnie szczery. Jak każdy skupiony na sobie człowiek, był w stanie wykrzesać tylko tyle. Oni dwaj mają najwięcej do stracenia. Cały ich majątek, całe życie od ponad roku znajduje się właśnie tu. Włączone są już jedynie prąd i woda. Magda polewa Żubrówkę i Teachersa, Jerry i Justyna siedzą na ostatniej, nie wyniesionej sofie i sączą drinki. - Co podać? – pyta Magda. - Whisky poproszę. Dostaję Teachersa z colą i sadowię się na parapecie okna. W duchu chwalę pomysł z alkoholem. W stanie umiarkowanej nieważkości łatwiej będzie nam znieść to wszystko. Wypijam dwa drinki i włączam się do roboty. Znoszę te rzeczy, które jestem w stanie unieść sam. Na dole ładujemy to na wózki i wieziemy na drugi squat. Z zazdrością patrzymy jak dobrze żyje się naszym znajomym. Nie grozi im żadna eksmisja, mają nawet ładny ogródek, ławeczkę i grilla. Od strony ulicy dom wygląda na opuszczony, lecz gdy się wejdzie między krzewy i pójdzie wąską ścieżką, odnajduje się zupełnie inną rzeczywistość. - Tym to się żyje – jęczy Jerry. - Jaka piękna trawa – dołącza się Archie – Nie mamy szczęścia chłopaki. W drodze powrotnej Jerry mruga do mnie, pokazując sklep na rogu. - Stary, ja dziś straciłem tyle pieniędzy, że... Przerywam w połowie zdania, bo dociera do mnie, że w takiej sytuacji być sknerą po prostu nie wypada. - A, chodź! Archie odmawia. Tłumaczy, że dopóki sprawy porządkowe nie są skończone i musi zachować czysty umysł. Wierzę mu, bo z reguły po drugim piwie osiąga stan, który ja mam po szóstym, a Jerry pewnie po dziesiątym. Wypijamy pod sklepem po Żywcu, resztę bierzemy ze sobą. Powłóczymy nogami, już nie ma się dokąd spieszyć. - Jak tu spać? No powiedz, dasz radę? – pyta z goryczą. - Mowy nie ma. Czułem się tu lepiej niż w Krakowie – odpowiadam ze smutkiem – Aż pewnego dnia przyszedł smętny pan w czerni, zapukał i zapytał o mnie. Panie Jacku, co się z panem dzieje? Szukamy, pytamy. Brakowało pana w rejestrze, ale już wszystko w porządku. - Kto to był? - Urzędnik z Biura Ludzi Zaginionych należącego do Departamentu Ciągłego Braku Szczęścia. Jerry wyje ze śmiechu. - A pytał o mnie? Kiwam lekką już głową. - Pewnie. A Jerry jest? Jest – mówię – ale zakochał się i poszedł na randkę. Niedobrze – facet jest zmartwiony, potem macha ręką: Pan mu przekaże, że byłem i pytałem o niego. Tak czy owak dobrze by było, żeby panowie wrócili do kraju, gdzie ich miejsce. Wybory tuż tuż, mnóstwo ciekawych spotkań z politykami, którzy mogą coś zmienić. Jerry klepie się po brzuchu. Patrzy na mnie jakoś tak czule, że robi mi się głupio. Potem zagarnia mnie ramionami i wbija w swój pokaźny brzuch. - Ty naprawdę wymyślasz historie. - Raczej kradnę życiorysy. Wrzucam je do kotła i chochlą wybieram co lepsze kęsy. Twój też jest smakowity. - Fajnie, że cię poznałem. Musimy tu szybko wrócić albo przynajmniej wynająć razem mieszkanie. Studio flat albo one bedroom. - Byłoby super… Pospijaliśmy się, jak mopsy. Mam wrażenie, że wcale nie spałem. Jest szósta. Za trzy i pół godziny deadline, autentyczny koniec pewnego rozdziału i początek nowej pustki. Z trudem przełykam niewielkie śniadanie. Powoli schodzą się wszyscy - markotni, niewyspani, przerażeni, że to naprawdę kres naszych dni na squacie. Archie odłączą kolejno prąd, później wodę. Patrzymy na siebie żałośnie. Ja z wdzięcznością, że złagodził mi trudy emigracji, on z żalem, że nic więcej nie może zrobić. Ściskam go serdecznie, rzucam spojrzenie na nic nie rozumiejącego kota i idę po raz ostatni do siebie. Tam ból dokucza mi najbardziej. Spędziłem w tym pokoju dwa spokojne miesiące, moje blizny zasklepiły się, lęki i stresy przepadły. Okres inkubacji dobiegł końca. Nadchodził czas samodzielności. - Chłopie, pomóż – prosi Jerry – Ja sam nie dam z tym wszystkim rady. Pomóż nam, potem pojedziemy z twoimi. - Świetny pomysł! Nigdzie się nie spieszę, a to dobra okazja, żeby jeszcze trochę pobyć razem. Tachamy walizy do metra, cała trójka sapie i zalewa się alkoholowym potem. Po wyjściu z metra Jerry wymiotuje na trawnik. - Wybaczcie – stęka – Za bardzo się przejąłem. - Ty mój wrażliwku! – Justyna tuli go i głaszcze po głowie. Bierzemy bety i człapiemy w górę ulicy.
  14. Popieram gøos przedmówczyni. Milych chwil z Mackiem :)
  15. Fajnie, Basiu, trzymaj forme! Ostatnio bylo wiecej opisu, dzis dialogu, ale to moze nieistotne...:)
  16. Fajnie, ze mozna przeczytac cos Twojego w innym stylu. :)
  17. Zalamka. Humor nie dopisuje. Szorty i Szorty 2 napisane. Poczekam chyba na konkurs na najsmutniejszy :( POWODZENIA PISMAKI!!!
  18. Wlasnie pisze dowcip o dwoch takich, co ukradli mi slonce, ale nie wiem, czy wczesniej nie skocze do rzeki. Kaczki po kantonsku juz nie zamowie...
  19. Wracasz na utarte sciezki spaghetti kryminalu. No i fajnie :)
  20. Beziu, ale wlasciwie o co chodzi, bo ostatnio slabo kumam polski :(??? choc...chyba cus kumam. Chodzi o melodie tekstu? Wasze Poprawki, ktore rozumiem, chetnie naniose :).
  21. Dzieki wszystkim. I cholera zapomnialem dzis dyskietki ze Squatem... :( Wpadl tylko nastepny Tymon... PS. Lechu, sadze, ze u Was zimniej.
  22. * Moczyli w ciszy przez kilka minut. Było już późno, mózg żadnego z nich jasno nie precyzował myśli. W końcu Krystian machnął ręką i zajął się pieszczeniem ciała Anity. Poddawała się temu z lubością. Seks. To wychodziło im doskonale. Doprowadził ją, zanim sam zdążył się podniecić i w poczuciu samozadowolenia rozłożył się na dnie wanny. Anita leżała mu na piersi, niczym ufne, dziecko. Ciepło, bezpieczeństwo i wygoda sprawiły, że oboje zasnęli w ciągu minuty. Krystian obudził się pierwszy. Woda była już zimna i chłód zaczął mu doskwierać. Uniósł śpiącą Anitę i położył ją na rozłożonym na posadzce wielkim ręczniku. Przebudziła się pod wpływem natarczywej pieszczoty i znowu szczytowała, cicho jęcząc. Łóżko w sypialni stanowiło przedmiot jego dumy. Było niesamowicie długie i szerokie - mogłoby pomieścić kilka osób. Za węzgłowiem znajdowała się rzucająca mistyczne światło lampka, u nóg stał stoliczek z telewizorem oraz magnetowidem, które pomagały im zasnąć. Ścienna szafa z przesuwanymi lustrzanymi drzwiami cieszyła jego oczy podczas gorących nocy z Anitą. Lubił sobie zerkać na odbicie ich skotłowanych w miłości ciał i zyskiwać dodatkowy impuls erotyczny. Rozbudzona Anita usiadła na poduszkach i podkurczyła kolana pod samą brodę. Nie dziwił go ani nie deprymował jej nieustanny apetyt na seks. Podczas długich, samotnych nocy w więziennej celi postanowił, że będzie cierpliwym kochankiem, dla którego dobro partnerki jest dobrem najwyższym. Z Anitą było jednak łatwo. Młodość miała swoje prawa i potrzeby, a że sam już tyle nie potrzebował, mógł zajmować się nią bez końca. Właśnie zbliżał się do niej z miną dzikiego zwierza, kiedy zadzwonił telefon. Z niechęcią zerknął na ekran i od razu odebrał. - Się masz, Młody. To jak będzie? Może być. Obiadek powinien być na trzynastą. Będziecie. Dobra. To do zoba. Nogi Anity powoli zsunęły się. - Czy jest coś o czym nie wiem? - zapytała z ukrytą pretensją. Krystian usiadł na łóżku i zapalił papierosa. Był przygotowany na scenę zazdrości, że nie mogą spędzić weekendu razem, najlepiej w łóżku. - Młody z Agatą będą u nas na obiedzie - wyjaśnił flegmatycznie - Nie mówiłem ci o tym? - Nie. Ja zawsze się dowiaduję ostatnia... - Ojej. Nie pomyślałem - mruknął znużony - Mam tyle rzeczy na głowie... Anita przysunęła się bliżej, po czym usiadła obok niego. W milczeniu ćmili papierosy. - Zrobię prawdziwy obiad - odezwał się z tęsknotą Krystian - Dawno już nie gotowałem. Tyle rzeczy codziennie zaniedbuję. - Z Agatą? - wtrąciła z innej beczki Anita – Nie znam. - Ja widziałem ją raz - odrzekł beznamiętnym tonem - Nawet nie pamiętam, jak wygląda. Widziałem ją chyba raz. - Co ugotujesz? - zapytała, ziewając Anita. - Śląski żur i roladę z kluskami śląskimi. - odparł i przetarł zmęczoną twarz - Rozespałem się. Idę zrobić kawy. Chcesz? Anita poruszyła nosem, niczym królik, co wyrażało niezadowolenie, ale zgodnie pokiwała głową. Zarzucił szlafrok na ramiona i poszedł do kuchni. Kawa o północy dla normalnych ludzi była czymś nie z tej ziemi, dla niego zaś stanowiła normalną praktykę. Nie przeszkadzało mu to spać, mógł pić kawę nawet w trakcie nocnych wędrówek do ubikacji. Włączyli sobie telewizor i wskoczyli do łóżka. Anita zasnęła, nie wypiwszy ani łyka, on zaś wpatrywał się w ekran, na którym jacyś faceci z karabinami, strzelali do innych facetów z karabinami, po czym nastąpił wielki wybuch i heroina wpadła herosowi w ramiona. Zamknął oczy dopiero w połowie następnego filmu, w którym monstrum z hakiem mordowało kolejne ofiary. Przebudził się tylko raz, kiedy przytłoczona kamiennym snem Anita wyrżnęła go kolanem w żebra. O siódmej rano był już na nogach. Postanowił nie budzić Anity przed jedenastą, bo nie dostrzegał żadnego powodu, by to zrobić wcześniej. To miały być jego chwile w kuchni i wszystko, czego potrzebował to cisza i spokój. Wziął orzeźwiający prysznic, zaparzył sobie mocnej kawy i zabrał się do przygotowywania składników przyszłego obiadu. Wtedy reszta tymczasowo świata przestała istnieć. Świadomość Krystiana zawęziła się wyłącznie do obszaru kuchni. Już w trakcie urabiania ciasta na kluski, doszedł do wniosku, że bardzo mu tej samotności brakowało. Na co dzień otaczało go tyle osób, że nie miał możliwości pobyć sam ze sobą. Od rana był w biurze, potem spotykał się z klientami, wieczorem przyjmował przyjaciół albo spędzał czas z Anitą. Sam bywał tylko w toalecie. Rozgrzewając elektryczne palniki, wspomniał swoje ostatnie wieczory wigilijne. Pewnego razu postanowił spędzać ten niezwykły dzień samotnie i mimo natarczywych zaproszeń od rodziny i przyjaciół, obstawał przy swoim. Tak mu się to spodobało, że przedłużył ową praktykę do czasu, aż na nowo nie założy rodziny. Wstawał rano, sprzątał, przygotowywał 12 potraw i zjadał je, snując refleksje i pisząc. Tak powstała “Rozmowa z Aniołem” - utwór funkcjonujący poza regularnym obiegiem i otaczany nieformalnym kultem wśród przyjaciół i znajomych w całym kraju. Regularnie co roku powstawał w wigilijną noc jakiś ciekawy fragment poezji lub prozy, na co poza okresem świąt, nie miał po prostu czasu. Regularnie drukowała go „Arka”, a „Rozmowę z karpiem” wydrukowano w jakiejś antologii, której pięć egzemplarzy przysłano mu zamiast honorarium. Czuł się w kuchni niesamowicie szczęśliwy. Najwięcej trudu zadał sobie, przygotowując roladę nadziewaną farszem z grzybów oraz formując kluski: dwie z nich zrobił w kształcie serca. Specjalnie dla pań. Kwadrans po jedenastej obudził Anitę. Mruczała i krzywiła się, lecz tego dnia nie miał litości. Chciał, by wyglądała przy gościach świeżo i atrakcyjnie, a zostało jej półtorej godziny na odpędzenie resztek snu i włączenie się w rytm kolejnego dnia. Tego bardzo u niej nie lubił. Potrafiła spać bez końca i gdyby jej nie budził, gotowa była przespać najpiękniejsze chwile swego życia. Mieli skrajnie odmienne przyzwyczajenia w tej materii: on wstawał rano do pracy, ona mogła wylegiwać się w nieskończoność, bo wykłady miała zazwyczaj popołudniami. W łazience spędziła tyle czasu, że zdążył przygotować żur i wypić kolejną kawę. Zrobił filiżankę również dla niej. Dopiero, poczuwszy moc kofeiny, spojrzała na niego trzeźwiejszym wzrokiem i przypomniała sobie, że potrafi się uśmiechać. Zaraz potem wygonił ją z kuchni, by dokończyć swoje kulinarne dzieło. Włączyła głośno muzykę i tańczyła z odkurzaczem tak długo, aż na podłodze nie było ani jednego marnego pyłka. Później wbiła się w fotel i zajęła czytaniem najnowszego numeru National Geografic, który wspólnie zaprenumerowali. Krystian zerkał co jakiś czas przez szparę w drzwiach i uśmiechał się z radością. Nareszcie przyszła chwila, o jakiej od dawna marzył. Nie musiał czuć się zobowiązany, by organizować każdą chwilę jej pobytu w jego domu, co wcześniej doprowadzało go do szału. Stawała się samodzielną partnerką, kobietą, która wie, czego chce i potrafi o to walczyć. Na dobry początek starał się, by zrozumiała, że czasem powinna zrobić coś także dla siebie, być sobą, a nie tylko jego kobietą. Tuż przed trzynastą poprosił ją, by nakryła do stołu, a sam poszedł się przebrać. Mieć klasę w każdej chwili życia - to było jego podstawowe motto. Nie wyobrażał sobie sytuacji, gdy zasiądzie z gośćmi do obiadu ubrany w dres albo szlafrok. Z pełną starannością założył świeżo wyprasowaną koszulę i krawat, na którym uformował specjalne wgłębienie przy węźle. Młody z Agatą zjawili się kilkanaście minut po umówionej porze, ale tym razem nie miało to znaczenia. Czekał ich wypoczynkowy weekend, mieli po prostu spędzić wspólnie kilka miłych chwil i wypocząć. Plan zakładał także swobodne marnowanie czasu. Uściskał serdecznie przyjaciela, Agatę dyskretnie pocałował w policzek. Później przejęła ich Anita, pozwalając mu ulotnić się do kuchni. Gwar i chichoty dochodzące z pokoju przekonały go, że Anita świetnie daje sobie radę. - Jakieś rewelacje? – zapytał Młody, pojawiając się nagle w kuchni. - Żur jest rewelacyjny – odparł prowokacyjnie – Kluski też. - A w sferze zawodowej? - Normalnie. Lekki deficyt, ale generalnie do przodu. - Pytałem pro forma – odgryzł się Młody – Ulubieńców fortuny nie pyta się o takie głupstwa... Udał, że nie usłyszał. Wrzucił panierowane pieczarki do rozgrzanego oleju. Zaskwierczały głośno, wokół rozszedł się przyjemny zapach. Krystian odwrócił się do Młodego z zamyśloną miną mistrza, który w skupieniu pracuje nad wielkim dziełem. - Przygotuj nasze panie. Zanim wniósł zupę, wpadł znienacka do pokoju z polaroidem i zrobił wszystkim zdjęcie. Agata zasłoniła się skrzyżowanymi palcami z nieśmiałym uśmiechem, lecz jego zdaniem, to tylko nadało wyrazu fotografii, która właśnie wyłaniała się z mgły niebytu. Było na nim dwoje ludzi swobodnych i uśmiechniętych oraz zamknięta w sobie, chroniąca swoje wnętrze dziewczyna. - Ona nie lubi się fotografować - pośpieszył z wyjaśnieniem Młody. - Ale mnie nie zabiła - roześmiał się Krystian i usiadł na chwilę, by wypalić papierosa - Plan jest następujący. Możemy wybrac się do Parku Rozrywki w Chorzowie, albo wyskoczyć na wycieczkę w góry albo odwiedzić kopalnię srebra w Tarnowskich Górach. - Tak czy inaczej, będą to góry – zauważył Młody - Mnie wsio... - Zdaję się na was - powiedziała dyplomatycznie Agata, zaś Anita porozumiewawczo wzruszyła ramionami. - Dobra - westchnął Krystian, jak zwykle czując presję, że znowu musi komuś organizować czas - Najpierw koryto. Żur krakowsko-śląski. Dlatego, że zacier pochodzi z Małopolski, ale receptura jest śląska. Potem kopalnia i Park Rozrywki. Góry ewentualnie jutro. Wspólnie z Anitą podali żur. Młody, jak zwykle, nieskromnie zjadł zanim reszta zdążyła zamoczyć łyżkę i poszedł sobie dołożyć. Od razu zrobiło się wesoło. - Zawsze mu zazdroszczę tej przemiany materii - zaśmiewał się Krystian - Je jak młode prrrr, a chudy jest, jak stara szkapa. Zobaczycie. Zaraz pójdzie do kibla i będzie po sprawie. Kaczor jeden. - Przesadzasz - bronił się Młody, choć wszyscy wiedzieli, że na marne. - Widziałem parę twoich akcji - ciągnął rozbawiony Krystian - Weź sobie trzecią porcję. Jesteś u siebie - potem puścił oko do wciąż speszonej Agaty - Jadalne? - Oczywiście - skwitowała i spuściła oczy. Przyglądał jej się przez resztę obiadu, próbując po zachowaniu odgadnąć, jaki ma temperament. Sprawiała wrażenie osoby skrytej i wyważonej, a przy tym mocno uduchowionej. Tego tylko zazdrościł Młodemu, bo sam bezskutecznie próbował nauczyć Anitę zauważać coś więcej, aniżeli to, co dostrzega gołym okiem. Sam potrafił zachłysnąć się konfiguracją chmur na niebie, unikalną melodią wiatru, kształtem kamienia przy drodze. Pewnych rzeczy nie można się nauczyć, bo wynikają z głębi natury człowieka, ale Anita dość szybko pojęła, co dla niego ma w życiu wartość i zaczęła udawać, że też to ceni. Kluskowe serca wzbudziły zachwyt dziewczyn, jednak obie nie zjadły wszystkiego, jakby się umówiły. Po obiedzie była obowiązkowa kawa. Smolista, mocna, pobudzająca. Tylko Agata wypiła rozcieńczoną. Leniwe popołudnie ciągnęłoby się w nieskończoność, gdyby Krystian nie rozruszał towarzystwa. - Anita, pomyj gary. Idę się ogolić i ruszamy. Zarost miał zaledwie wczorajszy, więc uwinął się w minutę. Trochę dłużej zajęło Anicie zmycie stosu naczyń, jaki po sobie zostawili. Z łazienki słyszał rozmowę Młodego z Agatą. - Jak wypadłam? - Nie rozumiem. - No, przy obiedzie. - Aaa, fatalnie. Nie wiem, jak ja im się pokażę na oczy. Krystian cicho parsknął śmiechem - Mówiłam ci już, że cię nienawidzę? - A bo to raz. - Ciągle, nieprzerwanie i dogłębnie? - A za cóż to? Za to, że nie wspieram twoich kompleksów? Trudno. Nie zamierzam ich tolerować, bo są wymysłem, który ci szkodzi. Szkodzi każdemu. Chwila ciszy. Pstryknięcie zapalniczki. - Co tak patrzysz? - Tak sobie. - Wal śmiało. Może przeżyję. - To wzrok czczy, hedonistyczny. Nic się za nim nie kryje poza przyjemnością obserwowania. Uwielbiam na Ciebie patrzeć. Astra czekała przed domem - wciąż piękna i dostojna, choć przyszło jej pokonać wiele tysięcy kilometrów w bardzo krótkim czasie. Pierwszy przegląd techniczny miał mieć miejsce po trzech miesiącach, lecz Krystian zjawił się już po trzech tygodniach, zadziwiając pracowników serwisu stanem licznika. - Pan chyba wcale nie spał - dziwili się. - To narzędzie pracy - odparł skromnie - Poza tym lubię jeździć. Przy odbiorze nowego auta usiadł za kierownicą i rozpłakał się. Dealer patrzył na niego, niczym na kosmitę, ale przy okazji też mocno się wzruszył. Obaj poczuli swego rodzaju oczyszczenie: Krystian, ponieważ odbierał pierwszy w życiu, nowy, za własne pieniądze kupiony samochód, na który harował od bladego świtu do późnej nocy; dealer, ponieważ w praktyce spotykał ludzi, dla których kupno samochodu nie było żadnym szczególnym wydarzeniem. Młody człowiek, wychowany w warunkach gospodarki wolnorynkowej, biegły w meandrach marketingu i technikach sprzedaży, poczuł nagle, że coś w jego pracy ma jednak nadrzędną wartość. Powiedział to Krystianowi, a ten w przypływie wzruszenia, zabrał go na obiad. To był wielki dzień dla nich obu. Przyuczona do współpracy w ramach wspólnych wypadów Anita, założyła panel radiomagnetofonu i otworzyła szyberdach. Krystian uczynił na piersi znak krzyża i ruszyli. - Agata - rzekł, kiedy znaleźli się na autostradzie - Pokażemy ci inny Śląsk. Anita i Młody już to przerabiali, ale nie szkodzi. Zobaczysz, że to nie tylko dymiące kominy, hałdy i stłoczone familoki. To także mnóstwo zbiorników wodnych, wielkie skupisko roślinności i miejsc, gdzie kultywuje się tradycję. - Ale ja bym chciała zobaczyć familoki - uśmiechnęła się Agata. - Załatwione. Jeszcze ci zbrzydną. Jechał szybko, jak zwykle. Pogoda była doskonała, widoczność sięgała horyzontu, nawierzchnia nadawała się do urządzenia rajdu. Świat uciekał spod kół, obrazy przesuwały się z niesamowitą prędkością. Krystian patrzył przed siebie w skupieniu. - Jestem wam bardzo wdzięczny, że mnie odwiedziliście - powiedział uroczystym głosem - Już dawno nie miałem takiej leniwej soboty. - Zawsze ci powtarzam, że już zrobiłeś swoje – wtrącił Młody dydaktycznym tonem - Niech teraz pracują na ciebie inni. Zbudowałeś infrastrukturę, wykształciłeś kadrę, podbiłeś serca klientów. Najwyższy czas odpocząć. - Może - Krystian wzruszył w zamyśleniu ramionami - Tylko co ja będę robił? Będzie mi brakowało pracy w terenie. Kontaktu z ludźmi. Na początku sam zdobywałem zlecenia, sam je realizowałem. Strasznie to lubię. - To zawsze możesz. Drgnął. Policzki mu zadygotały, tlący się za oknem papieros wypadł mu z dłoni. - Boże, ja naprawdę wiele mogę... Po raz pierwszy od bardzo dawna usłyszał własne słowa i co ważniejsze – zruzumiał je. Zamilkł zadziwiony ich brzmieniem i znaczeniem, które zazwyczaj wymykały się gdzieś, gdy koncentrował się na problemach innych ludzi. * - Bomba! – wykrzyknął Młody, kiedy wyjechali z zalanej sztolni. - Fajnie ta przewodniczka godała, nie? - uśmiechnął się Krystian - Babka ma niezwykły dar mieszania gwary z czystą polszczyzną. Szwarno dzioucha. Ino szkoda, że tako stara. To teraz na obiadek i do Chorzowa - zakomenderował, obfotografowując ich na parkingu. - Oj, obiadek - stęknęła Agata - Zmagazynuję na cały tydzień. - Ona je przez cały tydzień tyle, co ja na śniadanie - rzekł rozbawiony Młody i przyjął za to solidnego kuksańca - No, z połową podwieczorku... Zjedli skromny obiad w restauracji. Skromny, bo pomimo przebogatego menu nikt nie odczuwał głodu. Wybrzydzali, niczym rozkapryszone dzieci, aż wreszcie zamówili po porcji placków ziemniaczanych z gulaszem. Anita i Agata ledwie zamoczyły w nich widelec. - Ach, dobrobyt - westchnął Krystian, wspominając jadłospis w komunistycznych więzieniach - Nienawidzę, gdy marnuje się jedzenie. Po tych słowach zawstydzone dziewczyny opuściły głowy. Nie chciał ich atakować. W ogóle nie myślał o chwili obecnej. Przypomniał sobie opowiadanie, które napisał podczas jednej ze śmiertelnie długich nocy za kratami. Było o tym, jak któregoś dnia został wyznaczony do sprzątania spacerniaka i w trakcie pracy zastał pod oknami mnóstwo wyrzuconego chleba. Zebrał tego dwie pełne torby, a i tak zostało jeszcze kilkanaście kawałków. Niosąc je, przywołał obrazy z dzieciństwa. Był wówczas w szóstej klasie. Uciekał z kumplami z lekcji, by przy nasypie kolejowym celować z procy w pracujących przy torach więźniów. Mieli ubaw po pachy, bo wiedzieli, że ofiary są bezbronne, gdyż uzbrojeni strażnicy nie pozwolą im się oddalić. Pewnego razu jednak Krystian tak się ośmielił, że został złapany przez jednego z nich. Zamknął oczy, oczekując na ciężkie ciosy, ale nic się nie działo. Kiedy odważył się spojrzeć, spostrzegł, że wzrok więźnia nie jest skierowany na niego, tylko na kanapkę z salcesonem, która wypadła mu z kieszeni. Nieśmiało podał mu jedzenie i odszedł. Z daleka zobaczył, że skazaniec nie je, lecz z lubością wciąga w nozdrza zapach kanapki, delektując się nim, jak jakimś specjałem. Wtedy zrozumiał. Kiedy po latach zbierał porzucony chleb, łzy ciekły mu po twarzy. Wiedział już, co czuł tamten człowiek. - Co się stało? - spytała zaniepokojona Anita. - Nic. Coś sobie przypomniałem - machnął ręką i zasłonił uczucia uśmiechem - Gotowi? To idziemy. Nikt więcej o nic nie zapytał. Krystian zasiadł za kierownicą i powiózł ich do Chorzowa. Byłby pewnie w tym osobliwym stanie pół melancholii, pół nostalgii jeszcze długo, gdyby w pewnym momencie nie zdarzył się pewien wypadek. Jakiś pojazd bez uprzedzenia wyskoczył mu przed maskę, zmuszając go do błyskawicznego manewru. - Nexiarz, w dupę kopany! - zapieklił się - I to na bielskich blachach! Kierowca Daewoo z bielską rejestracją stanowił dla niego uosobienie wszelkiego zła na drodze. Sam właściwie nie wiedział dlaczego. Chyba utworzył taki stereotyp drogowego nieudacznika pod wpływem kilku przypadków, gdy ktoś z bielska dał mu się we znaki. Na parkingu przed Parkiem Rozrywki zastali zaskakująco mało pojazdów. Potem człowiek przy bramie machnął ręką, że mogą wejść bez opłaty. - Hej, coś tu nie gra - mruknął Krystian, ruszając przodem. Widok, jaki zastali w środku, rozwiał resztę wątpliwości. Większość monstrualnych machin sparaliżował przygnębiający bezruch, inne pracowały same, co sprawiało jeszcze gorsze wrażenie. Z budek z pamiątkami i jedzeniem fast food wyglądały smutne ludzkie głowy, pracownicy strzelnic ponuro opierali się o blaty swoich bud pełnych kiczowatych zabawek. - Tego się nie spodziewałem! - wykrzyknął zdumiony Krystian. Ruszyli wokół stawu, rozglądając się z niedowierzaniem. Kilku wędkarzy rozstawiło sprzęt i drzemało nad brzegiem, ale ryby jakoś nie brały. - Przecież nie pada - głowił się Krystian - Te parę chmurek... - Może to już przeżytek - zawtórowała mi Anita. Agata jednak przebiła komentarzem wszystkich. - Fantastyczny materiał! - wykrzyknęła nagle i zaczęła wodzić spojrzeniem po martwych przestrzeniach - Czemu nie wzięłam aparatu?! Oczy jaśniały jej niezwykłym blaskiem, na twarzy pojawił się wyraz nerwowego podniecenia. Z tego, co Krystian wiedział, była całkiem utalentowaną dziennikarką o typie wrażliwości, jakiej mogły jej pozazdrościć gryzipiórki z większości redakcji. - Tu trzeba kamery - stwierdził zamyślony Młody - Chociaż, ja wiem... - To jest gotowy reportaż! - odwróciła się do niego z wypiekami na policzkach, a potem pobiegła przed siebie. Młody ruszył za nią do innego świata, gdzie nie liczył się wikt i opierunek, tylko skala wrażliwości i umiejętności twórczych. Krystian i Anita poszli dalej. Ktoś zawołał na nich ze strzelnicy, więc niemrawo skręcili w jej kierunku. Strzelali na zmianę. Anita długo mierzyła do rozhuśtanej kaczki, wodząc za celem lufą strzelby. Spudłowała. Krystianowi pracownik strzelnicy rozhuśtał kaczkę mocniej, ale ten celował z nieruchomej pozycji. Wygrał sztuczną różę, którą od razu wpiął w połę żakietu Anity. - Może pani spróbuje jeszcze raz - zachęcał chłopak. - Lepiej niech się nie uczy - zauważył rozbawiony Krystian – Nie chcę skakać jak ta kaczka. Teraz mam pewność, że nie trafi. Młody z Agatą wciąż zaglądali zza pleców wędkarzy. Byli jak w transie. Krystian wtargnął między nich i objął oboje ramionami. - Co jest z wami? - To naprawdę rewelacyjny materiał! - wyjaśnił Młody – Na taki film, że ludziom opadną szczęki. Przerażająco puste wesołe miasteczko, atmosfera z horroru o zombie... - Zboczeńcy! Jesteście na urlopie! Powoli ruszyli dalej. Strzelnice zdawały się nie mieć końca, pusta karuzela obracała się, jakby wolniej niż zwykle. - Wesołe miasteczko, wesołe miasteczko, pi pi...- zaintonował piosenkę Daukszewicza Krystian, a reszta od razu podchwyciła melodię. Śpiewając, przeszli ostatni odcinek alejki i wybuchli opętańczym śmiechem. Po kolei kucali, trzymając się za brzuchy, jak gdyby od śmiechu miało ich rozerwać. W narożnej strzelnicy pojawiła się głowa zdesperowanej kobiety. - Może pan coś ustrzeli - zaproponowała Krystianowi. - Już ustrzeliłem - odparł, wskazując Anitę - I teraz mam przechlapane. - Och, Ty! Zaczęli się gonić przy bramie. Anita w końcu przystanęła, zaspokajając potrzebę zemsty palącym spojrzeniem. - Spadajmy stąd, bo jeszcze się nam udzieli - zakomenderował Krystian. - To nie Tivoli – podchwycił ze smutkiem Młody. - Ani Prater - dodał Krystian. - Że już nie wspomnę o Disneylandzie - skończyła Agata. Na parkingu postanowili z Młodym skorzystać z toalety. Buda stała tuż obok, otoczona czułą opieką okutanej w brudny fartuch kobiety. Drzwi do męskiej toalety były jednak zamknięte. - Idźcie do tej - powiedziała babcia - Tamte już pomyłam. - Kurcze, wszystko tu jest na opak - mruknął Krystian, trącając przyjaciela łokciem – To na kucaka. Mieli jeszcze sporo czasu. Pojechał okrężnymi drogami, by Agata mogła jak najwięcej zobaczyć. Ona jednak zasnęła na kolanach Młodego i cały jego trud poszedł na marne. Gdyby nie lubił prowadzić, chyba dostałby białej gorączki, a tak - po prostu wybrał się na przejażdżkę. Anita zresztą także spała, wtulona między zagłówek fotela a drzwi. Wzruszył ramionami i wpatrywał się w pędzącą im naprzeciw drogę. Gwałtownie skończyła się przyjemna wyprawa z przyjaciółmi i humor go opuścił. Przypomniano mu dość brutalnie, że każdy ma swoje prywatne potrzeby, które zaspokaja bez względu na okoliczności. Tylko on, marny głupiec, zdolny był zapomnieć o sobie, aby innym zapewnić komfort, rozrywkę i bezpieczeństwo. Ileż razy zrywał się bladym świtem albo zarywał noc, by odwieźć kogoś na pociąg, przywieźć z lotniska, podrzucić do cioci. Drobne głupstwa, ale to był jego czas i jego zdrowie - rzeczy, które posiadają wartość niezmierzoną. A wszyscy wokół tak łatwo ulegali zmęczeniu, folgowali swoim drobnym niedogodnościom, kapitulowali. - Nad czym tak dumasz? - spytał Młody. - Jest niedzielne popołudnie. Myślami jestem już w biurze - odparł, zagryzając wargę - Wszystko mam pod kontrolą, ale zleceń ostatnio nie przybywa. Warszawa przynosi co nieco, Katowice leżą. Trzeba coś z tym zrobić. Mówiąc o pracy, przypomniał sobie o tym nieszczęsnym producencie drążków prysznicowych. Zwolnił i zerknął w lusterko. - Jakbyś zareklamował drążki do zasłon prysznicowych? Młody najpierw zrobił głupią minę, jak każdy, kogo o to pytał. Potem wyciszył się i zaczął głęboko zastanawiać. - Bo ja wiem... Krystian ze zrozumieniem pokiwał głową. - Czekaj! Daj mi szansę - zaprotestowałem Młody - Jeżeli prysznic, to na pewno ”Psychoza” Hitchcocka. No... Panna się kąpie. Jej drążek jest zardzewiały. Ktoś się zbliża. Cień kładzie się na zasłonę. Najlepiej widoczny jest zarys czegoś długiego, jakby noża albo pręta. Ktoś zrywa zasłonę. Ona już ma krzyczeć, gdy zauważa, że to karzełek, który z uśmiechem podaje jej nowy drążek. Końcowe ujęcie karła huśtającego się na nowym drążku... Krystian obejrzał się, czy Młody na pewno mówi poważnie, a potem podrapał się w potylicę. - Za dużo filmów oglądasz - stwierdził po chwili. - Może - wzruszył ramionami Młody i zajął się wyglądaniem przez boczne okno. Krystian nie znosił tego wyrazu bezsilnej troski, jaki czasem pojawiał się na jego twarzy. Nie spowiadał mi się ze swoich problemów po to, by otrzymać w zamian okruch pustego współczucia. Potrzebował czasem zwykłej rozmowy, zaś rad oczekiwał nie od przyjaciół, tylko od fachowców. Przyjaciele byli obok siebie, bo los zaplótł ich drogi w węzeł wspólnych chwil - czasem dobrych, czasem złych, a obowiązkiem przyjaciół było się w danej sytuacji odnaleźć. - Dały plamę, co? – zapytał Młody z krzywym uśmiechem. - Nie to co my - mruknął zadowolony Krystian - Kiedy sobie pomyślę, ile kilometrów razem przebyliśmy, samochodem, pociągiem... - ...na piechotę. - Fakt. Zmieniają się środki, ale cel jest taki sam. No, to jesteśmy w domu. To było tak dawno temu.
  23. A moze Ty wroc do prozy :)) pozdrawiam z daleka
  24. Ma sie te zmyslova wyobraznie, co? I tak trzymaj :)
  25. Mieszkasz w Oswiecimiu, Adam? Sporo juz czytalem na temat rozliczenia z historia tego tragicznego miasta, ale mam tak kupe znajomych i nikt nie mysli w ten sposob. Ale pewnie pisales to na jakis konkurs, bo to bardziej esej niz proza. I dobrze, tylko w obliczy tysiecy tekstow na ten temat, juz lepiej zapomniec. pzdr
×
×
  • Dodaj nową pozycję...